Quo vadis Rosjo? Spojrzenie ambasadora Niemiec - Rüdiger von Fritsch - ebook

Quo vadis Rosjo? Spojrzenie ambasadora Niemiec ebook

Rüdiger von Fritsch

5,0

Opis

Wspomnienia i analizy Rüdigera von Fritscha, ambasadora Niemiec w Moskwie w latach 2014–2019 (wcześniej, w latach 2010–2014, w Warszawie) dotyczą historii Rosji, jej obecnej polityki wewnętrznej oraz zagranicznej, stosunków z Niemcami i Unią Europejską, a także dzisiejszego postrzegania przez

Rosję swojej roli w świecie. Autor, który rozpoczął misję w Moskwie w roku aneksji Krymu, w sposób
jednoznaczny broni stanowiska demokratycznej wspólnoty międzynarodowej i polityki sankcji wobec Rosji. Piętnuje nieakceptowalne działania Rosji – wspieranie separatystów na wschodzie Ukrainy, zamachy i morderstwa (Litwinienko, Skripal, Nawalny), zestrzelenie samolotu holenderskiego, ataki hakerskie i ingerowanie w procesy wyborcze w innych krajach – ale jednocześnie przekonująco argumentuje na rzecz utrzymania dialogu z rządem Rosji i rozwijania stosunków kulturalnych, naukowych i gospodarczych, podkreślając korzyści wynikające z podtrzymywania takich relacji.
Wskazuje, jakie czynniki – racjonalne i pozaracjonalne – wpływają na zachowania i działania Rosji. Uważa, że miejsce Rosji  – w rozumieniu historycznym i geopolitycznym – jest w Europie i należy wspólnie poszukiwać sposobów przezwyciężenia obecnych napięć, aby razem stawić czoła wyzwaniom współczesnego świata. Rzeczowe, dyplomatyczne analizy przeplatane są anegdotami i cytatami z wielu niezwykle interesujących i szczerych rozmów z (nie zawsze ujawnianymi z nazwiska) wybitnymi intelektualistami, politykami i biznesmenami, co nadaje książce szczególną wartość. Von Fritsch jest wybitnym znawcą Rosji, dostrzega także i szanuje obawy i doświadczenia historyczne państw sąsiadujących z Rosją i Niemcami (Polska, kraje bałtyckie). Przekonuje, że formuła Unii Europejskiej dobrze służy leczeniu zbiorowych traum i łagodzeniu resentymentów oraz budowaniu pokojowej przyszłości kontynentu, a unijna polityka multilateralizmu daje nadzieję na przeciwstawienie się tendencjom multipolarnym, które forsuje Rosja. Książka pozwala poznać i zrozumieć skomplikowaną grę interesów naszych najbliższych sąsiadów i uświadamia, jak pilnie Polska potrzebuje mądrej polityki zagranicznej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 431

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: Russlands Weg. Als Botschafter in Moskau.Mit einem Vorwort von Viktor Jerofejew Wydanie polskie na podstawie: Aufbau Verlag, Berlin 2020
WydawcaAndrzej Chrzanowski
Redakcja i korektyAndrzej Chrzanowski
Redakcja technicznaDanuta Przymanowska-Boniuk
Projekt okładki, stron tytułowych i opracowanie typograficzneJanusz Fajto
Zdjęcie na okładcepexels.com
Zdjęcia na okładce: pexels.com
Konwersja: eLitera s.c.
Partnerem wydania jest Fundacja Konrada Adenauera
Wydano z finansowym wsparciem Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej / Herausgegeben mit finanzieller Unterstützung der Stiftung für deutsch-polnische Zusammenarbeit
Copyright © Aufbau Verlag GmbH & Co. KG, Berlin 2020 Copyright © for the Polish translation by Anna Wziątek Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Akademickie SEDNO Spółka z o.o. Warszawa 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone Kopiowanie, przedrukowywanie i rozpowszechnianie w całości lub we fragmentach jakąkolwiek techniką bez pisemnej zgody wydawcy zabronione
ISBN 978-83-7963-159-9
Wydawnictwo Akademickie SEDNO Spółka z o.o. 00-696 Warszawa ul. J. Pankiewicza [email protected]

Dla Huberty,

z wielką wdzięcznością za 35 wspólnych lat w służbie zagranicznej

Bardzo dobrze wiem, że polityki nie robi się sercem; mimo tego jednak myślę, że nie robi się złej polityki, angażując w nią trochę serca. To wspólnota naszych losów i wspólne interesy przywiodły mnie do tego przekonania, z którym pełniłem tutaj swoją służbę.

Ulrich von Brockdorff-Rantzau,ambasador Niemiec w Rosji Radzieckiej i ZSRR w latach 1922–1928

Wstęp

Do czego jest zdolne imperium Putina

Przedkładana czytelnikom książka, chyba jedna z najciekawszych publikacji o współczesnej Rosji, ujmuje swoją elegancką, powściągliwą dykcją, w której odzwierciedlają się mądrość i pisarski kunszt autora.

Dzisiejsi ambasadorzy rzadko piszą książki, a już na pewno nie piszą książek mądrych. Albo nie mają nic do powiedzenia, albo brakuje im literackiego talentu. Rüdiger von Fritsch jest tu wyjątkiem. Szarmancki i zawsze bardzo rzeczowo argumentujący ambasador Niemiec, dopiero niedawno opuścił Moskwę, kończąc tu swoją wieloletnią misję. Jego książka nie jest ani egzaltowanym wyznaniem miłości do mojego kraju, jak to się często dzieje w przypadku autorów piszących o Rosji, ani wyrazem rozczarowania doświadczeniami zebranymi przez niego w Moskwie podczas pełnienia służby.

O swoich poglądach, do których doszedł po gruntownych przemyśleniach, pisze bardzo konkretnie. Posiadanej wiedzy używał do wypełniania obowiązków i podczas dyskusji z licznymi rozmówcami. Jako ambasador Niemiec reprezentował w Moskwie nie tylko polityczne interesy swojego kraju, lecz także wartości europejskie, które wykształcały się przez wieki i których oryginalność stawała się szczególnie wyrazista przede wszystkim w porównaniu z innymi, w tym przypadku rosyjskimi wartościami. Autor opisuje swoje doświadczenia z trzech perspektyw: ambasadora, pisarza, Europejczyka. Nie, chwileczkę, jest tu jeszcze czwarta perspektywa – człowieka, który poznał, nauczył się cenić i kochać Rosję świata kultury i niezależnych opinii. Taka Rosja na szczęście istnieje.

Na moskiewską placówkę Rüdiger von Fritsch przybył w 2014 r. – w bardzo tragicznym okresie dla stosunków rosyjsko-europejskich. Ujawniły się wtedy wyraźnie ukryte wcześniej zamiary Kremla, marzącego o powrocie do statusu supermocarstwa w polityce światowej. W politycznej mgle zaczęły się rysować niewyraźnie kontury byłego ZSRR – rzekomo ofiary zachodniego spisku – jako przyszłościowej wizji. Moskiewski teatr polityczny sprezentował widzom na całym świecie niespodziankę: zręcznie przeprowadzoną operację specjalną przyłączenia Krymu do Rosji. A na koniec splamił się krwią całkiem rzeczywistej wojny w Europie, na południowym wschodzie Ukrainy.

Książka von Fritscha daje wyczerpującą i gruntowną analizę tych wydarzeń, ich przyczyn i celów oraz nie stroni od odpowiedzi na pytanie o dalszy rozwój sytuacji, bo końca tragedii jeszcze nie widać.

Istotną cechą książki jest to, że zaczyna się jako historia polityczna, a przechodzi płynnie w filozoficzną refleksję nad różnicami między rosyjskimi i zachodnimi postawami życiowymi. Autor bynajmniej nie idealizuje przy tym Zachodu, chociaż zdecydowanie obstaje przy jego wartościach. Nie demonizuje też Rosji, która w tym czasie przeistacza się coraz bardziej w feudalne lenno swojego nieusuwalnego prezydenta.

Rosyjską mentalność postrzega autor jako w gruncie rzeczy stan dysonansu poznawczego, nieustannego zderzania przeciwstawnych tendencji, mieszankę niemożliwych do pogodzenia ideologii, historycznych zapętleń i na poczesnym miejscu jeszcze osobistych ambicji pierwszej osoby w państwie. Rüdiger von Fritsch kreśli zabawną paralelę między identycznymi celami reakcyjnego cara Aleksandra III i obecnego prezydenta Rosji, pochodzącego ze skromnej leningradzkiej rodziny radzieckiej, który odsłaniając niedawno pomnik cara na Krymie, wynosił go pod niebiosa.

W rosyjskiej polityce zagranicznej, czytamy, do głosu dochodzą ideologie marzące o tym, by osłabić Europę, a jednocześnie wykorzystać jej potencjał ekonomiczny. Poirytowani stałością przekonań von Fritscha, rosyjscy koledzy z moskiewskiego MSZ raz „objeżdżają” go obcesowo: „Panie ambasadorze, nie jest pan w Warszawie!” (czyniąc aluzję do jego wcześniejszej misji w Polsce), innym razem próbują go sobie zjednać podczas kolejnego krótkiego „rozejmu”, zarządzonego przez Kreml. Nawet sam Putin wyraża mu swoją sympatię podczas ostatniej rozmowy w cztery oczy, przyjmując go przed opuszczeniem Moskwy.

Czy będzie zadowolony z jego książki? Nie wiem. W każdym razie może być jednak pod wrażeniem daru błyskotliwej obserwacji i pamięci, z jakimi autor opisuje epatujące brakiem smaku sale audiencyjne na Kremlu i krótkie formalne spotkania całkiem w stylu „zimnej wojny”, podczas których nie podaje się ani herbaty czy kawy, ani nawet wody mineralnej. Cudowna scena rozgrywa się w obsadzonej palmami rezydencji prezydenta w Soczi: jeden z niemieckich gości rozsuwa ciężkie story w oknie i żartuje, że chciał tylko sprawdzić, czy na zewnątrz wciąż jest jeszcze morze. Putin kwituje żart łaskawym uśmiechem. Cieszy się pochwałą swojej znajomości języka niemieckiego, bogatego słownictwa i umiejętności werbalnej improwizacji. Jeśli zważyć, że książka trafnie opisuje militarny i polityczny konflikt Zachodu z Rosją Putina, to trzeba skonstatować, że szczerość von Fritscha wyjdzie bez wątpienia na dobre przyszłym historykom naszych czasów.

Oczywiście, konfrontacja dwóch cywilizacji, zachodniej i rosyjskiej, znów stawia pytanie o przynależność Rosji do Europy. I dobrze jest, że autor nie ma na to z góry gotowej, przedwczesnej odpowiedzi: „tak” lub „nie”. Rosja kroczy, co zapowiada tytuł książki, swoją własną drogą, z czym zgodziłoby się wielu naszych wielkich filozofów z początków XX wieku. Dzisiejsi wysoko postawieni rozmówcy von Fritscha karmili go opowieściami o dumnej Rosji, której nie można dyktować reguł zachowania na międzynarodowej scenie politycznej. Z drugiej strony ten dumny kraj sam uzurpuje sobie prawo dyktowania warunków wojny i pokoju innym. Kult siły, obecny w Rosji tak w przestrzeni państwowej, jak i prywatnej, szokuje Europejczyków swoją ponurą archaicznością. W gruncie rzeczy źródła problemów mojego kraju tkwią w naszej narodowej podświadomości. I problem polega nie tylko na tym, że łatwo nas urazić i że roimy sobie na swój temat bóg wie jakie fantazje, lecz także na tym, że uważamy się – horribile dictu! – za lepszych od wszystkich innych, lepszych od Amerykanów, Europejczyków, Turków i Chińczyków, bo przecież wyznajemy najprawdziwszą ze wszystkich religii, jesteśmy prawosławni! Jesteśmy najbardziej uduchowieni, a przy tym najweselsi, najbardziej odlotowi, po prostu zupełnie różni od mieszkańców tej nudnej Europy! I nasi włodarze nie mogą pojąć, dlaczego byłe republiki radzieckie szukały jak najprędzej swojego szczęścia w Unii Europejskiej, a nie chciały zostać przy nas, którzy jesteśmy przecież meganajlepsi na świecie! Nasi dyplomaci i politycy przedstawiają to jednak tak, że np. Ukraińcy i Białorusini to nasi mniejsi bracia i uciekają przed nami tylko dlatego, bo ich Zachód zwodzi swoimi mirażami. I to jest pułapka politycznego myślenia w dzisiejszej Rosji, które prezydent monotonnie reprodukuje w telewizji państwowej, powtarzając wciąż to samo: Zachód chce nas rozerwać na sztuki!

