Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka opisuje dzieje Robinsona Crusoe, syna zamożnego kupca. Robinson nie chce wieść nudnego żywota jak jego ojciec, jako 17-latek ucieka z domu i zaciąga się na kolejne statki. Podczas jednej z wypraw jego statek rozbija się, a Robinson jest jedynym ocalałym. Trafia na bezludną wyspę, gdzie ‒ jak się okaże ‒ spędzi wiele kolejnych lat. Powoli zagospodarowuje się tam, buduje dom, uprawia zboże, oswaja kozy i papugę, wytwarza naczynia. W przetrwaniu pomagają mu znalezione przedmioty z innego rozbitego statku. Po latach na jego wyspę trafiają ludożercy, a Robinsonowi udaje się ocalić z ich rąk jedną z ofiar. Ocalałego krajowca nazywa Piętaszkiem. Po pewnym czasie do wyspy przybija statek z piracką banderą, którym kierują zbuntowani marynarze. Robinson pomaga kapitanowi odzyskać panowanie nad statkiem i może wrócić do rodzinnej Anglii.
Przypadki Robinsona Crusoe tłumaczone są na wszystkie możliwe języki. Wszędzie jednak oryginał uległ znacznym zmianom, stosownie do ducha miejscowego. Podobnie postąpił tłumacz tego wydania, Władysław Ludwik Anczyc.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 326
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W roku 1654 ojciec mój był kupcem w Hull, mieście portowym we wschodniej Anglii. Miał się wcale nieźle, bo prowadził znaczny handel towarami zamorskimi, ale nie był szczęśliwy. Z trzech synów ja tylko zostałem w domu: najstarszy brat zaciągnął się do marynarki królewskiej i zginął w bitwie z Hiszpanami; średni, puściwszy się przed dziesięciu laty na morze, przepadł jak kamień w wodzie, a i ze mnie rodzice nie mogli się wielkiej spodziewać pociechy, gdyż przyznam się, że byłem próżniakiem i unikałem pracy jak zaraźliwej choroby.
Ojciec, pragnąc, abym wyszedł na porządnego człowieka, starał się dać mi jak najlepsze wychowanie. Trzymał nauczyciela, potem do szkół posyłał; ale nieszczęściem przed kilku laty został porażony i nie mógł opuszczać swego pokoju przyległego do sklepu; matka musiała zajmować się handlem i gospodarstwem. Sam sobie zostawiony, wymykałem się spod oka ojca, a z matką robiłem, co mi się podobało, bo jak tylko zaczęła czynić mi najmniejsze uwagi, zaraz udawałem chorego, a biedna kobieta, drżąc o życie jedynego syna, pozwalała na wszystkie moje wybryki.
Więc też zamiast iść do szkoły albo siedzieć nad książką, wymykałem się z domu i biegałem do portu, gdzie mi się nadzwyczajnie podobało. Bo też w porcie było co widzieć: różne okręty, jedno-, dwu- i trzymasztowe, ogromne statki kupieckie rozmaitych narodów i zgrabne łodzie nadbrzeżnych rybaków, różnokolorowe bandery, rozmaite ubiory majtków, wszystko to bardzo ładne i zajmujące. Kiedy zaś przypadkiem okręt liniowy albo fregata wojenna zawitały do portu, to już dla mnie była prawdziwa uroczystość.
Wdać się przy tym w pogadankę z majtkiem, co to wrócił gdzieś z Indii albo Ameryki, który się napatrzył czarnym jak kruk Murzynom, żółtym Chińczykom albo czerwonym Amerykanom, co to jak zacznie rozpowiadać o lasach brazylijskich, nieprzebytych, zarosłych olbrzymimi drzewami, z różnobarwnymi papugami, złotopiórymi kolibrami, gromadami swawolnych małpek, na których widok trzeba się brać za boki od śmiechu, to aż serce wydziera się w tamte strony! Cóż dopiero, jeżeli stary sternik zacznie opisywać, jakie to swobodne i wesołe życie prowadzi się na okręcie, jakie to wspaniałe miasta na Wschodzie, jaka żywność i bogactwo krain podzwrotnikowych, gdzie dość się schylić, ażeby zbierać złoto, perły, rubiny i diamenty…
Kiedy się nasłuchałem tych opowieści, to sobie miejsca znaleźć nie mogłem. Dom wydawał mi się taki nudny, sklep tak obrzydliwy, a szkoła tak szkaradna, że nieraz płakałem po kątach, desperując, że tutaj siedzieć muszę, zamiast bujać na prześlicznym okręcie po niezmierzonym oceanie.
Nieraz, gdy ojciec był w dobrym humorze, zaczynałem rozmowę o żeglarstwie, unosiłem się nad pięknością krajów zamorskich, ale on, rozdrażniony stratą mego średniego brata, jednym słowem usta mi zamykał.
– Milcz – mówił – nie waż się przy mnie morza wspominać, nienawidzę tego zdradzieckiego żywiołu. Gdyby biedny Tom pozostał w domu, byłoby nam daleko lepiej, miałbym w handlu pomocnika, a to przeklęte morze wydarło mi podporę mojej starości.
Miałem już blisko lat osiemnaście, a jeszcze nie wiedziałem, kim będę. Ojciec chciał mnie wykierować na kupca; matka wolałaby, żebym został duchownym; mnie zaś marynarka zawróciła głowę. Próżniactwo moje nieraz ściągało na mnie surowe napominanie ojca, matka parę razy płakała, usiłując obudzić we mnie chęć do pracy. Kiedy mówili, słuchałem ze skruchą, płakałem także nieraz i to ze szczerego serca przyrzekałem poprawę, ale te piękne zamiary bardzo prędko wietrzały z mej głowy i parę dni potem broiłem po dawnemu.
Jednego razu powróciłem z portu nadzwyczaj rozdrażniony. Stary Smith, kapitan okrętu kupieckiego, odbywszy świeżo podróż do Indii Wschodnich, więcej jak dwie godziny rozpowiadał o łowieniu pereł przy wyspie Cejlon, polowaniach na słonie, o bogactwach i gościnności tamtejszych osadników. Nasłuchawszy się jego opowiadań, postanowiłem bez dłuższego odwlekania zostać marynarzem i po powrocie oświadczyłem to stanowczo mojej matce.
Biedna kobieta struchlała na te słowa.
– Moje dziecko – zawołała ze łzami – czyż nie wiesz, że obaj twoi bracia na morzu zginęli, że tylko ty nam pozostałeś? Czy masz zamiar wpędzić nas do grobu, opuszczając biednych rodziców samych? Porzuć tę myśl szaloną, jeżeli nie chcesz, żebym umarła.
– Ha, jeśli matka będzie się sprzeciwiała mojemu zamiarowi i nie wyjedna pozwolenia od ojca, to ja się utopię i kwita! – zawołałem ze złością. – Ja nie chcę siedzieć w tym nudnym domu, wolę umrzeć, aniżeli tutaj się mordować, raz niech się to skończy!
