Przysięga - Władysław Stanisław Reymont - ebook

  • Wydawca: Armoryka
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2014
Opis

Zbiór nowel wybitnego polskiego pisarza Wł. St. Reymonta (1867-1825), zawierająca utwory: Przysięga, Zabiłem! Matka, Pielgrzymka do Jasnej Góry (Praga-Kościół, Ochota, Raszyn, Łazy, Tarczyn, Grójec, Belsk, Łęczeszyce, Mogielnica, Nowe-Miasto, Różanna, Studzianna, Wielka-Wola, Przedbórz, Wielgomłyny, Cielętniki, Dąbrowa, Św. Anna pod Przyrowem), Jaśkowe Ambicye, Kamurasaki. Żałosna Historya o pękniętem sercu japońskiem, Wspomnienie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 241

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Władysław Stanisław Reymont

 

Przysięga

 

NOWELE

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji:

Władysław Stanisław Reymont

Przysięga. Nowele

Poznań 1917

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-978-2

 

 

PRZYSIĘGA.

 

 Naczelnik rzucił gazetę i gniewnie spojrzał na wchodzącego. A starszy, wyprężając się przy drzwiach, meldował pokornie:

 – Przypędziłem wszystkich.

 – Gdzie są?

 – W podwórzu.

 – Dobrze, niech poczekają. A pilnować, to buntownicy, rozumiesz?

 Starszy uśmiechnął się nieznacznie i jakoś dziwnie.

 – Ciężko poszło, a?

 – Nie, kazałem się im zebrać przed kancelaryą, to zaraz przyszli i zaczęli wołać, że wszyscy darli spisy i wszyscy są Polaki-katoliki, to i wszyscy są gotowi choćby na Sybir. Tak i całą wieś przypędziłem.

 – I nie bronili się? Szkoda! – szepnął cicho.

 – Nawet żołnierzom dali podwody, a sami szli spokojnie, jak barany, śpiewając pobożnie całą drogę. To dobry naród, posłuszny...

 – Nie twoja rzecz sądzić! Paszoł won! – zakrzyczał.

 Poczerwieniał starszy, wyprężył się jak struna, zrobił półobrót i wyszedł.

 Naczelnik utonął znowu w gazecie, ale po chwili rzucił ją na biurko, zatarł ręce i jął zwolna krążyć po wielkim, sklepionym gabinecie.

 – A swołocz! bydło! – mruczał, gładząc obu rękami szeroką, rudą brodę i zapatrzył się przez chwilę w ogromny, zadeszczony plac.

 Złote kopuły cerkwi wynosiły się wysoko nad czarniawem morzem błota, zaś kręgiem placu, nizkie obmokłe domki, jakby dygotały w zimnej szarudze.

 Padał drobny jesienny deszcz i wiatr niekiedy szarpał drzewami, obdzierając je z resztek liści. Jakieś wozy wlokły się z trudem po błocie i jacyś ludzie przemykali się zgarbieni pod domami.

 Odwrócił się nagle, przeszedł na drugą stronę gabinetu i kryjąc się za portyerę, ostrożnie wyjrzał oknem. W podwórzu, niby w głębokiej sadzawce, ocembrowanej piętrowymi gmachami, w dawnym klasztornym wirydarzu, pełnym błota, kałuż i śmieci, tłoczył się cały tłum ludzi, otoczony płotem najeżonych bagnetów. Jakieś nagie obumarłe drzewo, trzęsło się nad nimi poskręcanymi konarami, a górą leciały szare chmury niby przegniłe płachty, ociekające wodą; drobny, przenikliwy deszcz zacinał, jakby lodowatymi biczami, zaś z dachów i popsutymi rynnami, chlustały nieustanne kaskady, czasem wiatr bił w tłum, jakby taranem, szamotał drzewem i wył przejmująco. Zimno dojmowało do kości, a plucha już macała przez nędzne przyodziewki, ale naród stał cierpliwie, przestępując jeno z nogi na nogę i pogwarzając z cicha a trwożnie, że tylko niekiedy jakaś twarz szara i poradlona cierpieniem podniosła się i jakieś oczy błysnęły posępnie, to wydarło się westchnienie podobne do jęku – a niekiedy skłębili się i rozchwiali niby krze; płacz dzieci wytrysnął żałośnie lub słowa pacierzy pociekły perlistym, łzawym szmerem i znowu mokli w milczeniu, tuląc się do siebie, bo mury stare i srogie ostrza bagnetów zaciskały się dokoła, niby więcierz nieubłagany.

 I stali cierpliwie na deszczu, w błocie, w szarudze, pod grozą bagnetów i kar, stali nieulękli, jak stoją dęby w straszne noce jesieni, niezwyciężone i pewne, że przetrwają i mrozy i burze i mioty piorunów...

 – Ja wam dam bunt, podlecy! Popamiętacie! – zawarczał naraz, jakby wyczytując w wyblakłych oczach chłopskich tę ich moc nieprzebłaganą.

 Zapuścił storę na okno i wziął się do codziennej pracy. Ale mu jakoś dziś nie szło. Rzucał co chwila papiery, szarpał brodę, wreszcie zerwał się i otworzywszy szklane drzwi, zajrzał chmurnie do kancelaryi. Szereg nizkich, sklepionych izb, zapełnionych gwarem i ludźmi, przyciszył się gwałtownie, chałaty rozpierzchły się trwożnie, urzędnicy pochylili się nad papierami, strażnik wyprężył się pod piecem, a tylko jakiś chłop w mokrym kożuchu, z baranicą w ręku, srodze zafrasowany, tłukł się po pokojach, obłapiał wszystkich za nogi i trwożliwie o coś się dopraszał.

