Proszę państwa do gazu i inne opowiadania - Tadeusz Borowski - ebook + książka

Proszę państwa do gazu i inne opowiadania ebook

Borowski Tadeusz

4,1

Opis

Tadeusz Borowski do obozu w Oświęcimiu trafił, gdy miał dwadzieścia jeden lat. Przetrwał.

„Cała nasza wina leży w tym, że przeżyliśmy. Jako martwi bylibyśmy bohaterami” – stwierdził kilka lat później. Swoje pierwsze opowiadania napisał w 1945 roku, kiedy w Polsce nie ukazała się jeszcze ani jedna książka, która mówiłaby o obozowej rzeczywistości.

Borowski pokazał, jak ludzie przystosowywali się do nowych warunków, z jednej strony podejmując walkę o życie, ale z drugiej – zgadzając się na bierny udział w zbrodni. Portretował również ludzi gotowych dokonać potwornych rzeczy, byle tylko przetrwać, ofiary, które nieraz stawały się katami wobec swoich współwięźniów.

Opowiadania Borowskiego, pisane oszczędnym, pozbawionym emocji językiem, wywołały ostry spór o jego postawę i sposób pokazywania życia obozowego. Do dziś jest to jeden z najbardziej wstrząsających obrazów holokaustu.

W nowym wydaniu zostały zebrane utwory z tomów Pożegnanie z Marią i Kamienny świat. Wstępem opatrzył je Maciej Libich.

W dobie popularności książek ukazujących tamte czasy w sposób sztampowy i upudrowany, a także usilnych starań polityków, by zamazać obraz historii dla doraźnych celów, teksty Borowskiego jawią się jako odtrutka. To boleśnie szczere opowiadania, które ukazują okupacyjny świat bez przemilczeń i upiększeń.

Ze wstępu Macieja Libicha

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 428

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (10 ocen)
4
3
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawca, redaktor prowadzący ANDRZEJ SZEWCZYK
Wstęp MACIEJ LIBICH
Korekta URSZULA DRABIŃSKA, BEATA WÓJCIK
Projekt okładki i stron tytułowych ANNA POL
Łamanie
Koordynatorka produkcji PAULINA KUREK
Copyright for this Edition © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2022 Copyright for the Preface © by Maciej Libich
Warszawa 2022 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-67157-75-9
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 [email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Życie po końcu świata

Wciąż nie potrafimy zrozumieć makabrycznych wydarzeń, do których doszło w połowie ubiegłego wieku – Zagłada, a wraz z nią cała II wojna światowa wymykają się racjonalnym wyjaśnieniom. Jak to się stało, że nowoczesne społeczeństwo, w szczytowym okresie rozwoju nauki i kultury, dopuściło do takiej zbrodni? Dlaczego rozwijającą się technologię wykorzystano, by mordować miliony zamiast czynić świat lepszym? Kto ponosi za to odpowiedzialność? I czy wojna może się jeszcze powtórzyć? Dziś, gdy wkraczamy w trzecią dekadę XXI wieku, a groźba odrodzenia faszyzmu staje się coraz bardziej realna, pytania te niepokoją ze zdwojoną siłą. Jeśli szukać na nie odpowiedzi, to w twórczości Tadeusza Borowskiego – pisarza, który jako jeden z pierwszych zgłębił szaleństwo wojny i Zagłady.

Pierwsze szkice prozatorskie Borowskiego powstawały w niemieckim obozie zagłady Auschwitz-Birkenau. Choć w dużej mierze mówią one o kondycji „człowieka zlagrowanego” – jednostki zniewolonej przez system totalitarny i poddanej najstraszniejszym próbom charakteru – w rzeczywistości dotyczą zjawisk o wiele ogólniejszych. Opowiadania te są bowiem nie tylko świadectwem ludzkiego okrucieństwa, którego skali nie potrafiliśmy sobie wcześniej nawet wyobrazić, lecz także dowodem upadku wszelkich wartości, norm moralnych i praw; symbolem końca pewnej epoki. W dobie popularności książek ukazujących tamte czasy w sposób sztampowy i upudrowany i usilnych starań polityków, by zamazać obraz historii dla doraźnych celów, teksty Borowskiego jawią się jako odtrutka. To boleśnie szczere teksty, które ukazują okupacyjny świat bez przemilczeń i upiększeń. Bezwarunkowa autentyczność Borowskiego, choć niekiedy trudna w odbiorze, wynika z jego doświadczeń. Pojmany w 1943 roku przez gestapo, więziony najpierw w Pawiaku, potem w Auschwitz, a następnie w Dachau i obozie dla dipisów[1], doświadczył wojennej rzeczywistości w jej najpełniejszym wymiarze. Aż do samobójczej śmierci w 1951 roku próbował przepracować te traumatyczne wydarzenia w swoich prozach i zrozumieć, dlaczego doszło do tak hańbiącego upadku człowieczeństwa.

