Przemysł chemiczny PRL - Komitet Redakcyjny - ebook

Przemysł chemiczny PRL ebook

Komitet Redakcyjny

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Monografia ta jest próbą przedstawienia najważniejszych etapów pracy polskiego robotnika i inżyniera nad budową przemysłu chemicznego i omawia dzieje tego przemysłu od 1945 roku. Wszyscy prawie autorzy nawiązują jednak do okresu przed II wojną światową, przedstawiając go dość wyczerpująco, a nawet z pewnym pie­tyzmem, jako świadectwo istnienia polskiej myśli ekonomicznej już w I połowie XIX wieku i ogromnego ubóstwa środków materiałowych, jakimi dysponował polski inżynier i robotnik w roku 1945, w roku rozpoczęcia budowy wielkiej współczesnej chemii. W tym zestawieniu przeszłości i teraźniejszości jest wielkość wspólna nie­zmiernej wagi — ludzie twórcy i ludzie wykonawcy, jednacy w pierwszej połowie wieku ubiegłego i w sto lat później, zapaleńcy, entuzjaści. Utrwalić ich pracę i poka­zać zarówno jednych jak i drugich, oto próba, którą podjęli autorzy.

Materiał, który posłużył do napisania monografii, jest olbrzymi i ze zrozumiałych względów zaledwie niewielka jego część zamieszczona została w niniejszej pu­blikacji.

Przedstawieni tu ludzie, fakty i zdarzenia stanowią tylko małą część wielkiego dzieła, jakim jest budowa polskiej chemii.

[fragment noty redakcyjnej]

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 605

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Komitet Redakcyjny:Adam Kowalski, Stanisław Miernik, Edward Zawada, Tadeusz Szymański, Tadeusz Borucki, Michał Niesiołowski

Autorzy:Michał Bobrowski, Seweryn Bojmal, Tadeusz Chęciński, Alicja Dorabialska, Stanisław Drzewiński, Janusz Frączek, Kazimierz Hertyk, Tadeusz Hobler Józef Hurwic, Wiktor Jurczakowski, Ryszard Kiersztajn, Zygmunt Klonowski, Ludwik Kossowicz, Emil Koszade, Stanisław Kubicki, Adam Lach, Konstanty Laidler, Tamara Landau, Konrad Lemańczyk, Stanisław Leszczyński, Zdzisław Ładowski, Henryk Nartowski, Tadeusz Niewiadomski Michał Niesiołowski, Alfred Nowak, Henryk Olejniczak, Stanisław Piasecki, Władysław Plaskura, Stanisław Pojda, Jan Profic, Henryk Sławecki, Marian Sobolewski, Roman Straub, Tadeusz Szymański, Alfred Rakowski, Bronisław Taban, Michał Taniewski, Hanna Tarchalska, Mieczysław Zając, Edward Zawada

Reportaże: Lech Froelich

Opracowanie redakcyjne:Jerzy Adamski, Wanda Kobylińska - Płużańska (Sekretarz Redakcji), Franciszka Wajngot (Redaktor Naczelny), Zygmunt Żebrowski

Opracowanie graficzne: Stefan Nargiełło

Fotografie: Bałuk, Baranowski, Barącz, CAF, Czarnecki, Czarnogórski, Dąbrowiecki, Drankowski, Foton, Fotoplastyka, Fricze, Grzęda, Jastrzębski, Komierowski, Kondracki, Korpal, Kwiatkowski, Lewicki, Link, Makarewicz, Nowicki, Okoński, Olszewski, Ostrowski, Papciak, Piaskowski, Radziszewski, Rosiak, Salon Fotografii, Skoczeń, Sokołowski, Szyperko, Uchymiak, Ulikowski, Uklejewski, Wołoszczuk, Zakład Reklamy Wizualnej

Opracowano na zlecenie Biura Wydawniczego CHPCh „Chemia” w WarszawieWKC, Warszawa 1967 r. Nakład 4200+80 egz. Format A 4. Ark. wyd. 49,85 Ark. druk. 58,25 Papier ilustr.III kl. 90 g. Podp. do druku 10.III.67 r. Druk ukończono we wrześniu 1967 r. Zam. 541/1/65.Z akt Graf. „Tamka”, Zakł. nr I W-wa,. Zam 1536/65. T-93.

od redakcji

Monografia ta jest próbą przedstawienia najważniejszych etapów pracy polskiego robotnika i inżyniera nad budową przemysłu chemicznego i omawia dzieje tego przemysłu od 1945 roku. Wszyscy prawie autorzy nawiązują jednak do okresu przed II wojną światową, przedstawiając go dość wyczerpująco, a nawet z pewnym pietyzmem, jako świadectwo istnienia polskiej myśli ekonomicznej już w I połowie XIX wieku i ogromnego ubóstwa środków materiałowych, jakimi dysponował polski inżynier i robotnik w roku 1945, w roku rozpoczęcia budowy wielkiej współczesnej chemii. W tym zestawieniu przeszłości i teraźniejszości jest wielkość wspólna niezmiernej wagi — ludzie twórcy i ludzie wykonawcy, jednacy w pierwszej połowie wieku ubiegłego i w sto lat później, zapaleńcy, entuzjaści. Utrwalić ich pracę i pokazać zarówno jednych jak i drugich, oto próba, którą podjęli autorzy.

Materiał, który posłużył do napisania monografii, jest olbrzymi i ze zrozumiałych względów zaledwie niewielka jego część zamieszczona została w niniejszej publikacji.

Przedstawieni tu ludzie, fakty i zdarzenia stanowią tylko małą część wielkiego dzieła, jakim jest budowa polskiej chemii.

Nie umieszczony w monografii materiał, nadal uzupełniany, gromadzony jest w Instytucie Chemii Ogólnej i stanowić będzie trwały wyraz pamięci o tych wszystkich pracownikach chemii, którzy przyczynili się do jej rozwoju.

Praca jest zbiorowa. Powstała z tego powodu znaczna rozmaitość tak stylów, jak i sposobów ujmowania i oceny wydarzeń. Komitet Redakcyjny zrezygnował z prób ujednolicenia tych opracowań. Zachodziła bowiem obawa, że taka przeróbka mogłaby w wielu przypadkach zniekształcić to, co w opracowaniach jest najcenniejsze — autentyczność.

Może się również zdarzyć, że w indywidualnej ocenie czytelnika, który brał udział w pracy danego zakładu, a tym samym bezpośrednio wpływał na jego rozwój, pewne fakty czy syntezy będą wyglądały inaczej.

Dla wszechstronnego ujęcia tego, co i jak zostało zrobione w dziedzinie budowy drugiego narodowego przemysłu polskiego, pożądane jest, aby czytelnicy nadsyłali swe uwagi do redakcji. Stanowić one będą cenny materiał do dalszych publikacji dotyczących zakładów, zjednoczeń, instytutów naukowych i zatrudnionych w nich pracowników.

Nikt z nas nie wątpi, że każdy czyn, zmierzający do ukazania wszechstronnego obrazu dzieła dokonanego wysiłkiem dużej zbiorowości ludzkiej, jest dla tej zbiorowości nie tylko najcenniejszą zapłatą za ten wysiłek, ale również zachętą do dalszej pracy nad udoskonaleniem dzieła.

Przed zakończeniem pracy nad monografią zmarła jej inicjatorka, organizatorka i naczelny redaktor mgr inż. Franciszka Wajngot. Sam pomysł pracy, zebranie materiału, pertraktacje z autorami, narady nad formą wydawniczą i szatą graficzną były treścią ostatnich dwóch lat jej życia.

Niech praca ta będzie dowodem pamięci współpracowników o Franciszce Wajngot, której nazwisko tak ściśle było związane z rozwojem wydawnictw chemicznych Polski Ludowej

Min. A. Radliński

Prawie całe ubiegłe 20 lat przepracował Pan na różnych stanowiskach w naszym przemyśle chemicznym.

Od 7 lat kieruje Pan tym przemysłem na stanowisku ministra. Jakie sprawy czy zagadnienia uważa Pan za najistotniejsze dla polskiego przemysłu chemicznego, w związku z niezwykłym rozwojem chemii światowej?

Wśród wielu ważnych spraw narastających wokół wszelkich zachodzących procesów są zawsze sprawy najważniejsze, których pomyślne rozwiązanie warunkuje dalszy bieg rzeczy. Taką pilną i ważną obecnie sprawą dla przemysłu chemicznego jest rozbudowa i pełna aktywizacja zaplecza naukowo-technicznego.

Znamienny w przemyśle chemicznym szybki rozwój metod przetwórczych, stałe ulepszanie procesów technologicznych oraz dążenie do coraz pełniejszego wykorzystania produktów ubocznych i odpadkowych stwarza dla jego rozwoju niezwykłe perspektywy, a jednocześnie wysuwa ostre rygory i wymagania. Konsekwencją tych właściwości nowoczesnego przemysłu chemicznego jest powstawanie wielkich kombinatów o kompleksowym programie produkcyjnym, dyktowane zarówno względami technicznymi, jak ekonomicznymi. Znacznie większe wymagania w stosunku do personelu pracującego w przemyśle chemicznym sugerują niezwykle ścisłe powiązanie placówek naukowo-badawczych z zakładami produkcyjnymi. Specyfika wytwórczości chemicznej wymaga przy tym znacznie wyższego, w porównaniu z innymi przemysłami odsetka pracowników o wysokich kwalifikacjach naukowych i technicznych. Oparty o osiągnięcia teoretyczne szybki rozwój metod przetwórczych, postępujący proces mechanizacji i automatyzacji produkcji wysuwają ważny problem aparatury chemicznej, której znajomość musi dzisiaj obowiązywać każdego inżyniera — chemika. Od pomyślnego rozwiązania wymienionych problemów w poważnym stopniu zależy realizacja szeroko zakrojonych planów rozwoju naszego przemysłu chemicznego.

Stan wyjątkowego zacofania przemysłu chemicznego w okresie międzywojennym pogorszyły jeszcze straty okupacyjne, tak że nasz start powojenny nastąpił w warunkach wyjątkowo niekorzystnych. Światowy rozwój chemii zapoczątkowany w latach czterdziestych jeszcze bardziej zdystansował nasze nikłe możliwości. Konieczność skompensowania tak wielkich opóźnień w rozwoju chemii, zaistniała w całej rozciągłości od pierwszych niemal dni po wyzwoleniu.

Jednak układ powojennych warunków spowodował, że dopiero plan 6-letni zapoczątkował okres dynamicznego rozwoju polskiej chemii. Ogrom wysiłków na jaki zdobyła się Polska Ludowa w tym zakresie, najlepiej ilustruje fakt blisko dwunastokrotnego wzrostu wartości produkcji w latach 1949—1960 w stosunku do produkcji w 1938 r. Dynamika wzrostu przemysłu chemicznego znacznie wyprzedzała, w owych latach, rozwój całego przemysłu i była obok japońskiej i radzieckiej najwyższa w świecie. W efekcie wzrósł udział produkcji chemicznej w globalnej produkcji przemysłowej z 4,27% w 1949 r. do 7,24% w 1961 r.

Zmniejszyły się przy tym dysproporcje w rozwoju poszczególnych gałęzi tego przemysłu. Obok intensywnego rozwoju chemii ciężkiej, surowcowej, tworzono już w latach 1955—1960 podstawy do rozbudowy chemii uszlachetnionego przetwórstwa. Pomyślne wyniki badań nad bazą surowcową pod koniec tego okresu stworzyły korzystne warunki dla modernizacji produkcji oraz unowocześnienia jej struktury. Możliwość oparcia produkcji na najbardziej ekonomicznych surowcach wyjściowych, jak siarka, gaz ziemny i ropa naftowa, otworzyła perspektywy rozwoju produkcji wartościowych asortymentów nowoczesnej chemii.

Inwestycje na rozbudowę przemysłu chemicznego w latach 1961—1965 w przybliżeniu równały się łącznym nakładom poprzednich planów wieloletnich. Po trzech latach realizacji obecnego planu 5-letniego wartość produkcji towarowej przemysłu chemicznego wzrosła 17,5-krotnie w stosunku do produkcji w 1938 r., a jej udział w globalnej produkcji przemysłowej wyniósł 8,0%.

W tym bilansie znacznie wyższą od przeciętnej dynamiki wzrostu wykazywały przemysły: organiczny i tworzyw sztucznych, farmaceutyczny, włókien sztucznych i syntetycznych, gumowy i naftowy. Najpoważniejsze inwestycje obecnej 5-latki, rurociąg „Przyjaźń” i rafineria w Płocku, są zapowiedzią poprawy w najbardziej zacofanych, w stosunku do krajów o rozwiniętym przemyśle chemicznym, dziedzinach przerobu ropy naftowej i produkcji petrochemicznej.