 – Nie moje dzieło! Tam! – odpowiadano mu, nie podnosząc głowy. Naraz szklane drzwi się zatrzasnęły i kancelarya znowu ożyła; pito herbatę, dym z papierosów snuł się pod sklepieniami, izby zaroiły się ludźmi a gwarem, kupiono się w głębokich niszach okien zakratowanych – opowiadano anegdoty, bo śmiech wybuchał co chwila – tylko chłop wciąż chodził od grupy do grupy, skomląc o coś żałośnie.

 – Czego? Przyjdź jutro! – rzucano mu groźnie.

 A naczelnik zamknąwszy się w gabinecie pracował zawzięcie, podpisywał całe stosy papierów, przyjmował interesantów, naradzał się tajemniczo z chałatami, ale mimo to nie mógł się uspokoić i co pewien czas wyglądał oknem na chłopów.

 – Poczekajcie! – szeptał, zacierając ręce, i spostrzegłszy, że kilka znużonych kobiet przysiadło na ziemi, rozkazał je spędzić i pilnować, aby się nikt nie ważył siadać. – Odpoczną sobie gdzieindziej. I tak przechodziły całe godziny, naczelnik pracował, deszcz padał nieustannie, a chłopi stali cierpliwie... W samo południe wpadł do gabinetu jakiś dobry znajomy.

 – Cóż to za ludzi pędzili rano przez miasto?

 – Nie wiecie? A toż ci sami, którzy przy spisie jednodniowym bunt zrobili. Napadli na uprawlenje, stróży pobili – a wszystkie papiery i książki podarli i spalili...

 – Ale dlaczego?

 – Bo nie chcą być prawosławnymi! Rozumiecie, nie chcą!

 – Znaczy, uporstwujuszcze, co?

 – A tak! Czorty nie ludzie. Ale ja ich zmiękczę, że będą jak masło, no...

 – Spróbować można. Do protokółu ich przypędzili, co?

 – Tak, ja z nimi pogadam serdeczno, poproszę! – buchnął śmiechem.

 – To z parafii ojca Mikołaja Piotrowicza?

 – Właśnie czekam na niego, on mi pomoże.

 Rozmowa się urwała, bo przyszła służąca prosić na obiad.

 Naczelnik pożegnał przyjaciela, przeciągnął spracowane kości i poszedł do mieszkania na pierwsze piętro, ale jeszcze z korytarza spojrzał w podwórze; deszcz lał jak z cebra, żołnierze chronili się pod ścianami, a chłopi przemokli już do nitki, stali spokojnie, kolebiąc się tylko niekiedy.

 W jasnej, ciepłej jadalni, pełnej kwiatów, było kilka osób; pani naczelnikowa, dorosła córka, dwaj studenci w krótkich mundurach i ojciec Mikołaj Piotrowicz, chudy, wysoki, z długą, siwą brodą i rzadkimi włosami. Karafka z wódką poszła z rąk do rąk. Obiad płynął wesoło wśród rozmów i śmiechów. Studenci opowiadali jakieś pieprzne kawały, aż panna się rumieniła, mama odwracała twarz, a naczelnik z ojcem Mikołajem trzęśli się od śmiechu.

 A po obiedzie młodzież wraz z mamą przeszła do salonu, zaś naczelnik poszedł na drzemkę do swego pokoju. Wsunął się za nim ojciec Mikołaj.

 – Widzę, że już czekają? – szepnął, pochylając się w okno.

 – Od samego rana. Postoją do zmroku, to może zmiękną, a?

 Od salonu przedarł się rozszczekany, chrzypiący śpiew gramofonu.

 – Niewiadomo! Sfanatyzowani do szpiku. Dwadzieścia lat pracuję nad nimi, staram się i nic nie mogę poradzić, nic... – żalił się po cichu.

 – A może ja poradzę. Wy tak liberalnie, po chrześciańsku z nimi, a ja spróbuję zwyczajnie, dubinuszką... – zadzwonił gwałtownie.

 – Spróbujcie, Iwanie Iwanowiczu, spróbujcie... To sprawa pierwszej klasy.

 Wpadła służąca.

 – Kawy nam przynieś! – rozkazał naczelnik.

 Zasiedli pod oknem, wychodzącem na wirydarz, a po chwili zjawiła się kawa i butelki. Dopiero po drugiem kieliszku ojciec Mikołaj rzekł, mlaskając językiem:

 – Sławną macie starkę!

 – Jaśnie pańska, od grafa. Może jeszcze, a?

 Pili zwolna, smakując z lubością, a co chwila, prawie bezwiednie, oczy ich leciały w podwórze, na gąszcz chłopskich głów, ledwie widnych w szarudze.

 – Dam wam zapiskę, przyda się przy protokóle.

 Naczelnik jął czytać uważnie.

 – „Hryciuk! Najgorszy. Przywódca. Jeździ do Częstochowy, brał ślub w Krakowie, urządza w swojej chacie kaplicę...” Któryż to? – pytał ciekawie.

 – Ot tamten, wysoki, na przedzie, w czarnej kapocie! – pokazywał.