Ale istnieją jeszcze głębsze pokłady tego myślenia, o czym pisze autor. Otwarte deklarowanie, że jest się najlepszym, nie funkcjonuje. Za granicą mogą tego nie zrozumieć. Ale można rozbudować ideę, że trzeba za granicą bronić „rodaków”, a to oznacza, że troska o rosyjski świat nie zna granic. W gruncie rzeczy jest to odgrzewana wersja rewolucji światowej, tyle tylko, że tym razem nie zasadza się ona na walce klas i komunistycznych ideałach, lecz na narodowo-religijnej wyjątkowości, przy czym otwarta dyskusja o tym jest w Rosji raczej przywilejem ortodoksyjnych duchownych. Wszędzie straszą polityczne fantasmagorie. W latach 2014–2015 rozwijały się one wokół pomysłu utworzenia na terytorium Ukrainy własnego prorosyjskiego państwa, „Nowej Rosji”, od Charkowa po Mołdawię. Najwyraźniej jednak tajne służby Putina przeszacowały, jak pisze autor, pragnienie mieszkańców tych ukraińskich ziem do życia w takim państwie – i utopia upadła. Teraz utopijne idee orbitują wokół idei nowej konferencji jałtańskiej, podczas której takie mocarstwa jak Ameryka, Chiny, Rosja, Francja i Wielka Brytania usiądą do stołu i określą swoje strefy wpływów. Świat prezentuje się w tej optyce jako wielki tort, który trzeba tylko pokroić na odpowiednie kawałki. Niemiec na tę ucztę nie zaproszono, a wobec Polski władca na Kremlu żywi szczególnie nienawistne uczucia, bo ten kraj bardziej niż inne sprzeciwia się samej choćby tylko teoretycznej myśli o nowej Jałcie.

Rosja jest krajem o wybuchowej świadomości. W odległej przeszłości musiała dźwigać jarzmo tatarsko-mongolskiego panowania i była faktycznie kolonią orientalnego chanatu. Następstwa tego kolonialnego jarzma odczuwali Rosjanie właściwie aż do czasów Piotra Wielkiego i swoje polityczne struktury zbudowali na wzór orientalnej despocji. Pominąwszy chwilę oddechu, jaką była europeizacja kraju od XVIII do końca XIX wieku, Rosjanie znów dostali się w szpony okrutnej dyktatury, tym razem bolszewików. W rezultacie problemem Rosji nie jest tylko tradycja autorytaryzmu, lecz także polityczna ignorancja szerokich rzesz ludności, którymi można łatwo manipulować.

Objąwszy władzę, Putin stanął przed problemem. Co robić? Modernizować kraj za przykładem Piotra Wielkiego i prowadzić go do Europy, czy też mobilizować przed wrogiem zewnętrznym i przekształcić po stalinowsku w twierdzę nie do zdobycia? Z modernizacją się nie udało. „Nie jesteśmy Chińczykami”, wyznał mi kiedyś kremlowski funkcjonariusz, wspominany na kartach tej książki. Ale kogo wybrać sobie w takim razie na wroga? Kreml ma swoją hierarchię trzech wyimaginowanych wrogów Rosji. Pierwsze miejsce zajmuje samo Zło wcielone, NATO, które jest gorsze od diabła. Zaraz po nim znajdują się USA. A trzecie miejsce przypada w tej hierarchii Unii Europejskiej – ze swoimi małżeństwami jednopłciowymi, o czym propagandyści trąbią niezmordowanie przy każdej okazji. Dlatego aneksja Krymu była z perspektywy Kremla nie tylko przywróceniem sprawiedliwości, lecz także koniecznym posunięciem do zachowania samej integralności kraju, bo przecież inaczej w Sewastopolu zacumowałyby okręty NATO. A tak odnieśliśmy zwycięstwo: Krym-jest-nasz! Na wieki! Cały kraj tańczy ze szczęścia na maskach swoich samochodów! W kremlowskiej propagandzie Rosja kroczy od zwycięstwa do zwycięstwa, inne ideologiczne zasoby sprawdzają się kiepsko. I to jest powód, dla którego – jak to autor pokazuje w książce – w polityce rosyjskiej wyobrażenie sprawiedliwości (czynnik subiektywny) dominuje nad pojęciem prawa międzynarodowego. A żeby zatriumfowała sprawiedliwość i żeby przeciwnika okręcić sobie wokół palca, Putin gotów jest posłużyć się każdym wykrętem. Równocześnie trzeba naturalnie pobrzękiwać szabelką (bo nie ma się nic innego, czym by można pobrzękiwać) i balansować na linie, jak w cyrku, ryzykując upadek w przepaść globalnej wojny.

Autor ostrożnie krytykuje także Zachód, który właściwie zaprzepaścił szansę owocnego dialogu z wczesnym Putinem na płaszczyźnie stosunków ekonomicznych i politycznych. Nie miał on wtedy gotowej koncepcji drogi dla Rosji, szukał jej jeszcze. Poza tym von Fritsch z naciskiem wskazuje na fakt, że to nie Zachód przyciągnął do siebie Ukrainę, nastawiając ją przeciwko Rosji, lecz że to sama Ukraina wybrała Zachód. Gadaninie o tym, że to „faszyści” przechwycili władzę na Ukrainie, przeczą wolne wybory w tym kraju, w których prawicowi ekstremiści uzyskali tylko trzy procent głosów.

Oczywiście trudno by było procentowo określić z niezbitą pewnością, ilu mieszkańców Krymu chciałoby dzisiaj powrotu do Ukrainy. Wielu ich raczej nie będzie. Natomiast ukraińskie paszporty, z którymi można bez wiz jechać do Europy – a, to co innego! Nawet w Donbasie, po sześciu latach haniebnej wojny, ogół ludności nie będzie marzył o powrocie do Ukrainy. I w tym tkwi gorzki problem kwestii terytorialnej, bo przecież w świetle prawa międzynarodowego wszystkie te tereny należą do Ukrainy. Nawet Armenia i Białoruś, wierni sojusznicy Moskwy, nie uznali prawnie aneksji Krymu przez Rosję.

Kiedy czyta się książkę von Fritscha, to widać, jak niezwykłą cierpliwością musiał się wykazywać, aby reprezentować europejskie stanowisko w sprawie militarnego konfliktu na Ukrainie. Ile odwagi trzeba było, aby stawiać czoła kłamstwom rozpowszechnianym w związku z zestrzeleniem malezyjskiego samolotu pasażerskiego w 2015 roku. Ale ambasador wskazuje i na to, że w samych Niemczech nie brak ludzi – biznesmenów, pisarzy, artystów, dziennikarzy – żądających położenia kresu wzajemnemu „zwalczaniu się” i zniesienia sankcji, jakimi obłożono Rosję w proteście przeciwko postępowaniu Kremla. Stanowczo i z empatią przedstawia autor rosyjskie kontrsankcje. W zamierzeniu ich autorów miały podminować zachodnią gospodarkę, a swoje apogeum znalazły w zmasakrowaniu „nielegalnych” polskich jabłek i francuskiego sera przez buldożery na granicy białorusko-rosyjskiej. Zamiast przekazać je Cerkwi do rozdania między potrzebujących, z dumą prezentowano akcję niszczenia tych artykułów żywnościowych w państwowej telewizji.

Materiał do książki pochodzi z najrozmaitszych źródeł. Ambasador podkreśla znaczenie informacji, które otrzymywał od pracowników swojej ambasady. Książkę zapewne wzbogaciły o konkretne treści także liczne konferencje, spotkania i podróże po Rosji. No i przyjęcia w ambasadzie, kolacje, tudzież inne imprezy, także w rezydencji ambasadora, w których uczestniczyła także Huberta, czarująca małżonka Rüdigera von Fritscha. Sam bywałem nierzadko ich gościem. Przypominam sobie przepiękny wieczór, poświęcony pamięci rosyjskiego pisarza i pieśniarza Bułata Okudżawy, zorganizowany już w ostatnich dniach pobytu ambasadora w Moskwie. I rzeczywiście, wieczór ten był jednym z dowodów na istnienie także innej Rosji, kraju o wielkiej i odważnej kulturze, która ma znaczenie opozycyjne, ale i egzystencjalne. Poświęcony Okudżawie koncert i towarzyszący mu pożegnalny bankiet zgromadził praktycznie tout Moscou – funkcjonariuszy Kremla, niezależnych dziennikarzy, opozycjonistów... Trzeba być doprawdy bardzo gościnnym gospodarzem i wybitnym dyplomatą, aby móc zebrać u siebie tak różnorodne towarzystwo.

Z tego samego ducha, co owocne przyjęcia, powstała także ta szczera, bogata w rozmaite wrażenia książka o trudnych czasach w dzisiejszej Rosji. Jestem przekonany, że książka Rüdigera von Fritscha pozostanie wartościowym, trwałym świadectwem wrażliwej dyplomacji.

Wiktor Jerofiejew

Drogiej pamięci Włodzimierza Borodzieja, który inicjował polskie wydanie tej książki i opuścił nas przedwcześnie. Był znakomitym historykiem, przyjacielem autora i wydawcy

Prolog

„Panie ambasadorze, co pan będzie robił na emeryturze? Napisze pan książkę?”.

Prowadziłem właśnie intensywną rozmowę z Władimirem Putinem, która teraz miała się ku końcowi: otwartą, kontrowersyjną, ale w pewnym sensie również zażyłą. To, że w ogóle doszło do tego spotkania w czerwcu 2019 roku, pod koniec mojej pięcioletniej kadencji ambasadora w Moskwie, było bardziej niż niezwykłe. Głowy państw nie przyjmują ambasadorów na rozmowy czy wizyty pożegnalne, a już na pewno nie ci, którzy sprawują władzę wykonawczą, jak prezydenci Francji, USA – i właśnie Rosji. Oficjalnymi partnerami do rozmów dla ambasadorów są ministrowie spraw zagranicznych i ich zastępcy, ministrowie resortowi rządu, doradcy prezydenta. W dużym kraju ambasadora żegna się kolacją, organizowaną przez sekretarza stanu lub wiceministra spraw zagranicznych. W Niemczech nie jest inaczej. Również w moim przypadku odpowiedzialny za Niemcy rosyjski wiceminister spraw zagranicznych wydał taką kolację, w której uczestniczyli jego i moi najbliżsi współpracownicy.

Na początku spotkania powiedziałem więc Władimirowi Putinowi to, co oczywiste: że traktuję tę rozmowę jako gest wobec mojego kraju i ciągłych starań mojego rządu o szukanie rozwiązań nawet dla najtrudniejszych kwestii, niezależnie od tego, jak bardzo by one nas dzieliły. I właśnie tych spornych kwestii dotyczyła nasza rozmowa: Ukrainy, Syrii, Rosji, Niemiec i Europy, praw człowieka i wolności prasy. Rozmawialiśmy we dwóch, bez tłumaczy czy doradców, gdyż Władimir Putin mówi chętnie i znakomicie po niemiecku, w najlepszym razie zastanawia się przez chwilę, czy w danym wypadku użyć słowa „utrzymać” czy „zatrzymać”.

