Przyłbice i kaptury - Korkozowicz Kazimierz - ebook

Przyłbice i kaptury ebook

Korkozowicz Kazimierz

4,3

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Zdradziłem powieść kryminalną urzeczony mrokiem romantyzmu średniowiecza, mimo że przeczuwałem, jak ten romantyzm jest złudny; stwarza go bowiem mgła oddalenia, a nie warunki życia i postępki ludzi tamtych czasów. Studia nad źródłami historycznymi potwierdziły moje wrażenie. Owszem, był i romantyzm, tyle tylko, że znaleźć go można jedynie w pieśniach wagantów, rycerskich zwyczajach, w adoracji wybranych dam serca przez tych, którzy poza szukaniem przygody nic innego nie mieli do roboty. Ale był też i twardy, współcześnie bezwzględny realizm. Bo tylko warunki materialne uległy zmianie, natomiast problemy bytowania pozostały te same. A więc to, co stanowi treść tej książki, walka wywiadów, była równie zażarta, bezwzględna i pełna podstępów. Zamiast pistoletu była jedynie kusza, zamiast mikrofonu podsłuchowego - szpara w oknie lub w drzwiach, a zamiast samochodu - koń. Ale człowiek i jego poczynania pozostały te same. I właśnie ta bliskość, ta aktualność tamtego skłoniła mnie do dokonania próby przybliżenia owych czasów czytelnikowi. Starałem się zrobić to tak, aby znajdując rozrywkę znalazł również i prawdę historyczną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 545

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
szustylodz

Nie oderwiesz się od lektury

Super powieść. Pomimo obejrzenia klika razy serialu, przeczytałem jednym tchem...
00

Popularność




Obwolutę i stronę tytułową projektowałCEZARY NERWlŃSKI

RedaktorURSZULA GUTOWSKA

Redaktor technicznyJADWIGA JEGOROW

Korkozowicz Kazimierz: Przyłbice i kaptury — Wwa 1975.Wydaw. Min. Obrony Nar. 8

Powieść polska XV wiek884-3Powieść historyczna, której treścią jest walka polskiego i krzyżackiego wywiadu, poprzedzająca bitwę grunwaldzką.

Część pierwszaROK 1408

Świeca zaczęła skwierczeć i przygasać. Ojciec Landulf wziął więc żelazne szczypce i przyciął knot. Stłumiony na chwilę płomień strzelił w górę żółtym językiem i zrobiło się jaśniej.

Cień starca przesunął się po surowej, gołej ścianie komnaty, kiedy znów nachylił się nad trzymanym w rękach pismem.

„...a relikwię chcemy złożyć w darze Waszemu klasztorowi, jest to jeden z kamieni, którymi ukamienowano świętego Szczepana.

Sto pięćdziesiąt lat temu zakupił go Ludwik Święty od łacińskiego cesarza Baudouina de Courtenay i złożył w kościele Notre Dame. Obecnie, za zasługi w walce z pogaństwem, Jan Burgundzki, sam Nieustraszonym zwany, przesłał ten uświęcony kamień naszemu Zakonowi, a my z kolei Wam, jako wiernemu przyjacielowi tegoż Zakonu, zamierzamy go wręczyć.

Sądzimy, że zechcecie przybyć, by osobiście z naszych rąk ten dar odebrać, ku czemu czynimy przygotowania na dzień św. Zofii.

Dan w Malborku w dniu św. Teofila, Pańskiego roku 1408 po Chrystusie i podpisany własną ręką Waszego pokornego sługi Ulryka von Jungingen, Wielkiego Mistrza Zakonu N.M.P.”

Ojciec Landulf odłożył pismo i siedział przez chwilę bez ruchu, wpatrując się w płomień, który znów zaczął przygasać. Potem chudym palcem podrapał się po nosie. Nieznaczny uśmiech ukazał się na jego suchej, starczej twarzy.

Po uroczystej mszy w kościele na Wysokim Zamku, dar zamknięty w złotym puzdrze, został złożony przez wielkiego mistrza w ręce ojca Landulfa, opata klasztoru Cystersów w Oliwie. Natychmiast po uroczystościach dwaj bracia zakonni dosiedli koni i w otoczeniu zbrojnych ruszyli w drogę powrotną, zabierając cenną relikwię. Sam ojciec Landulf, zmęczony uroczystością, z resztą swojego orszaku pozostał na zamku.

Maj tego roku był pochmurny i dżdżysty, toteż wieczerzę dla wskazanych przez wielkiego mistrza dostojników podano w zimowym refrektarzu Średniego Zamku, gdyż jego ogrzewana podłoga chroniła przed zimnem i wilgocią.

Kiedy na stole pozostały tylko dzbany z winem, a służba opuściła salę, wielki mistrz osobiście napełnił kielich opata i swój. Potem przesunął spojrzeniem po twarzach obecnych.

Wielki komtur, Kuno von Lichtenstein, na wpół oparty bokiem o stół, odwzajemnił to spojrzenie. Wielki szafarz, Albrecht von Schwarcburg, i prokurator Wormditt — poza nieobecnym Tettingenem dwie najtęższe głowy Zakonu — rozmawiali cicho, nachyleni ku sobie. Marszałek Fryderyk Wallenrode oparł na dłoni łysiejącą, rudą głowę i bawił się pozostawionym na stole nożem. Ulryk zatrzymał wzrok na pergaminowej twarzy opata i odezwał się:

— Chcę z wami, ojcze, pogadać o tym i owym. Możemy mówić swobodnie, pozostali tu bracia znają trudności naszej służby w imieniu Krzyża, tak jak ja sam.

Opat patrzył wyczekująco w twarz wielkiego mistrza.

Była to twarz o rysach ostro ciosanych, znamionująca męską siłę. Ciemne oczy o spojrzeniu pełnym wyniosłej dumy były mądre i przenikliwe. W chwilach dobrego nastroju świeciły w nich iskry humoru, w gniewie stawały się zupełnie czarne.

— Sytuacja staje się poważna — ciągnął Ulryk. — Wkrótce wyjeżdżam na objazd granicznych zamków, by sprawdzić, w jakim są stanie.

Po twarzy opata przesunął się cień niepokoju. Przechylił się do przodu rzucając tylko jedno słowo:

— Wojna?

— Może i wojna... Wiadomości, jakie otrzymujemy, są coraz gorsze.

— Ale przecież... — starzec zawahał się chwilę. — Z Kowna rozjechaliście się w przyjaźni, obdarowując się wzajemnie...

Ulryk prychnął pogardliwie. Schwarcburg i Wormditt przerwali szepty i zaczęli przysłuchiwać się rozmowie.

— Chcieli uspokoić nas podarkami! Udając, że wierzymy w ich dobre intencje, czyniliśmy to samo.

Opat pokiwał głową.

— Rozumiem. Czy jednak jest aż tak źle? Tyle już było z nimi sporów, a przecież do wojny nie dochodziło.

— Może i teraz nie dojdzie, ale musimy być na nią przygotowani. Obaj coś knują.

— Knuli zawsze — mruknął Wallenrode. — Ale od czasu Raciąża to już nie tylko knucie...

Opat zwrócił głowę w stronę marszałka.

— ...lecz ciche przygotowania, by orężem wymusić nowe warunki.

— Tak... tak... — Ulryk westchnął z ubolewaniem. — A i obecnych nie dotrzymują zupełnie. Na Żmudzi, którą wówczas nam oddali, wciąż wre. Znów krążą tam Witoldowi podżegacze... Ale o niedotrzymywanie przyrzeczeń obwiniają nas... Mój zmarły brat — Ulryk przeżegnał się — Panie świeć nad jego duszą, rozzuchwalił swoją ustępliwością Władysława. Postanowiłem z tym skończyć tym bardziej, że wiemy teraz, do czego dążą. Dzięki Świdrygielle dowiedziałem się rzeczy, których przedtem nie wiedziałem.

Wielki mistrz w miarę słów podniecał się i mówił coraz gwałtowniej:

— Żmudź chcą nam odebrać! Do tego doprowadziła polityka tego niedołęgi Konrada!

Ojciec Landulf spojrzał surowo na Ulryka.

— Przywołuję was do porządku! O zmarłym mówicie, a do tego o rodzonym bracie!

Wielki mistrz zreflektował się, że staje się zbyt szczery, i odpowiedział z pokorą:

— Wybaczcie, ojcze, to ich obłuda tak mnie wzburzyła.

— Ulżyjcie sobie — mruknął cynicznie Kuno. — Zmarłemu to obojętne.

— W marcu zaś — ciągnął już spokojnie wielki mistrz — znów otrzymaliśmy wiadomości od tego opoja Świdrygiełły. Na Rusi zajdą ważne wydarzenia, pozwólcie, że przemilczę jakie. Witold będzie miał pełne ręce roboty, co da nam okazję, by rozprawić się z Jagiełłą. O ile Luksemburczyk nie zawiedzie, rozbierzemy Polskę, a co zostanie na wschodzie, niech się o to biorą za łby teść z zięciem.— Witold nie domyśla się niczego? — spytał mimo woli ściszając głos opat. — To zbyt wielkiej miary człowiek, by wplątać się pochopnie w nieporozumienie z Moskwą.

— On chce mieć Żmudź. Polska mało go obchodzi. Chce stworzyć swoją dynastię i pozostawić następcy Litwę silną i nie okrojoną. Ale rozumie, że swój cel może osiągnąć tylko przy naszej pomocy, nie Polski. Za tę pomoc musi jednak zapłacić Żmudzią. I to jest orzech, który próbuje rozgryźć: jak wykręcić się od tak wysokiej zapłaty.

Wielki mistrz urwał na chwilę i sięgnął po kielich. Upił nieco wina i ciągnął dalej:

— Dlatego chce doprowadzić do wojny między nami a Polską. Bez względu na to, kto ją wygra, obie strony będą słabe i przestaną być niebezpieczne. To rozwiąże mu ręce. I dlatego z jednej strony pcha Jagiełłę do tej wojny, a z drugiej ugodową polityką w stosunku do Zakonu chce nas przekonać, że z jego strony nic nam nie grozi.

— Ale już teraz robi wszystko, by Żmudź od nas oderwać — mruknął Wormditt. — Ostatnie listy Kuchmeistra mówią o najeździe litewskich kupców. Wiemy, co to znaczy...

— Wiemy — zgodził się Ulryk. — Jednak pozornie Witold umywa ręce od Żmudzi i proponuje pomoc, jeśliby doszło do zamieszek.

— A wasze decyzje?

— Na razie zabroniłem Żmudzi wszelkich stosunków z Litwą. Granica ma być całkowicie zamknięta. Żadnych gości stamtąd, handlowych czy rodzinnych. Już pierwszych przybyszów po tym zakazie Kuchmeister kazał powiesić.

— Zatem grożą tam nowe zamieszki?

— I wójt, i Świdrygiełło ostrzegają nas przed tym, ale usadowiliśmy się tam mocno. Ludność trzymamy krótko, a wszelkie próby powstania zduszą załogi zamków.

— Ale... — opat zawahał się — nie bardzo rozumiem... Skoro wiecie, że wasza wojna z Polską leży w planach Witolda, dlaczego nie staracie się jej uniknąć?

Ulryk uśmiechnął się lekko.

— Uniknąć? A po co, skoro mamy przewagę? Poza tym dla nas wojna z Polską jest konieczna, bo tylko Polska jest zaporą przeciw dalszemu rozwojowi Zakonu. Dopóki jej nie pokonamy, jesteśmy skazani na dreptanie w miejscu. Nasza dalsza droga prowadzi na wschód. Z silną Polską pod bokiem nie ruszymy ani na krok. Nie chcę — Ulryk skrzywił pogardliwie usta — pocieszać się drobiazgami, ziemią dobrzyńską czy tym krecim kopcem — Drezdenkiem. Jeśli spieramy się o niego, to nie dla korzyści, jakie przynosi. Wolne drogi handlowe na zachód zdołamy zachować i bez tego. Von Ost mógłby sobie być hołdownikiem Polski do sądnego dnia. Ale nie chcemy dopuścić, by spory przygasły. Zarzewie musi się tlić, by w odpowiedniej chwili płomień wybuchnął.