 – Dobrze, zapamiętam go.

 Przejrzał długą listę nazwisk i objaśnień, podkreślając niektóre czerwonym ołówkiem, ale, że mu się oczy zaczęły kleić, ojciec Mikołaj poszedł do salonu, a on zagłębił się w fotel, nakrył twarz gazetą i zadrzemał, wsłuchując się w wycia gramofonu. Trwało to dobrą godzinę. Listopadowy, krótki dzień już się skończył, zczerniałe niebo zwisło ciężką ołowianą płachtą, mgły wlokły się nizko, rozdzierając opite kałduny o dachy i kominy, że deszcz mżył nieustannie niby przez gęste sito, a beznadziejnie smutna, przegniła szarość zatapiała świat, jakby dzień wszystek walił się, konający, w błoto i pojękiwał boleśnie, tuląc się pod drzewa zziębnięte, pod chałupy skurczone i pod mury ociekające. Stawał się zwolna mrok i martwa cisza, że tylko niekiedy wóz gdzieś zaturkotał, albo podniosły się jakieś dalekie głosy i wołania.

 Chłopi już zesztywnieli z zimna, stali, wspierając się bezwładnie o siebie, głód skręcał im kiszki, a pragnienie tak paliło, że pili z kałuż, ale dzieci coraz nieutuleniej płakały i przeto coraz częściej wyrywały się twarde przekleństwa. Zapalono już światła w mieszkaniach, okna rzucały jeszcze smugi, przecinane szklistemi włóknami deszczu, słychać było różne głosy, gramofon skowyczał jeszcze niekiedy, czasem śmiech buchał wesoły, brzęczały szklanki i talerze rozstawiane, pojedyńcze słowa padały w mrok, to jakieś zarysy ludzkie majaczyły za opuszczonemi storami. Ale naród jakby nie widział co się dzieje dokoła, zaciskali pasy, zabijali zdrętwiałe ręce i tuląc się do siebie, gwarzyli z cicha.

 – Zadołowałeś to ziemniaki, co?

 – Jakże, mrozów czekał będę?

 – Kto tam moje krówsko wydoi, kto? – żaliła się jakaś stara.

 – Co tam udoje, ale co z nami zrobią? – jęczała druga.

 – A spierą i sztrofy każą jeszcze zapłacić, jak zawdy – mruknął któryś.

 – Jezus, Marya! – przeleciał cichy jęk.

 – Przeniesiem, a wiary nie odstąpim – rzekł spokojnie Hryciuk.

 – Nie! nie! nie! – buchnął szmer twardy, jak grad kamieni.

 – Dwadzieścia lat już cierpim – to i drugie tyle...

 Pomilkli nagle, bo na dole, w ciemnych oknach, zabłysły naraz światła, olbrzymi stary refektarz zamajaczył nizkiemi sklepieniami, jacyś ludzie się tam uwijali, słychać było ustawianie stołów i jakby brzęk żelaztwa. Hryciuk odwrócił się do gromady i rzekł spokojnie:

 – Bracia, niezadługo się już zacznie!

 Sto serc zatrzepotało się trwożnie jak ptaki, lodowaty dreszcz przejął do szpiku, aż dusze mdlały w grozie oczekiwań, ale tem potężniej wparli się oczami w jego twarz, a on mówił ważnie, mówił święcie, mówił jakby w ostatniej godzinie konania.

 – Narodzie polski i katolicki, rzeknę ci, iż taka idzie godzina strasznej próby, iż któren się chce dać za wiarę i naród, niechaj się gotuje, niechaj pacierze mówi, a mocy nabiera...

 Ciche łkania zaczęły kwilić dokoła.

 – Nie płaczcie! Nic po płakaniu, bo nikto się nad nami nie ulituje. Sieroty my biedne, na całym bożym świecie same, to jeno jako te drzewa w borze o siebie wspierać się musim, sobie pomagać, i w Panajezusowe miłosierdzie dufać i Jego sprawiedliwości wyglądać...

 Ale już cały naród się rozszlochał, że od łez niby szmer rosistego deszczu roztrząsnąl się w ciemnościach, sam Hryciuk zapłakał i przez łzy szeptał:

 – Przetrzymać jeszcze ten raz, a już się Pan Jezus zmiłuje.

 – Przetrzymamy! Przecierpimy! – szemrały rozpalone usta.

 – A jakby bili? – pytał.

 – Dostaliśmy już nieraz, a któren pierwszy raz, jakby chrzest święty weźmie.

 – A jakby zamknęli do kreminału?

 – Siedzielim!

 – A jakby wysłali na kraj świata, na całe życie?

 – To pójdziem, nie boli cierpieć la Pana Jezusa.

 – Przysięgnijcie na ten krzyż święty, że nie odstąpicie wiary i swojego narodu!

 Złoty krzyż zamigotał mu w ręku, a tłum runął jednym ruchem na kolana, setki rąk wyciągnęło się w górę, rozpalone oczy zawisły na krzyżu i jeden głęboki, potężny, z dna serc wyrwany okrzyk, buchnął słupem ognistym:

 – Przysięgamy!

 W świętej cichości zaczął znowu mówić Hryciuk:

 – A który złamał przysięgę, na tego mór, na tego choroby, na tego przekleństwa całego narodu. Temu ni dachu, ni wody, ni ognia, ni chleba! Amen!