Osiągnięcia te nie mogą nas jednak zadowalać, bowiem znaczny wzrost produkcji chemicznej nie zaspokaja stale rosnących potrzeb gospodarki narodowej, opóźnia modernizację produkcji i hamuje postęp techniczny w wielu gałęziach przemysłu. Rozwój produkcji chemicznej dał nam niezłą lokatę w pierwszej dziesiątce państw świata, a jednak porównanie z przodującymi w wytwórczości chemicznej krajami wykazuje, że dzieli nas od nich znaczny dystans, zwłaszcza w zakresie takich produktów, jak tworzywa sztuczne, włókna chemiczne, kauczuk i inne.

Weźmy dla porównania zestawienie, obrazujące produkcję kilku najważniejszych wyrobów chemicznych na jednego mieszkańca w 1964 r. u nas i w kilku innych krajach przodującej dziesiątki (tabl. 1) Wniosek z tego zestawienia jest jasny, dalsza poprawa struktury naszej chemii jest konieczna, jeżeli chcemy przyśpieszyć chemizację gospodarki narodowej oraz skutecznie wpływać na ograniczenie importu deficytowych surowców naturalnych. Wynika stąd konieczność intensywnego rozwoju petrochemii, na którą nakłady we wszystkich krajach wzrastają szczególnie szybko. Pod koniec obecnego planu 5-letniego nastąpi wyczuwalna, chociaż jeszcze niewystarczająca zmiana, świadcząca o tym, że dynamika rozwoju produkcji tworzyw sztucznych, włókien chemicznych, barwników, kauczuków, wyrobów lakierniczych musi w następnych planach być znacznie podwyższona.

Tablica 1

Polska

NRD

W. Brytania

Francja

Włochy

Japonia

NRF

Kwas siarkowy

33,2

55,1

58,7

55,6

55,1

55,4

64,2

Soda kalcynowana

19,1

39,4

38,7

21,0

12,2

7,6

20,2

Chlor

2,9

17,3

11,1

12,1

8,2

9,3

18,1

Karbid

14,3

62,7

4,8

12,1

6,6

18,2

18,7

Nawozy azotowe, N

11,5

19,7

10,8

21,4

15,6

13,6

22,5

Nawozy fosforowe, P2O5

10,1

11,6

7,7

17,7

11,4

5,1

16,2

Tworzywa sztuczne

3,5

11,7

16,1

12,2

14,5

13,4

31,3

Włókna wiskozowe

2,5

8,8

4,6

3,1

4,4

5,1

5,3

Włókna syntetyczne

0,3

1,0

2,3

1,9

2,0

3,4

2,5

Zgodnie z założeniami tez zjazdowych, uchwalonych na XV plenum KC PZPR, o potrzebie dalszego uprzemysłowienia kraju „z uwzględnieniem współczesnych tendencji rozwojowych światowej produkcji przemysłowej”, tempo wzrostu produkcji chemicznej znacznie wyprzedzi, również w najbliższej 5-latce, rozwój pozostałych gałęzi przemysłu. Nakłady inwestycyjne w przemyśle chemicznym wzrosną w stosunku do obecnego pięciolecia o 70% i stanowić będą około 85% nakładów szesnastu lat od 1950—1965 r. Wartość globalna produkcji wzrośnie blisko dwukrotnie. Stwarza to optymistyczne perspektywy dla procesów chemizacji gospodarki narodowej i daje szanse we współzawodnictwie międzynarodowym.

Ale o zdecydowanej poprawie wewnętrznej struktury przemysłu chemicznego, o preferencji nowoczesnych produkcji będziemy mogli mówić dopiero pod koniec przyszłej pięciolatki. Procesy tych zmian można prześledzić, zestawiając dane dotyczące niektórych podstawowych produktów chemicznych w przeliczeniu na jednego mieszkańca na przestrzeni lat 1950—1970.

Tendencje obecnego planu 5-letniego, w kierunku przyśpieszenia rozwoju produkcji o szczególnej wadze dla chemizacji gospodarki narodowej, utrwala konsekwentnie plan na lata 1966—1970. Wyrazem tego są zarówno nowe inwestycje, obejmujące zakłady nawozów sztucznych, koksochemiczne i produkcji sadzy, gumowych artykułów technicznych regeneratu, odczynników chemicznych i konfekcji farmaceutycznej, jak też dalsza rozbudowa kombinatów w Płocku i Puławach oraz rozbudowa i intensyfikacja zakładów w Tarnowie, Kędzierzynie, Blachowni, Oświęcimiu, Toruniu i Łodzi.

Rozbudowa Zakładów Rafineryjnych i Petrochemicznych w Płocku zmierza do maksymalnego pokrycia wzrastającego (blisko 3-krotnie) zapotrzebowania na produkty naftowe. Oparcie produkcji nawozów azotowych, tworzyw sztucznych, włókien syntetycznych, kauczuków, środków piorących o przerób gazu ziemnego i ropy naftowej pozwoli zmniejszyć nakłady inwestycyjne oraz koszty własne produkcji. Umożliwi ponadto poważne zaoszczędzenie naturalnych surowców ograniczy kosztowny import niezbędnych produktów, jak glikol czy kauczuk. Nasza baza petrochemiczna, której głównymi potencjałami będą Płock, Puławy, Oświęcim i Blachownia, będzie rozwijała się stopniowo rozszerzając z biegiem czasu asortyment produkcji. Udział surowców petrochemicznych wyniesie w 1970 r. w produkcji nawozów — 70%, metanolu — 50%, kauczuków syntetycznych — 90%, mocznika — — prawie 75%, włókien syntetycznych — 60—70%, syntetycznych środków piorących — prawie 100%, polietylenu — 100%,

Rozwój petrochemii w naszym kraju stał się możliwy stosunkowo niedawno, po odkryciu bogatszych źródeł krajowych gazu ziemnego, a zasadniczo dopiero po zawarciu długoterminowych umów na dostawy ropy naftowej i gazu ziemnego ze

Tablica 2

Wyszczególnienie

kg

1950

1955

1960

1965

1970

Kwas siarkowy

11,5

16,5

23,1

34,4

64,3

Chlor gazowy

0,2

0,3

1,9

3,2

8,2

Soda kalcynowana

6,0

8,0

17,9

19,4

23,2

Włókna chemiczne

1,02

2,0

2,6

3,4

5,2

w tym syntetyczne

0,0015

0,02

0,15

0,8

2,4

Wyroby gumowe

1,1

2,7

4,4

6,1

9,4

Tworzywa sztuczne

0,14

0,4

1,9

4,0

13,4

Kauczuk syntetyczny

0,68

1.27

2,2

Wyroby lakiernicze

0,9

1.8

3,4

4,6

7,5

Nawozy azotowe, N2

3,1

5,6

9,1

12,2

35,4

Nawozy fosforowe, P2O5

3,3

4,8

7,0

10,5

21,5

Związku Radzieckiego. Wielkie znaczenie surowców petrochemicznych dla rozwoju przemysłu chemicznego, a tym samym dla rozwoju gospodarki narodowej, sugeruje intensyfikację prac poszukiwawczych, zmierzających do dalszych odkryć krajowych zasobów surowcowych. Wymaga to oczywiście zwiększenia nakładów na badania geologiczne i prace poszukiwawcze. Nakłady jak dotychczas są na pewno zbyt niskie, a wskutek tego prace są też niedostatecznie efektywne.

Realizacja przyszłego planu 5-letniego zmierza zgodnie z wytycznymi, zawartymi w tezach zjazdowych, do pokrycia zapotrzebowania rolnictwa na nawozy sztuczne, środki ochrony roślin i syntetyczne preparaty paszowe. Przewidywane nakłady na ten cel mają stanowić 22% nakładów inwestycyjnych resortu. Zgodnie z planem produkcja nawozów azotowych wzrośnie w 1970 r. ponad 3-krotnie w stosunku do 1965 r., co pozwoli osiągnąć około 74 kg na 1 ha gruntów ornych, a nawozów fosforowych o około 100%, czyli 42,5 kg na 1 ha. Łącznie z importem nawozów potasowych powinniśmy w 1970 r. uzyskać 180 kg NPK na 1 ha gruntów ornych.

Poważny wzrost produkcji włókien syntetycznych pozwoli na stopniowe zastępowanie w wielu dziedzinach gospodarki deficytowych materiałów tradycyjnych substytutami chemicznymi. W 1970 r. poziom produkcji tworzyw sztucznych (w stosunku do 1963 r.) wzrośnie przeszło 3-krotnie, mimo to potrzeby budownictwa będą mogły być pokryte tylko w 50%, a przemysłu maszynowego w 60%. W tych warunkach niesłychanie ważna jest sprawa wzbogacenia asortymentów. Obok tradycyjnych już w produkcji światowej polimerów termoplastycznych, jak polichlorek winylu, polistyren i polietylen, musimy podjąć w oparciu przede wszystkim o własne prace badawcze czy ewentualny zakup licencji, produkcję nowych tworzyw i żywic, jak polipropylen, żywice epoksydowe, poliestrowe, tworzywa poliuretanowe i inne. Ważną sprawą dla poprawy zaopatrzenia przemysłu jest wzrost produkcji barwników, wyrobów lakierniczych, środków pomocniczych dla włókiennictwa, a także wyrobów gumowych. Racjonalne wykorzystanie tych wyrobów wymaga w wielu przypadkach poprawy ich jakości, jak również poprawy jakości surowców i materiałów stosowanych przy ich produkcji.

Wzrost produkcji chemicznej musi z czasem w znacznym stopniu ograniczyć, a nawet wyeliminować uciążliwy import wielu niezbędnych obecnie artykułów, jak np. surowce naturalne dla włókiennictwa, zboże, metale kolorowe, kauczuki, skóra, tłuszcze itp. Stosowanie surowców chemicznych zwiększy jednocześnie atrakcyjność towarów eksportowych. Nie bez wpływu na poprawę bilansu handlu zagranicznego będzie również ponad dwukrotny w 1970 r. (w stosunku do 1965 r.) wzrost eksportu chemikaliów, w którym najpoważniejsze pozycje mają stanowić wyroby uszlachetnione, jak specyfiki farmaceutyczne, barwniki, produkty przemysłu organicznego, środki ochrony roślin, wyroby węglowe i inne.

Modernizacja i intensyfikacja produkcji, wprowadzanie coraz efektywniejszych procesów technologicznych w przemyśle chemicznym są ściśle związane z podwyższeniem zdolności agregatów i urządzeń, z postępującą kompleksową mechanizacją i automatyzacją. Trzeba postawić sprawę wyraźnie; rozwój przemysłu chemicznego wysuwa ostro zagadnienie budowy przemysłu aparatury chemicznej. Stan obecny, w którym przemysł opiera się głównie na imporcie drogiej aparatury, jest nie do utrzymania na dłuższą metę i nie tłumaczy się żadnymi względami. Nie do utrzymania jest również sytuacja, w której blisko połowę aparatury krajowej produkuje dla swych celów przemysł chemiczny, przeważnie w swych warsztatach przyzakładowych, a więc w znacznej mierze kosztem remontów i produkcji części zamiennych. Przeciąganie tej sytuacji musi odbić się ujemnie nie tylko na sprawie remontów, lecz ograniczyć także możliwości intensyfikacji produkcji oraz doskonalenia struktury technologicznej inwestycji, w których na całym świecie wzrasta obecnie udział nakładów na maszyny i urządzenia. Rozwój krajowej produkcji aparatury chemicznej na odpowiednim poziomie technicznym i ilościowym jest najlepszym ekonomicznym rozwiązaniem nie tylko dla przemysłu chemicznego, ale jednocześnie pozwala na znaczne oszczędności importu (w dużej części dolarowego), a nawet stwarza możliwości eksportowe aparatury chemicznej, atrakcyjnej i dobrze opłacanej na rynkach zagranicznych.

W nowoczesnym przemyśle chemicznym obserwujemy wyjątkowo szybki postęp techniczny. Cecha charakterystyczna tego przemysłu polega na tym, że każde podstawowe rozwiązanie staje się podnietą do nowych badań i nowych osiągnięć. Ale postęp techniczny ostatnich lat daje wprost fantastyczne wyniki. W 1962 r. około 70% znajdujących się w sprzedaży chemikaliów stanowiły produkty nie znane jeszcze przed 10 laty. Podstawą tego lawinowego rozwoju ostatnich lat jest, obok wzrostu nakładów inwestycyjnych, intensyfikacja prac naukowo-badawczych. Sprawa postępu i pełnego wykorzystania potencjału naukowo-badawczego, a nawet szerszej bazy naukowo-technicznej, z włączeniem kadry specjalistów zatrudnionych bezpośrednio w produkcji, jest dla nas na obecnym etapie sprawą nadzwyczajnej wagi.