„Tak, panie prezydencie, chętnie spróbowałbym napisać książkę. Martwi mnie tylko, że tak bardzo oddaliliśmy się od siebie i że nasze narracje różnią się coraz bardziej. Każdy kieruje się swoją prawdą, nie słucha drugiego lub nie próbuje go zrozumieć. Nie musimy mieć takiego samego zdania, powinniśmy jednak próbować wzajemnie się rozumieć”. Władimir Putin z ożywieniem pokiwał głową. „O tym powinna traktować ta książka”, dodałem. „Co dzieli i łączy Niemców i Rosjan i jak nam się wciąż udawało odbudowywać dobre stosunki, póki w 2014 roku nie doszło do ich zerwania. Powinna wyjaśniać, dlaczego do tego doszło, a przede wszystkim: jak sprawy mogą potoczyć się dalej”. – „Tak, to dobry pomysł. Proszę to zrobić! Musimy spróbować lepiej się rozumieć”. – Uścisk dłoni, życzenia wszystkiego dobrego, wspólne zdjęcie.

Wzajemne zrozumienie – o to chodziło już na początku 2014 roku w Berlinie, kiedy przygotowywałem się do objęcia stanowiska ambasadora w  Moskwie. Od kilku tygodni zaostrzał się kryzys ukraiński. Napięcie rosło, a poglądy stawały się coraz bardziej rozbieżne. Nic więc dziwnego, że wiodący polityk partii rządzącej – w Berlinie – tuż przed wyjazdem do Rosji zadał mi następujące pytanie: „Czy jest pan też takim Russland-Versteherem («rozumiejącym Rosję»)?”. Cóż, rząd federalny źle by zrobił, wysyłając do Moskwy kogoś, kto przynajmniej nie próbowałby zrozumieć Rosji. Rozumienie nie oznacza od razu akceptacji, ale rozumienie drugiej strony i pojmowanie jej motywów jest warunkiem skutecznego działania.

W ciągu ponad pięciu lat, kiedy dane mi było reprezentować Niemcy w Rosji, coraz bardziej niepokoiły mnie dwie tendencje, ponieważ przybierały na sile: po pierwsze skłonność do długofalowego przypisywania rosyjskiej polityce wyłącznie złych i agresywnych zamiarów i podejrzewanie Putina o wszelkie zło. Każda próba wyjaśnienia argumentującym w ten sposób rozmówcom kulisów i warunków rosyjskiego postępowania i sklasyfikowania go, natychmiast budziła podejrzenie o naiwność lub usiłowanie rozmywania odpowiedzialności czy przynajmniej łatwowiernego koloryzowania faktów.

Irytowała mnie również tendencja do wszystko wybaczającego rozumienia. Niemało Niemców nawoływało stale do szczególnego respektu wobec Rosji i relatywizowało każde poważne naruszenie zasad, wytykając rzekome złe zachowanie drugiej stronie. Jakże często spotykałem się z argumentacyjną triadą: „Tak, ale – właściwie – jakby”. „Tak, ale właściwie Krym był jakby zawsze rosyjski, prawda?”. Każdy okopuje się w swojej prawdzie, na dialog nie ma już miejsca. I tu wkracza książka – starając się oferować wyjaśnienia obydwu stronom.

Mimo wszelkich starań o zachowanie tego, co Anglicy nazywają fairness, jej autor nie jest jednak zdystansowanym, ważącym każde słowo obserwatorem, lecz stroną: tam, gdzie naruszane są fundamentalne reguły pokojowego współistnienia, niczego nie można usprawiedliwiać czy tuszować.

Wzgląd na interesy naszego kraju nakazuje, aby pewne rzeczy pozostały niewypowiedziane, aby rozmówcy byli cytowani, ale nie zawsze wymieniani z nazwiska. Przeżycia są zbyt świeże, wciąż odgrywają zbyt dużą rolę we współczesnej polityce. Rząd federalny potrzebuje swobody działania w staraniach o naprowadzenie na właściwe tory relacji z Rosją. Cytuję też pewnych rosyjskich rozmówców, których otwartość bardzo szanowałem, nie podając ich nazwisk.

Nie chodzi o to, by wystawiać oceny. Patrząc wstecz, wszyscy jak wiadomo zawsze mieliśmy rację i wszystko przewidywaliśmy. Prawda jest jednak taka, że z przeciwstawnych punktów widzenia w coraz większym stopniu rodziły się światopoglądy. Na tle zmieniającej się zasadniczo sytuacji międzynarodowej zbliżenie wydaje się jeszcze trudniejsze. Powrót systemu wielkich potęg, które uzgadniają wszystko między sobą, potężny awans Chin i zmiana kursu amerykańskiej polityki zagranicznej, rezygnacja ze sprawdzonych zasad i reguł – z ważnymi osiągnięciami w dziedzinie kontroli zbrojeń i rozbrojenia włącznie – to wszystko stawia świat przed wyzwaniami całkiem nowego rodzaju.

Nie wspominając już o głębokiej cezurze, jaką dla globalnego biegu wydarzeń oznacza pandemia koronawirusa: jakie będzie miała skutki dla międzynarodowego porządku politycznego? W Rosji ujawniła zaniedbany system zdrowotny i słabości kraju wprawdzie bogatego, ale stawiającego wyłącznie na eksport surowców naturalnych. Wrażenie stagnacji jeszcze się wzmocniło: jednocześnie nasiliły się protesty skierowane nie tylko przeciwko konkretnym niedomaganiom, lecz sytuacji politycznej w ogóle. I kiedy w tej sytuacji doszło do zamachu na najpopularniejszego rosyjskiego opozycjonistę Aleksieja Nawalnego z użyciem chemicznego środka paralityczno-drgawkowego, wstrząsnęło to nie tylko Rosją, lecz doprowadziło do ponownego ochłodzenia stosunków z Zachodem, zwłaszcza z Niemcami, dokąd przewieziono go na leczenie. Nadchodzącą burzą wydawały się być protesty na sąsiedniej Białorusi, gdzie latem 2020 roku dziesiątki tysięcy ludzi wyszło na ulice po niewątpliwie sfałszowanych wyborach prezydenckich

Jakie mogą być dalsze losy stosunków niemiecko-rosyjskich, tej szczególnej relacji, której funkcjonowanie jest nieodzowne dla udanego współistnienia na tym wielkim euroazjatyckim obszarze? I jak można trwale utrzymać pokój w Europie, do której należy również Rosja? W sporze „frakcji rosyjskich” w Niemczech przynajmniej w jednej kwestii panuje zgoda: nie ma ostatecznie alternatywy do dobrych stosunków niemiecko-rosyjskich. W latach pełnienia funkcji ambasadora w Moskwie była to najważniejsza zasada mojego postępowania.

Nie, z Rosją nie jest łatwo. Wielki, dumny kraj zamyka się przed obcymi, ba, prawie się broni. Nie trudzi się, aby zostać zrozumianym. Jest, jaki jest – po prostu jest, jaki był zawsze. To inni mają się do niego dostosować. I ceni sobie, gdy się go postrzega jako tajemnicę. Im mniejszy kraj, tym jego mieszkańcy intensywniej i bardziej dyplomatycznie starają się przedstawić go w dobrym świetle, atrakcyjnie i interesująco. Można wtedy usłyszeć: „Wiedział pan, że nasz rodak wynalazł elektryczną maszynę do szycia z automatyczną zmianą nici?” albo: „U nas to było już w 1537 roku...”. I często trafia się też kompozytor czy malarz, ciągle wynoszony na Olimp narodowej chwały, bez oglądania się na jego faktyczne znaczenie. Ale nie w Rosji. Rosja jest duża i ważna, nie trzeba tego podkreślać. Ma tak długą historię, tyle blasku i grozy, wydała na świat tylu wspaniałych malarzy, pisarzy i kompozytorów, mieni się taką różnorodnością, ma tyle przestrzeni, wody, lasy, ropę naftową i gaz, złoto i diamenty, że niczego nie musi wyjaśniać. Rosjanie oczekują, że zna się i respektuje ich kraj i jego wielkość. Naturalnie chcieliby być kochani, ale to ostatnia rzecz, do której by się przyznali. Są dumni – i nieprzychylni.

Szczególnie ciężko uznać ten kraj za sympatyczny, kiedy trafia się do niego w czasie najcięższej burzy politycznej. Całymi miesiącami sypał grad i deszcz, waliły pioruny, grzmiało – 18 marca 2014 roku nastąpiła aneksja Krymu. 23 marca wylądowałem w Moskwie. Nie miałem okazji, aby bliżej poznać kraj, nawiązać osobiste relacje. To była czysta konfrontacja, od samego początku. Jednak coś takiego należy do dyplomatycznego fachu – po to jesteśmy: aby rozumieć i pośredniczyć, reprezentować stanowisko z gotowością do dialogu, ale i być zdecydowanym oraz wytrzymywać konfrontacje. Reprezentowanie stanowiska swojego rządu przyszło mi łatwo: z najgłębszego wewnętrznego przekonania uważałem je za słuszne, byłem oburzony tym, co w czasie pokoju wyczynia rosyjska polityka.

A jednak nie da się na dłuższą metę wykonywać swoich zadań jako dyplomata, jeśli nie żywi się sympatii do kraju, w którym się pracuje. Miałem szczęście, że w młodym wieku otrzymałem w darze na dalszą drogę życia wielką sympatię do Rosji, jej mieszkańców i kultury. Dzięki szkole i studiom doszedł do tego szacunek dla ciężkiego losu ludności rosyjskiej w XX wieku, w którym Niemcy miały tak duży udział.

Moja matka była Niemką bałtycką, jak nazywano osadników, którzy dawno temu wyemigrowali na tereny dzisiejszej Estonii i Łotwy. Na skutek zmiennych losów historii ten obszar na północnowschodnim krańcu Europy Środkowej dostał się w XVIII wieku pod panowanie rosyjskie i pozostał pod nim aż do czasu, kiedy w następstwie pierwszej wojny światowej kraje bałtyckie wybiły się po raz pierwszy na niepodległość. Opowieści dziadków były nacechowane wspomnieniami o bezpowrotnie minionym Cesarstwie Rosyjskim, któremu służyły ich rodziny. Pradziadek był przed pierwszą wojną światową posłem do obu izb rosyjskiego parlamentu, Dumy i Rady Państwa. Jego córka, moja babcia, ukończyła w 1916 roku, podczas wojny, szkołę w Moskwie. Z jej opowieści wyłaniał się cudowny świat: dwór carski w Petersburgu, ówczesna Moskwa z bogatą kulturą, rewolucje z 1905 i 1917 roku. I wreszcie 1944 rok, ucieczka przed zbliżającą się Armią Czerwoną z bałtyckiej ojczyzny do Niemiec. Przy wszystkich okropieństwach, jakich to pokolenie doświadczyło ze strony ZSRR, dziadkowie przekazali nam głęboką sympatię do Rosji i jej mieszkańców, kultury oraz języka. Babcia recytowała wiersze Lermontowa i uwielbiała muzykę Rachmaninowa, dzięki dziadkowi pojąłem piękno rosyjskich pieśni ludowych. Na Wielkanoc matka przygotowywała tradycyjną słodką paschę; kiedy mieli przyjść liczni przyjaciele, piekła pierogi i podgrzewała samowar. Bliski związek z Rosją przez całe wieki odciskał piętno na Niemcach bałtyckich. Okropieństwa rewolucji, rządów komunistycznych i Armii Czerwonej nie były w ich oczach rosyjskie, tylko radzieckie.