 – Amen! – odrzekli, chórem powtarzając.

 – A jakby mnie zbrakło – szeptał Hryciuk – to słuchajcie we wszystkiem Mateusza, a jakby i jego, to niech najpewniejszy bierze ten święty krzyż i prowadzi...

 Rozwarły się naraz wielkie drzwi refektarza, światło chlusnęło aż na gromadę, a w głębi pod nizkiemi sklepieniami, za stołem, siedział naczelnik i pisarze, złoty krzyż wznosił się przed nimi i cesarskie portrety, zaś z boku błyszczały bagnety i stali strażnicy. Chłopi zaczęli się gorączkowo bić w piersi, żegnać i szeptać pacierze.

 Ktoś stanął we drzwiach refektarza i zawołał donośnie:

 – Hryciuk! Ławrentij Fiodorowicz Hryciuk!

 – Jest! – odkrzyknął, przeżegnał się i odwracając się do swoich, zaintonował: „Kto się w opiekę odda Panu swemu”.

 Zawtórzyli zrazu cicho, nieśmiało, płaczliwie, ale wnet rozpaliły się serca, głosy spotężniały, dusze się wzniosły, że śpiew zahuczał i zwolna unosił się ku niebu, niby wicher palący.

 – „I całem sercem szczerze ufa Jemu” – śpiewał ze wszystkiej mocy wiary Hryciuk i szedł śmiało szerokim pasem światła ku drzwiom. Twarz miał bladą, oczy rozgorzałe, usta uśmiechały się męczeńsko, szedł w ekstazie, na skrzydłach tej pieśni mocniejszej od śmierci.

 Zaczęło się badanie; ale na wszystkie pytania i tłumaczenia, na wszystkie prośby i obietnice, Hryciuk odpowiadał bardzo głośno i niezmiennie:

 – „Polak jestem i katolik!”

 I stał, szepcząc słowa pieśni, brzmiącej na dworze i patrzał spokojnie na sędziów, gotowy już na wszystko, nieulękły.

 – Kak? Kak? – zakrzyczał tuż przed nim głos zduszony, jakieś pięście zamigotały przed jego oczami, a straszna, sina z gniewu twarz zbliżała się z sykiem.

 – Polak i katolik – powiedział, cisnąc do piersi różaniec.

 Dostał pięścią w oczy tak potężnie, że jeno rozwarł ręce i zwalił się na ziemię; rzucili się na niego, skopali, zbili kolbami i powlekli do ciemnicy. Nie wydał nawet jęku, nie bronił się, uśmiechał się jeno ekstatycznie... Wezwano następnego i rozpoczęło się to samo, ale i ten drugi tak samo odpowiadał spokojnie i nieulękle.

 – Polak jestem i katolik!

 Drzwi się naraz zawarły, tłum zmilknął w trwodze, a z refektarza rozległ się ogromny krzyk i głuche monotonne łomoty. Lud się zakłębił gwałtownie i znowu ze wszystkich gardzieli wydarła się ta pieśń przerwana na krótką chwilę, śpiewali ją już coraz żarliwiej, coraz głośniej, coraz serdeczniej, że otwierały się okna na piętrze i wyglądały zdumione twarze, a ta pieśń dufna, ociekająca łzami, pieśń matka tuląca, pieśń broń jedyna, przepojona wiarą i nadzieją ostatnią, płynęła strumieniem łkań i niosła się żalnym jękiem nad całą ziemię chat nizkich, serc cierpiących i krzywd wiecznych. Gdzieś w miasteczku uderzyły dzwony i biły długo, szeroko, smutnie, jakby do wtóru tej żałośliwej pieśni ginących...

 Śpiewali wciąż, bez przerwy, chociaż co chwila kogoś odrywano z gromady, i czy to był chłop, kobieta lub dziecko, szli jednako nieustraszenie, tylko oczy gorzały potężniej, twarze bladły i roztrzęsione ręce gorączkowo kładły znak krzyża... Szli jedno za drugiem, zwolna, niepowstrzymanie, łańcuchem nieskończonym, szli ochotnie, niosąc serdeczną dań krwi ofiarnej za wiarę i naród. Że ta pieśń śpiewana przez pozostałych była już pacierzem konających, była płaczem, była jękiem, i była zarazem zwycięskim hymnem boju...

 Noc już była późna, deszcz ustał, niebo się przetarło, gdzieniegdzie zamigotała gwiazda, okna w mieszkaniach pogasły i w białych tumanach oparów podnoszących się z ziemi, rozwłóczyła się głucha cisza...

 Noc ogarnęła świat w kojące ramiona zapomnienia, tylko w tej niezgłębionej cichości, jęczała ciężko jak dzwon, wiecznie bijący przebolesną pieśń straceńców, a z pod nizkich sklepień refektarza wydzierały się coraz sroższe jęki, płacze, krzyki i szamotania.

 Ale nikt przysięgi nie złamał.

 

ZABIŁEM!

 

 – Czy to robota majchrem, na cicho?

 W odpowiedzi, Jędruś pokazał mu długi, wązki sztylet z szeroką rękojeścią, stal zamigotała kąśliwem ostrzem, niby błyskawica.

 – Bykowi by serca namacał... wystarczy połowa... – szepnął Michał.