Urodził się w 1922 roku. Należał do pokolenia Kolumbów, które dorastało podczas wojny i przez jej pryzmat postrzegało rzeczywistość – wywodzili się z niego również Krzysztof Kamil Baczyński, Tadeusz Gajcy, Jan Józef Szczepański, Tadeusz Różewicz czy Roman Bratny. Tadeusz był drugim synem Stanisława i Teofili Borowskich. Przyszedł na świat w Żytomierzu, na Ukrainie, pół tysiąca kilometrów od dzisiejszej granicy z Polską, i nie miał łatwego dzieciństwa. W 1926 roku jego ojciec został aresztowany i wywieziony do Karelii – na obrzeża ZSRR – za dawną przynależność do Polskiej Organizacji Wojskowej, tajnego zgrupowania polskich żołnierzy, którzy walczyli o niepodległość. W 1930 roku losy męża podzieliła Teofila Borowska; zesłano ją na daleką Syberię, nad rzekę Jenisej. Starszy brat Juliusz trafił więc do internatu, a nad Tadeuszem opiekę przejęła ciotka. Była to pierwsza styczność Borowskiego z metodami totalitarnego ustroju, a prędko miał poznać jego kolejne oblicze. Na początku lat trzydziestych na Ukrainie i w ZSRR wybuchła klęska głodu, która w latach 1932–1933 – według ostrożnych szacunków – pochłonęła życie niemal dziewięciu milionów ludzi. Dziś wiadomo, że doszło wtedy do jednego z pierwszych ludobójstw przeprowadzonych na tak szeroką skalę, skrupulatnie zaplanowanego przez Józefa Stalina. Trudno powiedzieć, co widział wówczas Tadeusz. Pewne jest natomiast, że nie mieszkał już na Ukrainie podczas najtragiczniejszych miesięcy Wielkiego Głodu. Na początku 1932 roku Stanisław Borowski został wymieniony za kilku komunistów więzionych w Polsce, dokąd niebawem trafił. Bracia musieli udać się w długą i samotną podróż przez Koziatyn i Kijów aż do Moskwy. Dopiero stamtąd mogli wyruszyć do Polski. Dotarli tam bezpiecznie i ledwo rozpoznali ojca. Dwa lata później uwolniono również Teofilę, a rodzina zamieszkała na ulicy Smolnej w Warszawie.

Borowskim nie wiodło się najlepiej. Ojciec zarabiał niewiele, w związku z czym matka musiała wrócić do pracy jako krawcowa, ale nawet wówczas edukacja braci pochłaniała większość środków. Dodajmy, że na początku lat trzydziestych w Europie szalał Wielki Kryzys: rosła inflacja, ceny szybowały w górę, miliony osób straciło pracę, a w biedniejszych dzielnicach pojawiało się coraz więcej baraków z bezrobotnymi, w których panowała straszliwa nędza. W takich warunkach rozkwitał faszyzm. W 1933 roku Hitler, dekadę po nieudanym puczu monachijskim, przejął władzę w Niemczech, zdelegalizował partię komunistyczną – właściwie jedyną opozycję w parlamencie – a Rzesza rozpoczęła przygotowania do wojny. W tym czasie gwałtownie rosły antysemickie nastroje. W 1937 roku w Polsce oficjalnie wprowadzono getto ławkowe: uczniowie i studenci pochodzenia żydowskiego musieli siadać w wyznaczonych miejscach. Próbowano też ograniczyć ich liczbę na uniwersytetach, a na ulicach często dochodziło do bójek Żydów z przedstawicielami Obozu Narodowo-Radykalnego. Temu wszystkiemu przyglądał się nastoletni Tadeusz. Do 1939 roku uczył się w gimnazjum Czackiego, maturę napisał zaś już po wybuchu wojny, w 1940. Czasy te opisywał w jednej z krótkich nowel, Maturze na Targowej (1947): „Ziemia pachniała wiosną. Kwitła na polu dziewanna i brzęczały pszczoły. A w mieście, leżącym za rzeką, jak w głębokiej dżungli odbywały się łowy na ludzi”. Tak Borowski wspominał jedną z pierwszych niemieckich łapanek, która miała miejsce właśnie w dniu jego matury. Wejście w dorosłość oznaczało więc konieczność dostosowania się do wojennych warunków, co zresztą wprost oznajmił chłopcom egzaminujący ich profesor: „No, panowie (to «panowie» zaakcentowało naszą nową dojrzałość z chemii), nie bądźcie głupi i nie dajcie się złapać”.