Z tego napięcia zrodziło się też moje rosnące zainteresowanie, ba, fascynacja Rosją, jej kulturą, a jednocześnie Związkiem Radzieckim, doktryną socjalistyczną oraz kwestią, dlaczego totalitarne panowanie leninowskiego aparatu władzy nad milionami ludzi zdawało się być trwałe. Kiedy w szkole zacząłem uczyć się rosyjskiego, do ćwiczeń z czytania służył mi tomik wierszy Anny Achmatowej, który podarowała mi stara nauczycielka, „panna Gendel”. Pochodziła, jak mi opowiadała, z bocznej linii rodu wielkiego niemieckiego kompozytora, którego potomkowie wyemigrowali do Rosji, a po rewolucji wrócili do Niemiec. Ponieważ w rosyjskim nie występuje ani „h”, ani „ä”, z nazwiska „Händel” powstało „Gendel”. Uwielbiałem melancholijne pieśni Bułata Okudżawy i czytałem, po niemiecku, jego satyryczno-wywrotowe książki, krytykujące stosunki polityczne w starej Rosji, a w rzeczywistości traktujące o Związku Radzieckim. W przejmującym opowiadaniu Aleksandra Sołżenicyna Jeden dzień Iwana Denisowicza zetknąłem się po raz pierwszy z okropieństwami radzieckiego totalitaryzmu. Kiedy w 1968 roku armie państw Układu Warszawskiego pod wodzą ZSRR wkroczyły do Czechosłowacji, aby zdławić „zreformowany komunizm”, uczestniczyłem w marszu milczenia, zorganizowanym w miasteczku Wyk na wyspie Föhr, gdzie spędzałem wakacje. To, co działo się w Czechosłowacji, było bezprawiem, odczuwał to nawet czternastolatek.

Naprawdę poznałem ten ogromny kraj dopiero wtedy, gdy tam zamieszkałem. Razem z żoną próbowaliśmy zanurzyć się w rosyjskiej rzeczywistości najgłębiej jak się da. Odwiedzaliśmy zakłady przemysłowe, uniwersytety, osiedla mieszkaniowe i targowiska. Przejechaliśmy Rosję od Morza Białego na północy po ujście Wołgi, od grobów wojennych pod Rżewem po Władywostok i Chabarowsk, miasto górujące nad Amurem na Dalekim Wschodzie, od Półwyspu Jamalskiego całkiem na północy aż po usiane kwiatami zbocza Ałtaju. Codzienność wzbogacały nam spektakularne przedstawienia baletowe, operowe i koncerty; ulegliśmy fascynacji światłem obrazów zbyt mało znanych u nas artystów jak Archip Kuindży czy Wasilij Wierieszczagin, nauczyliśmy się kochać cudowną poezję Mariny Cwietajewej i Siergieja Jesienina i czytaliśmy wspaniałą literaturę współczesną – Siergieja Lebiediewa, Władimira Sorokina, Jachiny Guziel i Alisy Ganijewy. Bezdennie przytłaczające opowiadania Warłama Szałamowa, który spędził osiemnaście lat życia w piekle stalinowskich łagrów, raz jeszcze uświadomiły mi terror radzieckich represji.

Przede wszystkim jednak spotykaliśmy cudownych ludzi, wszędzie i często zupełnie niespodziewanie. Odważnych intelektualistów i pisarzy z niewyczerpanymi zasobami historii – jak Wiktor Jerofiejew, który został naszym przyjacielem. Uliczna kwiaciarka, która okazała się byłą wykładowczynią uniwersytecką. Fryzjerka z długim stażem, która po dziesięciu minutach rozmowy oparła się biustem o moje ramię, aby pokazać mi w komórce pomidory na swojej daczy. Kelnerko-kucharka z wagonu restauracyjnego, która mnie zbeształa, kiedy po czterdziestu pięciu minutach czekania na jedzenie spojrzałem w jej stronę. Jest sama, niby jak to sobie wyobrażam?! Następnie zabrała mnie do kuchni i pokazała swoje kiełbaski domowej roboty. Kobiety w Rosji – to one dźwigają ten kraj. Przepuszczają mężczyzn na pierwszy plan, aby byli ważni, ale pracując na trzech etatach, zapewniają utrzymanie całej rodzinie. Życie wielu ludzi jest nieporównywalnie trudniejsze niż u nas, zwłaszcza w odległych wioskach tego nieskończenie wielkiego kraju.

Kiedy miałem może ze dwanaście lat, znałem nazwiska trzech Rosjan, którzy wywarli na mnie szczególne wrażenie: Jurij Gagarin – pierwszy człowiek w kosmosie, Walentina Tierieszkowa – pierwsza kobieta w kosmosie – i Lew Jaszyn. Ten ostatni był bramkarzem drużyny narodowej ZSRR, legendarny dzięki zdolności przewidywania, wybrany Najlepszym Bramkarzem Stulecia. O swoim zachwycie dla „latającego Rosjanina” mówiłem podczas otwarcia wieczoru niemiecko-rosyjskiej historii piłki nożnej. Starsza kobieta w pierwszym rzędzie patrzyła na mnie promiennym wzrokiem: wdowa po Jaszynie. Ambasador Niemiec mówił o jej mężu! To był cudowny wieczór w kręgu rosyjskich legend futbolu.

Kiedy niemiecki astronauta Alexander Gerst i jego załoga wrócili na początku 2019 roku z kosmosu, zorganizowałem w ambasadzie imprezę, na której bawili się do białego rana rosyjscy, niemieccy i amerykańscy pionierzy lotów kosmicznych. Jednym z ostatnich wychodzących był Maksim Surajew, kosmonauta, Bohater Federacji Rosyjskiej i deputowany do Dumy. Było po prostu duszewno, stwierdził, rzucając mi się na szyję na pożegnanie – życzliwie, ludzko, serdecznie. Mimo że czasem bywa rubasznie, to jednak, jeśli nie respektuje się tego uczucia, tej potrzeby, nie zrobi się jej miejsca w sercu, to ma się w Rosji ciężko. „Niemcy od razu przechodzą do negocjacji”, podsumował to kiedyś niemiecki biznesmen. Rosjanie natomiast najpierw pytają o samopoczucie, pochodzenie, zajęcia rodziny i czy nie wypiłoby się razem herbaty.

Wszystkie te przeżycia, spotkania tylko wzmocniły moją sympatię i respekt dla Rosji, jej kultury i mieszkańców oraz ułatwiły mi trzymanie się zasady: nie dać się zmylić aktualnym czasom i trwać w swojej sympatii do Rosji.

Czy w ciągu tych lat nauczyliśmy się z żoną lepiej rozumieć ten kraj i jego ludzi? To był długi obiad z jednym z „bardzo bogatych” w kraju – „bogatych i blisko władzy” – kimś z grupy tych, których kiedyś nazywano „oligarchami”. Przed naszym domem zaparkowały jego wielka niemiecka limuzyna i dwie terenówki z ochroną. W pewnym momencie również i ta rozmowa zaczęła kręcić się wokół nieuchronnego pytania: jakim krajem jest Rosja? „Wie pan, panie ambasadorze”, stwierdził w końcu mój rozmówca, „jestem Rosjaninem, tutaj się urodziłem, wyrosłem, i kocham swój kraj. Zawsze będę go bronił. Ale czasami chciałbym go też zrozumieć”.

CZĘŚĆ I

ZERWANIE

Rosja i my – spojrzenie w przeszłość

„Zawleczeni na Zachód”

„Czyż nie powinniśmy byli wiedzieć, że Rosja nie pozwoli robić ze sobą wszystkiego, że zacznie się w końcu bronić? Czy Putin nie wyraził się dostatecznie jasno w słynnej przemowie podczas Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium w 2007 roku, gdy ostrzegał przed pozostawianiem polityki światowej w gestii jednego mocarstwa, USA?”. – Często słyszałem ten argument w dyskusjach w Niemczech: „Przecież trzeba zrozumieć Rosjan!”, mówią potem ludzie, często bardziej z aprobatą niż ze zrozumieniem. „Przesuwaliśmy się coraz bliżej ich granic, coraz bardziej rozszerzaliśmy NATO! Dosłownie otoczyliśmy i ograniczyliśmy Rosję – na dłuższą metę nie mogli przecież tego tolerować!”.

Przyciśnięta do muru Rosja zaczyna się bronić. Stosując tę logikę, rosyjska polityka usprawiedliwiała w 2014 roku również aneksję Krymu (która w Rosji nazywana jest najchętniej „przywróceniem do macierzy” lub „powrotem” Krymu). I tu widać wyraźnie, dlaczego zasadniczo się nie rozumiemy: postrzegamy świat w różny sposób. Zwłaszcza od końca zimnej wojny oceniamy historię inaczej. Dla nas na Zachodzie wydarzyło się w tym czasie coś absolutnie zdumiewającego: historia była nam pomyślna. Wszyscy, którzy mają wystarczająco dużo lat, aby pamiętać, jak żyło się w latach zimnej wojny, jeszcze dziś odczuwają beznadzieję okresu przed 1989 rokiem. Uścisk, w jakim radzieckie władze trzymały swój kraj i kraje w zasięgu swoich wpływów, był żelazny. To, że socjalistyczne panowanie mogłoby się kiedyś skończyć, wydawało się niewyobrażalne.

Europa Wschodnia raz po raz podejmowała próby sprzeciwienia się dyktatowi Moskwy: powstanie ludowe w NRD z 1953 roku, Poznański Czerwiec i powstanie węgierskie z 1956 roku, Praska Wiosna, gwałtownie zdławiona przez wojska Układu Warszawskiego w sierpniu 1968 roku. Narodowe próby pozbycia się radzieckiego zwierzchnictwa były równie skazane na niepowodzenie, co odważna walka bojowników o prawa człowieka i obywatela, „dysydentów”, o zmianę stosunków panujących w samym ZSRR.

A mimo to mieszkańcy jednego kraju sprzeciwili się jeszcze raz, tym razem liczniej: pod koniec lat siedemdziesiątych w Polsce. Rządzącym elitom, które i tutaj utrzymywały, iż są „partią robotniczą”, przeciwstawili odważnie własną organizację robotniczą, która w krótkim czasie stała się największym związkiem zawodowym na świecie, a w nazwie miała wielką wspólnotę ludzi: „Solidarność”. Zryw jedenastu milionów członków, mający na celu przeforsowanie interesów robotników oraz zmiany warunków socjalno-ekonomicznych w kraju, skończył się, niewątpliwie pod naciskiem Rosjan, wprowadzeniem stanu wojennego przez polski rząd.

W połowie lat osiemdziesiątych nagle zaczęło zanosić się na zmiany, i to akurat w samej Moskwie. Nowy, sprawiający młodzieńcze wrażenie przywódca partii, kroczył nowymi drogami. Wybór Michaiła Gorbaczowa na sekretarza generalnego partii pokazał, że członkowie biura politycznego doszli najwyraźniej do wniosku, że jeśli nie przeprowadzi się głębokich zmian gospodarczych i społecznych, to system może się zawalić z powodu wewnętrznych sprzeczności i niedociągnięć. Moskwa wyciągnęła konsekwencje również z nadmiernej światowej rozciągłości radzieckiego imperium. O ile dotąd starano się wyeksportować radziecką ideologię w najdalszy zakątek Angoli, Kambodży i Nikaragui oraz wspierać słabnące „bratnie narody”, tak teraz zasygnalizowano partnerom: bierzcie los w swoje ręce, Moskwa nie będzie dłużej trzymała parasola ochronnego nad wszystkim.