Jednak opat Landulf nie wydawał się całkowicie przekonany, bo nuta wahania pojawiła się w jego głosie, kiedy przemówił:

— Ale Polska to jeden z najsilniejszych krajów. Nawet Zygmunt nie chce występować zbyt otwarcie przeciw Jagielle. Bądźcie ostrożni...

Wielki mistrz zmarszczył brwi. Oczy mu pociemniały, a na twarz wystąpił rumieniec gniewu. Chwycił za nóż, którym bawił się Wallenrode, i z rozmachem wbił go w dębowy blat stołu.

— Nie gadaj mi bredni! I dęby razi żelazo!

— Macie rację, ojcze — wtrącił pojednawczo Wormditt, dla złagodzenia ostrych słów Ulryka. — Ale nie zapominajcie, że to nie Polska, lecz nasz Zakon jest dziś największą potęgą Europy! Nie tylko w Polsce, ale w żadnym innym kraju nie znajdziecie takich zasobów, tak licznych i warownych zamków, tak wyszkolonego i bitnego wojska, organizacji i porządku.

— I takiego rozeznania, co się dzieje u innych — dorzucił półgłosem Schwarcburg. — To oni, nie my, powinni się bać wojny!

Ulryk znów zabrał głos, ale teraz mówił spokojnie:

— Otóż to, ojcze. Poniechajcie więc obaw. Załatwimy się z Polską! A musimy to wreszcie zrobić, bo jak powiedziałem, jedyna to przeszkoda na drodze do dalszego rozwoju Zakonu. Nadchodzi pora, by wreszcie zapolować na te dwa lisy, Jagiełłę i Witolda!

Sięgnął po kielich, znów upił parę łyków i z brzękiem odstawił go na stół.

Wallenrode roześmiał się cicho. Był to śmiech pełen zajadłej, pogardliwej nienawiści. Zabrzmiał tak niesamowicie w ciszy, jaka nastąpiła po słowach Ulryka, że ojciec Landulf wzdrygnął się i mimo woli szybko przeżegnał. Zakonni rycerze wymienili między sobą kpiące spojrzenia.

— Cóż zatem ode mnie chcecie? — spytał zgnębiony przechylając się na oparcie krzesła.

— Abyś i ty, dostojny ojcze, dopomógł Zakonowi w jego trudach nad przygotowaniem zwycięstwa.

Opat Landulf przypomniał sobie niektóre z tych myśli, jakie go naszły przy czytaniu listu, ale tym razem nie uśmiechnął się do nich. Spojrzał starczymi, wyblakłymi źrenicami w ciemne oczy wielkiego mistrza i powtórzył pytanie:

— Cóż zatem chcecie?

— To ci powie brat Kuno.

Opat zwrócił wzrok na wielkiego komtura. Ten złożył ręce przed sobą na blacie stołu i jakiś czas przyglądał się im z opuszczoną głową. Wreszcie wyprostował się i spojrzał w oczy ojca Landulfa.

— Brat Albrecht rzucił tu parę słów, do których chcę nawiązać. Nasze rozeznanie tego, co dzieje się na obcych dworach, jest istotnie bardzo dobre. Odnosi się to również do dworów Witolda i Jagiełły. Ale tu sprawa jest inna.

Jak słyszeliście od wielkiego mistrza, czeka nas rozprawa orężna. Stąd wynika, że choćby to nasze rozeznanie było najlepsze, zawsze go jest za mało. My musimy wiedzieć nie tylko, co ci dwaj zamierzają, ale co jedli pa obiad i wieczerzę, z kim sypiają w podróżach, a nawet jakie mieli sny...

— A zatem?

— Zatem reprezentujecie zakon, który i w Polsce ma swoje klasztory. Siedzą cystersi w Mogile, Jędrzejowie, Wąchocku, Koprzywnicy, Sulejowie, Paradyżu. Znacie zwyczaje i przepisy swego zakonu lepiej niż my. Waszą sprawą więc będzie znaleźć pozór, ale dobry, by rozesłać po tych klasztorach swoich braci. Muszą tam osiąść i patrzeć, co się dzieje wokoło nich.

— Muszą więc być piśmienni?

— Lepiej, aby byli. I nie mogą wiedzieć jeden o drugim. A całą sprawę, o czym chyba nie muszę wspominać, powierzamy wam pod pieczęcią tajemnicy. To wszystko, o co was prosimy, nie mówię: żądamy. Ale że przysługa to dla nas ważna, jak za ważną klasztor zostanie wynagrodzony. Chcecie, ojcze, jeszcze o coś spytać?

Wielki komtur znów uniósł jasnoniebieskie, zimne jak lód oczy na opata. Patrzył na niego badawczo i wyczekująco.

Ten pochylił się nad stołem.

— Rozumiem, że chcielibyście, aby wyruszyli natychmiast. Ale chyba nie wszyscy razem? Zwróciliby na siebie uwagę. A i w moim klasztorze jednoczesne odejście kilku braci wywołałoby poruszenie...

Wielki komtur opuścił powieki, by nie zdradzić zadowolenia. A więc ich gość nie zaprotestował. Liczyli się bowiem z oporem, kiedy jeszcze w zimie rozważali tę sprawę i obmyślali środki nacisku. Na szczęście stały się zbędne.

— Macie słuszność. Należy ich wysyłać kolejno i wydać zakaz wyjawiania, skąd są. Niech mówią, że przybyli z Niemiec, Czech, Węgier, a nawet Italii, ale zawsze tak, by mnich znał naprawdę kraj, który poda za miejsce swego dotychczasowego pobytu.

— Jak mają przekazywać wiadomości?

— Podacie nam ich imiona, ze wskazaniem miejsca, dokąd zostali wysłani. Co jakiś czas odwiedzi ich nasz specjalny wysłannik. Hasłem, po którym go rozpoznają, będą słowa: „Chwała Marii, która depce węża”. Mają mu odpowiedzieć: „A biada wężowi”.

— Zapamiętam je.

Lichtenstein lekko skinął głową.

— A więc to wszystko. Gdybyście w przyszłości chcieli dalszych wskazówek albo porady, piszcie naszą pocztą osobiście do mnie.

Znów zabrał głos Ulryk:

— Cieszę się, czcigodny ojcze, że nie odmówiliście nam pomocy. Jak powiedział brat Kuno, nie zapomnimy wam tej usługi. Teraz jeszcze jedna, nieznaczna już prośba. Chcę, abyście wysłali pismo do swego starego przyjaciela...

— Którego? — rzucił z ożywieniem opat.

— Tego, który jest domowym kapelanem u wdowy po Jakubie z Sośnicy. Siedzi ona w swoim dworze pod Lublińcem.

— Macie na myśli brata Egona?

— Właśnie.

— Cóż mam pisać do niego? — spytał opat Landulf nie bez nuty niepokoju w głosie. — Chroń mnie, Boże, abym czymkolwiek miał go zasmucić!

Ulryk uniósł dłoń uspokajającym gestem.

— Nie ma o tym mowy. Będzie to z waszej strony tylko przysługa. Jeśli nie jemu osobiście, to bliskim, których ma w Krakowie.

— Przysługa? Co macie na myśli? — głos opata był już spokojniejszy.

— Muszę wam zdradzić coś niecoś z naszych wojennych planów. Po rozbiciu polskich sił, bo litewskie — jak przypuszczam — w ogóle nosa z lasów nie wysuną, ruszymy od razu na Kraków. Po zdobyciu miasta mam zamiar wydać je na dzień, dwa naszym wojskom do zabawy. Jeśli więc ma on bliskich w Krakowie, a my wiemy, że ma, niech zawczasu stamtąd umkną, zwłaszcza młode kobiety.

— A Sośnica? Czy uważacie, że tam będzie bezpiecznie?

— Lubliniec należy do jednego z synów Naderspana, Bernata z Falkenbergu. Opolczyk był do śmierci naszym przyjacielem, toteż ziem jego synów nie ruszymy. Tym bardziej że podległe są czeskiej koronie, co mogłoby poróżnić nas z Wacławem.

— A dlaczegóż to raptem troszczycie się o młode kobiety? — zapytał z naiwną szczerością ojciec Landulf.

Ulryk uśmiechnął się w odpowiedzi na te słowa, ale odpowiedział poważnie:

— Dajemy szansę ocalenia przyjaciołom naszych przyjaciół. Sobie zaś zachowujemy przyjemność siania zamętu i strachu pośród naszych wrogów.

Kpiący uśmiech Lichtensteina skryła broda, toteż ojciec Landulf go nie zauważył. Uspokojony zupełnie, oparł dłonie na poręczach krzesła i wstał.

— Zostańcie z Bogiem! Idę spocząć, bom zmęczony, a do brata Egona napiszę jutro rano.

W zakręcie rzeki, otoczona mrocznym borem, rozciągała się obszerna polana. Porastał ją tu i ówdzie kilkuletni młodziak, co wskazywało, że została wytrzebiona ręką człowieka, a później z jakichś przyczyn porzucona. Bór po drugiej stronie rzeki dochodził do samych jej brzegów.

Obronność miejsca — bo ciasny skręt rzeki dawał z trzech stron ochronę — została wykorzystana do budowy gródka.

Na koronie wału usypanego z ziemi świeciły w słońcu świeżo ciosane bale. Wał ujęty został w potężne, dębowe kłody, a wieńczącą go palisadę stanowiły ostro zakończone pale. Brakowało jeszcze w fosie wody, przerzucony przez nią pomost był prowizoryczny, sama palisada też nie była skończona, ale zabudowania widniejące poza nią robiły wrażenie gotowych. Rzucał się przede wszystkim w oczy obszerny dom mieszkalny, kryty dartymi gontami. Ze względu na oszczędność obwarowanego terenu budynki gospodarskie otaczały go zwartym półkolem.

Polanę przemierzało parę wołów ciągnąc potężną kłodę drzewa. Z głębi lasu dochodził w ciszy letniego dnia miarowy łoskot siekier. Odpowiadał im z podwórza stuk topora ciosającego wielki bal, leżący w pobliżu wznoszonej palisady. Topór miarowo podnosił się i opadał, za każdym razem błyskając refleksem słońca, ślizgającym się po jego szerokim ostrzu.

Pracujący mężczyzna był wysoki i smukły, ale szeroki w ramionach. Stał nad balem nagi do pasa i brązowy od słońca, chroniąc przed nim głowę słomianym kapeluszem.

W drzwiach domu ukazała się młoda kobieta i mrużąc oczy usiłowała przyzwyczaić wzrok do słonecznego blasku. Na ciemnym tle sieni jej sylwetka rysowała się jasną plamą. Płócienna koszula, rozpięta u szyi, ledwo osłaniała strome piersi, a suto fałdowana spódnica do kostek nie zdołała ukryć smukłości bioder. Jej śniadą twarz o delikatnych rysach rozświetlały wielkie ciemne oczy, pełne niepokojącego uroku.

Podeszła do pracującego mężczyzny.

— Ben, zawołaj ludzi, zaraz będzie obiad.

Mężczyzna wyprostował się i zsunął kapelusz na tył głowy. Spojrzał na kobietę i uśmiechnął się:

— Tych nie trzeba wołać! Do pełnej miski nie spóźniają się nigdy!