Kochana matka, zastraszona tą pogróżką, poczęła mnie ściskać, całować i zaklinać na wszystko, żebym się opamiętał. Czułem, jak jej gorące łzy płynęły mi po twarzy, ale ja niegodziwy nie wzruszyłem się tym wcale. Cierpienie drogiej matki wcale mnie nie obchodziło, upierałem się przy swoim. O jakże mnie ciężko Bóg za to później ukarał!
Upór mój skłonił nieszczęśliwą kobietę, iż narażając się ojcu, poszła prosić go za mną. Ten, usłyszawszy jej słowa, wpadł w gniew niepohamowany i kazał mnie natychmiast zawołać. Z bijącym sercem wszedłem do pokoju, a ojciec, ujrzawszy mnie, gwałtownie krzyknął:
– Cóż to za głupstwa chodzą ci po głowie? Zachciało ci się żeglować, zostać marynarzem? Czy myślisz, że cię od razu admirałem zrobią? Chcąc być marynarzem, trzeba znać matematykę, astronomię i mieć inne umiejętności; trzeba służyć długie lata na morzu, aby po tysięcznych niebezpieczeństwach i trudach wyjść na kapitana okrętu. Chcąc być majstrem okrętowym, trzeba znać kowalstwo, ciesiołkę, mechanikę; a ty co umiesz? Bąki zbijać i gawronić się na okręty; na przyszłego kapitana to trochę za mało. Bez nauki i pracy człowiek jest zerem i do niczego nie dojdzie. Choćbym nawet i dogodził twoim zachciankom, powiedz mi, co będziesz robił na okręcie? Możesz zostać ledwie majtkiem, skazanym na wspinanie się po masztach i rejach przez całe życie, na nieustanne plagi i poniewierkę! Na to znowu ja nie przystanę. Wybij sobie raz na zawsze z głowy te wszystkie urojenia, bo nigdy, rozumiesz, nigdy nie pozwolę ci nogą wstąpić na okręt. A ponieważ nie chcesz się uczyć, więc od jutra przestaniesz chodzić do szkoły i wstąpisz do handlu. Pracuj albo wynoś się z mojego domu, gdyż nie myślę dłużej żywić próżniaka. A teraz precz!
Ostra przemowa ojca przeraziła mnie nadzwyczajnie; jak żyję, nie widziałem go w takim uniesieniu. Wszystkie moje świetne projekty żeglowania na wyspę Cejlon rozpierzchły się jak mgła poranna; wiedziałem dobrze, że z ojcem żartów nie ma, więc nie mówiąc ani słówka matce, położyłem się spać, a nazajutrz rano stałem już za kasą w naszym sklepie.
Nowość zatrudnienia i praca z początku bardzo mnie zajęły. Przez kilka tygodni sprawowałem się jak najlepiej; matka rosła z radości, a ojciec podczas obiadu łagodniej na mnie spoglądał. O żegludze, przynajmniej w tym czasie, nie myślałem prawie wcale. Prawda, że nieraz, ważąc kawę, imbir lub goździki, przypominałem sobie te prześliczne kraje, gdzie te towary rosną, i nieraz westchnąłem ciężko z tęsknoty za nimi, ale się też na westchnieniach kończyło.
I kto wie, czy nie wyszedłbym na kupca i obywatela miasta Hull, szanowanego przez całe miasto, gdyby wypadek nie rozbudził na nowo chętki do żeglowania i nie nastręczył mi sposobności do uczynienia zadość pragnieniom.
Jednego dnia ojciec przy śniadaniu rzekł do mnie:
– Dostaliśmy świeży transport towarów. Mathews nie ma czasu, więc ty pójdziesz je odebrać. Tylko pamiętaj pośpieszyć się i nie gawronić się w porcie!
Ucieszyłem się bardzo z tego polecenia; od dwóch miesięcy oprócz kościoła nie wychodziłem nigdzie, więc też poleciałem jak strzała do portu, podskakując po drodze z radości.
Ale humor ten wesoły zniknął w chwili, gdy zobaczyłem przystań. Kilkanaście rozmaitych okrętów stało w porcie; morze lekko zmarszczone unosiło inne, posuwające się wspaniale, jak łabędzie, po wód zwierciadle; jeden właśnie opuszczał przystań przy wesołych okrzykach majtków i wystrzałach dział. Serce zabiło mi gwałtownie, łzy zakręciły się w oczach i załamawszy ręce, mimowolnie w głos zawołałem:
– O mój Boże, mój Boże! Dlaczegóż jestem tak nieszczęśliwy!
– A ty, krecie ziemny, czego tak lamentujesz? – zawołał ktoś, uderzając mnie z lekka po ramieniu.
Odwróciłem się i ujrzałem Williama, kolegę szkolnego, miłego i wesołego chłopca, który od czterech lat służył na statku własnego ojca.
– To ty, Williamie – zawołałem z radością – nie widzieliśmy się tak dawno!
– Ba, nic dziwnego, toż przeszło dwa lata krążyliśmy z ojcem po morzach indyjskich: byłem w Goa, Kalkucie, Batawii, Manili, a nawet w Makao, podczas kiedy ty, ślimaku, pełzałeś po kamienistym bruku twego rodzinnego miasteczka.
– Ach, jakże jesteś szczęśliwy – mówiłem ze smutkiem. – Cóż bym dał za to, żeby być na twoim miejscu.
– A któż tobie broni spróbować lubej włóczęgi? Morze dla każdego otwarte, a na okrętach miejsca nie braknie.
– Mnie nawet mówić o tym nie wolno – odrzekłem z niechęcią.
– Jak to? – zapytał zadziwiony.
Opowiedziałem mu więc całe moje położenie, wyspowiadałem się ze wszystkich zmartwień, utyskując, że rodzice zagradzają mi drogę do szczęścia.
William, wysłuchawszy mnie, wzruszył ramionami i rzekł:
– I któż ci winien, że sobie radzić nie umiesz? Ja, na twoim miejscu, nic nikomu nie mówiąc, porzuciłbym od dawna starych i zaciągnął się na pierwszy lepszy okręt. Takiego porządnego chłopca każdy kapitan z otwartymi rękoma przyjmie, a że nic nie umiesz, jak powiada twój ojciec, to nic nie znaczy. Nie święci garnki lepią. I ja, wchodząc na okręt, o niczym nie miałem wyobrażenia, a teraz proszę patrzeć, jaki ze mnie wyborny marynarz.
– Przyznam ci się – odpowiedziałem – że dawno bym to zrobił, ale jestem trochę zabobonny. Ojciec powtarza mi ciągle, że kto rodziców nie słucha, marnie zginie i Bóg mu nigdy błogosławić nie będzie. Otóż dwóch moich starszych braci wbrew woli ojca porzuciło dom, puścili się na morze i obaj w młodym poginęli wieku. To mnie tak przeraża, iż nie mogę się odważyć.