Jako młody dyplomata przyglądałem się z bliska rozwojowi tej sytuacji. W latach 1986–1989 piastowałem pierwszą posadę w Polsce. Rosyjskiego nauczyłem się wcześniej i wyraziłem życzenie, aby mnie wysłano do kraju w socjalistycznej strefie wpływów. „Polska polityka wewnętrzna”, tak brzmiał zakres moich obowiązków w zachodnioniemieckiej ambasadzie w Warszawie, gdzie latem 1988 roku zaczęły się zmiany. Nikt tak naprawdę nie umiał sobie wyobrazić, jak w tym drugim podejściu potoczy się to, co kilka lat wcześniej już raz się nie udało. Decydująca różnica polegała jednak na tym, że zasadniczej zmianie uległo stanowisko Moskwy. Gospodarka kraju znajdowała się w ruinie, polskie przywództwo socjalistyczne było zdane na siebie, a Kościół katolicki był o wiele silniejszy niż partia rządząca. Rosnący ruch opozycyjny skanalizował niezadowolenie milionów. I w osobie gdańskiego elektryka Lecha Wałęsy miał charyzmatycznego przywódcę.

Podczas obrad Okrągłego Stołu w sposób dotąd niepraktykowany wynegocjowano na nowo podział władzy. Po raz pierwszy opozycja zyskała możliwość, aby – nie tylko czysto teoretycznie – zastanowić się nad tym, gdzie w przyszłości powinno być miejsce Polski. Doradzający Wałęsie intelektualiści szybko byli zgodni. Polska, brzmiała ich wizja, ma być wolnym, demokratycznym państwem z systemem gospodarki rynkowej. Chcieli się kierować skutecznymi modelami z Europy Zachodniej i mieli nadzieję, że włączenie do struktur Wspólnoty Europejskiej i członkostwo w NATO zagwarantują Polsce zarówno dobrobyt, jak i bezpieczeństwo narodowe.

W rozmowach, które wówczas prowadziłem z przedstawicielami opozycji, nikt nie wpadł na pomysł optowania za jakąś alternatywą, na przykład neutralnością czy wręcz kontynuacją powiązania ze Wschodem. W 1939 roku Związek Radziecki porozumiał się z Niemcami w kwestii podziału Polski i nigdy za to nie przeprosił. „Co się stało, to się nie odstanie”, powtarzano mi często, „ale wy, Niemcy, próbujecie przynajmniej radzić sobie z historią i bierzecie na siebie odpowiedzialność”. Inaczej niż Związek Radziecki, którego oficjalna historiografia do końca lat osiemdziesiątych zaprzeczała, iż masakry, w których zgładzono ponad dwadzieścia tysięcy polskich oficerów i przedstawicieli inteligencji i które łączą się z nazwą Katyń, zostały przeprowadzone przez radzieckie służby bezpieczeństwa.

Dlatego dyskusje w polskim podziemiu powracały do kwestii, jak mogłoby się udać przyłączenie Polski do zachodnich struktur. Między Polską a Europejską Wspólnotą Gospodarczą, jak nazywała się Unia Europejska do 1993 roku, znajdowało się NRD. Stąd, o czym polscy opozycjoniści byli przekonani, w interesie Polski leżały nie tylko demokratyczne przemiany w NRD, lecz także zjednoczenie obu niemieckich państw. Gdyby Polska poparła ten proces, zyskałaby nie tylko życzliwość Niemców i ich wsparcie w integracji z zachodnimi sojuszami, ale osiągnęłaby również to, że Niemcy potwierdziliby prawnie przynależność do Polski dawnych wschodnich terenów Niemiec. Nawet w łonie partii rządzącej, PZPR, zaczęto myśleć na nowo i w podobnym kierunku o kwestii niemieckiej – w imię przyszłości, którą Polska w znacznym stopniu będzie kształtowała sama. Jakże odlegli od takich procesów myślowych byli Niemcy! Jeszcze w czerwcu 1989 roku jeden z najbardziej szanowanych dziennikarzy w RFN, redaktor naczelny tygodnika „Die Zeit”, Theo Sommer, pisał w jednym z artykułów: „Ten, kto dziś wyciąga z szafy szkielet niemieckiej jedności, pozostałym może jedynie napędzić strachu”. Lata później przyznał skruszony: „Nie należy obrażać przyszłości brakiem wyobraźni”.

Nie zmienia to faktu, że w tamtych czasach pragnieniem znakomitej większości ludzi w krajach Europy Środkowo-Wschodniej było przekształcenie sytuacji politycznej i gospodarczej w ich krajach według zachodnich wzorców i idei. Niepotrzebny był nacisk i „marchewka”, aby swoją przyszłość widzieli w demokracji, gospodarce rynkowej, pluralizmie poglądów, swobodzie podróżowania i dobrobycie. Przymusu przyłączenia się do zachodniego sojuszu nie było i nie ma, Szwecja, Finlandia i Austria do dziś nie należą do NATO, a Norwegia i Szwajcaria do UE. Nikt nie musi – ale wielu chce być w strukturach, co na przykład niezmiennie obserwuje się na Bałkanach.

Często przypominałem sobie rzeczywistość tamtych lat przełomu w krajach Europy Środkowo-Wschodniej podczas dyskusji w Rosji, kiedy twierdzono, że Polska czy Rumunia, Litwa czy Słowacja zostały niejako „zawleczone na Zachód”. Chętnie daje się wiarę temu twierdzeniu, przecież wpisuje się w ulubioną koncepcję spisku przeciwko Rosji. Dziwiło mnie niekiedy, jak lekkomyślnie niektórzy na Zachodzie podchwytywali tę narrację, która ignoruje potrzebę wolności i odwagę ludzi w Rydze, Lipsku, Gdańsku i Budapeszcie, ba, obraża ich i neguje ich wolną, samorządną decyzję. Strajkujący robotnicy polskich stoczni, uczestnicy poniedziałkowych demonstracji w Lipsku i setki tysięcy uczestników śpiewającej rewolucji w krajach bałtyckich nie potrzebowali ani zachęty, ani żadnych pokus, działali ze szczerego oburzenia, rzeczywistego zwątpienia i głębokiego przekonania, że postępują zgodnie z własnym osądem i pragnieniem wolności.

„Największa katastrofa geopolityczna XX wieku”

Mieszkańcy ZSRR, a potem Rosji, całkiem inaczej niż my przeżyli to, co od końca lat osiemdziesiątych działo się w dotychczas socjalistycznej strefie wpływów. Z początkiem lat dziewięćdziesiątych państwa satelickie Związku Radzieckiego jedno po drugim obierały własną drogę. Ale nie tylko one, odrywały się też obrzeża imperium, uwalniając się spod władzy Moskwy, aż wreszcie nawet „krew z krwi”, Białoruś i Ukraina. Rosja pozostała sama ze sobą.

Co ten proces oznaczał dla rosyjskiej samoświadomości, uwidoczniło się w wypowiedzi Władimira Putina, który rozpad ZSRR nazwał „największą katastrofą geopolityczną XX wieku”. Pokazuje też ona, co dla Putina – i wielu innych – jest w Rosji najważniejsze: bycie mocarstwem. Rozpad Związku Radzieckiego był potężną utratą znaczenia, utratą realnej władzy, głęboką traumą. Właściwie nigdy w ciągu trzydziestopięcioletniej pracy w dyplomacji nie zdarzyło mi się, aby przedstawiciele goszczącego mnie państwa tak usilnie podkreślali, iż wszystkie procesy i biegi wydarzeń powinienem postrzegać w aspektach psychologicznych. „Rosja ma ból fantomowy”, powiedział kiedyś Henry Kissinger. Tak, chyba tak właśnie jest, przyznał kiedyś mój bliski kręgom władzy rosyjski rozmówca. „Przynajmniej mamy fantomowe odczucia”.

Aby zrozumieć rosyjski punkt widzenia – nie tylko ten prezydenta – trzeba sobie wyobrazić, że wraz z rozpadem Związku Radzieckiego przyszedł kres nie tylko władzy komunistycznej, lecz rozpadło się również dawne imperium rosyjskie. Związek Radziecki mógł być krajem o nowym porządku ideologicznym, ale pod względem geograficznym oraz polityki władzy był identyczny z imperium rosyjskim. Na skutek krachu nie tylko skurczyło się terytorium mocarstwa: ważne centra gospodarcze i przemysłowe znalazły się niemal z dnia na dzień poza granicami, w nowych państwach, podobnie jak siły zbrojne i ich bazy. Ucierpiały też, co nie mniej ważne, więzi rodzinne i osobiste wspomnienia.

Nad koncepcją, że Związek Radziecki i imperium rosyjskie są w pewnym sensie identyczne, Władimir Putin pracuje nieprzerwanie i celowo. W przemówieniu do narodu w marcu 2018 roku wymienił w konkretnych liczbach straty, jakie przyniósł koniec Związku Radzieckiego, i postawił je na równi ze stratami Rosji: „Po rozpadzie ZSRR Rosja, która w czasach radzieckich określana była mianem ZSRR – za granicą nazywano ją Rosją Radziecką – straciła w odniesieniu do naszych granic państwowych 23,8 procent terytorium, 48,5 procent ludności oraz 41 procent produktu krajowego brutto, 39,4 procent potencjału przemysłowego (a więc prawie połowę), 44,6 procent potencjału militarnego w związku z podziałem sił zbrojnych ZSRR pomiędzy byłe republiki radzieckie”.

„Dwadzieścia pięć milionów Rosjan nagle znalazło się za granicą”, stwierdził Władimir Putin przy innej okazji.

I to się zgadza: miliony Rosjan (faktyczna liczba jest sporna) zamieszkały nagle w Turkmenistanie i Estonii, w Kirgistanie, Gruzji i na Łotwie i często miały tam trudną sytuację. I wcale nie ułatwiał sprawy fakt, że większość ich przodków nie przeniosła się tam dobrowolnie, tylko na skutek polityki osiedleńczej Stalina. Ponieważ w niektórych z tych krajów Rosjanie nie mają lekkiego życia, rosyjscy politycy, z prezydentem włącznie, wielokrotnie sugerowali, iż są gotowi bronić ich interesów. Niejasne jednak pozostaje, co w konkretnym przypadku miałoby to oznaczać. Wystarczy popatrzeć na Naddniestrze, które właściwie należy do Republiki Mołdawii, a do dziś jest „chronione” przez rosyjskie oddziały, na „wspieraną” przez Rosję Abchazję, właściwie część Gruzji, na Krym lub Donbas, aby sobie wyobrazić, jak dalece może zajść gotowość Rosji „do obrony” rodaków i jak wielki panuje niepokój w takich krajach jak Estonia czy właśnie Ukraina. Kazachstan, największy sąsiad Rosji na południu i do 1991 roku część ZSRR, tak naprawdę nigdy nie był autonomicznym państwem, stwierdził Władimir Putin w sierpniu 2014 roku. We wspólnej euroazjatyckiej przestrzeni nadarza się jednak temu krajowi szansa, aby pozostał częścią „wielkiego rosyjskiego świata”. Wypowiedź w szczycie kryzysu ukraińskiego, która w Kazachstanie odbiła się głośnym echem politycznym.