Woły ciągnące kłodę minęły prowizoryczny pomost na fosie i zbliżały się z wolna. Idący obok nich chłopiec trzepnięciem gałęzią po nozdrzach zmusił zwierzęta do skręcenia w bok, by przyciągnięty pień ułożył się na właściwym miejscu. Potem odpiął orczyk i zawiesił go na jarzmie.

— Prowadź do stajni! — rzucił mu mężczyzna. — Pora na obiad.

Kobieta ruszyła ku domowi. Benko odwrócił głowę i chwilę patrzył za nią, przetarł wierzchem dłoni spocone czoło i gwałtownie wbił ciosło w obłą krągłość pnia.

W rok po ślubie przybyli tu, na tę rubież, którą też Rubieżą nazywano. Jeszcze jego ojciec, towarzysz wypraw księcia Ziemowita, zabity podstępnie opodal rodzinnego Chynowa przez zwaśnionych z rodem Szeligów Jazgarzewskich Ciołków, otrzymał tu nadanie stu łanów ziemi wraz z leśną osadą dziesięciu dymów. Jednak prędko się okazało, że zbyt blisko biegła tędy granica zakonnego państwa; jedna z wypraw, którą Krzyżacy w odwet za posiłkowanie Witolda robili na ziemie mazowieckie, zawadziła o Rubież, pozostawiając za sobą zgliszcza i pustkę.

Ale że Benko miał dość swoich złych sąsiadów Ciołków, pozostawił rodzinne gniazdo młodszemu bratu, a sam udał się do Płocka, by ubiegać się u księcia o potwierdzenie dawnego nadania Rubieży. Kiedy je uzyskał, przeniósł się tu, a pięć kmiecych rodzin nie rozstało się z nim, ruszając na nowe miejsce. Tych usadowił pół mili za rzeką, a sam z kilku ludźmi czeladzi i niewolnych rozpoczął budowę nowego gródka, trzebienie lasu pozostawiając najętym drwalom, zwanym łazęgami, jako że wynajmowali się wędrując po kraju.

Zyta od początku dzieliła z mężem trudy tego życia. A nie były to tylko noce pełne wzajemnego sycenia się sobą, ale i twarda praca od świtu do zmierzchu.

W ciągu tych dwóch lat monotonię upływających dni przerwała tylko jedna nieoczekiwana wizyta. Pewnego popołudnia pod koniec września ubiegłego roku podwórzec zapełnił się gośćmi. Było ich trzech, z trzema zbrojnymi pachołkami. Benko znał z nich tylko jednego, z czasów kiedy w Płocku oczekiwał na przyjazd księcia. Był to Wojsław z Zalesia, tak jak i on z rodu Szeligów, rycerz starosty płockiego, Mikołaja z Boszewa. Wojsławowi towarzyszyli Leurencjusz z Targowa, podsędek warszawski, i Andrzej z Lubrańca, włocławski proboszcz.

Zyta podała gościom naprędce sporządzony posiłek, bo pora obiadowa dawno minęła. Kiedy go spożyli, poprosili gospodarza o rozmowę.

Trwała ona godzinę, a skutkiem jej po pewnym czasie zaczął odwiedzać Rubież chudy, nieco przygarbiony człowiek, któremu z oczu patrzyła bojaźliwa przebiegłość. Kiedy przybył po raz pierwszy, podał, że nazywa się Ulik, a że wymienił ustalone hasło, Benko wiedział, o co chodzi.

Za każdym razem przywoził małą, podłużną puszkę, sporządzoną ze zwiniętej w rulon kory. Nie bawił długo, tyle aby dać koniowi odetchnąć i samemu spożyć posiłek.

Po jego odjeździe Benko wzywał jednego z młodych parobków, a ten, bez względu na porę, siodłał konia i zabrawszy puszkę, ruszał natychmiast w drogę. Wracał dopiero po sześciu, siedmiu dniach, bo do Włocławka było przeszło dziesięć mil drogi.

Za rozwartą okiennicą noc tchnęła parną ciszą. Nad czarnym pasem boru stała stroma ściana nieba migając mrowiem rozsypanych po niej gwiazd. Wielki, żółty krąg księżyca rzucał na uśpiony las, otwartą przestrzeń polany i zabudowania osiedla widmową poświatę seledynowego blasku.

Ben i Zyta leżeli obok siebie w sypialnej komorze, jeszcze pełni przeżytego przed chwilą uniesienia, gdy z czarnej ściany lasu doleciało ich dalekie, przeciągłe wołanie puchacza.

Kobieta odwróciła głowę ku oknu.

— Ben... — szepnęła ledwo dosłyszalnie.

Ponieważ nie odpowiedział, powtórzyła nieco głośniej:

— Ben, nie śpisz?

— Nie, miła.

— Ben, boję się...

Uniósł się na łokciu i nachylił nad nią.

— Boisz się? Czego?

— Nie wiem... Raptem naszedł mnie strach. Jakby zło szło od tego lasu.

— To noc tak działa na człowieka. Nocą złe ma swobodę i straszy ludzi. Przeżegnaj się i uśnij spokojnie, jestem przy tobie.

— Wiesz, Ben, ja ten strach czuję nie pierwszy raz. Zjawia się i za dnia. Wówczas nie mogę sobie znaleźć miejsca. Chce mi się uciekać. Uciekać byle gdzie, aby jak najdalej...

Objął ją wpół i przyciągnął ku sobie.

— Przysuń się do mnie i odpędź złe myśli.

— Żebym tylko zawsze miała cię tak blisko...

— Czy może być inaczej? Przecież wiesz, jak cię miłuję...

— To dobrze... — Przytuliła się do męża. — Już chyba teraz zasnę.

Jakiś czas panowała cisza, potem znów gdzieś z dala odezwał się żałosny zew puszczyka.

— A jak będzie wojna? Ludzie wciąż o niej mówią — szeptem spytała Zyta.

— Jak nadlecą wici, trzeba będzie iść! Takie prawo i obowiązek męża.

— Wtedy mnie odejdziesz...

— Ale da Bóg, wrócę.

— Niech lepiej da, by nie było wojny.

— Nie trap się zawczasu. Nikt swemu losowi nie ujdzie.

Odpowiedziało mu już tylko westchnienie kobiety i złowieszczy głos puchacza z mroków nocy.

Dunin ze Skrzynna, kanonik krakowski, a dziekan kielecki, bakałarz świętej teologii, wolnym krokiem zmierzał ku domowi. Spiętrzone, surowe bloki zamkowych budowli, które pozostawił za sobą, zdawały się być ogarnięte pożarem, tak intensywna była czerwień zachodzącego słońca.

Ksiądz Dunin przystanął, gdyż zagrodziło mu drogę stado krów. Kanonik czekał cierpliwie. Nie było mu spieszno. Odczytywanie nadeszłych pism, układanie konspektów, potem szlifowanie ich treści — właściwy dobór słów i umiejętna nimi żonglerka mówiły o dobrze opanowanym rzemiośle — były pracą wyczerpującą, toteż w letniej porze spacer do domu stanowił cenny wypoczynek.

Dom księdza Dunina, jednego z dwóch głównych sekretarzy podkanclerza Trąby, stał niedaleko Zamku, przy ul. Kanonicznej. Ulica była cicha, pełna sadów i warzywnych ogrodów, o domach okolonych zabudowaniami gospodarskimi. Posesje te stanowiły własność duchownych. Nie było tu kramów i hałaśliwych warsztatów rzemieślniczych, pełnych gwaru, stuku młotów i młotków, swarów kłócących się czeladników i rubasznych wymyślań kupujących.

W dali, za Okolem, piętrzyły się domy miasta, a szereg baszt obronnych murów w miarę odległości roztapiał się w wieczornej poświacie. Ich stożkowe dachy wyglądały teraz jak języki znieruchomiałych płomieni.

Odezwały się pierwsze sygnały trębaczy z wież bramnych.

Stado krów przeszło i ksiądz ruszył dalej. Rozpoczynająca się ulica pełna była jam i wyboi. W miejscach najtrudniejszych do przebycia — zwłaszcza w porze słot, kiedy błoto sięgało po kolana — leżały pomosty z okrągłych bierwion, zamocowane po brzegach wzdłużnymi balami. Latem jednak bez kłopotu można się było dostać do domu.

Dunin szedł wolno, bo spieszyć nie miał już do kogo. Z chwilą wyjazdu Uny dom stał się pusty. Ona wypełniała go sobą, stanowiła jedyną radość życia, pociechę dla oczu i serca. Była tą bliską istotą, która w samotnym życiu księdza pozwalała zaspokajać głód kochania.

Trudno teraz przychodziło staremu człowiekowi głuszyć tęsknotę. Brakowało mu w domu głosu siostrzenicy i jej żartobliwych przekomarzań, śpiewu, a nawet ostrych słów, których nie szczędziła w chwilach gniewu.

Również jak ksiądz markotna chodziła Aniela. Nie mówiła nic — on też nie zwierzał się jej ze swoich myśli — ale nie darmo gospodarzyła mu od trzydziestu lat. Znali się dobrze.

Una wyjechała trzy tygodnie temu, w dzień świętego Marka. Kolasę z Sośnicy przyprowadził włodarz z dziesięcioma ludźmi orszaku. Przywiózł ze sobą list, w którym stary ksiądz Egon, kapelan i rezydent siostry, pisał w jej imieniu, prosząc o wyprawienie Uny do Sośnicy pod opieką przysłanego pocztu.

To nagłe wezwanie ksiądz Egon tłumaczył wiadomościami, jakie otrzymał z zakonnego państwa. Podobno groziła bliska już wojna, nawet Kraków nie był bezpieczny.

To było powodem, że matka Uny, wdowa po kasztelanie lublinieckim, siostra księdza Dunina, wzywała córkę do siebie.

Rozdrażniony listem i bezkrytyczną decyzją Anny, wybuchnął gniewem. Wojna, nawet jeśliby miała przyjść (znał przecież dobrze treść ostatnio krążących listów), nie wisiała nad głową, a cóż dopiero mówić o zagrożeniu samego Krakowa! O możliwościach wojny mówiło się, owszem, nawet sam podkanclerzy w poufnych rozmowach ze swoim najbliższym otoczeniem, do którego i Dunin należał, o niej wspominał, ale przecież od słów do obnażenia mieczy droga daleka!

Czy tego rodzaju wersje krążą po malborskim zamku? Bo stamtąd przecież przyszła wiedomość...

Takie w każdym razie pytanie postawił ksiądz Andrzej, któremu Dunin następnego dnia pokazał list. Przeczytał go uważnie, po czym położył przed sobą na stole i zamyślił się. Wreszcie, zwracając go, dodał tylko parę słów:

— Zamek malborski to kuźnia kłamstw. Ale dlaczego tym razem rozsiewają wieści o wojnie? Hm... no, dziękuję... To jest ciekawy list.

Dunin nie bardzo rozumiał wówczas, a i teraz nadal nie rozumiał, co miał na myśli ksiądz Andrzej mówiąc, że list jest ciekawy. Zresztą proboszcza trudno było czasami zrozumieć, mimo że wyrażał się zwięźle. A może właśnie dlatego, że przez tę zbytnią zwięzłość wypowiadał tylko część swoich myśli?

Zresztą Duninowi zawsze dziwny wydawał się szczupły, siwiejący już na skroniach proboszcz Andrzej, którego lekko skośne oczy spoglądały uważnym, przenikliwym spojrzeniem.

Często mówiono na Zamku o proboszczu Andrzeju, ale zawsze szeptem i oglądając się uprzednio na strony. Podobno był kiedyś znakomitym rycerzem, nie wiedziano jednak, jakie powody skłoniły go do zmiany pancerza na duchowne szaty. W czasie przygód wojennych musiał być ranny w nogę, bo idąc trochę utykał i chętnie przez to posługiwał się laską. Respekt, a nawet pewien strach, jaki nie wiadomo czemu wzbudzał swoją osobą, nie zbliżał do proboszcza ludzi, ale był on najbliższym kanclerzowi Trąbie człowiekiem, przed którym ten dostojnik nie miał podobno sekretów. Ta pozycja wyróżniała go spośród członków królewskiej kancelarii, był też pierwszym i jedynym poza kanclerzem odbiorcą tajnej poczty. Przechodziła ona przede wszystkim przez jego ręce.