 Jędruś uśmiechnął się dziwnie, nóż wpuścił w kieszeń na piersiach, wyjął z kuferka harmonijkę, przysiadł na łóżku pod ścianą i grać zaczął. – Zdawał się być zupełnie spokojny i cały zatopiony w muzyce, głowę pochylił nad miechami, z lubością nasłuchując dźwięków.

 Sztajer rozlał się brzękliwą strugą po ciasnej izdebce poddasza i zakręcał tanecznym, rozkołysanym wirem, aż dzieci, siedzące na podłodze, zaczęły klaskać, podrygiwać i śpiewająco wołać:

 – „Kosiu, kosiu w rączki, pojedziem na łączki” „Kosiu, kosiu w łapki, pojedziem do babki”...

 A z klatki zawieszonej w oknie kos zagwizdał.

 Michał wychylił głowę zza niskiej zasłony, oddzielającej ich barłogi od reszty izby, i ze szczególną ciekawością przyglądał się przyjacielowi.

 – Mleczak, z pannami chodzi do kościoła, w knajpie nie postoi, sztamy z nikim nie trzyma i do majchra się bierze! No, no... – mruczał półgłosem.

 Ale Jędruś nie dosłyszał, jakby o całym świecie zapomniawszy, kołysał się korpusem, głową przytakiwał, nogą bił do wtóru i grał zapamiętale. Dziewczynka zaczęła się kręcić w miejscu, jak wrzeciono, a chłopiec przybałykował do niego i czepiając się łóżka, to jego kolan, chciał powstać na pogięte, rachityczne nożęta i padał co chwila, ale, dosłyszawszy kosa, któren się już rozgwizdał na dobre, poczołgał się ku niemu, bełkocąc radośnie:

 – Ptapta... piu, piu... Cacy ptapta...

 Michał, już zniecierpliwiony muzyką, odezwał się wyzywająco:

 – Chwata udajesz, a serce ci w pięty zagląda...

 – I... nic, myślę tylko, jakby to zrobić na fest, bez poprawki! – odparł podnosząc głowę; niebieskie oczy strzeliły mu stalowym błyskiem.

 – Poradzę ci! – podszedł i szeptał mu do ucha. – Zajdź mu od mordy, dopuść go zblizka i niby to przypadkiem natknij się na niego, a dopiero wtedy wal go w bebech z całej siły... pod włos... trzaśnie ci pod ręką, jakbyś majchrem bęben przebił...

 – Majster z ciebie! – rzekł, wzdrygając się nieco.

 – Niech ci Bolek powie, nieraz widział mnie przy robocie... – Wyprostował się, dumnie tocząc zawadyacko oczami.

 – To już między wami zgoda?

 – Dawno! Zrachował mi nożem żebra, ja mu potem wypuściłem trochę kiszek i jużeśmy teraz na kwit, w przyjaźni...

 – Trzy miesiące szpitala, tyle bólu i teraz w przyjaźni?

 – Frajer, właśnie dlatego sztamę z nim trzymam, za psa miałbym tego, coby mi nie chciał oddać. Uderzysz, dostaniesz, wyliżesz się i masz czyste sumienie. Nie jestem przecież zbójem! – zawołał wyniośle.

 – Możesz ty jeszcze paść na takiego, że...

 – Że mnie od ręki przyrychtuje do trumny! Mała strata, krótki żal, nikt po mnie nie zapłacze, ale pókim żyw, nie pozwolę nikomu grać sobie na nosie, i ze strachu przed majstrami nie przystanę do socyalistów, jak Felek... Nie głupim, wolę ciężką robotę przez cały tydzień, a wesołą zabawę po fercentagu, niźli Pawiaka i nahajki...

 – Za sprawę go przecież schowali...

 – Pociecha! kiedy mu i tak mordę przefasonowali kolbami, że go rodzona matka poznać nie mogła. Wyklina teraz tych, co go wciągnęli. – Jędruś odwrócił głowę, coś pilnie majstrując koło klawiszów. Michał roześmiał się domyślnie i uderzając go w ramię, spytał przyjacielsko:

 – Czy to za pannę Józię chcesz płacić?

 Jędruś poczerwieniał, ale zaprzeczył stanowczo.

 – A może to ten lancuś cylindrowy, co za matką książki nosi do kościoła?

 – Przecież to kawaler Mani...

 – Pysk ma, że tylko walić! Nie lubię takiej facyaty! Któryż to?... Nie powiesz, dobra, twoja sprawa, dowiem się potem, ale pamiętaj, com ci radził: rżnij zbliska i pod włos! Kiedy myślisz?...

 – Kiedy się zdarzy okazya...

 – A nie uciekaj potem jak głupi, każdy frajer zaraz buch w nogi, prosto w pazury salcesonów... Uderzysz i odchodź jakby nigdy nic, przystawaj nawet i dopiero kiedy się zrobi wrzask, drałuj... Daj mi harmonijki, obiecałem zagrać węglarce, chrzciny dzisiaj wyprawia, przyjdź, będzie niezgorsza wyżera...

 – Przyjdę, muszę tylko zaczekać na Ignacową, żeby dzieci zabrała...

 – Mamra! – Zaśmiał się pogardliwie, wykręcił wąsiki przed lusterkiem, nasadził kapelusz, kosowi zanucił piosenkę, wyhuśtał chłopca aż pod sufit, dziewczynkę wyłechtał, że śmiechem się zaniosła, i wziąwszy instrument pod pachę, wybiegł pogwizdując.