– Niedołęga jesteś, kochaneczku i kwita! – zawołał z pogardą William. – Miliony ludzi puszczają się na morze i wracają szczęśliwie. Każdy stary lubi gderać, to już taka ich natura. Teraz gniewa się i zabrania ci spróbować szczęścia, ale jak powrócisz i przywieziesz huk pieniędzy, przyjmie cię z otwartymi rękami. Raz trzeba być mężczyzną! Ot, wiesz co, jutro popłyniemy do Londynu, jeżeli masz ochotę, wsiadaj z nami. Zobaczysz wielkie miasto, zakosztujesz marynarskiego życia, a jak ci się nie spodoba, to za parę tygodni wrócisz do domu i będziesz sobie znowu ważył miły pieprz i kochane goździki.
– Popłynąłbym z całej duszy – rzekłem, wzdychając – ale cóż… kiedy… kiedy…
– Co takiego? Mów do kroćset masztów!
– Otóż nie mam pieniędzy… i…
– Głupstwo – zawołał William – biorę cię na mój koszt tam i z powrotem! Czy zgoda?
– Zgoda, zgoda – zawołałem, rzucając mu się na szyję.
– A więc ruszaj i przygotuj się. A pamiętaj, żebyś się nie spóźnił, bo jak przed świtem nie będziesz w porcie, to popłyniemy bez ciebie.
– Niech cię o to głowa nie boli – mówiłem, odchodząc. – Umiem ja wstawać bardzo rano, kiedy tego potrzeba.
Rozszedłszy się z Williamem, pobiegłem co tchu po towary i zawiozłem je jak najprędzej, aby nie obudzić podejrzeń ojca. Biedny człowiek pochwalił mnie, mówiąc, iż z radością przekonuje się, że mi dawne głupstwa wywietrzały z głowy. Mówił to w chwili, kiedy najczarniejszą gotowałem mu niewdzięczność. Przez cały dzień byłem roztargniony, w nocy spać nie mogłem, bojąc się spóźnić na naznaczony termin.
Ciemno jeszcze było, gdy porwałem się na nogi, ubierając śpiesznie. W całym domu cichuteńko, jak makiem zasiał. Rodzice i domownicy spali. Lękając się obudzić stróża, nie przez bramę, ale przez parkan wydostałem się na ulicę.
Serce mi biło z bojaźni, żeby ojciec się nie obudził, żebym kogoś znajomego nie spotkał albo wreszcie nie spóźnił się do portu. A chociaż wyrzuty sumienia dręczyły mnie bardzo i rodzice stali ciągle przed oczami, nie zważałem na to i biegłem tym prędzej, aby raz dostawszy się na okręt, przeciąć sobie drogę do powrotu.
William niecierpliwie przechadzał się po brzegu i poznawszy mnie z daleka, krzyknął:
– Ha, idziesz przecie. Myślałem, że się roztkliwisz, rozbeczysz i zostaniesz przy matusi. No, siadaj prędzej, bo tam ojciec musi niecierpliwić się i kląć szkaradnie, że nas dotąd nie ma.
Wskoczyłem do łodzi.
Silnym pchnięciem wioseł majtkowie odbili od brzegu, a ranny odpływ morza ułatwiał nam przeprawę. Łódź podskakiwała, pląsała po falach, przechylając się często, a ja, pierwszy raz w życiu płynąc, zbladłem ze strachu, gdyż mi się zdawało, że lada chwila czółno wywróci kozła. Lecz nie śmiałem słówka przemówić.
Po przybyciu na okręt ogarnął mnie nowy przestrach. William kazał mi wstępować w górę po jakichś schodkach czy drabince, zawieszonej nad wodą. Nie wypadało okazywać bojaźni. Krew uderzyła mi do głowy, ale przecież jakoś wdrapałem się na pokład.
Kapitan zburczał nas, żeśmy się nie pośpieszyli, i natychmiast gwizdnął silnie, co było znakiem do podniesienia kotwicy. Zawarczał kołowrót i z jego pomocą wyciągnięto ciężką kotwicę. Majtkowie wdarli się na reje, rozwiązali żagle, które natychmiast wiatr powabnie wydął, jakby skrzydła jakiego ogromnego ptaka.
Zagrzmiały działa, a okręt, pochyliwszy się nieco, w lekkich pląsach z wdziękiem wypłynął na pełne morze.
Był to piękny trójmasztowiec kupiecki, mający z obu stron po sześć dział i sześćdziesiąt ludzi obsady, zbudowany silnie i zgrabnie do odległych podróży. Z wysokich masztów zbiegało ku bokom mnóstwo lin, to przytrzymujących maszty, to tworzących drabinki sznurowe, a z tyłu wiatr rozdymał wspaniale dumną flagę angielską. Na szczycie masztów długie szkarłatne chorągiewki wesoło igrały, odbijając się od ciemnego błękitu niebios.
Nie umiem opisać uczuć, jakie mną miotały. Raz przecież dogodziłem najgorętszej chęci żeglowania, byłem nareszcie na pokładzie okrętu. Wszystko dla mnie było nowością, każda rzecz zajmowała mnie niezmiernie. Dumny moim szczęściem, z pogardą spoglądałem na niknące wieże rodzinnego miasta. Płynęliśmy nader szybko. Wkrótce już tylko brzegi Anglii, niby sinawa chmurka, rysowały się w oddaleniu; ale wkrótce i te znikły, a zostały tylko nieprzejrzane przestwory wód pode mną i niebo nad głową.
Ale zachwycenie moje trwało niedługo. Około jedenastej przed południem zerwał się silny wiatr zachodni i począł statkiem gwałtownie kołysać. Raptem dostałem nudności, bólu głowy i mocnych wymiotów. Była to choroba morska, której każdy pierwszy raz płynący po morzu ulec musi. Zaczęło mi się kręcić w głowie, myślałem, że lada chwila okręt wywróci się i zatonie. Natychmiast przypomnieli mi się biedni, zmartwieni moim nieposłuszeństwem rodzice. Ciężki żal mnie ogarnął i począłem gorzko płakać.
Tymczasem wicher srożył się coraz bardziej, morze wzdymało się gwałtownie, bałwany piętrzyły się, rosły, a mnie się zdawało, iż lada chwila nas pochłoną. Opanowała mnie śmiertelna trwoga, począłem się modlić i ślubować Panu Bogu, że jeżeli mi tylko pozwoli dostać się na ląd, nigdy domu rodzicielskiego nie opuszczę i w sklepie jak najusilniej pracować będę. „O, jakże mój ojciec słusznie robił, gdy mi zabraniał puszczać się na morze”, powtarzałem w duchu. Jakąż miał rację, gdy mi zachwalał ciche i spokojne życie handlowe, a ja, wariat, nie słuchałem go i samochcąc wpadłem w nieszczęście, z którego już się pewnie nie wyratuję. I znowu na myśl o śmierci zalałem się łzami.