Niedługo potem, jesienią 1940 roku, osiemnastoletni Tadeusz trafia na tajne komplety i zaczyna studia polonistyczne; jednym z jego wykładowców jest profesor Julian Krzyżanowski, wybitny historyk literatury. Na zajęciach Borowski poznaje Marię Rudno, przyszłą narzeczoną. Angażuje się w naukę, zaczyna też pisać poezję i debiutuje podczas jednego ze spotkań organizowanych przez uczestników kompletów – zawstydzony czyta na głos kilka swoich wierszy. W tym czasie pracuje też jako magazynier, by pomóc w utrzymaniu rodziny, która musiała przenieść się z kamienicy, zburzonej we wrześniu 1939 roku, do fabrycznej przybudówki. Warunki były tam opłakane: brud, wilgoć, zimno, brak jakichkolwiek wygód. Doświadczenie biedy – od której właściwie nie było ucieczki, szczególnie jeśli żyło się zgodnie z prawem stanowionym przez okupanta – wpłynęło na krystalizowanie się poglądów Borowskiego. Sympatyzował on z socjalistami i zapewne dlatego zaciekle polemizował z rówieśnikami związanymi z nacjonalistycznym pismem „Sztuka i Naród”. Jego ataki ściągali na siebie wspominany już Gajcy, Andrzej Trzebiński, a w szczególności Wacław Bojarski, redaktor naczelny pisma, któremu Borowski poświęcił jedną ze swoich błyskotliwych satyr:

Gdybym mógł, na twoje hasła

tobym, drogi Wacku, na...

(Jak odgadniesz rym, dopiero

idź i buduj swe Imperium.)[2]

Sprzeciw Borowskiego socjalisty budziły jednak nie tylko imperialistyczne poglądy kolegów, które wywoływały zrozumiałe skojarzenia z agresją Rzeszy, lecz także kapitalizm. Nie był to oczywiście kapitalizm, jaki pisarz znał sprzed wojny, tylko wszechobecny handel: drobny, oddolny i nielegalny. Zasady działania pozostały jednak te same – rynek pozwalał wybrańcom zbić fortunę, często na czyjejś krzywdzie, podczas gdy reszta ledwo utrzymywała się na powierzchni. Tadeusz nie godził się na taki stan rzeczy. Nieuczciwość, wyzysk i żerowanie nie tylko na żyjących opisał po latach w jednym ze swoich słynniejszych opowiadań, Pożegnaniu z Marią (1947), portretując sprzedawcę, który pracował nieopodal magazynu: „Dzień w dzień wpadałem do niego po ćwiartkę razowego chleba, dziesięć deko kiszki kaszanej i dwa deko masła. Z reguły mi nie doważał, a cenę wydatnie zaokrąglał. Uśmiechał się wstydliwie, ale ręka drżała mu przy zgarnianiu pieniędzy”. Borowski jednak rzadko kiedy oskarżał pojedynczych ludzi – nie był moralizatorem, lecz moralistą. Jeśli wysnuwał jakieś zarzuty, kierował je w stronę całego społeczeństwa. Zło, jego zdaniem, nie miało narodowości, wyznania ani koloru skóry, nie należało też do żadnej klasy:

Zresztą! On nie dolewał do pełna setki bimbru, nie doważał deko masła, ciął chleb na nierówne części i wyciskał z chłopów bezlitośnie forsę [...], gdyż sam chciał żyć [...]; firma budowlana zaś sprzedawała, tak chłopom, jak inżynierom, mokry ton, skamieniały cement, mieszała wapno z wodą, a lepik z piaskiem, a także, odbierając wagony z towarem, stwierdzała, przy cichym zrozumieniu magazyniera kolejowego, poważne manko, co natychmiast wpisywało się w księgi. Dostawca urzędowy nabierał w usta wody, miał bowiem z firmą osobne rachunki, których nie księgowano nigdzie.