Ksiądz Dunin wrócił myślą do tematu bliższego sercu. Znów czeka go samotny wieczór, który jak zwykle trzeba będzie wypełnić Boecjuszowymi Pociechami filozofii.

Matka miała tu jednak prawo decyzji, a odległość nie pozwalała na dyskusję. Dziewczyna spakowała się w dwa dni, a na trzeci wsiadła do kolasy i otoczona zbrojnymi ruszyła w kilkudniową drogę. Dzięki pobytowi w jego domu nabrała edukacji — w tym właśnie celu przyjechała do Krakowa — i nauczyła się sztuki pisania. Być może, nadarzy się okazja i któryś z kupców przywiezie list od niej. Obiecała mu to solennie.

Dziekan przerwał rozmyślania, gdyż znalazł się już przed swoim domem.

Po uderzeniu kołatki drzwi otworzyły się nieomal natychmiast, jak gdyby czekano na jego przybycie. Istotnie dwunastoletni Grzymek, który mu otworzył, zawołał zaraz od progu:

— Księże dobrodzieju, jest posłaniec z Sośnicy!

— Dawaj mi go zaraz na górę!

Odepchnął gwałtownie żelazną kratę, która zagradzała schody, i żywo, jakby mu ubyło dwadzieścia lat, wbiegł na kamienne stopnie.

Kiedy znalazł się w swojej komnacie, nie zdążył jeszcze zrzucić kaftana, a już drzwi uchyliły się i na progu stanął krępy mężczyzna lat około trzydziestu, o włosach opadających na ramiona i opiętych miedzianą przepaską. U nabijanego blachami pasa zwisał krótki mieczyk.

— Pochwalone Imię Pańskie. Czy z wielebnym Duninem mówię?

— Z nim samym! — rzucił porywczo ksiądz. — A ty kto jesteś? Z Sośnicy? List masz?!

Pytania padały jedno po drugim, zdradzając niecierpliwość księdza.

— Jestem Radomir z rodu Jarota. Przybyłem wprawdzie od waszej siostry z pismem, ale już dowiedziałem się od służby, że podobno Unisława wyjechała stąd trzy tygodnie temu...

— Jak to podobno...? Co wy mówicie?!

Ksiądz cofnął się gwałtownie. Jego oczy, wpatrzone w gościa, rozszerzały się z wolna.

Rycerz odpowiedział, jak gdyby chodziło o rzecz zwykłą. Dziewczyna na miejsce nie dotarła. Oto list. Sięgnął w zanadrze i wydobył złożony papier.

— Wielmożna Anna wysłała to pismo niespokojna, dlaczego mimo wezwania córka nie przybywa? Przestraszyła się, że chora. Podjąłem się więc podróży, aby to wyjaśnić.

— Nie rozumiem... Nic nie rozumiem... Przecież... Myślałem, że już dawno jest na miejscu! — Dunin machinalnie odebrał list i równie machinalnie odłożył go na stół. Potem osunął się na krzesło czując, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa.

— Co robić, Radomirze? Na Boga, poradź coś! Ja nie mogę skupić myśli!

— Co można zrobić, wasza wielebność, jeśli wyjechała przed trzema tygodniami? Co miało się stać, to już się stało...

— Już się stało... — powtórzył cicho Dunin spoglądając w stronę drzwi, gdyż weszła Aniela ze świecznikiem. Postawiła go na stole i wyszła bez słowa.

Dziekan patrzył za nią pustym wzrokiem, jakby zdziwiony jej spokojnym zjawieniem się i odejściem. Potem obrócił się do rycerza.

— Ale co mogło się stać? Przecież miała asystę, dziesięciu zbrojnych, jak do bitwy. Na śląskim trakcie ostatnio nie słyszało się o napadach...

— Od Krzeszowic trakt idzie borem. Lasy ciągną się niemal aż po Piekary — mruknął Radomir. — Ale tak sobie myślę — zawahał się chwilę — czy nie spotkała się tutaj z kimś? Może upatrzył ją sobie i porwał?

— Ee! — rzucił opryskliwie dziekan machnąwszy ręką. — Głupstwa mówisz! Dziewczynie te rzeczy nie były w głowie! A co z ludźmi z orszaku? Czyż porywając dziewczynę wybiłby wszystkich do nogi? Czy nie byłoby komu mnie powiadomić?

— Słusznie. Ale że orszak napadnięto, to nie ulega wątpliwości!

— Być może... — zgodził się po chwilowym wahaniu Dunin. — Jeśli jednak byli to zbóje, to po zabiciu zbrojnych ukryliby dziewczynę i żądali okupu, bo pieniądz jest im bardziej łakomy niż ona sama. Zwyczajnie tak czynią ze znaczniejszymi podróżnymi.

Dunin kończył wypowiedź coraz żywszym tonem, gdyż zaczęła mu świtać nadzieja. Zgasła ona jednak szybko po następnym pytaniu rycerza.

— I dotąd go nie zażądali? Po trzech tygodniach? Czy was to nie dziwi?

Dziekan opuścił głowę z rezygnacją. Odezwał się po chwili cicho, jakby do siebie.

— Tak... To prawda... Ale może jeszcze się zgłoszą... Wówczas zapłacę, zapłacę każdą cenę...

Raptem wyprostował się.

— Słuchaj! Że też o tym nie pomyśleliśmy! Może żądanie okupu poszło do Sośnicy!

— W ciągu tych kilku dni mojej podróży? Oby tak było! Teraz zaś już późna pora, pozwólcie więc, że zdrożony pójdę do swojej izby. A i wam radzę spocząć. Rankiem jaśniej się widzi.

— Rankiem poruszę cały dwór! — rzucił z nagłą energią Dunin. — Ubłagam jego dostojność kanclerza, by przedłożył sprawę wojewodzie! Jaśko nie odmówi mi pomocy! Cały poczet wraz z kolasą nie mógł przecież zapaść się pod ziemię!

Jednak najbliższa przyszłość okazała, że chyba tylko tak mogło się stać. Stwierdzono, że na pierwszy nocleg orszak zatrzymał się w Krzeszowicach, a potem wszelki ślad po nim zaginął. Poszukiwania nie dały rezultatu. Nie znaleziono ani kolasy, ani żadnego z ludzi, żywego czy martwego. Nic, najmniejszego śladu, ani kawałka broni, odzieży czy choćby sprzączki od uprzęży.

Na domiar złego wkrótce potem przybył drugi goniec od zrozpaczonej matki z zapytaniem, dlaczego Radomir nie wraca i co się stało z córką. Zatem zgasła nadzieja, że żądanie okupu poszło do Sośnicy. Trudno jednak powiedzieć, co było lepsze? Rozpacz nieświadomości czy wyjaśnienie sytuacji, które nastąpiło.

Pewnego ranka, wkrótce po wyjeździe Radomira, obudziło księdza Dunina potrząsanie za ramię. Siadł raptownie na posłaniu. Przed nim stała Aniela.

— Ktoś chce z wielebnością mówić — powiedziała poufale. — Nie chce czekać.

— Kto taki? Czy z Zamku?

Stara kobieta wzruszyła ramionami.

— Kto go tam wie! Chyba nie. Dobrze mu z oczu nie patrzy.

Ksiądz stanął na nogi i przetarł dłonią twarz.

— Dobrze. Niech wejdzie.

Stara kobieta wyszła, a po chwili rozległo się odmierzane stąpanie wspinających się po schodach nóg. Kroki ucichły pod drzwiami, które się zaczęły uchylać.

Przybysz miał na sobie szarą opończę z kapturem nasuniętym na głowę. Jego cień krył suchą twarz o zapadłych policzkach. Połyskiwały w nim oczy o badawczym spojrzeniu, na ustach, wąską, długą szramą rozcinających policzki, błąkał się lekki uśmiech.

— Z czym przybywasz, bracie? — rzucił ksiądz zaintrygowany osobą gościa.

— Z wieścią.

Przybysz rzucił tylko to słowo i ruszył od drzwi. Nie zwracając uwagi na gospodarza, bezceremonialnie przemierzył komnatę, zbliżył się ku sypialnej alkowie, zajrzał do jej wnętrza, po czym dopiero obrócił się do obserwującego go księdza.

— Z wieścią, wasza wielebność — powtórzył. Stał teraz tyłem do okna, rysując się na jego tle ciemnym kształtem spiczastego kaptura.

Myśląc tylko o jednym, pełen tylko jednej troski, ksiądz rzucił z nagłą nadzieją w głosie:

— Czy... od niej...?

Przybysz lekko skinął głową.

— O niej.

— Mówże więc, człeku, prędzej! Gdzie jest? Co się z nią stało?!

— Jest żywa i ma się dobrze.

— Ale gdzie? Na Boga! Mówże prędzej!

— Niestety, tego nie wiem. Polecono mi tylko, aby wam powiedzieć, że jest żywa i jak dotąd nic jej nie grozi.

— Polecono? Któż zatem jest twoim panem?

— Zakon Najświętszej Maryi Panny.

— A więc to Zakon...?

— Tak, to Zakon ujął waszą siostrzenicę.

— Przyzna jesz to tak otwarcie?!

— Bo musicie to wiedzieć. Czekaliśmy jednak z tą wiadomością, aż pościg stanie się daremny.

Dziekan usiadł ciężko na krześle.

— A więc to Zakon... — mruczał na poły do siebie, nie zwracając uwagi na ostatnie słowa przybysza. — To wy ją porwaliście... Że też nie pochłonie was ogień piekielny! A więc chcecie okupu...? Wiele?! — zerwał się raptownie, znów wzburzony. — Ale biada wam, jeśli ją tkniecie!

Przybysz przez chwilę spoglądał na drżącego z gniewu księdza. Wreszcie odezwał się spokojnie:

— Opanuj się i odzyskaj spokój. Będzie ci potrzebny, by dobrze zrozumieć, co ci powiem.

— Nie chcę twoich rad! Chcę znać cenę za dziewczynę i to wszystko!

Przybysz wolno skłonił głowę.

— Po to właśnie tu jestem, by ją podać. Ale nie chcemy pieniędzy.

— Czegóż więc chcecie?

— Abyś wykonał nasze polecenie.

— Polecenie? Co za polecenia możecie mnie dawać?

— Chcemy znać treść pism, jakie wymieniają między sobą Jagiełło i Witold.

— Co?!!!

Dziekan pochylił się do przodu i znieruchomiał w tej pozycji, nie odrywając pełnego przerażenia wzroku od postaci przybysza. Wreszcie oprzytomniał.

— Jak... jak śmiesz! — krzyknął i postąpił krok ku niemu.

Gość ciągnął jednak dalej, jak gdyby nie spostrzegając reakcji spowodowanej jego słowami:

— Po roku, jeśli dobrze będziesz wykonywał swoje zadanie, dziewczyna wróci zdrowa. To ręczy ci Zakon całą swoją powagą i mocą. Poza tym mam cię ostrzec, byś nie próbował nas zdradzić, oszukać lub czegoś zataić. Mamy możność sprawdzenia, czy jesteś rozsądny. Wiedz o tym.

W miarę zdań odmierzanych cichym głosem rosło przerażenie w oczach Dunina. W pewnej chwili rzucił się ku przybyszowi i złapawszy go oburącz za opończę, począł nim potrząsać.