– A ty czego się mazgaisz, babo jakaś – krzyknął nadbiegający William. – Ślicznie wyglądasz z tym bekiem i morską chorobą. Ruszaj do kajuty i połóż się na łóżko, a nie rób mi wstydu przed całą obsadą.
Na czworakach, z wielkim trudem, to popychany przez przebiegających majtków, to podrzucany chyleniem się statku, zaledwie zdołałem dopełznąć do mego posłania w kajucie kapitana, gdzie mnie, jako zaproszonego gościa, umieszczono. Ległem na łóżku, ale długi czas zasnąć nie mogłem. Okręt raz wybiegał na szczyt bałwanów, to znów pogrążał się w przepaści. Maszty i całe belkowanie przeraźliwie trzeszczały, podrzucane beczki i paki podskakiwały, robiąc szalony hałas, a cała ta muzyka przerażała mnie w najwyższym stopniu.
Na koniec zmordowany chorobą, znękany przestrachem i zmartwieniem, usnąłem.
Na drugi dzień obudziłem się późno. Słońce wesoło zaglądało przez okienko kajuty. Okręt leciuchno kołysał.
– A więc burza szczęśliwie minęła – zawołałem, zrywając się z łóżka, a że poprzedniego dnia nie rozbierałem się wcale, więc pobiegłem na pokład.
Pierwszą osobą napotkaną tam był William.
– No i cóż ty, szczurze ziemny – zawołał wesoło – jednak żyjesz! Myślałem, że już umarłeś ze strachu. Było się czego trwożyć?
– Pewnie, że było – odpowiedziałem zniecierpliwiony trochę jego żarcikami. – Jak żyję, nie widziałem podobnej burzy.
– Burzy? Jakiej burzy? – zawołał William, zanosząc się śmiechem. – Cha! Cha! On silny wiatr burzą nazywa. Ciekawy jestem, co byś powiedział, gdyby prawdziwa burza zaryczała. Ale bądź spokojny, tchórzu, okręt nasz, silnie zbudowany i kierowany umiejętnie, nie zlęknie się najgwałtowniejszego huraganu. A teraz pójdź, dam ci lekarstwo, które cię w mgnieniu oka z choroby morskiej wyleczy.
To rzekłszy, zaprowadził mnie do ojcowskiej kajuty i podał potężną szklanicę gorącego grogu, którego majtek przyniósł całą wazę z kuchni.
– Wypij to, ale do dna – powiedział, pijąc też sam. – To ci dobrze zrobi i przywróci odwagę.
Jak żyję, nie piłem grogu. Rodzice moi nie używali mocnych napojów i prócz lekkiego piwa nie znałem nawet smaku innych trunków. Gdybym śmiał, odmówiłbym Williamowi, ale on nazwałby mnie znowu babą lub niedołęgą, a chciałem uchodzić za mężczyznę. Krztusząc się, wypiłem wszystko, lecz poczułem od razu, że mi się w głowie kręci. Zaledwie też wyszedłem z kajuty, nogi zaczęły mi się plątać, majtkowie, ujrzawszy to, poczęli się śmiać i szydzić ze mnie. Zawstydzony, zrejterowałem do łóżka, trzymając się ścian. Tak to pierwszy raz tylko wyłamawszy się spod czujnego oka rodziców, już się upiłem i zostałem pośmiewiskiem prostaków.
Przez parę dni następnych okręt z powodu przeciwnych wiatrów posuwał się bardzo powoli. Kapitan, mając interes w Yarmouth, skierował ku brzegom. Zaledwie upłynęliśmy parę mil morskich, gdy w oddaleniu na horyzoncie ukazała się czarna linia chmur. Wiatr wilgotny zaczął podmuchiwać i marszczyć powierzchnię morza, pokrywającą się tu i ówdzie białawą pianą.
– Źle, będzie burza, i to porządna – zawołał kapitan. – Zwinąć wielki żagiel! Kieruj ku lądowi!
Dreszcz przebiegł mnie od stóp do głowy na te słowa. Burza i jeszcze kapitan mówi, że porządna! Ach nieszczęśliwy, teraz już niezawodnie nie wyjdziesz cało, zginiesz w tak młodym wieku, nie dotkniesz nogą ziemi i nie zobaczysz swoich!
Te i podobne myśli trapiły mnie srodze. Tymczasem okręt płynął szybko ku brzegom Anglii i niedługo ujrzeliśmy port w Yarmouth.
Kapitan nie kazał jednak wpływać do portu, ale zarzucić kotwicę w przystani zasłoniętej wzgórzem, gdzie zdawało mu się, iż okręt, nie będąc tyle narażony na wściekłość wiatru, szczęśliwie przeczeka nawałnicę.
Zaledwie kotwica dosięgła dna, kiedy nagle zawył wicher tak gwałtowny, iż o mało nie zerwał nam wszystkich rei i nie zgruchotał masztów. Kapitan kazał natychmiast zwinąć żagle co do jednego i zarzucić drugą kotwicę, bojąc się, aby lina pierwszej nie pękła, a wicher nie rozbił nas o skaliste wybrzeże. Szalony huragan, dmąc z przerażającą siłą, zginał potężne maszty, które jak giętkie trzciny dotykały prawie szczytami powierzchni wody.
Czarna opona chmur zajęła całe niebo, sprowadzając niemal nocne ciemności. Co chwila ogniste węże piorunowe rozdzierały obłoki, jaskrawym białofioletowym światłem oblewając cały widnokrąg, po czym znów robiło się ciemno. Olbrzymie bałwany, niby góry wodne, pędząc ku lądowi, z taką wściekłością raz po raz uderzały w okręt, że wszystko trzęsło się, trzeszczało. Statek, to w tę, to w ową stronę miotany, szarpał się jak brytan na łańcuchu i zdawało się, że lada chwila potarga grube kotwiczne liny i popędzi ku brzegom. Żagle, reje poszarpane, potrzaskane w kawały odrywały się od masztów; nareszcie przedni, zgruchotany huraganem, padł, pokrywając siecią lin cały przód okrętu. Kapitan rozkazał zrąbać wszystko i wrzucić w morze. Lecz przez upadek tamtego, maszt środkowy, straciwszy punkt oparcia, zaczął się chwiać gwałtownie, zagrażając przewróceniem okrętu. Trzeba było i ten, jak pierwszy, zwalić. Niezmordowany kapitan nie szczędził wysiłków, aby okręt ocalić, lecz na pobladłej jego twarzy wyraźnie czytać można było, iż niewiele pozostaje nadziei.
Podówczas siedziałem skurczony przy drzwiach pokładu, trzymając się z całej siły żelaznego łóżka, za które obie założyłem ręce. Przerażony w najwyższym stopniu, drżałem jak liść, nie wiedząc, gdzie się schronić, co z sobą począć. Wszystkie słowa ojca, wszystkie jego przestrogi stały mi wciąż na myśli. Choroba morska, jeszcze silniejsza jak przed pięciu dniami, dokuczała mi srodze, a wyrzuty sumienia nieznośnie trapiły.