Gdy Borowski pisał Pożegnanie z Marią, wiedział już, do czego może doprowadzić obojętność i przymykanie oka nawet na najdrobniejsze przejawy ludzkiej niegodziwości – takie jak niedoważenie masła. Jego opowiadania o czasach okupacji ukazują społeczeństwo, które niebawem dopuści się najgorszej zbrodni, a udział w niej będą mieć również ci ludzie, którzy za wszelką cenę „chcieli żyć”.

Na początku 1943 roku Borowski został aresztowany przez gestapo. Wpadł podczas obławy, gdy szukał Marii, która poprzedniego dnia nie wróciła do domu. Jak się okazało, również ona została schwytana przez nazistów – próbowała zdobyć fałszywe dokumenty dla znajomej. Wśród rzeczy Borowskiego żołnierze znaleźli antyniemieckie wiersze, a także egzemplarz powieści Nowy wspaniały świat Aldousa Huxleya. Pisarz trafił na Pawiak, do największego niemieckiego więzienia politycznego w Polsce, gdzie spędził dwa miesiące. Pobyt w celi opisał w tych słowach: „Moje dzieje więzienne są krótkie: głód, wilgoć i pluskwy podziemi Pawiaka”[3]. Nie wspomniał jednak o makabrycznych scenach widzianych przez kraty. 19 kwietnia rozpoczęło się powstanie w getcie warszawskim, którego mury sąsiadowały z więzieniem; była to pierwsza tak szeroko zakrojona akcja zbrojna przeciwko Niemcom. Borowski kilka lat później próbował zrekonstruować wydarzenia z tamtych dni:

Wyglądaliśmy przez okno, podstawiając stołek pod ścianę i zakrywając palcami judasza w drzwiach. Getto paliło się i dymy zasnuwały niebo, ciągnąc z wiatrem na wschód. Wreszcie pożar doszedł i do „naszej” ulicy. Doszedł jako gromada uzbrojonych po zęby esesmanów. Szli od domu do domu i przez okna wrzucali do pokojów na parterze granaty, które podpalały słomę zalaną benzyną.[4]

Przeżycia z Pawiaka zainspirowały Borowskiego do napisania noweli Chłopiec z Biblią (1946). Opowiada ona o kilku mężczyznach siedzących w więziennej celi: zecerze, urzędniku, przemytniku i oszuście, który udawał gestapowca, by kraść świnie. Codziennie słyszą strzały kolejnych egzekucji, ale udają zobojętniałych – przed towarzyszami i przed sobą. Być może zresztą części z nich naprawdę jest już wszystko jedno. W pewnym momencie narrator zostaje jednak przyłapany na posiadaniu ostrego kawałka szkła wszytego w podszewkę płaszcza, przy pomocy którego mógłby prędko odebrać sobie życie. Borowski, gdy pisał tę prozę, pierwsze próby samobójcze miał jeszcze przed sobą, lecz ewidentnie myśl o śmierci na własnych warunkach już wtedy nie była mu obca.

Rodzina próbowała przekupić Niemców, by wypuścili Tadeusza na wolność. Bezskutecznie. 29 kwietnia 1943 Borowski trafił do Oświęcimia. Gdy wysiadł z wagonu – na wpół uduszony – został zraniony bagnetem w udo, krwawił. Na ręce wytatuowano mu numer 119 198. Przeszedł najpierw kwarantannę w Birkenau, drugim obozie zespołu lagrów KL Auschwitz, wielkiego kompleksu baraków i krematoriów. Kilka tygodni wcześniej przestano gazować więźniów niebędących Żydami, teren obozu musiał się więc powiększać, by pomieścić wszystkich. W połowie 1943 roku w obozach Auschwitz przebywało już ponad sto tysięcy osób; każdego dnia pojawiały się też nowe transporty Żydów, których część od razu mordowano, a ich ciała palono w krematoryjnych piecach. Szacuje się, że w ciągu pięciu lat istnienia obozu Niemcy zabili około półtora miliona osób, z czego milion stanowili Żydzi. Nie sposób wyobrazić sobie zagęszczenie ludzi i chaos, jaki musiał tam panować.