 – Michał! – zawołał za nim Jędruś – a uważaj na harmonijkę, lewem skrzydłem rób ostrożnie, bo tam się już skóra przeciera i dolne łapki wylatują!

 Cicho się stało w izdebce, dzieci bawiły się pod kominem, wygrzebując karaluchy, a Jędruś, przysiadłszy pod oknem, wodził niewidzącemi oczami po facyatach, otaczających całe podwórze.

 Dzień był szary i dziwnie smutny, listopadowy dzień, nad spiętrzonymi dachami, nad czarnymi pniami kominów wisiało szare, puste niebo, okna błyszczały, niby oczy zaledwie z łez obeschłe, ze środka podwórza trzaskał kasztan pokręconemi, czarnemi gałęziami, resztki liści trzęsły się rudymi łachmanami, jakieś dzieci goniły się z wrzaskiem po mokrym, zabłoconym bruku; pies szczekał w bramie, turkotały gdzieś wozy, a niekiedy bił głuchy, bełkotliwy szum ulic niewidzialnych i nuda niedzielnego dnia wlokła się po świecie i senną, rozziewaną cichością przepełniała poddasze.

 – Klowa! – zakrzyczał naraz chłopiec, bałykając za uciekającym karaluchem.

 Jędruś ocknął się z zamyślenia i szepnął pobłażliwie:

 – Frajer, myśli, że tu o pannę Józię chodzi... Niech sobie tak myśli, bezpieczniej dla mnie, nie wie, to się nie wygada – rozważał.

 Znieruchomiał znowu, przed oczami stanęła mu ta niedawna scena, tam na Solcu... Sześciu ich ciągnęło, a że na niego padł los... zrobi święcie... zabije, jak psa... nie zawaha się... taki drań... tylu ludzi wydał... giną po więzieniach... a i Felek, też pewnie przez niego siedzi... Musi być kara na takich... musi... Myślał i tysiące szczegółów, twarze przebranych towarzyszów, tajemne schadzki, zebrania po różnych norach, rozlepianie proklamacyi nocami, mowy, wspólne czytania, ucieczki przed pościgiem – cała treść ostatnich paru miesięcy, tłumnym a zgiełkowym strumieniem przewijała mu się przez mózg.

 – Zapłacę za wszystkich! – Zerwał się rozogniony, ręka już znowu chwyciła za nóż i przysiadł nagle, twarz mu się dziwnie skurczyła, oczy zapadły w głąb, serce zamarło, i dzikie, szalone przerażenie ścisnęło za gardło... ale tylko na chwilę, na jedno mgnienie, bo się błyskawicznie otrząsnął z tego, twarz mu zagrała uniesieniem, oczy rozgorzały, a święty, bojowy płomień zawrzał w piersiach.

 – Ano, to podyndam!... Lepsi odemnie się nie zlękli... przecież to za sprawę... za wolność... za Polskę... – szeptał ze drżeniem uniesienia i zapału, i znowu owładnął nim dziwny spokój, spokój bez troski, głębokiej wiary i nieustraszoności.

 – Zabiję go, mnie powieszą i będziemy na kwit! – zaśmiał się takim radosnym, szerokim śmiechem, że dzieci się przesunęły.

 – Hajty! Hajty! – napraszał się chłopiec, chwytając go za but, a dziewczynka zaczęła mu paluszkami przygładzać wzburzone włosy...

 Nie bronił się i chłopaka kołysał na nodze.

 – Hop, hop, hop, jedzie chłop... A tak pan, a tak pan! – przyśpiewywał, podrzucając go wysoko, a potem dziewczyna, ściągnąwszy brata na ziemię, kazała sobie podczesać włosy i zapleść niebieską wstążeczkę, „jak ma Frania maglarki”. Zrobił i to, ale już miał dosyć, bo krzyknął:

 – Siedźcie cicho, bębny, zaraz przyjdę.

 Owładnęła nim szalona chęć, aby zobaczyć znajomych, aby polecieć na miasto i skąpać się we wrzawie i ruchu, wystroił się spiesznie i już przed drzwiami stanął, jak skamieniały.

 – Gdzie iść? Do kogo? Przecież nie będę się włóczył po ulicach, jak pies! – myślał z przykrością niezmierną. – Dopiero trzecia, do ósmej strasznie daleko. – Bezwiednie pomacał kieszeń, nóż był na swojem miejscu... Przypomnienie zimną błyskawicą przewinęło się przez serce.

 – A zblizka wal... trzaśnie jak bęben. – Zabrzmiały Michałowe rady, tak głośno, że się trwożnie rozglądał.

 Sam był w pokoju. Dzieci bawiły się pod oknem, szum miasta huczał monotonnie, niekiedy zabrzęczały szyby, dym z papierosów snuł się niebieskawą przędzą pod nizkim sufitem, a w rogu, przed złocistym obrazem Częstochowskiej, tliła się lampa.

 Rozdział się z palta i znowu siadł, dzieci go zaraz obiegły z wrzaskiem.

 – Dajcie mi spokój; Mańka, nie właź na łóżko! – krzyknął ze złością, zabierając się do czytania jakiejś książeczki, ale ją wnet odrzucił. Nudziło go wszystko i wstawała w nim jakaś głucha, bezprzyczynowa tęsknota, latał głośnymi krokami po stancyi, nie mając się tu niczego przyczepić...