– Ach, Boże! Mój Boże! – szeptałem, odchodząc od zmysłów. – To ja sam wszystkiemu jestem winien. Przez moje nieposłuszeństwo ściągnąłem gniew Twój na tych niewinnych ludzi. Przeze mnie wszyscy zginą! Ach, ratuj mnie, miłościwy Boże! Zlituj się nade mną! Nigdy już, dopóki życia, nie zrobię nic bez wiedzy i woli moich kochanych rodziców. Będę im posłuszny we wszystkim. Ach, Panie! Panie! Zmiłuj się! Zmiłuj!
Ale burza wrzała straszliwie, huk piorunów i świst wiatru nie ustawał na chwilę. Dwa statki kupieckie, zerwane z kotwic, przeleciały jak błyskawica koło naszego okrętu i roztrzaskały się o nadbrzeżne skały. Inny okręt, o kilkaset sążni od nas odległy, z całym ładunkiem i wszystkimi ludźmi poszedł na dno. Widziałem starych majtków, doświadczonych marynarzy modlących się na klęczkach i gotujących się na śmierć.
Wtem w drzwiach, przy których siedziałem, ukazał się pobladły utykacz szpar i zawołał przerażającym głosem:
– Otwór w okręcie! Cztery stopy wody w kadłubie!
– Do pomp! Cała obsada do pomp – krzyknął kapitan, zwołując wszystkich na pomost.
– Wstawaj, próżniaku! – zawołał utykacz, potrącając mnie silnie. – Czy nie słyszysz, co się dzieje? Ruszaj do pompy, bo cię wrzucę w morze, niedołęgo!
Zerwałem się na równe nogi i pobiegłem pracować z innymi, ale mimo ogromnego wysiłku robota nie na wiele się zdała. Po całogodzinnym pompowaniu zawołano z wnętrza: pięć stóp wody!
Wówczas kapitan, zagrożony zatonięciem okrętu, rozkazał dać ognia z dział na trwogę. Nie obeznany ze zwyczajami marynarskimi, usłyszawszy ten huk, myślałem, że okręt pękł na połowę i zemdlałem ze strachu.
Porwano mnie i odrzucono na bok, sądząc, że umarłem. Każdy tylko sobą zajęty nie troszczył się wcale o drugich. Już się ściemniało, kiedy odzyskałem zmysły.
Na okręcie panowało zupełne zamieszanie. Pomimo ciągle dawanych wystrzałów ani od brzegu, ani od innych statków stojących na kotwicach żadna łódź nie przypływała nam na pomoc, a okręt coraz więcej nabierał wody. Wszelka nadzieja ratunku znikła. Na koniec bryg wojenny, wzruszony naszym losem, poświęcił swą szalupę, wysyłając ją ku nam. Długi czas walczyli dzielni majtkowie z rozhukanym morzem, zanim zdołali się przybliżyć. Na koniec uchwycili rzuconą linę i przybili do naszego statku.
Popłoch i zamieszanie mogłyby nas zgubić, gdyby nie energia kapitana, który powstrzymawszy cisnących się tłumem, nie tylko wszystkich szczęśliwie do szalupy przesadził, ale nadto swoją gotówkę, papiery i kosztowności ocalił. Z początku chcieliśmy się dostać na pokład brygu, lecz o tym ani można było marzyć. Kapitan więc nakłonił sternika szalupy, ażeby skierował ją ku lądowi, biorąc na siebie odpowiedzialność, w razie gdyby zatonęła. Z pomocą wioseł i wiatru szybko pokonywaliśmy przestrzeń dzielącą nas od brzegu. Zaledwie odpłynęliśmy o paręset sążni od opuszczonego statku, kiedy ten pogrążył się w przepaściach morskich.
Po nadludzkich wysiłkach, zmordowani, przemokli i drżący, dostaliśmy się na koniec do brzegu w pobliżu latarni Winterton.
Mieszkańcy miasta Yarmouth, zgromadzeni tłumnie na brzegu, przyjęli nas z największą gościnnością, zabrali do domów i pokrzepili rozgrzewającą strawą i ciepłym posłaniem. Właściciele ocalonych okrętów zrobili natychmiast składkę i doręczyli kapitanowi, prosząc, ażeby rozdał ją między potrzebujących. Z pomocą tego wsparcia każdy z nas mógł dostać się do Londynu albo do domu wrócić.
Za wstawiennictwem Williama dostałem trzy gwinee. Było to aż nadto na drogę do Hull, gdzie, jak każdy z czytelników zapewne mniema, zaraz się udałem w celu pocieszenia i przebłagania strapionych rodziców.
Gdybym miał iskierkę rozumu, gdybym miał poczciwe serce, byłbym to niezawodnie uczynił. Posiadając jednak tak znaczną kwotę, nie mogłem się oprzeć chęci zobaczenia Londynu. Razem z niebezpieczeństwem i strachem zniknęły dobre zamiary. Zresztą wracać do domu po tak niefortunnej próbie, narazić się na gniew ojca i pośmiewisko wszystkich znajomych, nie, na to nie mogłem się odważyć. Zamiast więc myśleć o powrocie, zacząłem błąkać się po mieście, szukając sposobności udania się do Londynu.
Na drugi dzień spotkałem naszego kapitana, idącego z Williamem. Kolega mój miał wcale niewesołą minę i z westchnieniem podając mi rękę, rzekł:
– I cóż, biedny Robinsonie, spotkał cię strach niemały, a wszystko z mojej przyczyny.
– Jak to z twojej przyczyny? – zapytał kapitan.
– Tak, ojcze, bo to ja go namówiłem, aby z nami popłynął, a tymczasem, zamiast spodziewanej przyjemności, o mało tej wycieczki nie przepłacił życiem.
– Słuchaj, chłopcze – rzekł poważnie kapitan – ostrzegam cię po przyjacielsku, ażebyś więcej nie próbował żeglugi. Wypadek, jakiego doznałeś, powinien cię przekonać, że nie jesteś stworzony na marynarza.
– A pan, czy także już nigdy w życiu nie wsiądzie na okręt? – zagadnąłem go.
– Ja to całkiem co innego – odrzekł kapitan. – Żeglarstwo jest moim zatrudnieniem i utrzymaniem. Ale ty wcale się tym nie trudnisz i zapewne tylko nierozsądna namowa mojego syna nakłoniła cię do spróbowania tego niebezpiecznego żywiołu.
– O, nie, panie – odpowiedziałem z zapałem. – Żegluga od lat dziecinnych zajmuje mnie i pociąga niezmiernie, tak, iż przeciw woli ojca, wbrew jego najsurowszym zakazom, puściłem się potajemnie na morze, bez którego żyć nie mogę.