Zorganizowanie placówek badawczych i osiągnięcie odpowiedniego potencjału naukowego, ze znanych ogólnie powodów, napotykało w latach powojennych na znaczne trudności. Utworzony bezpośrednio po wojnie Instytut Chemii Przemysłowej był obok katedr wyższych uczelni jedyną placówką zdolną do prowadzenia prac badawczych dla potrzeb przemysłu. Jasne, że nie mógł on zaspokoić potrzeb związanych z szeroką skalą zamierzeń rozwojowych. Sytuacja ulegała jednak stałej zmianie na lepsze. Obecnie w przemyśle chemicznym prace naukowe prowadzi 14 placówek-badawczych: 11 instytutów przemysłowych, 2 centralne laboratoria naukowo-badawcze oraz Instytut Chemii Ogólnej, koncentrujący się na problematyce podstawowej dla rozwoju całego przemysłu. Placówki te zatrudniają łącznie 3800 pracowników. Dla uzupełnienia warto jeszcze wspomnieć o rozbudowywanych na szeroką skalę laboratoriach przyfabrycznych, zatrudniających łącznie około 2500 pracowników, oraz 15 biurach projektowych zatrudniających ponad 5300 osób. Obraz nie byłby jednak pełny, gdybyśmy ograniczyli się tylko do placówek związanych instytucjonalnie z przemysłem chemicznym, a pominęli placówki naukowo-badawcze o całkowicie lub częściowo chemicznym charakterze istniejące w PAN lub innych resortach oraz katedry wyższych uczelni. Wszystkie te zakłady zatrudniają łącznie ponad 2800 pracowników naukowych, spośród których znaczna większość przypada właśnie na placówki PAN i wyższe uczelnie. Jak wynika z tego ilościowego zestawienia dysponujemy w zakresie chemii wcale pokaźnym potencjałem naukowym. Wzrasta ilość publikacji naukowych z zakresu podstawowych nauk chemicznych, ukazuje się wiele cennych prac monograficznych oraz pozycji podręcznikowych, coraz więcej jest również prac badawczych, stwarzających możliwości uruchamiania nowych produkcji i poprawy istniejących technologii. „Coraz więcej” nie znaczy jednak „wystarczająco”.

Efekty ekonomiczne i społeczne wielu wdrożonych do produkcji opracowań są bardzo poważne. Dzięki nim uruchomiliśmy nowe gałęzie produkcji wzmagając aktywność naszego przemysłu. Można wymienić szereg nowatorskich i ciekawych rozwiązań, jak np. prace nad eksploatacją i przerobem rudy siarkowej, nad rafinacją produktów naftowych, chemikaliami do produkcji półprzewodników, nowymi gatunkami sadz wysokodyspersyjnych, kompleksowym przerobem soli potasowo-magnezowych i wiele innych. W wyniku podstawowych prac badawczych nad fizykochemią przerobu smoły węglowej, zapoczątkowanych przez prof. W. Świętosławskiego, uzyskano wiele wartościowych wyników. Na szczególną uwagę zasługują opracowania nowych metod zwiększenia uzysku naftalenu, zasad pirydynowych, chinolinowych i metylonaftalenów oraz udoskonalenie metod rafinacji związków aromatycznych .Prace prof. S. Bretsznajdera doprowadziły do opracowania nowej, oryginalnej metody produkcji tlenku glinowego z surowców niskoprocentowych. W ciągu ostatnich trzech lat wydano w Polsce 360 patentów w zakresie przemysłu chemicznego. O poważnym dorobku placówek naukowo-badawczych świadczy fakt zwiększenia produkcji w wyniku wdrażania nowych opracowań. W 1963 r. wyniósł on ponad 40% całego przyrostu.

Osiągnięć tych nie można uznać za wystarczające w stosunku do naszych potrzeb.

Nakreślone wyżej zadania stojące przed przemysłem chemicznym, jak intensyfikacja produkcji, szybki wzrost, konieczność rozszerzenia asortymentów, podwyższenia jakości i obniżenia kosztów produkowanych wyrobów, wymagają stosowania nowoczesnych procesów technologicznych dla wytwarzania wielu znanych już na świecie produktów, a jednocześnie nowych i oryginalnych opracowań. Dotyczy to szczególnie gałęzi opóźnionych w rozwoju, jak: petrochemia, tworzywa sztuczne, włókna syntetyczne i nawozy sztuczne. Opracowania naukowe, jak dotychczas, w znacznie większym stopniu przyczyniają się do rozwoju syntezy w chemii lekkiej, w której przeważa technika preparatywna. Znacznie mniejsze efekty dają prace badawcze w chemii ciężkiej, ponieważ ukształtowanie procesów ciągłych produkcji masowej wymaga badań w zakresie inżynierii chemicznej i automatyzacji, które prowadzi się w niewystarczającym zakresie. Dla rozwinięcia badań naukowych w tej ważnej dla nas dziedzinie projektujemy utworzenie instytutu inżynierii chemicznej.

Zdajemy sobie sprawę, że realizacja tych zadań będzie wymagała spełnienia wielu określonych warunków. Ważną sprawą jest podniesienie sprawności działania placówek naukowo-badawczych, koncentracja tematyki badawczej, kompleksowe rozwiązywanie problemów badawczych, skrócenie czasu opracowań tematów, a przede wszystkim stworzenie warunków dla szybkiego wdrażania wyników opracowań naukowych do produkcji. Planujemy zwiększenie nakładów na badania naukowe średnio o 15% rocznie. Uważamy za konieczne unowocześnienie wyposażenia instytutów, laboratoriów i hal doświadczalnych. Dla prowadzenia badań, w szczególności dla dokonywania wyboru najlepszych wariantów i najbardziej ekonomicznych rozwiązań, nieodzowna staje się potrzeba zaopatrzenia instytutów w maszyny matematyczne.

I tu dochodzimy do najważniejszych spraw kadrowego wzmocnienia instytutów. W związku z rozszerzaniem się zakresu prac w placówkach badawczych, musimy pozyskać nowe kadry wysoko kwalifikowanych specjalistów i pracowników naukowych z różnych dziedzin. Liczymy szczególnie na pomoc i współpracę placówek PAN i wyższych uczelni, skupiających przecież największą ilość kadr o najwyższych kwalifikacjach naukowych.

Polska chemia ma bogatą tradycję naukową. Większości jednak tych wielkich uczonych przypadł los rozsławiania polskiej nauki na obczyźnie. Dopiero Polska Ludowa stworzyła warunki, w których polski uczony i polski inżynier mają wszystkie dane aby imię swe wsławić wielkością osiągnięć włożonych w rozwój własnego kraju. Wzmocnienie potencjału naukowo-technicznego wiąże się ściśle ze sprawą poziomu zawodowego kadry pracującej w przemyśle, szczególnie z odpowiednią ilością wysoko kwalifikowanego personelu inżynieryjno-technicznego. Problem ten niezmiennie towarzyszy nam od początku rozwoju przemysłu chemicznego. Zmienia się tylko rodzaj związanych z tym kłopotów. Odbudowę przemysłu rozpoczynaliśmy z niewielką liczbą 500 inżynierów i 500 techników, co stanowiło zaledwie 42% stanu przedwojennego. Ilustruje to między innymi rozmiar dotkliwych strat, poniesionych przez przemysł chemiczny w okresie wojny i okupacji. W rezultacie mieliśmy zakłady, w których nie było ani jednego inżyniera. Jeszcze gorzej przedstawiała się sprawa wykwalifikowanych robotników. W tej sytuacji od pierwszych niemal dni przystąpiliśmy do zorganizowania szkół przysposobienia zawodowego i zasadniczych szkół zawodowych, kształcących kwalifikowanych robotników. W technikum dla wyróżniających się robotników w latach 1948—1958 otrzymało dyplom techników 1600 naszych najlepszych praktyków, pełniących po dziś dzień odpowiedzialne funkcje w przemyśle.

Począwszy od 1950 r. wzrasta systematycznie dopływ specjalistów kończących wyższe uczelnie i szkoły zawodowe. W 1955 r. przemysł chemiczny zatrudniał już 4000 inżynierów i 5000 techników. Obecnie pracuje w przemyśle ponad 9000 inżynierów i 12 000 techników, co stanowi około 12% ogółu zatrudnionych. Około 6000 pracowników podnosi swe kwalifikacje, spośród nich 1400 uzupełnia wykształcenie wyższe, a 4600 — średnie.

Dla przyspieszenia procesu kształcenia kadry inżynierskiej, bez odrywania ludzi od pracy, zorganizowano przy dużych zakładach punkty konsultacyjne wyższych uczelni. Dla stałego podnoszenia kwalifikacji zatrudnionych pracowników prowadzi się różne studia i kursy specjalistyczne. Z formy uzupełniania wiedzy i podnoszenia kwalifikacji w toku pracy zawodowej korzysta rocznie około 17% ogólnej liczby zatrudnionych techników i 9% robotników.

Niewątpliwe osiągnięcia w zakresie ilościowego i kwalifikacyjnego poziomu naszej kadry przemysłowej stanowią zasłużony powód do dumy. Zdajemy sobie jednak sprawę, że zamierzony rozwój przemysłu chemicznego nie pozwala na zadowolenie z już osiągniętych wyników. Światowe wskaźniki nasycenia kadrą inżynieryjno-techniczną w nowoczesnym przemyśle chemicznym wynoszą około 20% w stosunku do naszych 12%. Ponadto prowadzenie procesów ciągłych i automatyzacja produkcji wymagać będą większego nasycenia kadrą średniego nadzoru. W obecnej strukturze zatrudnienia personelu inżynieryjno-technicznego stosunek inżynierów do techników kształtuje się jak 1 : 1,3. Musimy dążyć do poprawy tego stosunku w najbliższych latach w kierunku proporcji 1 : 3. Nie odpowiada też obecnym potrzebom ani tym bardziej planowanemu rozwojowi struktura zawodowa i specjalizacyjna. Musimy dążyć do zabezpieczenia wymagań przemysłu w specjalizacji inżynierii chemicznej, a ponadto zwiększyć w kadrze inżynieryjno-technicznej udział mechaników i elektryków.

Jak widać, sprana przygotowania kadr w przemyśle chemicznym jest nadal aktualna i niesłychanie ważna. Tylko ciężar zagadnienia przesuwa się stopniowo z problemu odpowiedniej ilości na problem kwalifikacji i struktury specjalizacyjnej. W tych warunkach dojrzał już chyba do załatwienia postulat przekształcenia jednej z politechnik na wyższą uczelnię chemiczną, przygotowującą kadry różnych specjalistów dla potrzeb przemysłu chemicznego. Za postulatem tym przemawia wiele względów, a do najważniejszych zaliczyłbym, obok sprawy przygotowania kadr, możliwość zorganizowania w takiej uczelni kompleksowych badań naukowych.

O znaczeniu chemii dla współczesnej gospodarki narodowej nie trzeba już obecnie nikogo przekonywać. Nakłady przeznaczone w naszym kraju na rozwój przemysłu chemicznego są dowodem doceniania tych występujących w całym świecie tendencji Warto więc rozważyć wszystkie możliwości dla stworzenia warunków najbardziej efektywnego wykorzystania przeznaczonych środków i przyśpieszenia korzyści, jakie rozwój chemii przynosi gospodarce narodowej.

Min. Bolesław Rumiński

W latach 1945—1948 jako Podsekretarz Stanu w Ministerstwie Przemysłu i Handlu, a od 1951 do 1957 r. jako pierwszy Minister Przemysłu Chemicznego bezpośrednio zajmował się Pan organizowaniem przemysłu chemicznego.

Zagadnienia przemysłu chemicznego zajmowały na pewno Pana uwagę tym żywiej, że jest Pan chemikiem z wykształcenia i zamiłowania i że przed wojną pracował Pan naukowo w dziedzinie chemii.

Jakie wydarzenia czy przeżycia związane z pierwszymi latami organizowania przemysłu chemicznego w Polsce utkwiły najgłębiej w Pana pamięci?

W pamięci utkwiło mi wiele spraw, oczywiście trudno jest o wszystkim pisać. Chciałbym zwrócić uwagę na kilka najistotniejszych momentów. Dotyczą one spraw organizacyjnych i kadrowych, trudności w wytyczaniu kierunków odbudowy, pierwszych narad i konferencji i wreszcie wielu wzruszających wydarzeń, które przeżywaliśmy wówczas wszyscy biorący udział w tym wielkim i radosnym dziele wyzwolenia i odbudowy.