— Ty... Ty psie! Zdrady żądasz ode mnie?! Zdrady?! Chcesz, abym oddał duszę diabłu, abym, potępiony jak Iskariota, upadł na samo dno piekła?!

Przybysz ujął nadgarstki trzymających go rąk i jednym szarpnięciem uwolnił się od nich.

— Po co te puste słowa? — rzucił z szyderczym uśmiechem. — Zostaw je dla swoich owieczek...

— Nigdy mnie do tego nie zmusicie!

— Czyżby? Zastanów się... — Gość ujął za brzegi opończy i otuliwszy się nią, zrobił parę kroków ku drzwiom. — Gniew przesłania ci rozsądek. Myślisz o sobie, a zapominasz o dziewczynie.

Dunin oparł się o stół i ciężko dyszał. Na te słowa raptownie uniósł głowę.

— Jak to zapomniałem? O czym ty mówisz?

— Czy muszę ci wyjaśniać? Twoja odmowa przesądza jej los

— Co... co zamierzacie?

— Powiedziano mi tak: „Jeśli odmówi, ostrzeż go, że dziewczyna pójdzie do zamtuza”.

— Do zamtuza... O szatany! Do zamtuza...

Dunin osunął się na krzesło i trzęsącą się głowę oparł na rękach. Przybysz stał w pobliżu drzwi przyglądając mu się z obojętną twarzą. Odezwał się dopiero po chwili:

— Rozważ sobie teraz wszystko dobrze. Mnie już więcej nie zobaczysz. W piątki spowiadasz w zamkowej katedrze. W czasie najbliższej spowiedzi uklęknie przy twoim konfesjonale człowiek, który powie: „Czarna jest noc, ale świt zawsze po niej przychodzi”. Temu będziesz wręczał pisma. Nie musisz robić całych odpisów, tylko to, co ważne. I pisz drobno, by karteluszki mieściły się w dłoni. Jeśli nie usłuchasz, wiesz, co się stanie. A teraz zostań z Bogiem.

Nie patrząc już za siebie, przybysz cicho wysunął się za drzwi. Ksiądz Dunin pozostał sam, pogrążony w bezradnej rozpaczy.

Wiadomość od de Rodera, komtura Golubia, o ujęciu polskiego szpiega, dotarła do Malborka „briefjungiem” w ciągu jednej doby. Ponieważ jednak Sonnenberg z Rakuz, specjalista od tych spraw, nie korzystał z rozstawnych koni poczty, przybył na miejsce dopiero po dalszych trzech dniach.

Ta zwłoka była zapewne przyczyną, że nie udało się ująć proboszcza z Lipnia. Już po drugim przypieczeniu uwięziony wyznał, że to od niego otrzymywał przesyłki, które następnie przewoził na drugą stronę granicy.

Kiedy po otoczeniu plebanii knechci wdarli się do środka, stara, trzęsąca się ze strachu gospodyni zeznała, że ksiądz właśnie wczoraj nagle wyjechał. Jednak mimo miażdżenia palców drzwiami nie umiała powiedzieć, dokąd się udał.

Zasadzka również nie dała rezultatu. Nie pojmano żadnego z polskich postrzegaczy, którzy, w myśl zeznania torturowanego Ulika (podał, że się tak nazywa), jakoby mieli po nocy przybywać na plebanię i przekazywać zebrane z terenu komturstwa wiadomości. Kim byli ci postrzegacze, Ulik nie wiedział.

Sonnenberg domyślił się, że jakiś umówiony sygnał dotyczył nie ostrzeżenia, lecz wolnej drogi. Po ucieczce proboszcza sygnału nie było i dlatego nikt się nie pokazał.

(Miał rację. Wstęp na plebanię był wzbroniony, jeśli nie palił się kaganek w okienku na poddaszu).

Niepowodzenie w wykonaniu poleconej misji wprawiło brata Sonnenberga we wściekłość. Wziął więc z golubskiego zamku pięciu knechtów i kazawszy giermkowi przytroczyć do siodła koniec linki od skrępowanych rąk jeńca, ruszył w drogę.

Było już dobre popołudnie, kiedy Zyta skończyła wraz ze służebną dziewką poobiednie porządki. Rada zabrała cebrzyk ze strawą dla świń i poszła do chlewa, Zyta zaś przysiadła na ławie, by nieco odpocząć. Benko wyruszył o świcie na polowanie i miał wrócić dopiero nazajutrz pod wieczór. Z obejścia nie dochodził więc żaden odgłos, a i drwale zapewne pracowali w innej stronie, bo od kilku już dni nie słychać było ich nawoływań ani stukotu siekier.

Szeroki pas słonecznego blasku, ścielący się na bierwionach podłogi z otwartych na przestrzał drzwi do sieni i na podwórzec, oświetlał mrok komnaty.

Mimo to, siedząc w izbie, Zyta nie mogła dojrzeć jeźdźców, którzy o parę stai od gródka wynurzyli się z boru i zatrzymali nad brzegiem rzeki.

Jeniec mówił więc prawdę. Mieli przed sobą płyciznę brodu. Przez czysty nurt wody widać było piasek dna. Środkiem ciągnęła się piaszczysta łacha, a oba brzegi łagodną pochyłością schodziły ku rzece.

Sonnenberg, stojąc na czele oddziału, bacznie rozglądał się dookoła. Swój rycerski płaszcz z czarnym krzyżem, obrócony podszewką na wierzch, miał zawinięty i przytroczony do siodła, a skórzany kaftan i okrągły, otwarty z przodu hełm oraz kolcze siatki knechtów nie mogły zdradzić, kim byli przybysze. Można ich było wziąć za zbrojny poczet polskich rycerzy, często spotykany w pobliżu granicy. Zatem ktoś, kto dojrzałby ich z gródka, nie mógł wiedzieć, kto są i skąd przybywają. Rycerz przerwał swoje rozważania i spojrzał na jeńca.

Stał on przy koniu Venta i ciężko dyszał po trudzie pieszego przedzierania się przez leśne chaszcze. Rycerz rzucił krótko:

— To tu?

Ulik, nie mogąc wydobyć głosu, skinął tylko głową. Wtedy Sonnenberg poszukał wzrokiem oczu Venta, po czym uniósł nieco dłoń i skierował kciuk ku ziemi. Giermek z uśmiechem sięgnął za siebie po przytroczoną do czapraka włócznię. Zakreślił nią w powietrzu krótkie półkole, zdradzając tym ruchem wprawę w wyszkoleniu bojowym, i odchyliwszy nieco ramię, gwałtownie wbił ostrze w plecy jeńca.

Ulik zwinął się w sobie, ale nie padał na ziemię, dopóki Vento nie wyszarpnął z niego włóczni. Zamiast krzyku buchnęła mu z otwartych ust struga krwi. Rzucał się chwilę na piasku w podrygach, kopiąc go nogami, ale knechci, rozbawieni tym widokiem, nie mogli długo przyglądać się konającemu, gdyż Sonnenberg dał znak i trzeba było ruszyć z miejsca.

Rozpryskując wodę kopytami koni, galopem przebyli bród i pognali ku zabudowaniom.

Głuchym tętentem zagrzmiał most przerzucony przez fosę, a kiedy, zeskakując z koni, stłoczyli się na podwórcu, stado kur z donośnym gdakaniem rozleciało się na strony i starało się unieść w powietrze, by przyspieszyć ucieczkę.

Hałas wywabił ze stajni starego koniuszego. Zaraz przyskoczyło do niego dwóch knechtów i przywlekło przed dowódcę.

— Gdzie gospodarz? — zapytał Sonnenberg poprawną polszczyzną.

— Na polowaniu... wyruszył dziś rankiem...

— Kiedy wraca?

— Nie wiem... chyba za dwa dni...

— A gospodyni?

— Pewno w domu...

Rycerz obrzucił pogardliwym spojrzeniem chudą, przygarbioną postać, ubraną w zgrzebne portki, bosą, w lnianej, rozpiętej pod szyją koszuli.

— Raus mit ihm! — mruknął i obróciwszy się ruszył ku domowi.

Miecz błysnął krótko w słońcu i rozwalił głowę starego. Buchnęła krew, a on sam z ciężkim stęknięciem zwalił się na ziemię.

Ten sam los spotkał wkrótce dwóch parobków, którzy wybiegli spomiędzy zabudowań, wygnani stamtąd przez penetrujących obejście knechtów. Jedynie chłopak od wołów, który nadbiegł znad rzeki, uszedł temu losowi. Widząc krwawą masakrę, zawrócił i rzucił się w nadbrzeżne łoziny.

Z drzwi domu wypadła szczupła kobieta o smagłej twarzy i oczach rozszerzonych przerażeniem.

Za plecami zbliżającego się do niej ponurego mężczyzny ujrzała, jak dwóch knechtów dopadło uciekającą z chlewika Radę. Krzyknęła przeraźliwie, kiedy jeden z nich przewrócił na ziemię dziewczynę i przykrył sobą. Drugi stał opodal i rechotał, czekając na swoją kolej.

Zyta chciała umknąć nadchodzącemu, ale ten złapał ją za ramię i brutalnie szarpnął ku sobie. Zatoczyła się opierając plecami o ścianę domu. Stanął przed nią i bez słowa wskazał na otwarte do sieni drzwi.

Patrzyła przez chwilę w groźną, nachyloną ku sobie twarz i zawróciła, wolno przekraczając próg. Wiedziała, co ją czeka, ale ucieczka była już niemożliwa, a w domu wisiał na ścianie krótki, mężowski mieczyk. To on dawał teraz jedyną możliwość ucieczki...

Rycerz wszedł za kobietą. Kiedy znaleźli się wewnątrz, rozejrzał się przede wszystkim bacznie dookoła.

Na wprost wejścia stał ogromny, kamienny piec. W czasie trzaskających mrozów paliły się tu wielkie kłody drzewa, dając ciepło i blask na całą komnatę. Pod dwoma małymi oknami, zaciągniętymi cienko wyskrobaną i natłuszczoną skórą, stała szeroka ława, a przed nią duży, ciężki stół. Obok okuta skrzynia na odzież i inne bogactwa, a dalej kuchenna szafka na statki. Po drugiej stronie znajdowało się szerokie przejście do mrocznej alkowy, gdzie widniały zarysy łoża. Na ścianach pomiędzy oknami wisiała broń. Pośrodku okrągły szczyt, wokół niego parę łuków różnego rozmiaru i kształtów, myśliwskie noże, kilka rogów do picia i wreszcie, u dołu, że tylko ręką sięgnąć, na dwóch hakach spoczywał krótki miecz bez pochwy, połyskując w mroku polerowanym ostrzem.

Zyta oparła się o stół chowając ręce za siebie i ściskając palcami skraj blatu. Oczy jej nie straciły wyrazu przerażenia, ale ich spojrzenie stało się czujne i pełne wewnętrznego skupienia. Patrzyły uważnie w twarz straszliwego gościa.

— Gdzie twój mąż?! — warknął opryskliwie. Jednocześnie zmrużył powieki i przesunął spojrzeniem po jej postaci, lustrując każdy szczegół ciała.

— Na polowaniu... — wyszeptała czując, jak zgroza i rozpacz ściskają jej gardło.

— Zastąpię ci go, gołąbko. — Przywołał na twarz coś, co miało być uśmiechem, i ruszył ku Zycie wyciągając ramię.

Szarpnęła się i jednym skokiem dopadła rozwieszonej broni. Porwała mieczyk i, opierając jego rękojeść o ścianę, rzuciła się piersiami na nastawione ostrze.

Jednak rycerz był szybszy. Kleszcze jego palców zacisnęły się na ręce kobiety o sekundę wcześniej. Mieczyk z brzękiem upadł na podłogę, a ona została uniesiona w górę.