– Jak to? – zawołał z niezmiernym oburzeniem kapitan. – Ty dzieciuchu odważyłeś się wbrew rozkazom ojca postąpić? I czymże ja sobie na to zasłużyłem, żeby taki urwis śmiał wstąpić nogą na mój statek? A czy ty wiesz, niepoczciwy synu, że nieposłuszeństwo dla rodziców pociąga za sobą karę Bożą i kto wie, czy nie przez ciebie straciłem okręt? Precz mi z oczu, niecnoto, i nie waż pokazywać mi się więcej ani wdawać w konszachty z Williamem, bo mnie popamiętasz!
Widząc, że spłonąłem ze wstydu i oczy mi łzami zaszły, poczciwy kapitan wzruszył się i rzekł łagodniej:
– No, nie martw się i nie bierz tego tak bardzo do serca. Jeszcze możesz zostać porządnym człowiekiem, staraj się więc jak najprędzej naprawić zło, które uczyniłeś i wracaj natychmiast do domu.
I uścisnąwszy mnie za rękę, wsunął w nią dwie gwinee.
William pożegnał mnie także i wyściskał serdecznie.
Na drugi dzień rano, ugodziwszy za parę szylingów furmana wracającego do domu, wsiadłem na wóz i pojechałem… do Londynu.
Stolica Anglii wydała mi się ogromnym miastem, zwłaszcza że oprócz Hull i Yarmouth nie widziałem innych miast w życiu. Olśniony wspaniałością pałaców, długością ulic, wielkością kościołów, błąkałem się przez pierwsze dwa dni, przypatrując się wszystkiemu z niezmiernym zadziwieniem. Lecz pobyt tam drogo kosztuje i po tygodniu, wydawszy dwie z pięciu gwinei, przeraziłem się bardzo, co dalej będzie. W tak krytycznym położeniu obudziły się zwykłe wyrzuty sumienia i teraz stanowczo już postanowiłem wrócić do domu. Miałem wuja, proboszcza w Hull, człowieka dobrego i lubiącego mnie bardzo. Postanowiłem użyć jego pośrednictwa, a że ojciec poważał go wielce, byłem więc pewny, że mi przebaczenie u rodziców wyjedna. Zresztą odbyłem już podróż do Londynu, mogłem się więc tym pochwalić przed znajomymi, tając niebezpieczeństwa, jakich w mojej wycieczce doznałem.
Ponieważ na podróż pieszą, a tym bardziej na wozie, nie wystarczyłoby mi pieniędzy, umyśliłem więc na Tamizie poszukać takiego statku, ażebym się zabrał do domu. Przybywszy na brzeg rzeki, ujrzałem mnóstwo ludzi zajętych ładowaniem i sprzątaniem okrętów.
„Kogo się tu spytać o odpływający statek”, myślałem sobie. A nuż trafię na jakiego łotra, który mnie okradnie i na koszu osadzi, trzeba być ostrożnym. I począłem pilnie przypatrywać się flisom i marynarzom, aż nareszcie wpadł mi w oko mężczyzna pięćdziesięcioletni, bardzo łagodnych i miłych rysów twarzy. Stał on oparty o dom celnej komory i od kilku chwil przypatrywał z zajęciem. Zbliżyłem się więc ku niemu i pozdrowiłem go grzecznie, uchylając kapelusza.
– Czyś ty kogo zgubił, mój chłopcze? – zagadnął nieznajomy, odpowiadając na mój ukłon. – Widzę, że błądzisz z miejsca na miejsce, jak gdybyś kogo szukał.
– Panie – odpowiedziałem z ukłonem – raczcie mi powiedzieć, czy nie wiecie o jakim statku, który by do Hull odpływał?
– Do Hull? Hm, to będzie trudno. Dziś ani jeden w tamtą stronę nie płynie i zdaje mi się, że dopiero za kilka dni stary Dick puści się tam z ładunkiem towarów. Zaczekaj więc do soboty i przyjdź tutaj, a ja cię zarekomenduję.
– O, łaskawy panie – odrzekłem nieśmiało – ja tak długo czekać nie mogę, gdyż wydałbym wszystkie pieniądze i brakłoby mi na zapłacenie przewozu.
– A cóż cię tak gwałtownie do Hull pociąga? Myślę, że taki młody chłopak i tutaj znalazłby utrzymanie. Cóż tam będziesz robił, nieboraku?
Zachęcony przyjaznym tonem i współczuciem, z jakim do mnie nieznajomy przemawiał, odpowiedziałem mu otwarcie moje przygody.
Marynarz wysłuchał mnie uważnie, a potem rzekł:
– Hm! hm! A więc wyrwałeś się, sowizdrzale, z domu bez pozwolenia rodziców, to wcale niedobrze; ba, ale cię trochę tłumaczy w moim przekonaniu ta twoja chętka do żeglowania. Każdy młody ma swoje szaleństwa. Ja ci znowu tego tak bardzo za złe nie mam, bo widzę, że mógłby być z ciebie tęgi marynarz. Gdy powrócisz teraz do domu, ojciec cię pewnie porządnie zburczy. Ja na jego miejscu wylatałbym ci skórę. Do kroćset masztów, to by ci wcale nie zaszkodziło. Ale żart na stronę, tak wracać nie możesz, wszyscy by cię wyśmiali, i bardzo słusznie.
– Cóż więc mam zrobić? – wyjąkałem, czerwieniąc się jak wiśnia.
– Wiesz co, kochaneczku, spodobałeś mi się od razu. Jesteś miłym chłopcem i mogą z ciebie być ludzie. Ja byłem takim samym urwisem, a przecież wyszedłem na porządnego człowieka. Nie odradzam ci wcale powrotu do ojca, ale być tylko w Londynie i powrócić z niczym, to jakoś będzie bardzo licho wyglądało. Jeżeli zacząłeś przygodę, to już z próżnymi rękami wracać nie wypada. Słuchaj mnie więc: za trzy dni odpływam do Afryki ku wybrzeżom Gwinei, gdzie dużo gwinei zarobić można. Jeżeli chcesz, wezmę cię z sobą. Mam dzięki Bogu znaczny majątek, dobrą żonę, ale ani jednego dzieciaka. Otóż na tę podróż przybiorę cię za syna i na twój rachunek zaryzykuję czterdzieści funtów szterlingów. Zakupię za nie rozmaitych towarów stalowych, bawełnianych i szklanych. Jeżeli handel pójdzie dobrze, czego się niezawodnie spodziewam, zarobisz ładny pieniądz. Wówczas oddasz mi wyłożoną sumę, a powróciwszy z zyskiem do rodziców, dowiedziesz im, żeś przez te parę miesięcy darmo chleba nie jadł. Podróż nie będzie cię nic kosztowała, gdyż przewiozę cię tam i z powrotem za darmo. Przez drogę zaznajomię cię trochę z żeglarstwem, a ręczę ci, że ojciec nie tylko da się przebłagać, ale widząc, żeś skorzystał i pieniężnie, i naukowo, może nawet i pozwoli ci poświęcić się marynarce.