Zacznę od spraw organizacyjnych. Pierwsze dyskusje w sprawie organizacji przemysłu chemicznego odbyły się na początku 1945 r. w Warszawie na Pradze, a pierwszą siedzibą Centralnego Zarządu była fabryka mydła przy ul. Szwedzkiej. Organizatorzy nowo kreowanej gałęzi przemysłu otrzymali nieduży, ale ładny lokal, mieszczący się na parterze budynku administracyjnego fabryki. Kilka krzeseł i stołów, trzy szafy i dwie maszyny do pisania oraz kilku pracowników — oto cd czego zaczynało kierownictwo przemysłu chemicznego przed 20 laty. W tym lokalu i otoczeniu odbyłem — jako przedstawiciel Ministerstwa Przemysłu — rozmowy z pierwszymi pracownikami kierownictwa Centralnego Zarządu Przemysłu Chemicznego. Byli to prof. dr Zmaczyński i inż. Janowski (z przemysłu gazów technicznych). Przedmiotem pierwszych rozmów były problemy związane z ujednoliceniem i skoncentrowaniem organizacji przemysłu chemicznego w jednej centrali. Działało bowiem wówczas wiele zjednoczeń branżowych, np. Zjednoczenie Fabryk Gazów Technicznych, jak również zjednoczenia terenowe, np. Zjednoczenie Przemysłu Chemicznego Zagłębia Węglowego, Zjednoczenie Przemysłu Chemicznego w Łodzi. Wszystkie te sprawy zostały ostatecznie omówione na pierwszej ogólnopolskiej konferencji przemysłowej, która odbyła się w Warszawie, w gmachu „Romy” na początku czerwca 1945 r. Wzięła w niej aktywny udział duża grupa chemików z kierownictwem przemysłu chemicznego (prof. Zmaczyński, Chęciński, Szymański), jak i przedstawiciele terenu, między innymi dr Roga i dr Bobrownicki (ze Śląska)inż. Łempicki i dr Jajte (z Krakowa), wreszcie przedstawiciele rad zakładowych i związków zawodowych (Wiktor Drożdż, Dropalla i inni). Na dwudniowej naradzie omówiono najbardziej istotne sprawy, dotyczące nowej organizacji przemysłu, a więc przejmowania zakładów i włączania do zjednoczeń, sposobu finansowania i obrotu bezgotówkowego, sytemu płac i premiowania, polityki kadr itp.

W szybkim tempie umacnia się i krzepnie siła i autorytet Centralnego Zarządu jako jednolitej i nadrzędnej władzy w stosunku do powstających w sposób planowy i zorganizowany zjednoczeń branżowych. Centralny Zarząd otrzymuje na siedzibę piękny, jak na owe czasy, budynek przy ul. Lwowskiej, a zjednoczenia lokalizują się głównie na Śląsku i częściowo w Łodzi. W stosunkowo krótkim okresie czasu powstaje 10 branżowych zjednoczeń.

Od samego początku mojej współpracy z przemysłem chemicznym problemem zasadniczym była odbudowa i kierunki rozbudowy przemysłu chemicznego. Pamiętam dobrze pierwsze moje zetknięcie się z przejętymi na Ziemiach Zachodnich ruinami kombinatów chemicznych w Oświęcimiu, Kędzierzynie, Blachowni i innymi.

Zostałem oszołomiony zarówno ogromem ruin i zniszczeń, jak i trudną problematyką odbudowy tych zakładów. Zobaczyłem nową skalę i rozmiary zakładów chemicznych, które muszą być odbudowane i rozbudowane. I wtedy zrodziły się pierwsze wątpliwości: czy nasi inżynierowie i chemicy potrafią rozwiązać te trudne i skomplikowane problemy techniczne i czy w najbliższych latach państwo znajdzie dość sił i środków na odbudowę tych potężnych fabryk chemicznych?

Trzeba było wielu lat tytanicznej pracy załóg i wielkiego wysiłku twórczego kadry inżynieryjno-technicznej i naukowej, aby na te pytania dać odpowiedź twierdzącą. Przejęto i zagospodarowano Kędzierzyn i Rokitę, Jelenią Górę i Gorzów oraz Zakłady Oświęcimskie — decyzja o uruchomieniu tych zakładów była najbardziej doniosła w nowej historii rozwoju przemysłu chemicznego w Polsce.

W połowie 1946 roku, jako wiceminister przemysłu i handlu, otrzymałem nominację na dyrektora Zakładów w Oświęcimiu. Nie było wówczas jasnej koncepcji odbudowy Zakładów. Nie było szczęśliwym posunięciem rozpoczęcia odbudowy Oświęcimia od montażu instalacji benzyny syntetycznej. Na tym tle powstało wiele nieporozumień i zamętu w opinii społecznej. Trzeba więc było wyjaśnić, czym powinny stać się Dwory i w jakim kierunku należy je odbudowywać. Trzeba było przy pomocy Biura Technicznego Zakładów odtworzyć dawny charakter i profil produkcyjny fabryki, a w dalszym etapie prac wykazać, że szybka odbudowa zakładów jest możliwa i ekonomicznie uzasadniona. W końcu udało się wyjaśnić te sprawy i przeforsować ich realizację w Ministerstwie Przemysłu. Ustalono dwie podstawowe tezy, które zaważyły na dalszym losie zakładów a mianowicie: 1) Dwory powinny pozostać taką fabryką, jaką były, tzn. fabryką syntetycznego kauczuku,

2) charakter i rozmiary odbudowy fabryki wymagają przeznaczenia na ten cel w krótkim czasie dużych środków inwestycyjnych. Ówczesne kierownictwo przemysłu przyjęło powyższe założenia.

Pomimo trudności, przemysł chemiczny konsekwentnie, systematycznie rozwijał się.

Dużą pomoc w wyjaśnianiu i ustalaniu koncepcji i kierunków rozbudowy przemysłu chemicznego okazali naukowcy. Było ich wielu. Jednym z najbardziej czynnych i ofiarnych był prof. Józef Turski z Politechniki Warszawskiej. Mimo choroby i podeszłego wieku, ten znakomity znawca przemysłu jeździł od fabryki do fabryki i z iście benedyktyńską dokładnością zbierał materiały i przygotowywał szczegółową ekspertyzę. W wyniku tej pracy kierownictwo przemysłu otrzymało pierwszą szczegółową ekspertyzę i zalecenia dla przemysłu barwników i farmaceutyków, które były podstawą do pierwszych opracowań planu rozwoju przemysłu chemicznego.

1 Zjazd Inżynierów i Techników Przemysłu Chemicznego odbył się w Gliwicach w dniach 7— 9 września 1946 r. Na Zjeździe tym nie zarysowano jeszcze, co prawda długofalowych planów rozwoju przemysłu chemicznego, ale po raz pierwszy sprecyzowano jasno główne kierunki rozwoju oraz założenia planu odbudowy (1947— 1949 r.).

W programie tym największy nacisk położono przede wszystkim na szybką odbudowę tzw. chemii ciężkiej, zakładając osiągnięcie w końcu 1949 roku poziomu produkcji przedwojennej. A więc w pierwszym rzędzie odbudowę przemysłu nawozów sztucznych, tj. azotu w Tarnowie, fabryk kwasu siarkowego oraz karbidu w Chorzowie dla zapewnienia 1 mln ton nawozów produkcji towarowej rocznie. Dalej, przemysłu sodowego, tj. rozbudowę fabryk sody do 300 tys. ton/rok, jak również przemysłu gumowego i koksochemicznego, barwników i farmaceutycznego (2/3 pokrycia krajowego).

Zjazd dał również prawidłową ocenę trudności i braków, a przede wszystkim zwrócił uwagę na:

a) niedostateczną ilość pracowników, głównie inżynieryjno-technicznych,

b) braki niektórych surowców i półproduktów.

Przeglądając dziś materiały zjazdowe, nie ze wszystkim można się zgodzić, zwłaszcza że niektóre wnioski nie były prawidłowe (np. plan rozbudowy „Rokity”). Ale na Zjeździe tym ustalono prawidłowy kierunek działania i wyciągnięto mobilizujące wnioski, a przede wszystkim ustalono przekonujący program szkolenia kwalifikowanych kadr, który zmierzał w kierunku przygotowania w najbliższych trzech latach 1500 nowych inżynierów i techników. Przyjęto też z dużą radością wiadomość o ufundowaniu przez Ministerstwo Przemysłu i Handlu pierwszych stu stypendiów dla studentów — chemików.

Wraz z przyjęciem planu odbudowy gospodarczej zaczyna się nowy etap rozwoju przemysłu. Zaczyna się prawdziwy wyścig pracy załóg i kierownictwa fabryk o realizację i przekroczenie planu, o każdy ułamek procentu ponadplanowej produkcji. Odzwierciedleniem tego nowego klimatu były również nasze narady i konferencje odbywane w Gliwicach, które od roku 1947 stały się stolicą przemysłu chemicznego. W naradach tych, jak pamiętam, staczaliśmy istne boje o podniesienie kwartalnych planów produkcyjnych fabryk.

Nie mieliśmy wówczas łatwego życia.

Niejednokrotnie dochodziło do ostrych starć i kontrowersji. Chodziło zresztą nie tylko o tony produkcji. Chodziło przede wszystkim o właściwe i prawidłowe rozwiązanie wielu trudnych problemów, które czasem przerastały nasze umiejętności i doświadczenia. Dyskutowali i walczyli wszyscy w imię dobrej sprawy. Nie tylko ludzie gorącego temperamentu, jak dr Roga i dyr. Kropczyński, ale nawet tak spokojni i zrównoważeni, jak dyr. Szefer, Klonowski i inni. Mimo ostrych polemik i spięć, wyniki dyskusji były zawsze pozytywne. Wyjeżdżaliśmy z narad zawsze podniesieni na duchu, z jeszcze większym zapałem i ochotą do pracy.

Taki sam charakter miały również narady w terenie. Przypominam sobie dobrze naradę w Krakowie, dotyczącą programu i kierunków odbudowy Tarnowa. Chodziło wówczas o rozstrzygnięcie sporu między załogą fabryki a grupą projektantów. Projektanci stali na stanowisku generalnej przebudowy zakładu, mając za sobą bardzo uzasadnione argumenty. Kierownictwo zakładu nie zgadzało się z projektem, wychodząc z założenia, że generalna przebudowa może potrwać zbyt długo oraz że nie zostaną wykorzystane stare maszyny i urządzenia, które prawie całkowicie rewindykowano z Niemiec (dzięki przebiegłości robotników fabryki, którzy pooznaczali wszystkie wywożone maszyny do Niemiec i sami je potem rozpoznali i rewindykowali).

W końcu po długogodzinnej zażartej dyskusji i argumentacji z obu stron zwyciężyło stanowisko załogi. W wyniku tej decyzji fabryka została — przy udziale samej załogi — szybko odbudowana, a w ciągu 2 lat produkcja nawozów azotowych wzrosła o blisko 1000 ton/dobę.

Taka była wówczas atmosfera i klimat, takie były nastroje pierwszych lat odbudowy przemysłu.

Dlaczego tak często wracamy myślami do tych chwil i do tego klimatu? Co w nim było urzekającego? Urzekające było pełne zaangażowanie się, całym sercem i żarliwą pracą, wszystkich załóg oraz personelu inżynieryjno-technicznego przemysłu chemicznego w dziele wyzwolenia i odbudowy kraju.

Po latach strasznej okupacji cieszyliśmy się z odbudowywanych fabryk i z tempa wzrostu produkcji. Przeżywaliśmy każde udane przedsięwzięcie i każdy krok naprzód. Żyliśmy gorąco i szczerze jedynym pragnieniem dalszej szybkiej odbudowy i rozbudowy gospodarki, dalszego szybkiego rozkwitu odrodzonej ojczyzny — Polski Ludowej.

Od tych radosnych i wzruszających chwil upłynęło już wiele lat.

Przemysł chemiczny nie upaja się przeszłością, jest wiecznie młody i przeżywa ciągle nowe radosne chwile. Uruchomienie Wizowa i Gorzowa, Jeleniej Góry i Kędzierzyna, Oświęcimia i wielu nowych potężnych fabryk obchodzono uroczyście nie tylko w Chemii, ale w całym naszym kraju. Chemia staje się drugim narodowym przemysłem Polski.

Chemia nie trzyma się już dziś tylko węgla i Śląska, ale idzie śmiało na wschodnie i północne części kraju. Idzie nad Wisłę — do Puław, do Płocka, Torunia i dalej. Idzie wraz z siecią rurociągów gazowych i naftowych, ciągnących się setki kilometrów.

I jak przed 20 laty, tak i dziś przed Chemią stoją nowe, trudne i skomplikowane problemy, które będą rozwiązywać załogi fabryczne, technicy i naukowcy. Kto wie, czy nowe zadania nie są trudniejsze? Ale jesteśmy dziś śmielsi i bardziej doświadczeni.

Prof. dr Aleksander Zmaczyński

Od roku 1927, kiedy uzyskał Pan na Politechnice Warszawskiej tytuł inżyniera chemika, swój pierwszy tytuł naukowy, pracuje Pan w dziedzinie chemii. W ciągu ubiegłego dwudziestolecia zajmował Pan także kierownicze stanowiska w naszym przemyśle chemicznym. Jaki problem z okresu realizacji planu trzyletniego (1947— 1949) dominuje w Pańskich wspomnieniach?