Poniósł ją, szamocącą się w jego rękach, jak gdyby nie stanowiła żadnego ciężaru, i rzucił na posłanie. Mimo oszołomienia starała się jeszcze walczyć, resztą sił broniąc się dziko i rozpaczliwie. Ale wreszcie, zmożona, wyrwała z głębi, z samego dna serca, krótki, pełen rozpaczy krzyk.

W godzinę potem znów zagrzmiał pod końskimi kopytami drewniany most. Wracali zwartą grupą z rycerzem Sonnenbergiem na czele. Giermek Vento trzymał przed sobą związaną i owiniętą w zakonny płaszcz brankę swego pana. Rycerz oznajmił krótko knechtom, że będzie mu potrzebna do złożenia dalszych zeznań.

Za ich plecami poczęły wykwitać pierwsze języki podrzuconego ognia. Lizały one zręby budynków, pomiędzy którymi pozostały trupy pomordowanej czeladzi.

Szynk „Pod Retmanem” był ustalonym miejscem spotkań flisów, gdzie nie tylko można było zaprószyć sobie trunkiem łeb, ale i zaciągnąć się na którąś z kolei płynących z biegiem nurtu. Wprawdzie szyprowie kompletowali załogi w miejscach załadunku, a więc w górnych rejonach rzeki, ale po drodze zdarzały się różne przygody. Ubywało włóczków z powodu choroby czy ran poniesionych w bójkach, a nierzadko i sternik wyrzucał nieprzydatnego chłopa.

Niedawno ustanowiona przez księcia Janusza stacja celna w Warszawie zmuszała zestawy tratew i statków rzecznych, zwanych kolejami, do zatrzymywania się pod jej murami, co załogi witały zwykle z zadowoleniem, gdyż dawało to możność szybkiego przepicia zarobionych pieniędzy, zwłaszcza tym, którzy nie mieli ich komu odnieść w powrotnej, pieszej wędrówce przez kraj do dalekiego domu.

Okrągła blacha z wymalowaną na niej komiegą i skrzyżowanymi wiosłami zwisała nad wejściowymi drzwiami. Barwy znaku, mocno wyblakłe, nie przyciągały już oka, ale i bez tego miejsce było wiślanej braci dobrze znane.

Obszerną izbę szynkową słabo rozjaśniało światło z zewnątrz, przedzierające się szarą poświatą przez nawoskowane płótna dwóch małych okien. Pod ścianami stały ławy i ciężkie stoły o grubych na dłoń blatach. W pobliżu okien ciągnęły się szeregiem krzyżaki z antałkami różnych rodzajów piwa, a i beczki z miodem. Pod ich drewniane krany służba co i raz podsuwała kubki, kufle lub dzbany, w zależności od pragnienia i zasobności kieszeni gościa.

Izba pełna była ludzi i gwaru. Wrzawa rozmów, okrzyki pijących, swary i soczyste przekleństwa mieszały się często ze słowami sprośnej piosenki. Pośród tej ciżby kręciły się służebne dziewki podające napoje, rzadziej jedzenie. Niejedno ramię hamowało je w szybkim biegu, zagarniając ku sobie, umiały jednak dawać sobie radę z męską rubasznością, zbytnio jej nie ulegając. W niektórych tylko wypadkach, jeśli kiesa adoratora nie była już pusta, można mu było ułatwić wypoczynek w izdebce na piętrze.

Właśnie drzwi prowadzące na schody uchyliły się i na progu stanął wysoki, młody mężczyzna. Wijące się ciemne włosy otaczały twarz suchą, o ściągłych, brązowych od słońca policzkach, kształtnym, nieco garbatym nosie i bystrych oczach pod czarnymi łukami brwi. Rozejrzał się dookoła niezbyt przytomnym spojrzeniem, przeczesał palcami włosy i, wstrząsnąwszy głową, ruszył w głąb izby.

Przebiegła mu drogę zgrabna dziewczyna z rękami pełnymi pustych kufli. Spojrzała mu w twarz rozbawionymi oczami, ukazując w uśmiechu białe zęby.

— Przespałeś się trochę, obwiesiu? — rzuciła wesoło.

— Nie szczerz gęby! — warknął młody mężczyzna. — Nie znalazłem w kieszeni ani denara!

— Dużoś ich tam miał! — prychnęła lekceważąco.

— Jeszcze by starczyło na rożek, dwa... Co za licho w tobie siedzi, że zawsze mnie podkusisz?!

— Wiesz dobrze jakie... — Dziewczyna kpiąco zmrużyła oczy.

Młody mężczyzna zignorował tę uwagę.

— Jaksa jeszcze jest?

— Nie słyszysz? Drze się tam w kącie — kiwnęła głową. — A jeżeli chcesz się jeszcze napić, to mi powiedz. Zapłacisz później! Tylko nie pij za dużo!

— Jak mi się będzie chciało! No, zmykaj już! — Uderzył ją dłonią w pośladek i ruszył w stronę towarzysza.

Był to równie młody człowiek, o piegowatej twarzy, sprytnych oczach i ogniście rudej czuprynie. Stał za stołem na rozstawionych nogach i, kołysząc trzymanym w ręku kuflem, śpiewał na całe gardło:

 

Drogi dalekie, gościńce bez krańca

Strudzonym ścielcie się nogom,

Wagant was mierzy w znoju i trudzie

Żadnym nie wierząc już bogom...

 

Ten i ów spoglądał w jego stronę, ale, przyzwyczajony do pijackich pieśni, zaraz wracał do swojej rozmowy.

Mężczyzna ze schodów, zbliżając się ku niemu, podjął następną zwrotkę:

 

Mosty kamienne, bramy szerokie,

Idziem wichrami smagani,

Weseli królowie miłości i wina

Waganci, my pieśni kapłani...

 

Rudy teraz dopiero go dostrzegł. Urwał śpiew i wrzasnął na całe gardło:

— Niech żyją waganci? Czarny, gdzieś był tak długo? Znowu obłapiałeś Bożenę? Chodź, napijmy się!

Przyzwany ciężko opadł na ławę.

— Obrała mnie do czysta — stwierdził. — A tobie dużo jeszcze zostało?

Rudy, mocno podchmielony, roześmiał się hałaśliwie.

— Zobaczymy! — Sięgnął w zanadrze krótkiej kurty i wyrzucił na stół kilka monet. — No, jeszcze trochę jest! Ale potem niech nas święta Adelina ma w opiece! Chyba trzeba będzie gdzieś popracować!

— Nie kracz! — Czarny rozejrzał się po sali i wyciągnął przed siebie długie nogi. — Hej, ślicznotko! — Zatrzymał jedną z dziewczyn. — Dwa kerstengi!

— Bert, to drogi trunek! — oprzytomniał Jaksa. — Za to możemy mieć sześć piw.

— Nie chcę tego sikacza! Kończmy po wagancku! Dobrze i szybko! Rudy, płać!

Kamrat machnął ręką i zapłacił mrucząc:

— Niech ci będzie. Ale od pracy nie wykręcimy się, zobaczysz. Tu inny kraj, to nie Italia... — rozmarzył się i ciągnął z pijacką melancholią: — Ani nawet Niemcy... Pamiętasz te nadreńskie gospody? Tam dziewczęta nie wołały o zapłatę, piosenką płaciliśmy...

— Phi... czy aby tylko piosenką?

Służebna przyniosła zamówiony trunek. Sięgnęli zgodnym ruchem po kubki i podnieśli je do ust. Miód mieszany z sokiem z wiśni i malin, zwany kerstengiem albo trójniakiem, był napojem zdradliwym, toteż wkrótce poczuli jego działanie.

— Posłuchaj, Rudy, mam właśnie nową piosenkę. Może i tu wystarczy za zapłatę? — zainteresował się nagle Bert.

Rudy kiwnął się nad stołem:

— Śpiewaj, bracie śpiewaj! Na pożegnanie ostatniego grosza...

Bert zaczął:

 

Znam braciszka,

dzielny zuch,

pacierz klepie,

źre za dwóch.

 

Tu i ówdzie rozległy się chichoty, które wybuchły śmiechem przy następnych zwrotkach:

 

Modły odbył,

duszą zbawił,

kuszę napiął,

dziewkę sprawił.

Szary habit,

złota dusza,

białym tyłkiem

tęgo rusza.

 

Kiedy skończył, trunków nie potrzebował już sam zamawiać. Lubiano rubaszny żart, toteż stawiających było sporo.

Incydent, który sprawił, że spełniły się obawy Rudego, miał miejsce wkrótce potem. Przyczyną jego stała się Bożena. Od pewnego czasu nagabywał ją flis o potężnych barach i długich, małpich ramionach.

W pewnej chwili, kiedy dziewczyna przebiegała obok, wychylił się raptem z ławy, złapał ją obu rękami w pasie i, uniósłszy bez wysiłku, posadził sobie na kolanach.

Bożena trzepotała się dłuższą chwilę bezradnie w jego ramionach, nie mogąc sobie poradzić z potężną siłą napastnika, potem, czując jego dłoń na swoich udach, krzyknęła przerażona:

— Bert, pomóż!

Młody mężczyzna obrócił się gwałtownie, jednym spojrzeniem ogarniając sytuację, po czym bezceremonialnie roztrącił otaczających go flisów i ruszył ku napastnikowi.

— Nie na siłę, niedźwiedziu! Jak zechce, to sama ci rozewrze! — Nagłe i gwałtowne szarpnięcie spowodowało, że ramię obejmujące dziewczynę zwolniło żelazny chwyt. Bożena jednym susem skoczyła w bok.

Olbrzym jakiś czas siedział bez ruchu, jakby nie rozumiejąc, o co chodzi, potem wolno uniósł się z miejsca i równie wolno wyszedł zza ławy.

W jednej chwili przestrzeń pomiędzy nimi opróżniła się. Czarny, wpatrując się w zbliżającego się ku niemu małpoluda, kątem oka dostrzegł obok siebie Jaksę.

— Uważaj, to straszny siłacz! — Doleciał go cichy szept, a jednocześnie dostrzegł, że towarzysz sięga za pas.

— Ani mi się waż! — warknął ku niemu, nie odwracając głowy.

— A podołasz?

— Zobaczymy...

Nic więcej już nie zdołał powiedzieć, gdyż potężne ramię zadało cios, którym zostałby zapewne zmieciony, gdyby sile towarzyszyła szybkość. Czujne oko Czarnego widziało nadlatującą pięść jak gdyby w zwolnionym tempie, toteż zdołał uchylić się, a to, co się stało potem, nie trwało nawet sekundy.

Pochylając ciało, jednocześnie wyciągnął ramię i porwał jeden z kubków stojących na pobliskim stole. Struga piwa chlusnęła w twarz napastnika. Ten nie zdążył jeszcze unieść rąk ku zalanym oczom, kiedy otrzymał uderzenie kolanem w brzuch, a potem następne, wyuczone we włoskich tawernach. Był to krótki, błyskawiczny cios zadany pod ucho kantem otwartej dłoni.

Olbrzym po pierwszym uderzeniu chybnął się tylko do tyłu, ale następne zwaliło go z nóg. Upadł na kamienną podłogę, po drodze uderzając ciemieniem o róg ławy.

Leżał bez ruchu, a spod skudłaczonej głowy poczęła mu wyciekać stróżka krwi rozchodząc się po podłodze.

Zaległą w czasie bójki ciszę przerwał teraz nagły wybuch wrzasków. Dwaj towarzysze nieprzytomnego rzucili się ku niemu. Ponad ogólny gwar wybił się głos szynkarza:

— Wynosić się! Zamykam budę! Zaraz zamkną bramy, a noclegu nikomu nie dam!

Bert nachylił się nad jednym z klęczących towarzyszy zemdlonego i trącił go w ramię.

— Jak mu? Żyje?

Ten uniósł wykrzywioną złością twarz, ale na widok Czarnego złość zmieniła się w respekt.