Fakt, że Rosjanie żyją za granicą w trudnych warunkach, wielu z nich ułatwia wchodzenie w rolę ofiary: „Jesteśmy dziś największym podzielonym narodem na świecie”, twierdzi Putin z retoryczną emfazą. Ta perspektywa nie uwzględnia tego, że niezadowolenie większości w nowoutworzonych państwach wywodzi się stąd, iż zbyt długo były kierowane, kontrolowane, a także szykanowane przez rosyjską mniejszość. W odniesieniu do rozpadu ZSRR Rosjanie chętnie przemilczają, że było to nic innego jak rozpad ostatniego wielkiego imperium kolonialnego na świecie, mimo że Związek Radziecki podjął próbę uczynienia z imperium „państwa wieloetnicznego”. Jeśli myślimy o imperiach kolonialnych, to przede wszystkim staje nam przed oczyma imperium brytyjskie. Ale imperium kolonialne może się też rozszerzać drogą lądową. Nie kto inny jak sam Lenin określił Rosję przed pierwszą wojną światową najważniejszą po Wielkiej Brytanii potęgą kolonialną. Na stwierdzenie, iż Cesarstwo Rosyjskie było potęgą kolonialną, Rosjanie o nacjonalistycznych poglądach reagują zazwyczaj oburzeniem. Narody wchodzące w skład cesarstwa poddały się władzy Moskwy mniej lub bardziej dobrowolnie, usłyszymy, a poza tym były bardzo dobrze traktowane. Ten argument nie jest nieznany.

Kto ponosi winę za krach

Dlaczego rozpadło się stare imperium, kto ponosi za to winę? „Zniszczyły je ciemne moce z zagranicy. A prócz nich: oczywiście Gorbaczow! Gorbaczow jest winny tej całej nędzy, jest winny temu, że upadł Związek Radziecki – przecież wcale tak źle nie było i być może dałoby się to wszystko zreformować. On jednak doprowadził kraj do ruiny, on jest winny jego rozkładu” – w tej kwestii ludzie w Rosji są w dużej mierze zgodni. A przecież Związek Radziecki rozpadł się z powodu wewnętrznych niespójności, jego system gospodarczy był niekonkurencyjny, a system polityczny tak represyjny, że każda własna inicjatywa była duszona w zarodku, zmiany nie były możliwe. Prawdą o rządach Gorbaczowa – a jednocześnie jego tragedią – jest to, że Związku Radzieckiego nie dało się zreformować. Michaił Gorbaczow jest bowiem w dzisiejszej Rosji nikim. Jest po prostu nieobecny – chyba że sam zabierze głos, aby wesprzeć politykę obecnego prezydenta. Albo kiedy chodzi o wskazanie winnego upadku ZSRR. Przywództwo polityczne jednak go ignoruje.

Kiedy w marcu 2016 roku Michaił Gorbaczow skończył 85 lat, wierni stronnicy zorganizowali mu przyjęcie w moskiewskim, bogatym w tradycje hotelu Ukraina dla przyjaciół i towarzyszy, zaproszonych było też kilka osób z zagranicy. Miałem przy sobie życzenia od prezydenta i pani kanclerz. Kłuła w oczy nieobecność władz rosyjskich – najwyższą rangą ich reprezentantką była rzeczniczka premiera: przez przypadek znali się z Gorbaczowem z dawnych lat.

Gorbaczow być może popełnił błędy – ale zwyczajnie nie miał też szansy. To Borys Jelcyn, prezydent Rosji, republiki wchodzącej w skład Związku Radzieckiego, był tym, który się zorientował, że próba zreformowania kraju jest skazana na niepowodzenie. Kazał rozwiązać partię komunistyczną i wspólnie z prezydentami Białorusi i Ukrainy podjął decyzję o rozwiązaniu ZSRR. Gorbaczow, wciąż jeszcze będący prezydentem całego kraju, został o tym krótko poinformowany przez telefon 8 grudnia 1991 roku. Często spotykałem się z Michaiłem Gorbaczowem na rozmowach i każde spotkanie cechowały długie wywody o jego ówczesnej roli i odpowiedzialności Borysa Jelcyna. Cierpiał z racji zarzutów, jakie mu stawiano.

Co ciekawe, „straszne lata dziewięćdziesiąte”, w których państwem rządził Jelcyn, mniej były łączone z ówczesnym prezydentem niż z jego rządem. Zapaść systemu gospodarczego, załamanie waluty, bezrobocie, bieda, dezorientacja – całą odpowiedzialność przypisuje się premierom i ministrom z tamtych czasów. Prowadzili oni wojnę tytanów, próbując uporać się ze spuścizną rozpadającego się systemu radzieckiego. Charakterystyczne były dla ich czasów zubożenie, dezorientacja i nieład – tak jak dla początków prezydentury Putina powrót do ładu społecznego, stabilności gospodarczej i wzrostu. Władimir Putin zebrał owoce pracy tych do dziś łajanych rządów z lat dziewięćdziesiątych – i skorzystał na galopująco rosnących cenach ropy.

Piotr Awien, obecnie prezes największego w Rosji prywatnego banku i biznesmen cieszący się światowym uznaniem, opisał mi kiedyś obrazowo, jak dramatyczna była sytuacja na początku lat dziewięćdziesiątych. „Miałem 36 lat i nagle zostałem ministrem handlu zagranicznego, kiedy w 1991 roku prowadziłem negocjacje z zachodnimi rządami i instytucjami finansowymi na temat długów ZSRR. Związek Radziecki chwiał się, nie, właściwie już upadał, krajowi groziła klęska głodu. To była katastrofa. Wytrzymać mógł to tylko ktoś w moim wieku, już pięćdziesięciolatka doprowadziłoby to niechybnie do zawału”. Najlepsze doświadczenia zebrał wtedy, jak mówił, z historyczno-politycznie rozważnymi Niemcami, z zespołem Theo Weigla, z Horstem Köhlerem i innymi – chociaż zadłużenie u Niemców było znacznie wyższe „niż u nieugiętych Amerykanów”.

Zapytałem kiedyś Michaiła Gorbaczowa, od kiedy zaczęło rosnąć w nim przekonanie, że model radziecki być może nie ma widoków na przyszłość? Właściwie dość wcześnie, odparł, gdy był jeszcze szefem komunistycznej organizacji młodzieżowej na Kaukazie Północnym. Podczas prywatnego spotkania jego odpowiednik z Kaukazu Południowego, Eduard Szewardnadze, późniejszy minister spraw zagranicznych ZSRR i w końcu prezydent swojej ojczyzny Gruzji, powiedział do niego: „Michaile Siergiejewiczu, tak dalej być nie może! Wszystko popada w ruinę!”. I on był tego samego zdania, dlatego wspólnie zaczęli snuć plany na przyszłość.

Po raz pierwszy spotkałem Michaiła Gorbaczowa latem 2014 roku. Zapytałem go jako syna Rosjanina i Ukrainki o zdanie na temat konfliktu z państwem sąsiedzkim. Nie chciał jednak oceniać polityki zagranicznej obecnego prezydenta. Powiedział tylko, że całkowicie wspierał Putina podczas jego pierwszej kadencji, a z upływem czasu nie robi już tego tak bezwarunkowo. Ale Putin jest aktualnie najlepszym przywódcą dla kraju, udaje mu się zgromadzić za sobą naród.

O Niemczech Gorbaczow wyrażał się zawsze pozytywnie, wygrzebał nawet jakieś wspomnienia z dzieciństwa. Oczywiście zrobił tak również z grzeczności, ponieważ przez wiele miesięcy drugiej wojny światowej jego ojczyznę okupowali żołnierze Wehrmachtu. Raz po raz jednak było widać, że w intensywnych czasach niemieckiego zjednoczenia, do którego tak bardzo się przyczynił, rzeczywiście powstała bliska więź. Kiedy zaprosiłem go do wzięcia udziału w uroczystościach, jakie organizowaliśmy w Moskwie z okazji 25. rocznicy upadku muru berlińskiego, zaczął z ożywieniem relacjonować tamte dni. Pamiętał dokładnie. Czy wiedział o decyzji władz NRD, zezwalających na swobodę podróżowania? – „Nie!”. Ale wtedy już mało co dziwiło. Krótko wcześniej, mówił, byłem w Berlinie na uroczystościach 40. rocznicy utworzenia NRD. Wieczorem ten upiorny pochód z pochodniami, który odbierali oficjele. Z dalszego planu wyraźnie dobiegały chóralne okrzyki opozycyjnych demonstrantów. Obok niego stał pierwszy sekretarz KC Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, Mieczysław Rakowski. „Michaile Siergiejewiczu”, odezwał się do Gorbaczowa, „to przecież koniec!”. Nieco inaczej pamiętał to Rakowski, którego znałem z czasów w Polsce. Kiedy podczas obchodów jubileuszowych w Berlinie Wschodnim słychać było okrzyki „Gorbi, pomóż!”, Rakowski zwrócił się do Gorbaczowa: „Michaile Siergiejewiczu, wygląda na to, że chcą, aby pan wyzwolił ich po raz drugi!”. To wyraźnie rozbawiło Gorbaczowa.

W latach, które spędziłem w Moskwie, dolegliwości związane z wiekiem przysparzały Michaiłowi Gorbaczowowi coraz więcej kłopotów. Ale wciąż pozostawał żywotnym, bardzo uprzejmym i – jakżeby inaczej – niezwykle interesującym rozmówcą. Rozmowę prowadził uważnie i niezmiennie melodyjnym głosem. W kwietniu 2019 roku odbyliśmy ostatnie spotkanie. „Im starszy jestem, tym bardziej wierzę w Boga”, stwierdził na zakończenie były przewodniczący największej partii komunistycznej na świecie.

Bardzo krótka wycieczka w rosyjską historię

Mocarstwo się rozpadło. A jak powstało? Początek historycznej samoświadomości Rosjan, Ukraińców i Białorusinów stanowi Ruś Kijowska, chętnie nazywana też „starą Rusią”. Był to bardziej związek dynastyczny niż państwo narodowe o ściśle zarysowanych granicach, który na przełomie pierwszego i drugiego tysiąclecia rozciągał się między wschodnią Polską i dzisiejszą Finlandią. Wskutek najazdu Mongołów na początku XIII wieku rozpoczął się okres trzystuletniego obcego panowania, który wrył się głęboko w rosyjską samoświadomość. „Ani Europejczycy, ani Rosjanie nie zrozumieli, że Rosja jest inna. Jest wprawdzie krajem z europejską kulturą, ale pod względem społecznym i politycznym spadkobierczynią imperium Dżyngis-chana”, stwierdza Siergiej Karaganow, wiodący politolog i zadziorny adwokat współczesnej Rosji. Tak, przyznaje filozof Władimir Kantor, samowola władzy, niedostateczne zrozumienie dla własności prywatnej, „brak aktywnej, autonomicznej osobowości” to spuścizna tamtych czasów. W rzeczy samej Rosja ma własną, wyjątkową drogę. Cechuje ją jednak przede wszystkim „nieustanne odnoszenie się do Zachodu”. Kantor zwraca uwagę na to, że „naród [...] nawet w czasach oddalenia od Europy, kiedy chował się przed nią za «żelazną kurtyną», [...] pamiętał o początkach swojego historycznego życia [...]. I za każdym razem następowała zasadnicza korekta rosyjskiej drogi według zachodniego wzorca. Czy z powodzeniem, czy też nie – to już inna kwestia [...]”.

Chrystianizacja odcisnęła na Rosji jeszcze trwalsze piętno niż panowanie Mongołów. Kiedy wraz ze zdobyciem Konstantynopola przez Osmanów w 1453 roku Cesarstwo Bizantyjskie, „drugi Rzym”, przestało istnieć, Rosja przejęła spadek po Bizancjum. W swojej samowiedzy traktowała to jako coś oczywistego. Bratanica ostatniego cesarza Bizancjum poślubiła wielkiego księcia moskiewskiego, który jako pierwszy przyjął tytuł cara, czyli cesarza. Rosja przejęła godło cesarza Bizancjum, podwójnego orła patrzącego na Wschód i na Zachód. Od tego czasu – a w rozumieniu wielu Rosjan do dziś – Rosja uchodzi za „trzeci Rzym”. Po odejściu sierpa i młota orzeł znów podnosi swą ukoronowaną podwójną głowę – na tle niderlandzkiej flagi, którą Piotr Wielki przywiózł z Holandii.