Lata odbudowy przemysłu i realizacji planu trzyletniego były okresem wyjątkowym; istniała bowiem wówczas ogromna dysproporcja między zadaniami i pragnieniami z jednej strony, a możliwościami i środkami ich wykonania lub zaspokojenia z drugiej strony; istniała też powszechna świadomość, że wyniki gospodarcze tych lat będą w poważnym stopniu decydowały i o dniu dzisiejszym, i o dniu jutrzejszym, że każde zwolnienie tempa marszu naprzód będzie źródłem nowych trudności lub konsekwencji trudnych później do odrobienia.

Wydaje mi się, że w tym tkwił niezwykły dynamizm działania wszystkich ogniw życia narodu, budującego swoją przyszłość na nowych zasadach.

Ludzie przemysłu chemicznego chlubnie wypełnili swoje zadania; w ciągu 2 lat doprowadzili produkcję do poziomu 1938 r., a plan trzyletni przewidujący jej dalsze podwojenie wykonali na blisko dwa miesiące przed terminem; ich postawa, nie tylko jednostek, była w sumie wspaniała, budziła szacunek i podziw.

Dlatego właśnie, kiedy wspominam okres planu trzyletniego, myślę o ludziach. Przytoczę przykłady: rządowi potrzebna była wówczas, ze względu na konieczność zdania sobie sprawy z istotnych możliwości naszego przemysłu chemicznego, gruntowna fachowa jego ocena. Prof. Józef Turski, wybitny znawca tych zagadnień, obarczony został zadaniem dokonania tej oceny. Kiedy zjawił się u mnie w Gliwicach po dodatkowe dane, które były mu jeszcze potrzebne, spytałem go, jakie wrażenia ogólne odniósł po odbytej wizytacji naszych fabryk. Przypomniał mi znaną anegdotę: kiedyś Paganini wystąpił z koncertem przed licznym i wykwintnym audytorium. Na estradzie, po paru pociągnięciach smyczkiem stwierdził, że ktoś złośliwy ponadcinał prawie wszystkie struny. Tylko jedna była cała. Ale nie stropiony tym Paganini na tej jednej strunie wykonał koncert. Tak właśnie jest obecnie (a był to rok 1948) z polskim przemysłem chemicznym: wykonuje piękny koncert na jednej strunie — tą struną są ludzie.

Myślę, że to porównanie prof. Turskiego było trafne. Pamiętam też sprawę elektrod węglowych. Do produkcji karbidu, z którego otrzymuje się azotniak, są one niezbędne. Przed wojną nie produkowaliśmy takich elektrod wcale, po wojnie ich zapas był bardzo mały. Zwróciłem się wówczas do szefa UNRRA na Polskę z prośbą o dostarczenie pewnej ich ilości. Początkowo odniósł się on do tej prośby przychylnie, wkrótce jednak poinformował mnie, że UNRRA nie może elektrod dostarczyć. Musieliśmy je kupić w USA za dolary za pośrednictwem Szwecji. Dolarów jednak było bardzo mało. Wówczas powstała myśl uruchomienia zniszczonej niemieckiej fabryki PLANIA w Raciborzu. To był wrzesień 1945 roku. Racibórz przedstawiał obraz zniszczeń nieopisanych; kiedyśmy się tam zjawili, mieliśmy uczucie, że znajdujemy się w jakimś „miejscu rozpaczy”. W mieście panował tyfus, brak było wody, gazu, światła, w ruinach fabryki — kupy złomu. A jednak dzięki niespotykanej inwencji inżynierów i ofiarności robotników 1 maja 1946 roku produkcja polskich elektrod węglowych została uruchomiona. Dawną PLANIĘ przekształcono w Zakład Elektrod imienia 1 Maja.

Ogarnęła ludzi jakaś zdumiewająca pasja, by w jak najkrótszym czasie ruinom przywracać życie. Wytworzyła się nawet rywalizacja w tym dziele wskrzeszania. Taka właśnie panowała atmosfera na przykład przy odbudowywaniu koksowni w Zaborzu, którą pracownikom przemysłu chemicznego udało się uruchomić wcześniej od koksowni „Jadwiga”, odbudowywanej przez pracowników przemysłu węglowego.

Podobnie było i z Tarnowem, którego część urządzeń odnaleziono w strefie amerykańskiej. Generał amerykański, który wydawał zezwolenie na ich reewakuację, oświadczył, że absolutnie nie wierzy w to, iż my zdołamy przy pomocy odnalezionych części instalacji uruchomić produkcję amoniaku. Wkrótce otrzymał zaproszenie na uroczystość otwarcia tej produkcji. Był to, zdaje się, czerwiec 1947 roku. Nie przyjechał.

Śmiałość była charakterystyczną i nieodzowną cechą postawy ludzi przystępujących do odbudowy przemysłu chemicznego. Wobec wielkich i skomplikowanych urządzeń Kędzierzyna, Blachowni, Rokity, które miały być zagospodarowane, można było przeżywać chwile zwątpienia i rozterki; brakło wszelkiej dokumentacji, brakło też właściwej, fachowej, doświadczonej znajomości rzeczy. Wydawało się, że było to zadanie wówczas ponad siły i możliwości. Ale nie brakło ambicji. Z pomocą wszystkich, którzy mogli się do tego przyczynić, mozolnie odtwarzano samą koncepcję zniszczonych ciągów produkcyjnych, dopasowywano własne zamierzenia i szukano rozwiązań najbardziej korzystnych. W rezultacie podjęte zadania wykonywano. Ofiarność, ambicja i śmiałość uczyniły rzeczywistością to, co mogło wydawać się nierealne.

Dziś ludzie nie są mniej żarliwi niż wówczas, ale okres stabilizacji ujawnia częściej inne cechy, inne postawy. Dlatego warto wspominać to, co jest optymistyczne i pokrzepiające. Takie wspomnienia są źródłem tradycji, bywają także źródłem siły.

wspomnienia

Mistrz Alfred Nowak Zakłady Azotowe Tarnów

Kiedy w 1944 r. Armia Radziecka przepędziła okupanta pod Tarnów, a w Lublinie powstał PKWN w Mościcach Adam Bodzioch powołał kilku zaufanych pracowników Zakładu i na zebraniu odbytym u niego w mieszkaniu ukonstytuowała się Rada Załogowa, jako zalążek ukrywającej się przed wrogiem władzy ludowej na tym terenie. Jej celem było, przede wszystkim, uchronienie mienia Zakładu przed wywiezieniem przez okupanta

Wyrok zagłady, zniszczenia

Zapadł na naszą fabrykę,

Szczątki polskiego mienia

Ładował Niemiec na brykę.

Maszyny żywcem wyrwane,

Cokoły świecą ranami,

Wszystko zostało zabrane,

Hale płakały kranami.

Ówczesna Rada Załogowa działała bardzo ostrożnie, gdyż w Zakładzie było wielu folksdojczów i donosicieli, co uniemożliwiało ukrywanie drobniejszych przedmiotów, jak motory elektryczne, spalinowe, aparatura pomiarowa, pasy, narzędzia, a jednak aktywna załoga tyle zachowała, że mogła po wkroczeniu Armii Radzieckiej natychmiast przystąpić do pracy w warsztacie mechanicznym i elektrowni.

Armia Radziecka wkroczyła do Moście 17.1.1945 r. i w tym to dniu Rada Załogowa w budynku administracyjnym witała jej przedstawicieli. W pierwszych dniach po oswobodzeniu nie brakowało ludzi, którzy przez wyłamane ogrodzenie wdzierali się na teren Zakładu, celem przywłaszczenia sobie różnych pozostałych wartości. Rada Załogowa powołała Milicję Obywatelską, której komendantem był członek Rady, Franciszek Toczyński (kierowca); milicja zapobiegała aktom grabieży.

Pilną sprawą było zaszklenie okien (na dwu osiedlach i w Zakładzie), które zostały wybite w czasie działań wojennych, jak również przeniesienie mieszkańców ze zbombardowanych mieszkań. Szyb okiennych w magazynie było tylko 40 m2. To było bardzo mało. Ja, jako wytypowany przez Radę inspektor mieszkaniowy poradziłem sobie w ten sposób: powstawiano po jednej szybie w całkowicie wytłuczone okna, a resztę zalepiono papą, żeby ludzie mogli mieszkać.

Najpilniejszą sprawą było wykonanie łożyska do zdemontowanej jedynej pozostałej turbiny, czym się gorąco zajęli pracownicy warsztatu mechanicznego. Równocześnie pracownicy kotłowni ciężko się napracowali przy rozpalaniu kotła, napędzając ruszt rękami. Rada Załogowa postarała się o częściowe zaprowiantowanie pracowników wygłodzonych przez okupanta: zupę kaloryczną dostawali raz dziennie w dowolnej ilości. Po przyłączeniu światła i wody, powstał problem odbudowy Zakładu. Byli tacy, którzy nie wierzyli by można było odbudować Zakład bez kapitałów USA; większość jednak załogi przystąpiła zaraz do pracy. Należy zaznaczyć, że pracownicy początkowo pracowali bezpłatnie, później otrzymywali małe zapomogi. Po uzgodnieniu z władzami sowieckimi rewindykacji, pracownicy wyjeżdżali na Śląsk w poszukiwaniu wywiezionych urządzeń fabrycznych. Poszczególne obiekty rozpoznawali mistrzowie i robotnicy, którzy urządzenia natychmiast montowali według pamięci bez dokumentacji, bo tę także okupant wywiózł. Aparatura pomiarowa powróciła bardzo zniszczona i podmulona wodą, a mechanizmy zdekompletowane, zegary do napędu wykresów i motorki elektryczne powyjmowane, zegary kontrolne do bicia kart również porozbijane.

Sterta w chaosie, jak do stopu złomy,

Na magazynach leżały bez duszy,

To aparaty! —prawie że osłony,

Też kiedyś miały oczy, nerwy, uszy.

I tu prosiły cicho o ratunek,

Widać to było spod ich tarczy powiek,

Przywróć nam życie! w produkcji szacunek.

Bo jesteś żywy. Bo ty jesteś Człowiek.

Będąc mistrzem na oddziale pomiarowym natychmiast przystąpiłem do naprawy z niżej wymienionymi fachowcami, aby zdążyć wyposażyć szybko montującą się fabrykę na 30 ton NH3. Aparaty i przepływomierze były różnych firm, dlatego nie dało się stosować brakujących części do remontu, naprawiono setki manometrów tarczowych, termometrów, instrumentów elektrycznych, przełączników, brakowało drutów różnostopowych do termopar, z czego wynikały duże trudności.

Wykonano w tym krótkim czasie całą instalację impulsową i pomocnicze instalacje elektryczno-pomiarowe, wykonano termostaty wg mojego pomysłu z dokładnością 1°C dla zimnych końców itp.

Pracownicy: Alfred. Nowak mistrz

Marcin Pogoda ślusarz precyzyjny i wzorcarz,

Franciszek Buczkowski ślusarz precyzyjny i wzorcarz,

Eugeniusz Serwatka elektromonter,

Ludwik Matuszewski ślusarz wzorcarz,

Piotr Strojny ślusarz wzorcarz,

Józef Lusiński ślusarz monter,

Stanisław Zapiór monter rurowy.

W 1946 r. przyszedł inż. Kazimierz Heller, który został kierownikiem oddziału pomiarowego.

Skład samozwańczej Rady Załogowej, która została zatwierdzona przez walne zgromadzenie pracowników Zakładu pod Nowym Kasynem (Dom Kultury):

Prezes Rady Załogowej Adam Bodzioch — nie żyje.

Inspektor szkolnictwa podziemnego.

Inspektor mieszkaniowy Alfred Nowak — mistrz oddziału pomiarowego,

Komendant MO Franciszek Tłoczyński — kierowca,

członkowie: Józef Kozioł — mistrz montażowy,

Stanisław Kukliński — portier,

Paweł Kołodziejczyk — palacz kotłowy (nie żyje),

Jan Łykowski — kierowca (nie żyje)

Następna Rada Zakładowa została wybrana przez Związek Zawodowy, który był założony przez pierwszą Radę.

Mistrz Michał Bobrowski Zakłady Azotowe Tarnów

W sierpniu 1944 roku przydzielony zostałem do grupy demontażu fabryki. Od tego czasu zacząłem, o ile mi na to tylko warunki pozwalały, utrudniać pracę okupantowi, nie licząc się z bardzo ponętną podówczas premią, którą Niemcy dawali w pierwszych dniach za szybką i dokładną pracę i za staranne zapakowanie aparatury fabrycznej do stojących już przed oddziałami wagonów. Premię stanowiło 3—5 kg cukru za 3 dni pracy, ja jednak nie skorzystałem z tej okazji. Pracując na oddziale precypitatu aż do końca jego demontażu, zostałem ukarany odebraniem mi deputatu żywnościowego na okres jednego miesiąca za to, że nie dostarczyliśmy na czas do wagonów ostatniej maszyny, tj. młyna zgniatacza, który pozostał przed oddziałem do końca wojny.