— Serce wali, nic mu nie będzie. To tur, nie człowiek. Że też dałeś mu rady... — Pokręcił ze zdziwieniem głową. — Ale trzeba go stąd zabrać. Szynkarz się wścieka.

Oryl podniósł się z klęczek.

— No to go zabierzcie! Sam chyba nie jesteś?

— Jest nas tylko dwóch, a we dwóch nie damy rady unieść takiej góry mięsa.

— Zaraz przyjdzie do siebie, to stanie na nogi — wtrącił się do rozmowy Jaksa. — Chodź, Czarny, dość zabawy na dziś!

Oryl potrząsnął głową leżącego, próbując go przywrócić do przytomności. Ponieważ nie odnosiło to skutku, zwrócił się bezradnie do swego towarzysza, który milcząc przysłuchiwał się rozmowie.

— No i co, Kurek? Uniesiemy go? Bo on sam na nogi nie stanie...

Tamten popatrzył na obu młodych ludzi.

— Nie pomożecie nam? — rzucił prosząco. — Przecież to przez was ma rozwalony łeb. Nasza kolej stoi zaraz przy Gnojnej bramie, to nie tak daleko...

— Niech go diabeł taszczy! — warknął Jaksa ze złością, ale i wahaniem w głosie.

— Trzeba im pomóc — zadecydował Czarny. — Niech twój kompan bierze za nogi, a my dźwigniemy go pod ramiona.

— Porządne z was chłopy! — ucieszył się oryl nazwany Kurkiem, po czym dorzucił, widać zachęcony ich zgodą: — Ale słuchajcie, pomóżcie jeszcze w jednym...

— W czym znowu? — burknął Rudy niezadowolony z decyzji Czarnego.

Kurek podrapał się w głowę.

— Nam nie wolno było zejść z kolei. Taki zakaz wydał szyper jeszcze w Krakowie. Nikt z załogi aż do Torunia nie ma prawa zjeść na ląd. Zapowiedział, że kogo złapie, to spierze po pysku i wyrzuci na zbity łeb. Podkusiło nas widać licho i prysnęliśmy... Gdyby nie ten zadziora, wrócilibyśmy cichcem, ale z rannym nie da rady.

— Więc chcesz, żebyśmy za was nastawiali gęby czy jak?! — już z wyraźną złością rzucił Rudy.

— Poczekaj, Jaksa! — Czarny skinął uspokajająco na towarzysza, po czym zwrócił się do oryla. — Dlaczego otrzymaliście taki zakaz?

— Abo ja wiem...

Czarny zauważył jednak pytające spojrzenie, jakie Kurek rzucił na swego towarzysza.

— Jeśli mamy wam pomóc, musimy wiedzieć, do czego przykładamy ręce. Jeśli nie wiesz, radźcie sobie sami!

— Kiedy my doprawdy nie wiemy... Gadki chodzą różne, ale tak po prawdzie, to nikt z nas nie wie, o co chodzi.

— Gadki? A jakie to?

— No jak, Czapa? Powiemy im chyba?

Zagadnięty wzruszył ramionami.

— Albo szyper kazał dochować tajemnicy? Jego sprawa, nie nasza!

Kurek zaczął już mówić bez wahania:

— W naszej kolei poza tratwami idzie komiega i szkuta z niemiecką załogą. Trzymają się na uboczu, z nami nie gadają i do szkuty bronią dostępu. Jedni mówią, że wiozą na niej złoto, drudzy ponoć widzieli tam jakieś baby. Ale jak tam jest naprawdę, nie wiemy.

Czarny rzucił na swego towarzysza krótkie spojrzenie, po czym zagadnął oryla:

— Jak więc mamy wam pomóc? Co chcecie, abyśmy zrobili?

— Jak zejdziemy na brzeg, będzie już zupełnie ciemno. Zostaniecie z nim — kiwnął głową w stronę leżącego i — przywołacie gospodarza, nazywa się Radosław. Oddacie mu rannego, bo jego ukryć się nie da, a my cichcem przekradniemy się wtedy na kolej. Zajęty z wami rozmową, nas nie dojrzy...

— Sprytny jesteś. — Czarny uśmiechnął się. — No dobrze, taskajmy tego woła. Ale jak on się nazywa? Piliśmy z nim, a nie wiedzielibyśmy imienia?

— Jak naprawdę, to nie wiem. Nazywamy go Dzieweczka.

— Nawet pasuje — mruknął Jaksa w dalszym ciągu zły na rozwój sytuacji, grożącej fatygą.

Obarczeni ciężarem Dzieweczki, który nadal nie odzyskiwał przytomności, wyszli z szynku. Miasto było nieomal puste. Słońce skryło się już poza dachy domów i mrok począł wypełniać wąskie wąwozy ulic. Tylko nieliczni przechodnie szybko przesuwali się pod murami, by jak najprędzej dostać się do domu, toteż nikt na nich nie zwracał uwagi. Zresztą widok ludzi niosących ciało nie stanowił niczego niezwykłego. Bójki w zakamarkach zaułków zdarzały się zbyt często.

Minęli masyw kolegiaty Świętego Jana, granatową bryłą ostro rysujący się na tle świetlistej czerwieni nieba. Dalej mrocznym konturem majaczyły zręby książęcego zamku. Wreszcie zagłębili się w ciemność ulicy Celnej.

Niosąc rannego Czarny rozmyślał. Zaciekawił go ten zakaz schodzenia na brzeg.

Dzieweczka zaczynał im ciążyć coraz bardziej. Coraz to potykali się o zalegające jezdnię kupy nawozu i śmieci. Nie zwalniali jednak kroku, chcąc jak najprędzej wydostać się poza mury.

Prowadząca bezpośrednio ku Wiśle brama Gnojna, którą wywożono nieczystości miasta, była już zamknięta, zdążyli jednak wyjść przez boczną furtę, pozostawiając za sobą Warszawę, układającą się do nocnego snu.

Za murami było znacznie widniej. Szeroka wstęga rzeki połyskiwała refleksami wieczornej zorzy, a pomiędzy obrastającymi jej brzegi łoziną i chaszczami wlokły się strzępy mgły. Wiało od niej wilgotnym chłodem.

Teraz nie potrzebowali się już spieszyć. Złożyli olbrzymie ciało na ziemi i zatrzymali się na moment odpoczywając. W pewnej chwili ranny jęknął i otworzył oczy.

— No, może stanie na nogi! — ucieszył się Jaksa.

Istotnie ranny zaczął przychodzić do siebie. Żąchnął się zrazu ujrzawszy przed sobą Czarnego, ale uspokoił go Kurek.

— W porządku, Dzieweczka, to swój chłop! Pomógł cię dźwigać.

Olbrzym jęknął i złapał się za ciemię.

— Ale od tyłu mnie walnął...

— Od jakiego tyłu? Uderzyłeś łbem o kant ławy, stąd cię zemdliło!

To oświadczenie znać uspokoiło urażoną ambicję rannego, bo pozwolił Czarnemu podeprzeć się przy wstawaniu.

Wzdłuż brzegu stały szeregiem liczne tratwy, łodzie i rzeczne statki, których nagie maszty chwiały się pod wpływem bystrego nurtu. Skierowali się w stronę przystani. Droga szerokim zakosem opadała w dół omijając usypiska śmieci zwane Gnojną Górą. Tu obaj oryle przystanęli.

— Poprowadzicie go teraz sami? — spytał śpiesznie Kurek.

— Dobra — zgodził się Czarny. — Gdzie stoi twoja kolei?

— Pierwsza od czoła. Bądźcie zdrowi, chłopcy! Może kiedyś się spotkamy!

Za chwilę już ich nie było. Nie spodziewali się, że spotkanie to nastąpi prędzej, niż mogli przypuszczać.

Na powtórzony parokrotnie okrzyk, skacząc z wprawą po bierwionach tratwy, zbliżył się do nich brodaty, barczysty mężczyzna. W zapadłej już ciemności trudno było rozeznać rysy jego twarzy.

— Co, psubraty, ode mnie chcecie?! — Padło pytanie rzucone gniewnym tonem.

— Coś taki pewny, żeśmy ci bracia! — odciął mu się Czarny.

Głos na tratwie zamilkł i zapanowała chwila ciszy. Następne słowa zabrzmiały nadspodziewanie spokojnie:

— Nie żartuj, a mów, czego chcesz?

— Przyprowadziliśmy człowieka z waszej załogi! Jest ranny w głowę! Odbierzcie go od nas!

— Skąd wiesz, że to mój? Jak się nazywa?

— Mówi, że go zwą Dzieweczka.

Zabrzmiało soczyste przekleństwo, a potem propozycja:

— Wrzuć go do wody! Nie chcę go widzieć!

— Trochę szkoda dawać rybom tyle mięsa. Może się wam jeszcze przydać.

— Czekajcie...

Rozległo się parę stąpnięć, potem pluśnięcie i za chwilę ujrzeli przed sobą brodacza. Obrzucił majaczącą przed nim grupę szybkim spojrzeniem.

— No, Dzieweczka, trafiłeś jednak na swego... Ciekaw jestem, kto cię tak urządził?

— A ten tu... — olbrzym kiwnął głową w stronę Berta.

— Ten? — W głosie sternika zabrzmiało zdumienie. — No... no — mruknął, ale już dalej nie stawiał pytań w tej sprawie.

— Zapomniałeś o rozkazie? Kto z tobą był?

Tu olbrzym niespodziewanie okazał spryt. Spojrzał spode łba i mruknął:

— Ci dwaj...

— Nie o nich, głupku, pytam! O załogę! Więc kto?

— Nikogo... ja sam...

— No to sam będziesz jutro gadał z szyprem! A teraz jazda do szałasu!

— On przez kilka dni nie będzie zdolny do pracy — odezwał się Czarny. — Upadł i mocno rozciął sobie głowę.

— Dzieweczka, prawda to?

Olbrzym zawahał się.

— Chyba... Sam nie wiem — odparł niechętnie. — Wszystko mi we łbie chyboce...

— Czekaj, szyper da ci jutro bobu! I tak mamy za mało ludzi, a ty jak wielmoża będziesz rozwalał się na barłogu!

— Skoro macie za mało ludzi, możemy się nająć — rzucił od niechcenia Bert. W ciemności zabrzmiało ciche przekleństwo Jaksy.

— Coście za jedni?

— Niedawno w kraju. Przed trzema miesiącami byliśmy jeszcze u Niemców, a przedtem w Italii.

— Co tam robiliście?

— Co się trafiało. Jesteśmy obaj pracowite chłopy.

— Pływaliście?

— To nie. Ale dla nas każda praca to fraszka. Pojętni.

— I piechotą szliście taki kawał drogi? — zainteresował się strażnik.

— Nie. Wzięli nas na służbę kupcy z Wrocławia, których spotkaliśmy w Koblencji. Kiedy usłyszeliśmy rodzinną mowę, zatęskniliśmy za krajem.

— Co u nich robiliście?

— Należeliśmy do zbrojnej ochrony.

— Muszą z was być dobre zabijaki! To ty dałeś radę Dzieweczce?

— Zdarzyło się... — mruknął Bert skromnie.

— Jak się nazywacie?

— Mnie zwą Czarny, a tego — Rudy...

Sternik zamilkł na chwilę, widocznie rozważając propozycję. Wreszcie się zdecydował.

— No dobrze, wezmę was, ale na fryców.

— To znaczy za wiele?

— Pół grosza dziennie.

— Tylko?

— Fryc więcej nie dostaje. Jesteście nie przyuczeni.

— A co z żarciem?

— Wasze.

— Niech będzie te pół grosza, ale z fasunkiem.

— To może być. Teraz zabierzcie mi tego gnoja sprzed oczu! Niech wam wskaże, który jego szałas. O świcie stajecie do pracy razem z załogą!