O latach Borowskiego w Auschwitz wiemy stosunkowo niewiele. Zdaje się, że przez pewien czas pracował na Harmenzach – w dwóch podobozach, gdzie panowały nieco łagodniejsze warunki i łatwiej było wystarać się o dodatkowe porcje jedzenia. Jesienią trafił do szpitala z zapaleniem płuc i czterdziestostopniową gorączką. Gdy wyzdrowiał, mężczyźni pracujący w szpitalu zaproponowali mu, by objął funkcję nachtwachy, czyli nocnego stróża. W marcu 1944 przeszedł szkolenie i przemianowano go na flegera (szpitalnego sanitariusza). Dzięki temu po wielu miesiącach pobytu w obozie dowiedział się, że do Oświęcimia trafiła również Maria, która przebywała w kobiecej części Birkenau. Niebawem zaczęli ze sobą korespondować, choć nie było to łatwe.

Wcześniej Borowski kontaktował się właściwie wyłącznie z rodzicami. Jego listy z tych lat skupiają się w dużej mierze na jednym temacie – paczkach żywnościowych. 30 maja 1943 Tadeusz pisze: „Kochana Mamo [...], w paczkach przesyłaj mi tylko żywność i w każdej kawałek dobrego mydła. Jeśli moi przyjaciele i znajomi chcą, mogą mi też paczki przysyłać, np. z owocem, cebulą, marmoladą albo ciastka i słodycze” (NP, s. 25). 20 czerwca 1943: „Mateczko, [...] dotychczas otrzymałem 8 paczek. Jeśli możesz, przysyłaj więcej i częściej” (NP, s. 25). 5 lipca 1943: „Kochana Mamo [...], niestety jajka gotowane były zepsute. Przysyłaj świeże, dobrze zapakowane, nie gotowane jajka. [...] Przysyłaj większe paczki i możliwie często” (NP, s. 26). 23 stycznia 1944: „Mamo, zapiekany kalafior okazuje się bardzo praktyczny, przysyłaj więcej; poza tym trochę pasty do butów i możliwie dużo witaminy C w prawie każdej paczce” (NP, s. 30). Łatwo zrozumieć tę monotematyczność: listy były uważnie sprawdzane przez cenzurę, a więźniowie pisali je na specjalnych małych blankietach, musieli więc skupić się na tym, co najważniejsze. Ciekawszą korespondencję Borowski prowadził z Marią. Możliwe to było dzięki tak zwanym listonoszom – więźniom, którzy kursowali między kobiecymi i męskimi oddziałami. Tadeusz z Marią korzystali też z metody łańcuszkowej – wiadomości podawano z ręki do ręki, aż wreszcie trafiały do adresata, choć w takim przypadku czytali je wszyscy, stawały się więc w pewnym sensie własnością publiczną. Listy narzeczonych z oczywistych względów nie zachowały się, ale Borowski odtworzył je w 1945 roku, kiedy alianci wyzwolili więźniów z obozu. W ten sposób powstało opowiadanie U nas w Auschwitzu... (1945).

Zachowało się jednak kilka obozowych tekstów Borowskiego. Pobyt w Auschwitz miał być dla niego – przynajmniej wedle relacji towarzyszy ze szpitala – wyjątkowo płodny artystycznie. To piosenki, kolędy, satyry, ale i wiersze, które łączą się z twórczością przedlagrową. W poezji Borowskiego z lat 1939–1942 dominuje nastrój katastroficzny, do głosu dochodzi przeświadczenie, że świat zmierza w kierunku zagłady, a jedynym ratunkiem może być ucieczka „w puszcze, w jaskinie” – z dala od innych ludzi. To utwory patetyczne i metafizyczne, pełne nawiązań do języka biblijnego i dzieł kultury antycznej. Borowski prowadzi refleksję nad rolą poety w społeczeństwie i sposobami jego uczestnictwa w Historii, zastanawia się również nad kondycją mieszczaństwa – zdaje się, że już jako nastolatek widział pierwsze znamiona jego rozkładu. Wiersze oświęcimskie są tak samo apokaliptyczne i przepełnione nastrojem grozy, jednak dosadniejsze, mniej patetyczne, bardziej zakorzenione w konkrecie. Pojawiają się tu choćby „trzy miliony zmarłych” i „ludzkie cierpienie”, a także wprost opisywane Auschwitz, które sprowadza człowieczeństwo niemal wyłącznie do fizjologii, do ciągłej walki o przeżycie:

I oto, chwalca człowieka, leżę na pryczy baraku

i chwytam, jak ptaka lot, w palce legendę i mit,

lecz próżno w oczy człowiecze patrzę, szukając znaku.