Inaczej niż w tym czasie na Zachodzie, za panowania Mongołów nie powstały tu silne, regionalne władztwa, potężne miasta z pewnym siebie mieszczaństwem i cechami rzemieślników. Jedynie na północy widoczny był ograniczony wpływ Hanzy. Podczas gdy w Europie Zachodniej rozkwitał kulturowo i duchowo kwiat renesansu, rosyjscy książęta walczyli o władzę i hegemonię po upadku imperium mongolskiego. Na przełomie XV/XVI wieku zdobyło ją Wielkie Księstwo Moskiewskie.

Rosja pozostała krajem bez granic naturalnych. Katarzyna Wielka, niemiecka księżniczka, która władała nim od 1762 roku, kwestię polityki zagranicznej wyniosła do rangi strategii. Przypisuje się jej zdanie: „Jedyną drogą, aby chronić Rosję, jest stałe rozszerzanie jej granic”. Ona i jej następcy pilnie stosowali się do tej zasady. W XVIII wieku do imperium rosyjskiego dołączono obszar późniejszych państw bałtyckich. Tuż po pierwszej wojnie światowej udało im się na krótko uwolnić od Rosji, jednak już w 1939 roku Związek Radziecki z pomocą Hitlera zaanektował je ponownie. W 1783 roku imperium rosyjskie odebrało imperium osmańskiemu Krym, na przełomie XVIII i XIX wieku dołączyło południowy Kaukaz z Gruzją, Armenią i Azerbejdżanem, w tym samym wieku po długich wojnach Azję Środkową. W 1860 roku Rosja zmusiła osłabione imperium chińskie do przekazania jej obszarów pozasyberyjskich i rozbudowała wioskę rybacką Chajszenwaj w wolny od lodu port. Jego nowa nazwa to Władywostok, „władaj wschodem”.

Kiedy w Rosji powoływano się na argument, że Krym należy „właściwie” do Rosji, lubiłem odpowiadać pytaniem, czy przypadkiem Mandżuria Zewnętrzna, z Władywostokiem włącznie, nie należy „właściwie” do Chin? Tak jak przyszłoby mi do głowy jeszcze wiele innych historycznych przykładów na to, jakie terytorium „właściwie” do kogo należało. Czy zatem nie byłoby sensowniej, żeby każdy trzymał się reguł i traktatów, zamiast przywłaszczać sobie coś, co rzekomo mu się należy z przyczyn domniemanej sprawiedliwości.

Rosja rozszerzała się – i raz po raz doświadczała inwazji: w 1610 roku szlachta pod polskim przywództwem zajęła na trzy lata stolicę, w 1812 roku Napoleon zdobył Moskwę, w 1917 roku, po podpisaniu pokoju w Brześciu między młodym Związkiem Radzieckim a Rzeszą Niemiecką, oddziały brytyjskie, francuskie i japońskie wylądowały na północy, południu i wschodzie imperium rosyjskiego. W 1941 r. nastąpiła najstraszniejsza i najbardziej brzemienna w skutki inwazja: w ciągu kilku miesięcy armia nazistowskich Niemiec wkroczyła daleko w głąb ZSRR, niszcząc i pustosząc wielkie połacie kraju. Zginęły miliony żołnierzy i cywili, niewiele brakowało, że zajęcie Moskwy udałoby się obcej władzy po raz trzeci – po Polakach i Francuzach.

„Rosja, otoczona i nękana”

O tym wszystkim przypomniał prezydent Putin 18 marca 2014 roku, kiedy w Sali Gieorgijewskiej na Kremlu przedstawił zgromadzonym w niej dostojnikom państwowym historię Rosji jako pasmo ataków z zewnątrz. Okazją do przemówienia był „powrót Krymu”:

„Mamy wszelkie podstawy przypuszczać” – mówił – „że polityka powstrzymywania, jaką wobec Rosji stosowano w XVIII, XIX i XX wieku, jest kontynuowana również w dzisiejszych czasach. Stale próbuje się zapędzić nas w kozi róg (...). Jednak wszystko ma swoje granice. W przypadku Ukrainy nasi zachodni partnerzy pozwalali sobie na zbyt wiele, zachowywali się grubiańsko, nieodpowiedzialnie i nieprofesjonalnie”. Mówił o „łańcuchu sterowanych «kolorowych rewolucji»”, zainicjowanych przez Zachód, ostatnio również na Ukrainie. „I tym razem rzucili do walki przezornie przygotowaną i dobrze wyposażoną armię bojowników. Rozumiemy, że te wszystkie akcje były wymierzone zarówno przeciwko Ukrainie, jak i przeciwko Rosji”. Tym „argumentem” przygotowano jednocześnie grunt pod usprawiedliwienie własnej interwencji militarnej w sąsiednim kraju. I zgodnie z wypróbowaną tradycją skonstruowano wołanie o pomoc: „Oczywiście nie mogliśmy zignorować tej prośby” – kontynuował Władimir Putin w przemówieniu z 18 marca 2014 roku. – „Nie mogliśmy zostawić na lodzie Krymu i jego mieszkańców, byłaby to po prostu zdrada”.

Po gwałtownej, agresywnej reakcji Rosji na próbę Ukrainy zbliżenia się do UE widać wyraźnie, że Moskwie od początku chodziło o coś całkiem innego niż kwestię, gdzie Ukraina widzi swoją gospodarczą przyszłość: bliżej Rosji czy bliżej Europy Zachodniej. Pogłębiona i rozległa strefa wolnego handlu, jaka łączy Ukrainę z UE od 2016 roku, od dawna nie stanowi już tematu rosyjskiej retoryki, prognozowane katastrofalne skutki gospodarcze nie nastąpiły, punkty sporne rozwiązano podczas negocjacji między Moskwą a Kijowem. Z perspektywy Rosji spór z Ukrainą był kulminacją trendu, który przez 25 lat rozwijał się na niekorzyść Rosji. I to na niego zareagowano.

Oburzenie i obraza, strata i upokorzenie – takie uczucia dominują myślenie rosyjskiej władzy niekiedy silniej, niż Zachód jest w stanie to sobie wyobrazić. Najlepiej obrazuje to cytat ze świata sportu: „Rosjanie nie kochają piłki nożnej, Rosjanie kochają zwycięstwo!”. W polityce międzynarodowej zjawisko to nosi nazwę gry o sumie zerowej, chodzi o zwycięstwo lub porażkę – „Twoja korzyść jest dla mnie niekorzyścią”. W ten sposób traktuje się również koniec zimnej wojny. Z perspektywy niektórych osób w Moskwie zimna wojna wcale nie została przegrana, a tylko oddano pole, mądrze i bez walki. Kolejny dysonans poznawczy o poważnych skutkach.

Ponieważ Zachód stracił „przeciwnika”, z punktu widzenia Moskwy został automatycznie „zwycięzcą”, nawet jeśli sam tego tak nie postrzegał, i raczej z zaskoczeniem niż z triumfem szedł w niepewną przyszłość. Oczywiście, panowały radość z tego, że ludzie w Europie Środkowo-Wschodniej wywalczyli sobie wolność, i zachwyt nad zjednoczeniem Niemiec. Ale triumfalizm, postawa zwycięzcy, jak uparcie twierdzi się w Moskwie? Na kliszy utartych sądów można dużo skonstruować. Ubolewa się na przykład, że niedostatecznie doceniono wymarsz radzieckich sił zbrojnych z Niemiec. Inne mocarstwa zwycięskie też mogą mieć powody do skarg. Amerykanie na przykład, że w kontekście zjednoczenia Niemiec zawsze wspomina się tylko o Gorbaczowie, a nigdy o Bushu. Francuzi, podobnie jak Brytyjczycy, chętnie się irytują, że o postawach ich rządów w 1990 roku konsekwentnie mówi się źle.

Pewien rozmówca w moskiewskim ministerstwie spraw zagranicznych opowiadał mi, że rosyjski ambasador w Berlinie zabrał go raz na spacer do pobliskiego Reichstagu i tam pokazał mu pomnik: fragment muru Stoczni Gdańskiej im. Lenina upamiętnia wkład Polski w upadek żelaznej kurtyny w Europie. Tak to jest, stwierdził ambasador, wkład Polski Niemcy upamiętniają, ale Rosjanom są dość niewdzięczni. Pomnik stanął z inicjatywy energicznego polskiego ambasadora w Berlinie. Jeden działa, drugi narzeka... Nawiasem mówiąc, w prominentnym miejscu, zaledwie kilkaset metrów od Reichstagu, znajduje się jeden z trzech radzieckich pomników, upamiętniających poległych w drugiej wojnie światowej czerwonoarmistów. Także w czasach podziału Berlina w jego zachodniej części oddawano im honory.

Kiedy tylko kraje Europy Środkowo-Wschodniej wywalczyły jeden po drugim niezależność, ich politykę zdominowało naglące pragnienie, aby jej znów nie stracić i nie trafić ponownie pod radzieckie względnie rosyjskie panowanie. W tym kontekście można było często usłyszeć: „Obiecaliśmy przecież Rosjanom, że nie rozszerzymy NATO!”. Takiej umowy jednak nigdy nie było, o czym wiedzą również rosyjscy politycy. A więc z braku rzeczywistych argumentów insynuują, że istniały stosowne obietnice, które tylko nie zostały zapisane. „Gorbaczow popełnił błąd” – ubolewał nie pierwszy raz prezydent Putin w listopadzie 2019 roku. „Rzeczy w polityce trzeba dokumentować. A on tylko o tym mówił i myślał, że sprawa załatwiona”.

Najbardziej odpowiednim momentem na pisemne ustalenia byłyby odbywające się latem 1990 roku negocjacje nad Traktatem dwa plus cztery, który utorował drogę niemieckiemu zjednoczeniu. Zarówno Gorbaczow jak i jego ówczesny minister spraw zagranicznych Szewardnadze wielokrotnie zajmowali stanowisko w tej kwestii, wysuwając arcytrafny argument: byłoby absurdem, twierdził Gorbaczow, aby latem 1990 roku prosić zachodnie mocarstwa o pisemne gwarancje, iż członkowie Układu Warszawskiego nie zostaną przyjęci do NATO. Oznaczałoby to bowiem uznanie wschodniego sojuszu militarnego za martwy, zanim się rozwiązał. Nastąpiło to dopiero w lipcu 1991 roku, a rok wcześniej nie mieściło się w wyobraźni nie tylko Moskwy.

Czy jednak musieliśmy przyjmować Łotyszy do NATO? W odpowiedzi można zapytać, czy po roku 1989 powinniśmy byli im odpowiedzieć: „Macie swoje sześć tysięcy żołnierzy i doświadczenie pięćdziesięcioletniej okupacji radzieckiej, znacie swoje miejsce i sami zadbajcie o bezpieczeństwo!?”. W Polsce doświadczyłem na własnej skórze, jak wraz z końcem socjalistycznej władzy i uwolnieniem się od ZSRR cały kraj odetchnął z ulgą: wreszcie nie było już tego zagrożenia, tego ucisku, zakazu kroczenia własną drogą. Z perspektywy czasu łatwo powiedzieć, że o złych doświadczeniach należy zapomnieć i rozpocząć wszystko od nowa bez wspomnień. Wyobraźmy sobie, że w latach dziewięćdziesiątych niemieccy politycy pojawiają się w Warszawie, Pradze czy Tallinie z następującym przesłaniem: „Nie możecie, niestety, domagać się takich samych praw jak wszyscy – musimy mieć wzgląd na Rosję”. Jeśli ktoś narzeka, iż NATO, wychodząc naprzeciw uzasadnionej woli państw europejskich przyłączenia się do sojuszu, „coraz bardziej zbliża się Rosji”, powinien mieć na uwadze, że rosyjskie oddziały wbrew woli państw europejskich przebywają po dziś dzień na ich terytoriach: w Gruzji, Mołdawii – i właśnie na Ukrainie.