Ja również ukryłem różne narzędzia oraz około 800 litrów oliwy.

Po opuszczeniu Zakładów przez okupanta, w kilkanaście godzin później zgłosiłem się do warsztatu mechanicznego i zaraz z miejsca poszedłem sprawdzić, czy ta oliwa została; radość moja była ogromna, gdy stwierdziłem, że została na miejscu. Zgłosiłem to kierownikowi Walentemu Gawłowi i poszliśmy po tę oliwę w trójkę, tj. Walenty Gaweł, Stanisław Zapiór i Michał Bobrowski. Oliwa znajdowała się w 4 beczkach żelaznych. Wartość oliwy była wprost nieoceniona w owym czasie, a zwłaszcza przy uruchamianiu fabryki, a oprócz tego korzystali z niej niejednokrotnie również żołnierze radzieccy wypierający okupanta.

Następnie razem ze Stanisławem Zapiórem brałem również udział przy uruchomieniu elektrowni.

Narzędziami, które przechowałem, pracowało się przez okres trzech lat na oddziale pomiarowym. Przy odbudowie fabryki wykonywałem cały szereg prac skomplikowanych do aparatów pomiarowych na oddziale pomiarowym.

Żadnego wyróżnienia za tę sprawę nie otrzymałem.

Inż. Stanisław Kubiński Zakłady Azotowe Tarnów

Po ustabilizowaniu się frontu nad Wisłoką roku 1944, okupant hitlerowski wywiózł prawie wszystkie urządzenia produkcyjne Zakładów Azotowych w Tarnowie do Niemiec i Austrii, pozostawiając tylko w warsztacie mechanicznym kilka obrabiarek, a na wydziale amoniaku instalację do skraplania powietrza, dla uzyskania tlenu potrzebnego mu do spawania.

Załoga demontowanych Zakładów Azotowych zwalniana z pracy masowo, zdemoralizowana panującymi pod niemiecką okupacją stosunkami, a nienawidząca ze wszystkich sił gnębiącego naród polski „Herrenvolku”, starała się na każdym kroku szkodzić Niemcom, a widząc rabowany bezwzględnie polski majątek narodowy, wynosiła z fabryki wszystko, co się wynieść dało. Więc małe silniki elektryczne, urządzenia kontrolne i pomiarowe, narzędzia i przyrządy ulatniały się, chowane w rozmaitych kryjówkach w obrębie fabryki lub wynoszone i wywożone wszystkimi środkami lokomocji z fabryki lub przerzucane przez ogrodzenie. Żadna straż nie była w stanie zabezpieczyć fabryki przed nielegalnym odpływem wszystkiego, co miało jakąś wartość, co mogło okupantowi przynieść szkodę i co mogło się przydać ludności pozbawionej przez okupanta najpotrzebniejszych rzeczy. Znikły więc i narzędzia, bez których rozpoczęcie odbudowy było niemożliwe.

Toteż gdy w listopadzie 1945 roku ówczesny naczelny dyrektor Zakładów Azotowych inż. Hugo Trzebicki przyjął mnie po moim powrocie z obozu koncentracyjnego do pracy w fabryce, której los był jeszcze wątpliwy wobec ogromnych trudności napotykanych przy rewindykacji wywiezionych urządzeń fabrycznych, pierwszym tematem naszej rozmowy było przygotowanie fabryki do ewentualnej odbudowy. Rozpocząłem więc moją ponowną pracę w Zakładach Azotowych od stwierdzenia stanu przygotowania fabryki do mogącej zupełnie nagle i niespodziewanie nastąpić odbudowy, o której realizację wszelkimi siłami zabiegała ówczesna Rada Zakładowa z ob. Stotarskim na czele.

Udałem się więc na obchód fabryki, tak to jak codziennie czyniłem przed wrześniem 1939 roku. Znałem każdy zakamarek i miałem przed oczyma piękny obraz wzorowo urządzonego i utrzymywanego zakładu, który był chlubą polskiego przemysłu chemicznego i celem licznych wycieczek krajowych i zagranicznych. Wędrówkę rozpocząłem od elektrowni. W hali turbin tylko jedna turbina B.B.C. stała na fundamencie i pracowała. Po czterech dalszych zostały tylko poszczerbione fundamenty z pokrzywionymi śrubami, śladami barbarzyńskiego, pośpiesznego demontowania przez rabusiów hitlerowskich. Generatory gazu wodnego, których okupant nie mógł zdemontować wskutek braku na oddziale suwnicy, stały w bezruchu, a po pogrążonych w martwej ciszy podestach i wyrabowanych doszczętnie halach dmuchaw i pompowni hulał wiatr. Olbrzymie hale wydziału amoniaku wyglądały przerażająco. Ponad zasypanymi odłamkami szyb, szczątkami porozbijanych płytek posadzkowych sterczały uszkodzone fundamenty sprężarek i pomp. Ze ścian zwisały resztki gwałtem zrywanych kabli i pogięte rury, gdzieniegdzie kupy zdartej izolacji z rurociągów i aparatów Lindego, odłamki szkła z powybijanych okien dopełniały posępnego obrazu bezdusznego bestialstwa w niszczeniu.

Stałem w zadumie, a przed oczyma przesuwały się wizje przeszłej świetności zakładu, zniweczonej rękami teutońskich barbarzyńców. Wyobrażałem sobie tę chwilę, gdy zmuszona do niszczenia własnego warsztatu pracy załoga fabryki, w ponurym milczeniu demontowała i ładowała na wagony nasze maszyny i urządzenia wśród wrzasków i wyzwisk hitlerowskich siepaczy, jakże dobrze mi znanych po tyloletnim pobycie w obozie oświęcimskim. Grały mi w uszach codziennie, ustawicznie, na każdym miejscu słyszane wrzaski: „Los — du Drecksack — schnell — schneller — du verfluchter polnischer Hund — du Saukopf — los — los”. Tam w Oświęcimiu i tu w Tarnowie przemawiano do nas jednym i tym samym językiem. A dziś już przeminęli z wiatrem, jak burza, trzęsienie ziemi i zaraza, uciekli, zostawiając za sobą gruzy, groby i gniew tych, co ocaleli.

Na czarnej tablicy wiszącej na ścianie oddziału skraplania powietrza widniał strzęp jakiegoś „Bekanntmachung”, które już nikogo nie straszyło.

Poszedłem dalej. A samo spustoszenie w hali kwasu azotowego. Puste podesty z czeluściami otworów po wywiezionych piecach katalitycznych do spalania amoniaku, poszarpane fundamenty pomp cyrkulacyjnych i kotłów regeneracyjnych ciepła i wszędzie rozsypane szkło wybitych szyb, a koło otwartych wlotów wież absorpcyjnych Mościckiego wznosiły się zwały wypełniającego je kwasoodpornego żwiru. Przykra, trupia woń rozlanego kwasu azotowego wypełniała zamarły oddział fabryczny. Pustka i przejmujące grozą zniszczenie towarzyszyły moim krokom. Dostałem się wreszcie do magazynu materiałowego. Rzędy pustych półek, które niegdyś uginały się pod stosami części zapasowych i narzędzi, co gwarantowało natychmiastowe usuwanie przeszkód w ruchu. Miałem wrażenie, że te puste półki śmieją się porozdziawianymi gębami ze mnie szukającego materiałów do odbudowy fabryki tam, gdzie przeszła stopa hitlerowców. Na jednej półce — pamiętam — była to druga od dołu, po prawej stronie pod północnymi oknami — leżały dwa niekompletne zestawy gwintowników 10-milimetrowych, kilka starych wierteł spiralnych, jakieś kleszcze, kilka kluczy do nakrętek. To było wszystko, co znalazłem, jako narzędzia do przyszłej odbudowy wielkiej fabryki chemicznej.

Gdy składałem sprawozdanie z mojej inspekcji fabrycznej, naczelny dyrektor powiedział: „Nie wiemy, czy nasze urządzenia fabryczne wrócą do nas. Jeszcze nie jest pewne, czy i kiedy zakład zostanie odbudowany, dziś jesteśmy nieproduktywnym zbiorowiskiem ludzi, obciążającym uginający się pod nawałą potrzeb finansowych resort. Musimy czekać cierpliwie na moment decyzji zwrotu z Niemiec naszej aparatury. Wtedy dopiero dostaniemy kredyt na zakup wszystkiego, co nam potrzeba”. Zaryzykowałem pytanie: „Ale czy do tego czasu nie zostaną rozkupione lub rozdzielone te zapasy narzędzi i materiałów, które znajdują się teraz Jeszcze na terenach, objętych naszą władzą?”. Odpowiedź brzmiała: „Możliwe, a nawet prawie pewne, że będziemy mieli ogromne trudności w nabyciu, ale nie możemy nic innego robić, jak czekać, czekać na powrót naszych urządzeń, zdeponowanych gdzieś w Pisteritz i rozwleczonych po całych Niemczech, a raczej czekać na zgodę na ich powrót do Tarnowa”.

Więc czekaliśmy, a ja, by „nie obciążać swą nieproduktywnością przeciążonego budżetu resortu” przygotowałem plan rozładunku wagonów z naszymi maszynami, w których powrót mocno wierzyłem, kombinowałem prowizoryczne suwnice do ściągania maszyn i urządzeń z wagonów i łamałem sobie głowę, jak czyścić i odrdzewiać maszyny i urządzenia, gdy powrócą.

Pewnego dnia zostałem wezwany do naczelnej dyrekcji. Już nowy duch panował w zakładzie. Decyzja zwrócenia nam maszyn została podjęta. Nasze ekipy ładowały wywiezione do Pisteritz maszyny, już w dawnych magazynach saletry wapniowej stały trzy prowizorycznie sklecone, ale sprawnie działające suwnice, które szybko rozładowywały nadchodzące z Niemiec urządzenia i maszyny, opatrzone wyraźnymi napisami „Mościce!” Napisy te z pedantyczną dokładnością umieszczała na wywożonych do Niemiec urządzeniach załoga fabryki, która nigdy nie zwątpiła, że one do nas powrócą. I tak się stało.

„Jak pan wie — mówił do mnie naczelny dyrektor Zakładów Azotowych im. F. Dzierżyńskiego w Tarnowie inż. Józef Szymański — byłem delegatem rządu w Jeleniej Górze i znam dobrze rozmieszczenie i jakość rozmaitych poniemieckich materiałów, maszyn i urządzeń. Są one niezbędne dla sprawnego przeprowadzenia odbudowy naszego zakładu. Mam zamiar wysłać pana z kilkoma listami polecającymi do pewnych osobistości na Ziemiach Odzyskanych, którzy ułatwią panu tam pracę. Orientuje się pan dobrze, co nam potrzeba, i z pewnością znajdą się tam rzeczy, których brak odczuwamy. Równocześnie załatwi mi pan moje przeniesienie ze spisu wyborców z Jeleniej Góry do tarnowskiego okręgu wyborczego. ” Rozmowa ta odbyła się mniej więcej miesiąc przed referendum w r. 1946.

Następnego dnia rano wyruszyłem samochodem na Ziemie Odzyskane. Mijaliśmy wsie, miasteczka i miasta zniszczone wojną. Na gruzach i zgliszczach rosły już zielska,a na gościńcach widniały setki zasypanych lejów bombowych, odbijające się na czarnym tle asfaltu jasnymi plamami. Tędy uciekały wojska najeźdźców. Minęliśmy doszczętnie zniszczone Strzelce. W Rodogoszczy wśród spalonych i zbombardowanych domów stał jedyny cały piętrowy dom z wielkim napisem „Dom Kultury”. Puste miasteczko, wyludnione ulice, wśród zgliszcz i ruin stojący „Dom Kultury” utkwił mi na zawsze w pamięci. Petem Opole i Brzeg Dolny bez życia, jakby zamarłe. Pędziliśmy przez świetne, tylko gdzieniegdzie uszkodzone drogi, by jak najprędzej dostać się do Wrocławia, gdzie można było spodziewać się poniemieckich składów narzędzi. Wjazd do Wrocławia przez drogę pokrytą wrakami samochodów i tramwajów, ulica Oławska w gruzach, gdzieniegdzie na skrzyżowaniach małe uprzątnięte placyki, tu i ówdzie zamieszkały zniszczony budynek, wprawiały wprost w rozpaczliwe zdumienie i oczekiwanie „co będzie dalej”. A dalej znowu ruiny ciągnące się bez końca, przerażające swoimi fantastycznymi kształtami, utrzymującymi się w równowadze wbrew wszelkim prawom statyki. Zboczyliśmy na jakąś uliczkę, którą wskazał nam przechodzący milicjant. Mieszkał tam mój kolega z obozu oświęcimskiego, z którym pracowałem w warsztatach mechanicznych obozu przez szereg lat. Był zajęty w PKS i mieszkał we Wrocławiu od pierwszych chwil objęcia władzy przez Polskę. Spodziewałem się uzyskać od niego wiele cennych informacji. Nie omyliłem się. Wskazał mi szereg sklepów, gdzie można było kupić narzędzia, a przede wszystkim poinformował mnie, że największa firma żelazna, wrocławska „Skeyde”, posiadająca składy na ulicy „Ofiar oświęcimskich” pozostaje pod dozorem i sekwestrem państwa i że tam znajdują się niewyczerpane zapasy narzędzi, stali i metali nieżelaznych. Nadzór nad składem należy do reprezentanta Ministerstwa Skarbu oraz Kierownika Funduszu Inwestycyjnego Odbudowy Polskich Ziem Odzyskanych — F.J.O.P.Z.O.