Już tylko łopata i ziemia, człowiek i zupy litr.

(...)

Oto flegmona i tyfus, oto komora i gaz,

oto jest ogień i popiół – ciało na wietrze niczyje.

Oto się rodzi epos, woła tragiczny czas.

Podnoszę ręce do twarzy. I milczę. Tak, Mario, żyję.

(I, s. 143–144)

Wierszy Borowskiego trudno nie porównywać do poezji Tadeusza Różewicza, który zadebiutował po wojnie tomem Niepokój (1947) i w oszczędny, wręcz minimalistyczny sposób ukazywał głębokie osamotnienie jednostki w powojennym świecie dotkniętym przez katastrofę. Borowski zmierzał w tym samym kierunku – jego poezja z lat 1944–1945 jest dowodem wysiłku na rzecz upraszczania formy tekstów – jednak niedługo po wyzwoleniu przestał pisać wiersze i porzucił je dla prozy, która oferowała inne środki wyrazu.

Potrzebował znaleźć nowy sposób mówienia o Zagładzie po tym, co widział na przełomie wiosny i lata 1944 roku. To chyba najtrudniejszy i najbardziej makabryczny czas w dziejach obozu. Właśnie wtedy Niemcy zaczęli wprowadzać w życie plan Rudolfa Hössa – do obozu w ciągu kilku tygodni trafiło czterysta tysięcy węgierskich Żydów. Jednocześnie przyjeżdżały kolejne transporty z Europy, choćby Sosnowiec–Będzin, opisany tak wstrząsająco przez Borowskiego w opowiadaniu Proszę państwa do gazu (1945). Z okien szpitala widać było, jak setki pociągów, które kursowały dniami i nocami, zatrzymują się na rampie. Ze środka bydlęcych wagonów wypadali na wpół uduszeni ludzie – odbierano im kosztowności i bagaże, a z rąk wyciągano im ciała niemowląt. Następnie prowadzono ich na śmierć w łaźniach, gdzie duszono ich przy pomocy cyklonu B – zdrowi i silni mężczyźni byli zaś odsyłani do wycieńczającej pracy. Ciał zmarłych było tak wiele, że nie mieściły się w krematoriach, zwłoki palono więc w rowach, a nad terenem obozu unosił się gęsty śmierdzący dym, którego zapachu nie sposób było zapomnieć. W szpitalu codziennie umierały setki osób; brakowało lekarstw, jedzenia, a nawet wody. Borowski uświadomił sobie wtedy, że znalazł się w piekle, choć właściwie nigdy nie traktował Auschwitz jako demonicznego wynaturzenia, tylko jako logiczną konsekwencję ludzkiego tchórzostwa i przyzwolenia na zło. Być może właśnie z tego powodu zdecydował się uczestniczyć w wyprawie na „Kanadę”, do pracy przy rozładowywaniu bagaży ofiar; być może chciał zobaczyć i w pełni pojąć, do czego zdolni są ludzie. Nigdy nie wrócił na rampę. Choć pracę przy rozładunku uznawano za wyjątkowo korzystną – łatwo było dzięki niej uzupełnić zapasy jedzenia – wymagała ona nie tylko ogromnej determinacji, lecz także braku wrażliwości. Już do końca pobytu w obozie pracował jako dekarz. Dzięki temu mógł odwiedzać kobiecą część obozu i spotykać się z Marią.