Usłyszawszy te słowa, zgodne z najgorętszymi życzeniami moimi, o mało nie rzuciłem się do nóg kapitanowi. Projekt jego trafił mi zupełnie do przekonania, albowiem miałem teraz czym usprawiedliwić moje nieposłuszeństwo i dogodzić chęci podróżowania. Z ochotą więc przystałem na wszystko i trzy dni potem, korzystając z pomyślnego wiatru, opuściłem ujście Tamizy.
Z wyjątkiem gęstej mgły, która nas zaskoczyła w kanale La Manche i o mało nie była przyczyną spotkania się z innym okrętem, zakrytym w tumanie, żegluga odbywała się bardzo pomyślnie. Zaledwie wypłynęliśmy na Ocean Atlantycki, natychmiast mgły ustąpiły. Najpiękniejsza pogoda zajaśniała na niebie. Łagodny wietrzyk wzdymał żagle, igrając z banderą. Wody oceanu prześlicznym błękitem zachwycały oko, różniąc się od brudnych i mętnych fal Morza Północnego. W przezroczystym ich zwierciadle widziałem mnóstwo ryb rozmaitej wielkości i barwy. Niekiedy przemykała gromada dużych delfinów igrających wesoło koło okrętu. Raz nawet sternik, przywoławszy mnie na tył statku, pokazał ogromnego haja, czyli ludojada. Majtkowie mieli wielką ochotę go złowić, ale kapitan, nie chcąc tracić próżno drogiego czasu, nie pozwolił na to.
Przebywszy zwrotnik i zbliżając się ku wyspom Zielonego Przylądka, zauważyłem, że niebo przybierało coraz ciemniejszą barwę, a powietrze, mimo upałów, cudną tchnęło świeżością. Choroby morskiej nie doświadczałem wcale, rozkosz nieznana ogarnęła całą moją istotę, radość ujrzenia cudownych krain nie dawała mi zasnąć. Żal, chęć przebłagania rodziców i poprawy, całkiem mi wywietrzały z głowy.
Jednego dnia przed południem nagle gromada ryb podniosła się z morza. Z początku wziąłem je za stado ptaków, lecz kiedy przelatując nad okrętem, kilka spadło na pokład, przekonałem się, że to ryby latające. Były one długie na pół łokcia, grzbiet ich błękitny, podbrzusza szarawosrebrne. Płetwy długie i szerokie zastępowały skrzydła i dopóki nie obeschły, mogły się na nich latające rybki unosić. Przypatrywałem się im z zajęciem, ale chciwi tego przysmaku majtkowie w lot je pozbierali i zanieśli kucharzowi, który zaraz owe rybki usmażył.
Parę dni potem, późno wieczorem, kiedy już ułożyłem się na spoczynek, kapitan wpadł do kajuty i zawołał z udaną trwogą:
– Pójdź, pójdź co żywo, admirale, straszne nieszczęście, pożar ogarnął morze! Bałwany się palą!
Serce zabiło mi gwałtownie. Zrażony doznanymi wypadkami w pierwszej podróży, wpadłem w przestrach bardzo łatwo. Zerwałem się z łóżka i pobiegłem z kapitanem na pokład. Okropny widok przedstawił się mym oczom. Całe morze jaśniało dziwnym światłem. Za każdym poruszeniem fali wytryskiwały smugi ognia, jakby błyskawice wydobywały się z łona wód morskich albo cała powierzchnia milionami iskier jaśniała. Snopy świateł to błękitnawych, to różowych ukazywały się na przemian, a za okrętem jaśniała szeroka smuga świetlna, oznaczająca drogę, którą przebył.
– Co to ma znaczyć? – zapytałem kapitana z przerażeniem.
– Co to ma znaczyć? Alboż ja to rozumiem? – rzekł poczciwiec, wzruszając ramionami. – W cieplejszych strefach kuli ziemskiej często widywałem to zjawisko, ale żebyś mi nawet śmiercią zagroził, to ci tego wytłumaczyć nie potrafię. Tyle tylko wiem, że światło to nie tylko nie pali, ale nawet nie grzeje.
Długo przypatrywaliśmy się wspaniałemu zjawisku, a ile razy ryba plusnęła na powierzchni morza, mieliśmy najwspanialszy fajerwerk. Na koniec kapitan zapędził mnie do łóżka.
Podczas żeglugi kapitan nie dał mi próżnować. To mnie oprowadzał po wszystkich kątach okrętu, ucząc nazw i przeznaczenia każdej liny, każdego narzędzia; to znowu kazał mierzyć wysokość nieba, obliczać szerokość i długość geograficzną, to prowadzić dziennik okrętowy, zapisywać spostrzeżenia pogody i ruchy igły magnetycznej. Słowem, dzielił się ze mną wszystkimi wiadomościami potrzebnymi marynarzowi. Nieraz musiałem też straż nocną odbywać albo stać po kilka godzin przy sterze i uczyć się kierowania okrętem. Parę razy przyszło mi razem z majtkami drapać się po sznurowych drabinach na reje, ściągać lub rozpuszczać żagle albo nawet wartować w bocianim gnieździe. I przyznać trzeba, że w ciągu tej siedmiotygodniowej żeglugi ku brzegom afrykańskim obznajomiłem się z najważniejszymi zasadami sztuki żeglarskiej. Praca ta przykrzyła mi się z początku, lecz widząc, że kapitan, mimo wrodzonej łagodności, ostro karał nieposłusznych i opieszałych, nie śmiałem mu się narazić i pilnie wykonywałem, co mi polecił. A trzeba było dobrze uważać, bo nieraz badał mnie ściśle, a na każde pytanie musiałem porządnie odpowiadać. Wkrótce przekonałem się, że życie marynarskie nie było tak swobodne, jak mi to nieraz opowiadali majtkowie. Na morzu nie tylko darmo chleba jeść nie można, ale trzeba się tęgo napracować.
Nareszcie ujrzeliśmy upragnione brzegi Afryki. Mówię upragnione, bo nie wiem, jak komu, ale mnie się już porządnie przykrzyć zaczęło. Przez siedem tygodni nic nie widzieć, tylko wodę i niebo, a przy tym jeść suchary, solone mięso i pić wodę ciepłą i niekoniecznie świeżą, to wcale nie zachwyca. Toteż dostawszy się na ląd, o mało nie ucałowałem ziemi z radości. Zarzuciliśmy kotwicę w pobliżu Sierra Leone i zaczęliśmy prowadzić korzystny handel z Murzynami.
Czarni znosili nam piasek złoty, kość słoniową, gumę arabską i mnóstwo innych płodów, które ich ziemia wydaje, w zamian za siekiery, piły, noże, zwierciadełka, paciorki i bawełniane tkaniny. Kapitan nasz zrobił świetny interes, a ja tak wyszedłem na moim handlu, że nie tylko dobroczyńcy mojemu zwróciłem wyłożone pieniądze, nie tylko wyprawiłem majtkom śniadanie, ale jeszcze do Londynu przywiozłem pięć funtów czystego złota w proszku, za który mi zapłacono w mennicy rządowej trzysta funtów szterlingów nowiuteńkimi gwineami.