Postanowiłem zaraz nazajutrz, bo do Wrocławia przyjechaliśmy wieczorem, odszukać reprezentanta F.J.O.P.Z.O., przedstawić mu potrzeby naszej fabryki, upoważnienia i poprosić o pomoc. Należało najpierw dostać zezwolenie na zakup i wywóz z Dolnego Śląska materiałów i wszystkiego, co się ma zamiar wywieźć poza jego granice. Z duszą na ramieniu przechodziłem przez puste korytarze i pokoje. Lęk mnie ogarniał na myśl, czy zdołam przekonać urzędującego tam dygnitarza o potrzebach naszej odbudowującej się fabryki, położonej z dala od centrów przemysłowych i źródeł zaopatrzenia, której los leżał mi na sercu, bo przecież budowałem ją w roku 1927.

Chwilę stałem pod drzwiami, starając się opanować, potem zapukałem i wszedłem. W mrocznym pokoju siedział za biurkiem pokrytym stosem aktów barczysty mężczyzna. Siedział odwrócony od okna, na którego tle widoczna była tylko Jasna plama podłużnej twarzy. Nie czekając na moją prezentację, odezwał się miłym, donośnym, skądś znanym mi głosem: „Co pana inżyniera do mnie sprowadza?” „Zna mnie, to świetnie, ale kto to jest?” — pomyślałem. Szybko zbliżyłem się do biurka i ku mej ogromnej radości poznałem w „dygnitarzu” swego obozowego oświęcimskiego kolegę inż. Ruckiego. Był w Oświęcimiu jednym z obsługujących tzw. rolwagen, czyli wózek czterokołowy, który transportował wewnątrz obozu wszystko, co trzeba było transportować, a więc żywność do kuchni obozowej, śmiecie, meble, a niekiedy i trupy. Wysłuchał w milczeniu mojej prośby i argumentów a podumawszy chwilę powiedział: „Rzecz jasna, że pomogę wam. Nie zapomnę panu nigdy tego, że w Oświęcimiu pożyczył mi pan dwie książki: Fizykę nowoczesną Chwolsona i Rachunek różniczkowy i całkowy Autenmayera. Dzięki tym książkom odświeżyłem moje wiadomości i dzięki nim przetrwałem czasy, w których samotność i brak pracy umysłowej zaprowadziłyby mnie do szpitala dla obłąkanych, więc na śmierć.”

Tego samego dnia w południe otwarły się dla naszej ekipy podwoje niedostępnych składów Skeydego, gdzie znajdowaliśmy wszystko, co nam było potrzebne, od narzędzi pomiarowych do tarcz szlifierskich, od wierteł spiralnych i frezów modułowych do prętów ze stali, brązu i mosiądzu oraz blach o stopniowej grubości, począwszy od 0,1 mm.

Towarzyszący ml mistrz Ludwik Majda wspinał się jak na wysokogórskiej wspinaczce po olbrzymich regałach składu Skeydego i chyba węchem wykrywał rozmaite wspaniałe, brakujące nam narzędzia.

Gdy po kilkudniowej wyprawie wróciliśmy do Tarnowa wyładowanym po brzegi samochodem, rozjaśniły się oblicza naszych robotników, mistrzów, mechaników i elektrotechników. Zapełniły się puste półki naszych magazynów. Było już czym odbudować zniszczoną przez hitlerowców Fabrykę Związków Azotowych w Tarnowie.

Mgr Inż. Karol Nowak Zakłady Elektrod Węglowych im. 1 Maja w Raciborzu

Racibórz wywierał w czerwcu 1945 roku opłakane wrażenie. Miasto było opustoszałe. Wypalone puste domy straszyły otworami okiennymi. Ulice były zasypane gruzem. Poruszanie się wśród tych ruin było trudne i niebezpieczne, gdyż odpadały gzymsy, rynny, część okien itp. Ludzi prawie się nie widziało. Ewakuowana ludność miejscowa bardzo powoli powracała do rozbitych domostw. Miasto było pozbawione światła i wody.

Zakłady Siemens Piania (dzisiejsze Zakłady Elektrod Węglowych im. 1 Maja) były całkowicie zburzone i wywieziono z nich wszystkie urządzenia. Mijała właśnie pięćdziesiąta rocznica powstania tych zakładów. Inżynier, który przejmował fabrykę od władz radzieckich, powiedział: „na stróża się nie nadaję, a nic więcej nie ma tu do roboty”. Mnie polecono zorganizować i uruchomić zakłady. Na apel zgłosiło się kilkudziesięciu ludzi, mężczyzn i kobiet, którzy aczkolwiek popuchnięci z głodu i choroby, chętnie wzięli się do uporządkowania terenu zakładu. Rzemieślnicy przynieśli swoje narzędzia z domu i tak zaczęliśmy naprawiać ogrodzenie i zabezpieczać wejście. Równocześnie zabraliśmy się do gaszenia hałd węgla i koksu, do usuwania gruzów i śmieci. Jeden z budynków na terenie zakładu zabezpieczyliśmy od wpływów atmosferycznych, przeznaczając go na pomieszczenie magazynu, biura i mieszkania. Zorganizowaliśmy kuchnię dla załogi, w której niestety najpoważniejszą strawą były ziemniaki kraszone olejem jadalnym. Ziemniaki znajdowaliśmy w piwnicach zburzonych domów. Zakład nie miał wody, światła ani energii, dlatego postarałem się o przydział cegielni, w której była lokomobila. Ona też przewieziona na teren Planii, dała pierwszą produkcję pary i światła. Zorganizowaliśmy warsztat stolarski, w którym uzupełniało się brakujące na terenie zakładu okna i drzwi. Następnie uruchomiliśmy warsztat ślusarski, po czym resztę warsztatów mechanicznych i biuro konstrukcyjne. Biuro konstrukcyjne wspólnie z warsztatem modelarskim pozwoliło nam na skompletowanie prasy do produkcji elektrod karbidowych. Wielkie usługi oddała nam przy tym Huta Karol w Wałbrzychu oraz Rybnicka Fabryka Maszyn. Dla zaopatrzenia pracowników w chleb, zmontowaliśmy z różnych części młocarnię do zboża, dobierając odpowiedni silnik elektryczny. Tą młocarnią świadczyliśmy usługi okolicznym rolnikom, uzyskując w ten sposób zboże dla pracowników. Trudność zmielenia zboża nakazała nam uruchomienie młyna. Młyn ten był unieruchomiony, ponieważ właściciel porzucił go nie zabezpieczywszy przed mrozami. Lód rozsadził kocioł i maszynę parową. Wyszukanie, wyremontowanie i zainstalowanie odpowiedniego motoru elektrycznego pozwoliło uruchomić młyn, uzyskać odpowiednią mąkę i otrzymać pierwszy wypiek chleba. Chleb ten zadecydował, że pierwotna garstka 35 ludzi, którzy się zgłosili w pierwszych dniach do pracy systematycznie się powiększała, choć panujący tyfus ogromnie utrudniał tok pracy. Tenże tyfus i mnie złożył na sześć tygodni do łóżka. Ofiarna załoga nie przerywała jednak pracy. Silna wola, szczery patriotyzm oraz pełne zrozumienie doniosłego zadania uruchomienia zakładu były bodźcami do pracy załogi bez wytchnienia. Usunięto z ruin padlinę, gruz, gnój i śmiecie. Kaleczono ręce i nogi szkłem i żelaziwem (brak ubrań ochronnych).

Przy pomocy Zakładów Koksochemicznych w Hajdukach uruchomiono laboratorium chemiczne, pobierano próbki z poszczególnych miejsc zakładu i poszczególnych stadiów fabrykacyjnych, przeprowadzono szereg analiz w Zabrzu, Hajdukach i Chorzowie oraz Raciborzu. Zorganizowano archiwum fabryczne, przeglądając każdy nawet najmniejszy strzępek podartych i zbrukanych papierów, by z tak zebranych dokumentów odtworzyć schematy i technologię produkcji. Wciąż wyszukiwano pracowników i takich fachowców, którzy zetknęli się już z tym przemysłem, jak również takich, którzy chcieli poświęcić się temu przemysłowi i dzielić los tej fabryki. Wynajęto budynek przyległy do fabryki, który się względnie nadawał do zamieszkania i założono administrację fabryki, biura z kuchnią robotniczą. Odremontowano budynki warsztatowe i uruchomiono warsztaty: mechaniczny, modelarski, stolarski, ciesielski, ślusarski, kowalski, spawalniczy, rymarski i narzędziarski. Zakład poddano szczegółowej inwentaryzacji, która wykazała, że pewną ilość elektrod da się jeszcze zastosować do pieców karbidowych, czy to wprost czy teżprzez małą obróbkę mechaniczną. Znaleziono także trochę elektrod zdatnych dla przemysłu hutniczego. Z ogromnym trudem ładowano elektrody, których ciężar przekraczał nawet tonę. Dopiero przy przewiezieniu i zmontowaniu suwnicy z dawnej firmy Ganz-Hegenscheidt usprawniono tę czynność, która jest zadaniem bardzo odpowiedzialnym z uwagi na materiał elektrod, który jest kruchy i przy wstrząsach może spowodować powstanie wewnętrznych pęknięć, bardzo przykrych w pracy elektrod w piecach. Inwentaryzacja wykazała także posiadanie szeregu elektrod różnych typów „w stanie zielonym” tj. przygotowanych do wypalania. Ta okoliczność wysunęła sprawę odbudowania i uruchomienia pieca do wypalania elektrod na pierwszy plan.

Dla uruchomienia pieca do wypalania elektrod musiano zainstalować generator gazowy. Generator ten zbudowano z różnych pozostałych części na terenie Opolszczyzny, a więc różnych odmiennych typów generatorów, dopełniając te części uzupełnieniami narysowanymi już przez naszych konstruktorów, a wykonanymi przez huty. Do generatora gazowego, jak również do ogrzewania warsztatów, potrzeba było pary. Ponieważ nie wystarczała już para otrzymywana z uruchomionej lokomobili, nasunęła się konieczność sprowadzenia z Muchoboru pod Wrocławiem dwóch kotłów parowych z Zakładu Koksochemicznego, który nie był przeznaczony do odbudowy. Te poczynania pozwoliły na wypalenie około 1000 ton elektrod dla karbidowni w Chorzowie.

Równocześnie z wypalaniem elektrod trwała i wzmagała się praca nad odbudową i uruchomieniem innych działów fabryki, a mózgi wypalały się nad wyszukiwaniem coraz to nowych dróg do produkcji elektrod. Jedyną podstawą tej pracy były niekompletne segmenty prasy szczęśliwie odszukane w żelastwie.

Przeróbka części, uzupełnienie ich, dobranie sterowni, sprowadzenie pomp ze Szwecji, pozwoliło w końcowym efekcie na wyprasowanie pierwszej elektrody, co miało miejsce w dniu 15 maja 1946 roku. Od tej przełomowej daty trwa odbudowa i systematyczna rozbudowa. Dalszym ważnym zdarzeniem było przewiezienie, zmontowanie i uruchomienie turbiny parowej z Kopalni Matylda, a następnie skonstruowanie i zbudowanie pieca do grafityzacji koksu i pieców do grafityzacji elektrod. W tym czasie zbudowano też Zakładowe Laboratorium Badawcze i rozpracowano technologię całego szeregu drobnych wyrobów specjalnych oraz uruchomiono produkcję taką jak: węgle kinowe, węgle spawalnicze, szczotki do motorów elektrycznych, płytki oporowe i wiele innych artykułów.

Dawniej w Raciborzu wyrabiano tylko artykuły ciężkie, praco- i surowcowo chłonne tj. ciężkie elektrody karbidowe. Obecnie zaś produkuje się cały asortyment elektrod od najmniejszych do największych i od najtańszych do najdroższych. W Zakładach Elektrod Węglowych im. 1 Maja w Raciborzu robi się to, co robiło się dawniej w trzech zakładach wzajemnie się uzupełniających.