 – Żeby cię choroba! – zaklął sam na siebie i poleciał do sąsiadów, ale, jakby na złość, wszystkie drzwi były pozamykane, tylko z ostatniej facyatki rozlegał się stuk młotka i wrzaski bachorów. Mieszkał tam znajomy żyd, szewc, wszedł więc do niego bez namysłu.

 – Widzę, pilna robota? – rzucił, przysiadając obok.

 – Jak pan rewirowy przysyła do żelowania, musi być pilno. Sza! sza! – zawołał na dzieci, bębniące łyżkami w pusty, blaszany rondel.

 – Podobno syn pisał z Ameryki? – zapytał, aby coś powiedzieć.

 – Pisał! Pan wie, on przyśle szifkarty... i może za miesiąc wszyscy pojedziemy do niego! Pojedziemy! – dodał przeciągle, z błogością.

 – Dobrze mu idzie?

 – Dobrze! – uśmiechnął się pobłażliwie. – Jemu tam, jak w raju! Przysłał swoją fotografię, synowa ją wzięła dla krewnych, zobaczy pan, jak on tam ubrany... ma surdut, co tak na oko wart ze trzydzieści rubli... cały jaśnie pan, nie taki kapcan, jak my wszyscy! nie...

 Jędruś uśmiechnął się ironicznie.

 – Pan się śmiać nie potrzebuje, panie Kowalski! Prawdę mówię, on na tydzień więcej zarabia, niż my na cały rok! Jemu jest bardzo dobrze, w Ameryce jest wszystkim bardzo dobrze! To tylko u nas tak ciężko człowiekowi. Komu jest u nas dobrze? Może panu jest dobrze za tego rubla na dzień? Może mnie jest dobrze? Może pani Ignacowej jest dobrze? Panie Kowalski, komu jest z nas dobrze? – wołał krzykliwie, coraz mocniej tłukąc młotkiem w skórę.

 – Bogaczom jest dobrze, nie pasą się to naszą krwią!?...

 – Takie słowo to jest ten wiatr, panie Kowalski. Pan Bóg im poszczęścił i dorobili się, ja nie o nich mówiłem.

 – Naszą krzywdą się dorobili! – rzekł nienawistnie.

 – To jest bardzo ładne słowo, ale to nieprawda! Przecież każdy człowiek chciałby być bogaczem! Czy pan byś nie chciał mieć kamienicę, zdrowe dzieci i ładną żonę, co?

 Jędruś milczał, przypomniały mu się marzenia o Józi i założeniu własnego warsztatu.

 – Panie Kowalski, wszyscy chcą jednego – upewniał z mocą żyd.

 Jędruś powstał, zbrakło mu już ochoty do rozmowy i szedł ku drzwiom.

 – Może mi pan przeczyta, nie umiem po waszemu... synowa gdzieś znalazła... – prosił podając zadrukowaną kartę.

 Był to numer „Robotnika” z jakimś programowym artykułem.

 Jędrek się zarumienił i, odwróciwszy nieco twarz, czytał głośno, żyd wsparł się na łokciu i słuchał z uwagą, ale po ustach wił mu się lekceważący uśmiech.

 – Pan myśli, że będzie tak na świecie? – spytał, wpijając się w niego przyczajonemi oczami.

 Jędruś zapomniał o ostrożnościach, poniosło go z miejsca, że jął po swojemu gorąco rozpowiadać o szczęśliwości przyszłego ustroju. Unosił się, wybuchał i gorzał taką wiarą serdeczną i zapałem, aż żyd cmokał, ale mu przerwał dość ironicznie:

 – Kto się tego doczeka, niech mu będzie na zdrowie. Obiecywali mi jeszcze lepsze rzeczy, a jak mi wnuczki chorowały, to nikt mi z takich nie chciał pożyczyć rubla... Ja panu co powiem, panie Kowalski...

 Ale Jędruś splunął i wyszedł bez słowa.

 – Burżuj, psiakrew! – Zły był na siebie, że się zdradził przed żydem.

 Ignacowa już była w mieszkaniu, obdzielała właśnie dzieci piernikiem.

 – Dobrą pracę miała pani dzisiaj?

 – Na psa taki dzień. Pół rubla utargowałam, może byłabym sprzedała wszystkie, ale jakiś wisielec potrącił mnie i wszystkie kwiaty poszły w rynsztok! – wyrzekała, wskazując na zabłocone papierowe róże, czerwieniące się w koszu. – Towar już na nic, ale sprałam go, że przez ruski miesiąc nie zapomni. Ale jak pan gdzie spotka mojego, to niech przyjdzie po nas na Rybaki, do ciotki. Zaprosiła nas na wieczór, a że to chrzestna Mani, może jej da na jaką sukienczynę. Bogaczka przecież, mają dwie dorożki. Szukałam go przed hotelem, tam, gdzie zawsze stoi, ale mi kolegi jego powiedziały, że z kursem poleciał na Mokotów...

 Słuchał tylko piąte przez dziesiąte, ubierając się do wyjścia.

 – Poźno pan wróci? klucz będzie gdzie zawsze...

 Bo ja wiem, może... – szepnął, spiesznie wychodząc na schody. – Może nigdy! może nigdy!... Pomyślał już na dole i nagle zachciało mu się powrócić do mieszkania i obejrzeć raz jeszcze wszystkie kąty, ucałować dzieci, pożegnać się z Ignacową, posiedzieć tam między niemi... po raz ostatni może... ale się nie dał mazgajstwu, zapalił papierosa i ruszył ostro przez podwórze.