Ich szczęście nie trwało długo. W połowie sierpnia 1944 roku Borowski spotkał się z narzeczoną po raz ostatni, a następnie został wywieziony z Auschwitz do Dautmergen, filii obozu koncentracyjnego Natzweiler-Struthof obok Stuttgartu. Z Natzweiler – gdzie warunki były chyba jeszcze gorsze niż w Oświęcimiu, a wychudzeni więźniowie dosłownie topili się w błocie, na którym stawiano namioty – Tadeusza przeniesiono do Dachau: „Przyjęli nas bardzo gościnnie, położyli na szpitalu. Teraz jako «student» w kartotece i poeta prywatnie dostawałem chleb (mniej, bo cóż poeta znaczy w obozie w porównaniu z tym, co nosi trupy!) i znów paśliśmy się niemożliwie” (NP, s. 126) – pisał Borowski do Marii w styczniu 1946 roku. Oczywiście ironizował. Gdy 1 maja 1945 roku alianci wyzwolili Dachau, ważył ledwo 35 kilogramów, był wyniszczony fizycznie i wyczerpany. Niedługo potem przewieziono go razem z pozostałymi więźniami do obozu dla dipisów, w którym przebywał do końca września 1945 roku. Po latach wspominał ten czas z dużą niechęcią, ponieważ czuł, że jego sytuacja właściwie nie uległa zmianie – bez znaczenia pozostawał fakt, czy obóz kontrolowali Niemcy, czy Amerykanie, skoro nie można było się z niego wydostać. O aliantach Borowski wypowiadał się wyjątkowo pogardliwie, a ich sposób obchodzenia się z wyzwolonymi porównywał niekiedy do metod nazistów. Tym bardziej że żołnierzom zdarzało się krzywdzić więźniów, a jeden z nich na oczach Tadeusza przypadkiem zabił kobietę. Narzekał też na głodowe porcje, ale mimo wszystko powoli wracał do zdrowia. Tymczasem Maria, ciężko chora, trafiła do Ravensbrück – które cieszyło się o wiele lepszą reputacją niż Auschwitz – a po wyzwoleniu wywieziono ją do Szwecji. Musiało minąć kilka miesięcy, zanim Tadeusz, po długich i gorączkowych poszukiwaniach, dowiedział się, że Maria jest bezpieczna. Upłynął niemal rok, zanim oboje spotkali się w Polsce.

Jesienią 1945 roku Borowski zamieszkał w Monachium i zaczął pisać. Powstały wówczas najbardziej znane prozy lagrowe pisarza – między innymi U nas w Auschwitzu..., Proszę państwa do gazu, Dzień na Harmenzach (1945) – i ponad sto wierszy. Właśnie w poezji po raz pierwszy Tadeusz podejmuje próbę opisania „człowieka zlagrowanego”, „muzułmana”. Zaczyna od bezlitosnej krytyki obozu dla dipisów, a także mentalności wyzwalanych i wyzwolicieli: „Wolność i życie! Drę się po niemiecku jak pies / i mimo woli rękę podnosząc, krzyczę «Heil!»”, pisze w jednym z niepublikowanych wierszy, a utwór kończy wersami: „Wydaję zupę w obozie, krzyczę na dzieci, czytam Mein Kampf / i marzę – o paleniu ludzi w krematorium”[5]. Wersy te, szczególnie w roku 1945, musiały wywoływać ciarki. Słowa poety są głęboko ironiczne, choć tak obrazowe, że można pomylić je ze szczerym wyznaniem. Z tym problemem mieli zmierzyć się niebawem polscy krytycy, którzy zbyt ochoczo uznali, że to sam Borowski wypowiada się ustami swoich narratorów i podmiotów lirycznych. W rzeczywistości autor Pożegnania z Marią prowadził z czytelnikami pewien rodzaj gry: bawił się postaciami i typami ludzkimi, wyostrzał ich poglądy, dokonywał wiwisekcji ich moralności, a wszystko to, by spróbować odpowiedzieć na pytanie, kogo należy obwiniać za czasy pogardy. Czy da się dziś odróżnić ofiary od katów? I czy będzie można jeszcze kiedyś spojrzeć na świat tak, jakby Zagłada się nie wydarzyła? Przeczącej odpowiedzi – przynajmniej na tę ostatnią wątpliwość – udziela Borowski w jednym z bardziej drastycznych fragmentów poematu Spacer po Monachium:

Chodzę sobie po mieście

i przyglądam się dzieciom,

różowiutkim bobaskom –

jakby wyjąć tak z wózka

i zakręcić za nóżkę,

i o chodnik haratnąć,

trzasłoby czy nie trzasło? [6]