Prof. dr Tadeusz Hobler

Początki pierwszego po wojnie biura projektowo-konstrukcyjnego przemysłu chemicznego, pod niezbyt udaną nazwą G.B.I.O. (Główne Biuro Inwestycji i Odbudowy), podkreślającą aktualne wówczas hasło odbudowy, zbiegają się z początkiem formowania się polskiej państwowości na Górnym Śląsku, prawie bezpośrednio po wyzwoleniu tej ziemi. Dlatego też pierwsze kroki, jak i warunki, w jakich podejmowaliśmy nasze zamierzenia, miały jeszcze wiele z atmosfery wojennej i z charakteru przygody.

Korzystając z faktu, że dyrekcję fabryki azotowej w Chorzowie, która podjęła już pracę, objął bardzo uczynny kolega dr inż. Włodzimierz Bobrownicki, oraz korzystając z dawnych znajomości na terenie tego zakładu, założyłem pierwszą bazę organizacyjną w tzw. pokojach gościnnych tej fabryki. I tu zaczęła się zbiórka pierwszych chętnych do zamierzonej pracy. Większość z niewielu zgłaszających się stwierdziła, że nie ma tu warunków do pracy i wracała na swoje dotychczasowe wygodniejsze posady. Pierwszym z kolegów, który rzeczywiście zaczął współpracę był mgr inż. Aleksander Udrycki, z którym jako najbliższym współpracownikiem nie rozstawałem się aż do połowy r. 1947. Pełen entuzjazmu i niespożytej energii dwoił się i troił, załatwiając tysiące spraw organizacyjnych. Dość szybko zebrała się mała grupa pracowników technicznych. Byli to inżynierowie: Karol Hülle, Tadeusz Ługowski, Władysław Plaskura, Stanisław Wein, konstruktorzy — technicy (którzy uzyskali stopień inżyniera) Eugeniusz Muszyński, Józef Strzelczyk i rysownik Józef Fajge.

Zaczynanie dosłownie z niczego, podstawowe niedostatki życiowe, brak narzędzi pracy, a przy tym niezachwiany optymizm i entuzjazm stwarzały wiele sytuacji całkiem niezwykłych. Mimo że zdobyłem później wielu zacnych i wartościowych współpracowników, ten pierwszy, „pionierski” że go tak nazwę, zespół dzielnych ludzi wspominam z uznaniem i sentymentem szczególnym.

Na pierwszym powojennym Zjeździe Inżynierów i Techników Chemii, na którym po raz pierwszy od kilku lat z największym wzruszeniem odśpiewano „Rotę”, referowałem sprawy zniszczeń i odbudowy przemysłu chemicznego w oparciu o bardzo jeszcze wówczas niepełne informacje, jakimi dysponowaliśmy. Przy tej sposobności starałem się uzasadnić konieczność powstania takiej placówki jak nasza i apelowałem do kolegów o pomoc kadrową.

Po kilku miesiącach organizacja technicznej strony G.B.I.O. obejmowała następujące główne działy: Biuro Studiów, Biuro Konstrukcyjne, Zakład w Wyrach i Zakład w Strzybnicy. Równocześnie powstała równolegle pełna administracja przedsiębiorstwa, której prowadzenie oddałem później w doświadczone ręce mgr inż. Stefana Rażwańskiego.

Dyr. Tadeusz Szymański, 4.V.45

Ta wiosna była niezwykła już od 12 stycznia. Na polach leżał gruby śnieg, siarczysty mróz odstraszał od wyjścia z domu, a ludzie podróżowali jak w najpiękniejsze lato, całymi gromadami, setki kilometrów, we wszystkie strony świata. Wracano do spalonych domów, zburzonych fabryk, szukano najbliższych, szukano towarzyszy pracy, z troską myślano o jutrze zasnutym ponurą mgłą olbrzymich zniszczeń i z ogromną ulgą zarazem, że to już koniec koszmarnej udręki lat minionych, że przychodzi nowe, że ci którzy je przynieśli uśmiechają się życzliwie, wożą podróżnych nawet setkami kilometrów, byleby po drodze i szybko, bo przecież tam na zachodzie jeszcze grają armaty.

To nowe było jak to wiosenne ciepło — rozczesywało chmury, topiło lody, rodziło chęć do życia, do usuwania zniszczeń, a nawet do budowania mniej lub więcej śmiałych planów na przyszłość.

W ogromnym rojowisku ludzi, jakim był Kraków po powstaniu warszawskim, wrzało bardziej i inaczej jak w innych miastach Polski. Tu nie trzeba było usuwać gruzów z ulic, tu poza nielicznymi wyjątkami fabryki i warsztaty były nieuszkodzone, tu były największe zapasy towarów i można było najłatwiej rozpocząć nowe życie — organizować je według nowych potrzeb. A poza tym była tu wielka ilość ludzi, spędzonych przez wojnę z całej Polski reprezentujących chyba wszystkie możliwe zawody, ogromną gamę umiejętności i wielki zapas energii i sił, no i najczęściej nie mających przynajmniej na razie dokąd wracać.

W rojowisku tym chemicy tworzyli grupę największą, najbardziej zwartą i zorganizowaną, bo większość z nich pracowała przez całą wojnę w jednym dużym zakładzie chemicznym w Generalnej Guberni jakim była fabryka sody w Krakowie. Byli tu wysiedleńcy z Mątew, z cementowni „Grodziec”, z Zarządu Zakładów Solvay z Warszawy, inżynierowie, ekonomiści, mistrzowie, robotnicy.

Już w pierwszych dniach lutego 1945 r. w Krakowie zaczęto myśleć nie tylko o uruchomieniu lokalnych fabryk, ale i o tym co się dzieje na innych obszarach Polski, kto i gdzie powinien zacząć pracę. Jednak o ile do uporządkowania warsztatów lokalnych zabrać się było łatwo, to myśleć i radzić skutecznie, o zakładach odległych niekiedy setki kilometrów bez znajomości ich stanu było niemożliwością. Zrobienie pierwszego rekonesansu dla stwierdzenia stanu warszawskiego oddziału Zakładów Solvay zaproponowano mi na pierwszej naradzie, a na drugi dzień rano wyruszyłem z Krakowa na rowerze do Warszawy, mając w plecaku bochenek czarnego chleba, nieco margaryny i sera. Podróż trwała trzy dni, bo na tej trasie spotkanie jakiejkolwiek ciężarówki było przysłowiowym marzeniem ściętej głowy, a o pociągach nikt wtedy jeszcze nie myślał. W Warszawie zastałem zupełnie nietknięte magazyny na Bema 95, nieuszkodzony dom zamieszkały częściowo przez dawnych pracowników Solvaya, częściowo przez przygodnych lokatorów i zburzony dom na Czackiego. Magazyny były puste i zarekwirowane przez wojsko na nieprzewidziane potrzeby. Próba przedostania się na Pragę i nawiązania łączności z Ministerstwem Przemysłu i Handlu nie udała się.

Powrót trwał niestety dłużej bo 5 dni mimo że do Częstochowy udało mi się dojechać na dachu wagonu (nocą wraz z rowerem), a od Częstochowy na rowerze do Krakowa z dwudniowym leżeniem w chłopskiej chałupie na barłogu w gorączce jaka się wywiązała po wagonowej eskapadzie. Mniej więcej w dwa tygodnie po tym podobną podróż odbył do Mątew dr Pischinger i tam już został organizując uruchomienie fabryki. Tymczasem w Krakowie inż. Łempicki i dr Jajte odbudowywali częściowo spaloną fabrykę i szukali niezbędnych materiałów. Jednocześnie powoli krystalizowała się koncepcja organizacji przemysłu sodowego w Polsce, przy czym udział w tych pracach brali inż. Łempicki, dr Jajte, mgr Szonert i inż. Kwasieborski. Na przełomie marca i kwietnia prace nad uruchomieniem fabryki w Borku były na tyle posunięte, że trzeba było znowu wybrać się do Warszawy. Tym razem jechała już delegacja złożona z trzech osób, luksusowo niemal, bo ciężarówką, załadowaną workami z sodą, jako środkiem płatniczym na ewentualne zadatkowanie lub zakup: lokomotywki w Chrzanowie, rur w Sosnowcu i armatur w Zawierciu. Aż do rogatek wolskich podróż upłynęła gładko, tu jednak zatrzymał nas patrol wojskowy i zażądał dokumentów.

— Komu prinadleżat eta maszyna?

— Zawodom Solvay.

— Eto germanskaja trofiejnaja. My bieriom jejo.

I nie pomagały nic tłumaczenia ani dokumenty, które udowadniały, że istotnie samochód jest własnością fabryki. Trzeba było zsiąść, samochód zostawić i na piechotę iść trzy kilometry do najbliższej komendantury. Zresztą i ta wizyta niewiele pomogła. Uzyskaliśmy jedynie zapewnienie, że o ile w ciągu dwóch dni przedstawimy zaświadczenie z ministerstwa, że fabryka istotnie potrzebuje samochodu, otrzymamy go z powrotem.

Tak więc zamiast omawiać przyszłą organizację przemysłu sodowego, szukaliśmy kogoś ktoby miał uprawnienie takie zaświadczenie wydać. W rezultacie w jakiś tam sposób owi dwaj towarzysze wrócili samochodem do Krakowa, mnie zaś pozostawiono w Warszawie, żeby prowadzić rozmowy.

Mieszkałem 45 km od Warszawy i co drugi dzień dojeżdżałem na rowerze na Szwedzką, gdzie mieścił się departament chemii.

Kiedy pierwszy raz zjawiłem się w departamencie, tak dyr. Janowski jak i jego zastępca Chęciński patrzyli na mnie trochę jak na wariata. No bo jakże... Z Krakowa na rowerze po to żeby organizować przemysł sodowy. Ale kiedy im wyjaśniłem, że nie jestem jakimś tam wolontariuszem, ale posłuję od całego aktywu Solvaya, i że możemy z Krakowa przysłać sodę dla ludności Warszawy, twarze się rozjaśniły i przyjęto mnie z otwartymi ramionami, zapoznano z resztą pracowników departamentu i nawet wystarano się o jakiś trójnożny stolik i krzesło. „Gorączka” Chęciński zaraz mi zaczął wybijać z głowy jakiś tam przemysł sodowy, małomówny Janowski pomrukiwał coś pod nosem i tak zaczęła się dyskusja, która trwała prawie pół miesiąca.

Prowadziliśmy ją z Chęcińskim, konfrontując od czasu nasze poglądy z innymi kolegami i powoli rodziły się pomysły jakie powinno być zjednoczenie, jak zjednoczenie powinno być zorganizowane, co z zaopatrzeniem, sprzedażą, gdzie siedziby itd. Wszystko to było płynne, nieugruntowane konfrontacją z terenem, a zwłaszcza z przedstawicielami fabryk i Katowickim Zjednoczeniem Terenowym.

Dla mnie jedno tylko było pewne, że nie jakiś tam przemysł sodowy, ale zjednoczenie przemysłu nieorganicznego, w którym trzon stanowiły zakłady sodowe w Krakowie i Mątwach. W rezultacie po dwóch tygodniach wyjeżdżałem do Krakowa (już nie na rowerze) z delegacją organizowania zjednoczenia nieorganicznego wspólnie z zainteresowanymi.

W Krakowie zastałem pewne zmiany. Prace nad uruchomieniem fabryki były w pełnym toku, stąd zabawa w organizowanie jakichś tam zjednoczeń, któreby nie robiły sody, była dla byłych sodziarzy całkiem nie atrakcyjna. Łempicki uśmiał się ze mnie serdecznie, Jajte zadrwił, inni poszli do swej pracy i w rezultacie zostaliśmy w trzech tj. mgr Szonert, inż. Kwasieborski i ja. Pracowaliśmy na Pijarskiej (róg Sławkowskiej) i tu też na 4 maja 1945 roku zwołaliśmy pierwsze plenarne zebranie członków Zjednoczenia Nieorganicznego. Zebranie było zwołane na godz. 9, a o godz. 8 rano wszedł do mojego pokoju nieznajomy pan i przedstawił mi się z uśmiechem:

— Zmaczyński jestem.

Nazwisko nie było mi znane, toteż spytałem:

— Pan reprezentuje jaki zakład?

— Żaden. Jadę prosto z Katowic ze Zjednoczenia, a interesuje mnie to Wasze zebranie bardzo, jako pierwsze tego rodzaju. Dla wyjaśnienia dodam, że od czterech dni mam nominację na generalnego dyrektora Centralnego Zarządu Przemysłu Chemicznego, więc rozumie pan chyba moje zainteresowanie i obecność. Ucieszyłem się bardzo, że nareszcie ktoś mnie wyręczy w roli gospodarza i przewodniczącego zebrania, czemu dałem wyraz ściskając serdecznie rękę profesora, ale spotkał mnie zawód. Profesor bowiem oświadczył, że bardzo sobie życzy, aby w ogóle nikomu nie mówić o jego nominacji i roli, gdyż to mogłoby uczestników krępować w swobodzie wypowiedzi.