 Krótko stał przed domem, namyślając się, gdzie iść, bo zwyciężyło wspomnienie panny Józi. Przecież każdy człowiek musi mieć gdzie pójść w niedzielę.... A tam, na Świętojańskiej, było tak przyjemnie, tak cicho i tak dziwnie słodko... Czasem, kiedy przyniósł karmelków, panna Józia spojrzała tak znacząco, że jakby mu rozżarzonych węgli nasypał w serce, a czasem tak ścisnęła za rękę... Całe miesiące wspominał z błogością o tem szczęściu. Kosa kupił dla niej od Ignaca i wyuczył go gwizdać walca, chciał go zanieść dopiero na imieniny... Tylko matka nie była mu rada, dogryzając przy każdej sposobności.

 – Mieszka kątem u posłańca i o porządną pannę się stara, smoluch jeden – zwierzała się kiedyś przed Michałem.

 Wiedział o tem, ale, nie zważając na jej przycinki, przychodził w niedziele. Starać się jeszcze nie starał o pannę Józię, marzył tylko o tem niekiedy, ale strasznie lubił posiedzieć u nich wieczorem i zagrać pannom na harmonijce. Był sierotą, nie miał nikogo na świecie, więc ten dom rajem mu był po zadymionej fabryce, ogrodem kwietnym po izdebce u Ignaców.

 – Z pół godziny posiedzę – usprawiedliwiał się teraz przed sobą. – Może już tam nigdy nie pójdę... nigdy.. – szepnął smutnie.

 Dziwna żałość ścisnęła mu serce.

 – Żeby ją tylko jeszcze zastać! – myślał, biegnąc z Bednarskiej ku Zygmuntowi, ale co raz obejrzał się trwożnie, przeleciał kilkanaście kroków i po raz drugi się obejrzał, wreszcie przystanął pod Bernardynami i długo, badawczo patrzał na dom, gdzie mieszkał tamten... skazany.

 Dom stał po drugiej stronie Krakowskiego, ogromny, pyszny, jak bogacz, połyskujący szeregiem wielkich wystaw. Nie mógł oderwać oczu od okien drugiego piętra, bo mu się zdawało, że z za firanek wyziera ta twarz nienawidzona.

 – Pod włos i z całej siły! – mruknął, czyniąc ten ruch bezwiednie.

 Stał długo. Miasto kipiało niedzielną wrzawą, trotuary były pełne, dorożki pędziły, jak oszalałe, dzwonki tramwajów nieustannie brzęczały, a w powietrzu huczał szum pomieszanych odgłosów. Zmierzch już się taił po bramach i przysłaniał domy w niebieskawe woale, gdzieniegdzie wybłyskiwały wystawy sklepów.

 Oderwał się wreszcie i prawie pędem poleciał na Świętojańską.

 Mieszkały na wprost Katedry, w wąziutkim domu, strzelającym pod niebo. Przyjęli go, jak zawsze: panny życzliwie, a matka dosyć kwaśno. Józia sztafirowała się przed lusterkiem.

 – Cóż tam nowego na świecie? – spytała stara, chodząc po pokoju z kubkiem herbaty w ręku.

 Bąknął ni to ni owo. Roześmiała się cicho i rzekła drwiąco:

 – Pański gospodarz cały dzień gania z wywieszonym ozorem po ludziach, to mógłby naznosić wiadomości.

 – Pewnie, alem nie ciekawy – odparł dość ostro.

 – Przyniósł pan harmonijkę? – ozwał się głos z za zielonego parawanu, rozdzielającego pokój na dwie połowy.

 – Michałowi pożyczyłem na dzisiaj.

 – Szkoda, goście będą u nas wieczorem, myślałam, że pan zagra.

 – Obejdzie się żydowskie wesele bez marcepanów! – syknęła stara, oglądając Józię ze wszystkich stron. – Mańka, spaskudziłaś stanik, worki wiszą pod pachami. Zobacz-no, jak to wygląda, w baskinie spuchnięta, jakby była w ósmym miesiącu...

 – To niech mama poprawi! Panie Jędruś, proszę siąść w oknie, a nieoglądać się na pokój. Niech się mama prędko ubiera! – rozkazywała Mańka.

 Usiadł, jak mu rozkazano, i patrzył w okno na strzelistą wieżę Katedry, słysząc za sobą szelesty nadziewanych sukienek, szurganie bucików, wyciąganych z pod łóżka, trzaski szuflad i szybkie tupoty Mańki, która, biegając ciągle, wybuchała co chwila śmiechem, lub podsuwając się cichutko, przejeżdżała mu mokrem piórem po twarzy.

 – Panno Maniu, bo złapię! – wołał rozbawiony, i nieodwracając się, sięgał poza siebie rękami.

 – Niech pan siedzi spokojnie, bo oczy zawiążę, albo fora ze dwora.

 – Już ani się ruszę, ale co to za facety przyjdą wieczorem?

 – Niech panu Józia powie!

 – Kawaler przyjdzie! Ma dystrybucyę na Żelaznej! – objaśniła matka z za parawanu, wśród parskań i chlupotu wody.

 – To panna Mania już swojego puściła do luftu?