Cała ta podróż poszła więc nadzwyczaj pomyślnie. Wprawdzie nie przyzwyczajony do klimatu afrykańskiego, dostałem w Sierra Leone silnej zimnicy, ale ta za powrotem do Anglii wkrótce ustała.
Powróciwszy do Anglii i odebrawszy pieniądze z kasy za złoty piasek, planowałem natychmiast do Hull pojechać. Od znajomego londyńskiego kupca, którego spotkałem w stolicy, dowiedziałem się, że moi rodzice żyją, ale martwią się niezmiernie, nie wiedząc, co się ze mną stało, tym więcej, że im doniesiono, iż okręt, na którym odpłynąłem, zatonął pod miastem Yarmouth.
Natychmiast więc poszedłem do portu i dałem zadatek sternikowi, odpływającemu do Edynburga, który obiecał mnie w Hull wysadzić. Wypadało tylko pożegnać dobrego kapitana i podziękować mu za wszystkie dobrodziejstwa.
Ale któż opisze moje zmartwienie, kiedy przybywszy do jego mieszkania, zastałem biedaka w okropnej gorączce, gadającego od rzeczy, a żonę w największej rozpaczy. Na drugi dzień po powrocie zachorował tak niebezpiecznie, iż doktorzy żadnej nie robili nadziei. Nie mogłem nieszczęśliwej kobiety i mego zacnego opiekuna tak pozostawić. Zamiast wsiąść na okręt, przeniosłem się do nich i dzień i noc pielęgnowałem chorego. W tym stanie przebył dni pięć, a w nocy szóstego dnia, nie odzyskawszy ani na chwilę przytomności, skonał na moich rękach.
Trzeba się było zajęć pogrzebem, bo rozpaczająca żona nie miała sił o tym pomyśleć. Pochowaliśmy nieboszczyka z wielkim smutkiem. Umierając prawie nagle, zostawił interesy swoje w wielkim nieładzie. Wdowa strapiona nie potrafiła się nimi zająć. Poświęciłem więc jeszcze parę tygodni, pomagając w tej sprawie bratu zmarłego.
Człowiek ten bardzo mnie polubił i kiedy kupiwszy okręt po bracie, zamierzał znów płynąć do Gwinei, począł mnie bardzo usilnie namawiać, abym mu towarzyszył. Nie trzeba mi było dwa razy tego powtarzać. Pomyślność i przyjemność żeglugi oraz korzyść wielka odniesiona w pierwszej podróży skusiły mnie do spróbowania jeszcze raz szczęścia.
Postanowiłem nie wracać do domu aż po przybyciu z Gwinei, aby z większym kapitałem przedstawić się rodzicom.
Za połowę sumy posiadanej nakupowałem różnych towarów, najstosowniejszych do handlu z Murzynami. Resztę zostawiłem u wdowy po kapitanie, aby na wypadek jakiegoś nieszczęścia nie stracić od razu wszystkiego.
Dnia 1 września 1659 roku wyszliśmy pod żagle. Żegluga szła pomyślnie. Wprawdzie nic nieznacząca burza spotkała nas w Zatoce Biskajskiej, ale wyszliśmy z niej bez szkody.
Już brzegi Europy znikły nam z oczu i wszystko zdawało się zapowiadać szczęśliwe przybycie do celu podróży, gdy wtem na wysokości Lanceroty, jednej z Wysp Kanaryjskich, majtek, będący na straży w bocianim gnieździe, dał znać kapitanowi, iż jakiś wielki okręt ukazał się na wschodzie i ku nam wprost płynie. Kapitan wdarł się na maszt i przekonał się, że to statek berberyjski, ścigający nas pod pełnymi żaglami. Zamiast skierować się ku Lancerocie i w tamtejszym porcie szukać ocalenia, jakby roztropność nakazywała, kapitan, ufając szybkości okrętu, kazał rozpuścić wszystkie żagle i płynąć na południe. Mniemaliśmy tym sposobem ujść przed rozbójnikiem.
Wkrótce jednak pokazało się, że korsarz prędzej od nas płynie i za kilka godzin niezawodnie nas dopędzi. Natychmiast więc przygotowano się do obrony. Dziesięć armat okrętowych nabito po części kulami, po części zaś siekańcami. Naokoło wielkiego masztu ułożono stos pik, toporów, szabli i kordelasów oraz kilkanaście nabitych muszkietów. Było nas dwudziestu ośmiu; na pokładzie statku korsarskiego przeszło siedem razy tyle, a osiemnaście armat wychylało swe paszcze z boków.
Około południa rozbójnik zbliżył się na odległość strzału działowego, wywiesił czarną flagę i dał ognia ślepym nabojem, wzywając do poddania. Kapitan kazał zwinąć część żagli i zatrzymał się nieco, a gdy rozbójnik tym uspokojony zbliżył się ku nam, powitaliśmy go nagle wystrzałem ze wszystkich dział. Kule dobrze wymierzone strzaskały mu tylny maszt, a siekańce zawaliły pokład rannymi i trupami. Pozdrowiony tak niespodzianie, począł śpiesznie uchodzić. Byliśmy pewni, że zrażony dzielnym przyjęciem nie odważy się ponowić napadu, ale rozjuszony korsarz nie popuścił tak łatwo zdobyczy. Około trzeciej po południu dopędził nas na nowo i tym razem, trzymając się w odległości, w jakiej go nasze kule dosięgnąć nie mogły, począł z działa wielkiego kalibru raz po raz dawać ognia. Kilkanaście celnych strzałów obezwładniło nasz okręt, a wtedy z wielką szybkością przypadł i mimo ognia z dział, zahaczył nasz okręt.
Sześćdziesięciu Maurów z gwałtownością burzy wpadło na pokład. Daliśmy do nich ognia z muszkietów, a na zmieszanych tą salwą napadliśmy z rozpaczą i wyrzucili z pokładu. Lecz rozbójnicy z podwójną siłą uderzyli powtórnie. Po krótkiej, zaciętej walce, pomimo męstwa, zostaliśmy pobici. Kapitan, sternik i ośmiu z obsady padło trupem, reszta otrzymała rany i musiała się poddać. Maurowie w obu spotkaniach przeszło trzy razy tyle ludzi stracili.
Korsarz, złupiwszy okręt, podpalił go, a nas zaprowadził do Sale, miasta portowego na zachodnim wybrzeżu marokańskim. Wyszedłem z tej bitwy bez szkody, pomimo że walczyłem równo z innymi. Towarzyszy moich powieziono w głąb kraju i tam sprzedano w niewolę. Mnie upodobał sobie właściciel rozbójniczego okrętu i jako niewolnika zatrzymał.