Sternik obrócił się i nie zwracając już na nich uwagi ruszył z powrotem.

Ledwie dostrzegalna szarość przedświtu zaczęła dopiero rozpraszać czerń nocy, kiedy na tratwach stojących szeregiem przy brzegu pojawiły się czerwone języki ognisk, rozpalonych na glinianych polepach, ubitych przed każdym z flisowych szałasów.

W tańczących blaskach płomieni ukazywało się coraz więcej ludzkich sylwetek. Wyłaniały się nagle z ciemności, a wówczas światło ognia malowało czerwienią ich twarze i postacie. Oryle rozpoczynali dzień przygotowując ranny posiłek.

Poprzedniego wieczora Dzieweczka zaprowadził nowych towarzyszy do swego szałasu. Obudzeni przed świtem, otumanieni jeszcze snem na wyściełanych słomą posłaniach, początkowo nie wiedzieli, gdzie są. Dopiero znajome twarze Czapy i Kurka przywróciły ich do rzeczywistości.

Pierwsze wypowiedziane po oprzytomnieniu słowa Rudego dotyczyły rodowodu Czarnego i nie nadają się do powtórzenia. Nieco przydługą opinię w tym względzie zakończyło nieoczekiwanie bezradne pytanie:

— Może więc powiesz, po jakiego czorta myśmy tu przyleźli?

— Aby zapracować na kawałek chleba. Zostaliśmy przecież bez grosza.

Rozmawiali siedząc jeszcze w szałasie. Reszta jego mieszkańców wypełzła już na zewnątrz. Rozpalali ogień i myli się lejąc sobie na podstawione dłonie wodę zaczerpniętą z rzeki.

Odpowiedź Czarnego, mimo że wypowiedziana poważnym tonem, niezbyt przekonała Rudego, toteż usiłował przebić wzrokiem ciemność, by chociaż z twarzy towarzysza wyczytać właściwą intencję tych słów. Był to jednak daremny wysiłek, gdyż pod dachem splecionym z gałęzi i słomy panowała nieprzenikniona czerń. Jedynie otwór wyjściowy szarzał nieco jaśniejszym trójkątem. Rudy pokręcił więc głową i rzucił z drwiną:

— No proszę... Naprawdę?... I uważasz, że to jedyny sposób ich zdobycia?

— Nie musisz przecież tu pozostać. Wieczorem, kiedy znów dobijemy do brzegu, możesz wiać.

— Pewnie, że mogę, ty barani tyłku! I na pewno nie spytam cię o pozwolenie! Ale chcę wiedzieć, co ci tak zamroczyło łeb, aby pakować się w taką harówkę?! Wstawać po nocy, a potem tyrać przy drygawce za nędzne pół grosza!

— Mów ciszej, Rudy, i przestań biadolić. Jak przechylisz się do mnie, to ci coś powiem do ucha.

— A więc gadajże wreszcie! — Rudy mimo wzburzenia ściszył jednak głos.

— Czy nie sądzisz, że ten zakaz schodzenia na brzeg jest dziwny?

— Ale co to nas może obchodzić?

— Mam już taką naturę, że lubię jasne sytuacje.

— Przestań się zgrywać! Nie myślę harować jak sobaka, żebyś ty mógł zaspokoić swoją ciekawość!

— Nic ci się nie stanie. Kilka dni wytrzymamy. Może to się opłaci...

— Co masz na myśli? — Dopiero teraz Rudy okazał pewne zainteresowanie.

— To, że coś za takim zakazem musi się kryć. Jeśli dowiemy się co, może to być nie bez korzyści.

— Jak, na przykład, oberwanie po łbie.

Czarny uśmiechnął się.

— Czy pierwszy raz?

Rudy westchnął.

— Że też podkusiło mnie trzymać się ciebie!

Zaczął na czworakach posuwać się do wyjścia, a Czarny podążył za nim.

Kiedy wreszcie z trudem utrzymując równowagę stanęli na śliskich, okrągłych balach, pomiędzy którymi połyskiwały czarne pasma wody, Rudy zdecydował ostatecznie:

— Ale przysięgam na cycuszki świętej Agaty, tylko na trzy dni!

— Niech ci będzie — powiedział pojednawczo Czarny. — Ale miej oczy i uszy otwarte. Pogadamy znów wieczorem, a teraz dołączajmy do reszty.

Towarzysze zrobili im miejsce przy ognisku. Znalazły się zapasowe łyżki wycinane z lipowego drzewa, którymi zaczęli sięgać do wspólnego kociołka z kaszą, wiszącego nad dogasającym żarem. Szarość przedświtu zaczęła jaśnieć coraz bardziej, a mgła zasnuwająca rzekę przeświecać coraz mocniejszym różem.

Z jej oparów poczęły wyraźniej wysuwać się hurdycje obronnych murów, przedzielonych okrągłymi basztami o stożkowych, spiczastych dachach. Coraz ostrzej rysowały się na wysokiej skarpie zręby książęcego zamku. Dalej zaś skupiska statków w solnym porcie i dalekie kontury grodu w Jazdo wie, strzegącego płycizny, która w tym miejscu pozwalała na przeprawę przez rzekę.

Pierwsze ptasie głosy odezwały się z przybrzeżnych łozin.

Wreszcie niebo na wschodniej stronie sczerwieniało ogniście, przesycając różem kłęby wlokącej się nad rzeką mgły. Rozległy się pierwsze nawoływania sterników wzywających ludzi na stanowiska, a wkrótce potem zabrzmiał donośny rozkaz „gospodarza”.

— Wybijaj!

Było to hasło do dalszej podróży. Zastukały drewniane młoty, którymi wybito zastrzały klinujące mocne drągi wsparte o dno rzeki. Zwolnione, przechyliły się pod naporem pchanych nurtem tratew. Zaraz porwały je krzepkie ręce harpulników, wyciągając z otworów. Inaczej byłyby stracone, a wówczas winny niedbalstwa zapłaciłby ich cenę przy najbliższym obrachunku z szyprem.

„Laski” wsparły się o piaszczyste dno odpychając tafle od brzegu. Poszły w ruch drygawki — spłaszczone u końca, okrągłe drągi, przymocowane do pionowych pali, umieszczonych na „głowie” i na „calu” tratwy. Długie i ciężkie, służyły do „obalania” — zmiany kierunku.

Kolej ruszyła w drogę.

Za tratwami płynęły ładowne łodzie. Jednomasztowa szkuta, zdolna nawet do przybrzeżnych morskich podróży, i prostokątna, pojemna komiega.

Po niedługim czasie brzeg odsunął się; zestaw tratew i łodzi wydostał się na szeroki szlak wodny.

Czarny został przydzielony retmanowi jako wioślarz małego baciku, w którym ten kręcił się po rzece, daleko przed nadciągającą koleją, i mierzył głębokość, wybierając szlak spływu. Szlak ten znakował następnie wierzbowymi tykami z wiechą liści u góry. Złamanie tej wiechy ostrzegało przed niebezpieczeństwem haka, czyli mielizny. „Posadzenie” zaś na haku powodowało dla szypra, poza zwłoką w podróży, dodatkowe koszta, gdyż zwyczaj wymagał, by za ściągnięcie z haka zrobić załodze „wesele” — poczęstunek trunkiem.

Toteż retman, do którego obowiązków należało zapewnienie bezpieczeństwa spływu, dbał, by kolej omijała haki. Stąd na bardziej niebezpiecznych odcinkach rzeki wyjeżdżał naprzód i znaczył szlak.

Opuszczenie płynącego zestawu uniemożliwiło Bertowi obserwację. Miał jednak nadzieję, że może Rudy zdoła coś dostrzec. Poznał go już na tyle dobrze, by wiedzieć, że można na nim polegać.

Ciężka praca przy wiosłach była powodem, że nie zwracał uwagi na piękno szeroko rozlanej rzeki, połyskującej tysiącami tańczących iskier słońca na cichej, rozległej przestrzeni wodnej, nad którą z krzykliwym wołaniem krążyły mewy.

Brodaty, siwy retman nie okazywał chęci do rozmowy, toteż obaj pracowali w milczeniu przerywanym jedynie krótkimi poleceniami starego, wskazującymi zmiany kierunku biegu łodzi.

Było już dobrze po południu, kiedy retman rzucił parę pozostałych tyczek na dno łodzi i zdjąwszy słomiany kapelusz, przetarł rękawem spocone czoło.

— Nie zwyczajnyś do wioseł — powiedział widząc, że Bert ogląda swoje pokryte bąblami dłonie. — Jutro pójdziesz do innej roboty, to ci się łapy zagoją. Do Wyszogrodu mamy już spokój.

— A tam?

— Będziemy znów znakować. Rzeka pełna łach i haków.

Czarny postanowił spróbować, czy nie uda mu się uzyskać nieco informacji.

Łódka nieomal stała w miejscu, gdyż prąd był tu zupełnie wolny, mógł więc całą uwagę poświęcić rozmowie.

— Ale przynajmniej w Wyszogrodzie nieco popijemy? Będzie chyba postój, bo i tam jest stacja celna? — rzucił od niechcenia.

Retman przesunął kapelusz na tył głowy.

— To nie wiesz, że jest zakaz schodzenia na brzeg? Gospodarz ci nie mówił?

Czarny udał zdziwienie.

— Nie wolno? Nic nie wiem! A dlaczegóż to?

Stary spojrzał w górę rzeki błyszczącej w słońcu jak polerowana blacha.

— Jeszcze ich nie widać... — mruknął raczej do siebie, ignorując pytanie. — Odsądziliśmy się sporo...

Czarny nie dał jednak za wygraną.

— Nie wiecie, dlaczego nie wolno?

— A nie wiem... Taki warunek postawił szyper przy zaciąganiu załogi w Krakowie. To jego sprawa, nie nasza.

— Może wieziemy złoto? I boi się, żeby flisowie, przewąchawszy, nie rozpowiadali?

Brodacz rzucił na Berta krótkie, badawcze spojrzenie.

— A gdyby nawet, to co z tego?

— Podobno za Toruniem grasują buksy. Mogliby się zwiedzieć...

— Szyper jest z Gdańska. Zna dobrze tamtą część rzeki. Zresztą nie rób sobie nadziej wieziemy tylko zboże i wosk.

— Dlaczego mówicie o nadziei? Co mnie do tego?

— To po co wypytujesz? Możeś ty nasłany od rzecznych korsarzy na przeszpiegi?

— E, tam — wzruszył ramionami Czarny. — Pytam, bo jestem ciekawy, dlaczego nie wolno? Człowiek chciałby po tym znoju przepłukać gardło!

Stary retman uśmiechnął się pod wąsem.

— Jeszcześ nie zarobił na trunek. A zresztą nam wszystkim dziwny jest ten zakaz. Szyper Niemiec. Na szkucie trzyma tylko swoich ludzi, których przywiózł z Gdańska, i coś mi się zdaje, że dobrze zbrojnych. Ale powiadam: to jego sprawa. Płaci dobrze, nosa ze szkuty nie wysuwa, do roboty się nie miesza, to niech mu tam, mniej oryle przepiją.

Czarny doszedł do wniosku, że i retman niewiele co wie, więc nie przedłużał rozmowy. Zresztą w dalekiej mgle ukazał się ledwie jeszcze widoczny zarys nadciągających tratew.

Słońce znikło za konarami drzew i od wody wiał chłód. Na rozstawionym trójnogu wisiał nad ogniem kociołek z grochem.

Flisowie obsiedli dookoła ogień palący się na skraju lasu, który podchodził tu nieomal do samej rzeki. Kolej stanęła przy brzegu na nocny postój.

Rudy nachylił się nad kociołkiem, pociągnął nosem, skrzywił się, ale nic nie powiedział.