Nasi partnerzy w Europie Wschodniej nie bez powodu reagują bardzo alergicznie na stary typ myślenia w kategoriach stref wpływu, który Rosji przyznaje więcej praw niż Estonii czy Polsce – zwłaszcza gdy takie myśli głoszone są w Niemczech. Prawo, z którego te państwa skorzystały w interesie własnego bezpieczeństwa, znalazło się w podpisanym przez wszystkie państwa europejskie – ze Związkiem Radzieckim włącznie – akcie końcowym Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie w 1975 roku w Helsinkach i zostało ponownie potwierdzone w grudniu 1990 roku w Paryskiej Karcie Nowej Europy: prawo do samostanowienia oraz prawo przystępowania do sojuszy, również militarnych.

Niemniej jednak prawdą jest i to, że po roku 1989 doświadczenia historyczne kolidowały z pragnieniem robienia wszystkiego inaczej niż dotychczas, ze słusznym, ale abstrakcyjnym wyobrażeniem budowania w Europie nowego ładu. Przypuszczalnie wszystkim uczestnikom KBWE przyświecała ta sama idea, kiedy podpisywali Paryską Kartę. Przypuszczalnie wszyscy traktowali to poważnie. W grudniu 1990 roku można było odnieść wrażenie, iż znajdujemy się w punkcie końcowym pewnego procesu, na końcu zimnej wojny. Jak się jednak okazało, jedną rzeczą było deklarowanie dobrych zamiarów, a inną poradzenie sobie z odziedziczonymi i nowopowstającymi realiami.

Dotyczyło to przede wszystkim największego uczestnika KBWE, czyli Związku Radzieckiego, gdzie dokonywały się właśnie zmiany. W tym momencie nikt się nie spodziewał, jak potężne będą to zmiany, które ostatecznie doprowadzą do krachu i rozpadu ZSRR. Tylko jedna liczba wystarczy, by zobrazować skalę: w grudniu 1990 roku w KBWE uczestniczyły 32 państwa, obecnie na tym samym terytorium istnieje 57 państw. Trudno było wtedy przewidzieć, czy i jak nowa Rosja, która wkrótce poszła własną drogą, wpasuje się w ten system. A mimo to państwa członkowskie OBWE muszą z perspektywy czasowej zadać sobie pytanie, dlaczego po 1990 roku nie stosowały lepiej i intensywniej sprawdzonego narzędzia dialogu i kompromisu, aby osiągnąć w Europie zgodne współistnienie.

Próby Moskwy ustanowienia nowych, nastawionych na Rosję instytucji, nie odniosły większego sukcesu. Ani Wspólnota Niepodległych Państw, ani wojskowa Organizacja Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym nie okazały się szczególnie przekonujące. Także Euroazjatyckiej Unii Gospodarczej daleko do tego, aby móc się mierzyć z porównywalnymi uniami na świecie. Z sukcesem i ciekawie rozwijały się natomiast akurat te byłe republiki i wcześniej zależne od ZSRR państwa, które dążyły do UE i NATO. Skurczone do rozmiarów Rosji mocarstwo ZSRR zostało w tyle. „Równy wśród wielkich” stał się peryferyjną wschodzącą gospodarką o przestarzałym przemyśle. A jednak Rosja nie uważa się za „peryferie, występujące przeciwko centrum Europy, lecz sama chce stać się centrum Europy”, twierdzi Władimir Kantor. „Określając się jako «trzeci Rzym» (Rzym! Nie Istambuł, Bagdad czy Samarkanda), Moskwa postawiła się na równi z Europą, z jej byłym centrum”.

Rosja zepchnięta na obrzeża, wygnana z kręgu wielkich i teraz jeszcze otoczona – tak brzmi dzisiaj narracja czołowych polityków rosyjskich, państwowej propagandy, ale również wielu mieszkańców tego kraju. Zgodnie z tą interpretacją porażka nie została spowodowana przez nierozwiązywalne sprzeczności i deficyty systemu socjalistycznego, dysfunkcyjność, trwonienie zasobów i represje – nie, nic z tych rzeczy: winę ponosi zwycięzca. Zewnętrzny wróg jako (użyteczny) winowajca generuje paradoks, który trzeba znać, jeśli chce się zrozumieć ten kraj: największy i najbogatszy w surowce naturalne kraj na ziemi, zawsze faktycznie lub potencjalnie silny i agresywny, żyje w ciągłej obawie przed zagrożeniem i atakiem.

W tym kontekście należy też wspomnieć o roli zachodnich mediów w rosyjskiej propagandzie. Rzekomo rusofobiczne media na Zachodzie, a więc również w Niemczech, zachowywały się nie fair w stosunku do Rosji, jak uporczywie twierdzi państwowa propaganda, chętnie powtarzana również przez niemało osób na Zachodzie. O wielkim kraju wciąż mówi się źle, w medialnych kampaniach dosłownie rozjeżdża się Rosję. Mnie też nie każdy komentarz i nagłówek się podoba, efekciarsko umieszczony przez redakcję nad całkiem wyważonym artykułem. Faktem jednak jest, że chyba w żadnym innym kraju na świecie nie informuje się o Rosji tak obszernie i z tak wielu perspektyw, co w Niemczech. W Moskwie akredytowanych jest ponad 35 korespondentek i korespondentów różnych mediów, reprezentujących naprawdę godne uwagi spektrum pluralizmu politycznego. Znają oni Rosję nie tylko bardzo dobrze, lecz często są blisko z nią związani przez studia, długie pobyty, a częściowo również przez więzy rodzinne. Nie spotkałem żadnego, który nie miałby pozytywnego stosunku do goszczącego go kraju. Skoro ci dziennikarze, przy bardzo zniuansowanym podstawowym nastawieniu do Rosji, dochodzą w swoich relacjach na konkretny temat do podobnych wniosków, to ten fakt powinien raczej dać do myślenia tym, którzy na nich narzekają, niż przypisywać winę samym dziennikarzom.

Jeden z najdroższych i najobszerniejszych filmów dokumentalnych, kiedykolwiek wyprodukowanych dla niemieckiej telewizji, nosi tytuł Rosja z lotu ptaka. Sfinansowany i emitowany przez nadawcę publicznego, w Rosji chętnie określanego mianem „państwowej telewizji”, przedstawia w sześciu 45-minutowych odcinkach w sposób piękny i imponujący wspaniałość i różnorodność tego kraju. Kinowa wersja biła w Rosji rekordy popularności. Zainteresowanie Rosją jest w Niemczech bardzo duże, więzi są stare – i szczególne.

„Że Rosja jest moją ojczyzną...”

„Heeełmy z głów, do modlitwy!”. Tylko trzymane przez żołnierzy pochodnie rozświetlają wojskowe widowisko. Wielki capstrzyk osiągnął kulminację. Orkiestra wojskowa Bundeswehry intonuje miarową, wolną melodię Ich bete an die Macht der Liebe (Modlę się do siły miłości). Niemiecki tekst tej pieśni kościelnej wyszedł spod pióra Gerharda Tersteegena, ale melodię skomponował Dmitrij Bortnianski. W samym środku najdonioślejszej, honorowej ceremonii niemieckich sił zbrojnych rozbrzmiewa rosyjski utwór.

Bliskie i bogate są stosunki niemiecko-rosyjskie. Czym byłaby nasza kultura bez muzyki Rachmaninowa czy Glinki, Czajkowskiego czy Szostakowicza, bez dzieł Tołstoja, Dostojewskiego, Puszkina, Gogola czy Pasternaka. Każdy program roczny wielkich rosyjskich sal koncertowych świadczy o tym, jak wysoko ceni się i czci dzieła niemieckich kompozytorów, podobnie jak niemieccy pisarze i poeci stanowią część rosyjskiego kanonu kultury. Wzajemne postrzeganie i ubogacanie zawsze były duże: Puszkin czcił Goethego, który z kolei zajmował się intensywnie literaturą rosyjską. Rilke pisał też wiersze po rosyjsku, Boris Pasternak jako tłumacz udostępniał jego utwory rosyjskim czytelnikom. „Fakt, że Rosja jest moją ojczyzną, należy do tych wielkich i tajemniczych pewników, którymi żyję”, powiedział Rilke o kraju, który był jego błogosławionym miejscem tęsknoty. Do założycieli grupy artystów „Blauer Reiter” należał Wasilij Kandinsky, który przybył do Niemiec studiować i został nauczycielem w Bauhausie; niemieccy architekci mieli znaczny wpływ na budownictwo mieszkaniowe w młodym Związku Radzieckim.

W gospodarce, nauce, kulturze, wojskowości i w polityce Rosji raz po raz można się natknąć na niemieckie nazwiska. Pierwszy dom towarowy, założony przez Niemców, nie otworzył swoich podwoi we Wrocławiu czy Berlinie, Kolonii czy Królewcu, tylko w 1865 roku we Władywostoku: „Kunst und Albers”. W Rosji działa niezmiennie ponad cztery tysiące przedsiębiorstw z niemieckim udziałem kapitałowym, choć w czasach rozkwitu rosyjskiej gospodarki było ich jeszcze więcej. Solidność i wytrwałość niemieckich firm, które nie wycofały się z kraju także w trudnych ekonomicznie czasach, są w Rosji wysoko cenione. Pierwsze produkty Thyssenkrupp dostarczał tu już przed dwustu laty: młotki. Siemens zarabiał przed pierwszą wojną światową w Rosji więcej niż w Niemczech, po tym jak od 1860 roku pokrywał całe jej terytorium siecią telegraficzną.

Niemiecko-rosyjska wymiana w większości obszarów nie tylko wytrzymała polityczne zawirowania minionych lat, lecz nawet się zacieśniła. Współpraca naukowa dotyczy większej liczby szkół wyższych i instytucji badawczych niż kiedykolwiek wcześniej. Żaden inny kraj nie miał jak dotąd tylu stypendystów renomowanej Fundacji im. Aleksandra von Humboldta. 14 000 młodych Rosjanek i Rosjan studiowało w 2019 roku w Niemczech.

Znacząca w naszej wspólnej historii jest rola rosyjskich Niemców. Pracowicie i kompetentnie zagospodarowywali od XVIII wieku rozległe obszary nad Wołgą, Morzem Czarnym i w innych regionach olbrzymiego imperium. Za zbrodnie nazizmu musieli zapłacić wysoką cenę: deportacjami lub robotami przymusowymi, mimo że byli radzieckimi obywatelami. Od lat siedemdziesiątych mogli wyjeżdżać do Niemiec, w ten sposób przybyło do nas 2,4 miliona osób wraz z rosyjskimi członkami rodzin. Powstały nowe mosty.

Pod względem politycznym Niemcy i Rosja miewały okresy dużo większej bliskości. Do dziś pamięta się tu o tym, że Niemcy i Rosjanie wspólnie stawili czoło ekspansji Napoleona. Liczne były też związki dynastyczne między panującą rodziną Romanowów i niemieckimi rodzinami książęcymi, jeszcze ostatnia caryca była niemiecką księżniczką. Przez wiele okresów historii Niemcy i Rosja dobrze się wzajemnie dogadywały, jednak w XX wieku wskutek dwóch wojen światowych podzieliła je głęboka przepaść. Przerażające były skutki niemieckiego ataku na ZSRR w 1941 roku, żaden kraj nie poniósł tylu ofiar. Zginęło ponad 26 milionów ludzi. Wojna, którą rozpętali Niemcy, dotkliwie się na nich samych odbiła.