Dylematy te próbował rozwikłać również w swojej prozie. Impulsem, by rozpocząć pracę nad nowelami i opowiadaniami, była znajomość z Anatolem Girsem, wydawcą i drukarzem, z którym zetknął się po raz pierwszy w Oświęcimiu. Girs zaproponował, żeby Borowski przygotował dla niego książkę. Jej współautorami mieli być Janusz Siedlecki i Krystyn Olszewski, dwaj więźniowie z Auschwitz, którzy wprawdzie nie zajmowali się pisarstwem, lecz zaczęli opracowywać swoje wspomnienia z czasów wojny. Tadeusz niechętnie przyjął propozycję – nie był wcale pewien, czy jest w stanie napisać prozę o lagrach – lecz z biegiem tygodni przełamał opór i wciągnął się w pracę. W niezwykłym tempie ukończył trzy opowiadania i gruntownie przeredagował prozy kolegów, niekiedy dopisując do nich własne fragmenty. W liście z 5 lutego 1946 roku do przyjaciółki, Zofii Świdwińskiej, tak opisywał książkę: „Opowiadania obozowe są w druku. Napisałem dwa, do których się przyznaję, a parę chciałbym przemilczeć. Rzecz jest nieszczęśliwą mieszaniną encyklopedii, symfonii, odezwy i anegdoty. Już same tytuły [...] mówią wiele. Przykro mi, że to moje pomysły” (NP, s. 68). Choć Borowski słynął z samokrytycyzmu, był dla siebie zbyt surowy. Jego cztery najważniejsze opowiadania lagrowe powstały w 1945 roku, kiedy w Polsce nie ukazała się jeszcze ani jedna książka, która mówiłaby o obozowej rzeczywistości. „Napisałem dla rozmaitych celów – wyjaśniał w dalszej części listu. – Raz, że można wydać, dwa, żeby pokazać (choć w nielicznych fragmentach) życie codzienne obozu i zedrzeć tzw. męczeństwo z człowieka, i wreszcie, że zło nie było udziałem jednej tylko strony” (NP, s. 68).

By tego dowieść, Borowski stworzył postać vorarbeitera Tadka – narratora, a zarazem głównego bohatera opowiadań. Pisarz dzieli z nim nie tylko imię, lecz także część biografii, co stało się powodem licznych nieporozumień, o których więcej za chwilę. Tadka poznajemy na kartach Pożegnania z Marią, gdy podczas okupacji handluje z Niemcami, potem towarzyszymy mu w drodze do Auschwitz. Ze zgrozą obserwujemy, jak prędko przyswaja obozowe zasady: metodycznie rozładowuje wagony, czyści je z ludzkich odchodów, na stosie układa zwłoki tych, którzy zmarli w transporcie, i przeszukuje walizki w poszukiwaniu jedzenia. Z równym zdziwieniem słuchamy o tym, jak na obozowym boisku gra w piłkę nożną: „Wróciłem z piłką i podałem na róg – wspomina. – Między jednym a drugim kornerem za moimi plecami zagazowano trzy tysiące ludzi”. Trudno jednak nazwać go zbrodniarzem. Tadek to raczej człowiek zaradny, może wręcz wyrachowany, który musi stać się częścią sadystycznego systemu, by przetrwać. Takich jak on były w Auschwitz tysiące, a wszystkim przyświecało jedno przesłanie, które można wyczytać ze zdania: „Nie szukam nagrody, ja kryję dachy i chcę przeżyć obóz”. Vorarbeiter Tadek to innymi słowy oświęcimski everyman, część ogromnej „masy lagrowej”[7] żyjącej podług kilku prostych, choć okrutnych zasad, które sprowadzały się do konieczności wyboru między różnymi rodzajami zła.

W oczach Borowskiego tragizm tej sytuacji nie umniejszał wcale winy vorarbeitera. Jego zdaniem uczestnictwo w pojedynku o życie było tak samo obciążające dla wszystkich: „Cała nasza wina leży w tym, że przeżyliśmy. Jako martwi bylibyśmy bohaterami”[8] – pisał. W świetle tych słów staje się jasne, dlaczego sygnował swoim imieniem Tadka i jego moralność i dlaczego od innych ludzi domagał się tego samego. Nie dziwi też jednak, że gdy jego prozy dotarły w 1946 roku do Polski, przywiezione z Niemiec przez Jerzego Zagórskiego i opublikowane w kwietniowym numerze „Twórczości”, wywołały ogromne poruszenie. Nawet w redakcji pisma zdania na temat publikacji były podzielone, a teksty opatrzono krótkim wstępem. Napisał go redaktor naczelny „Twórczości”, Kazimierz Wyka: „Opowiadaniom T. Borowskiego, które zamieszczamy dalej, brakuje stanowczego przeciwstawienia się złu. [...] Dlatego nie możemy solidaryzować z sensem moralnym tych utworów”[9]. Była to tylko zapowiedź dalszej recepcji jego próz.

W międzyczasie Borowski postanowił wrócić do kraju. Szanse na przyjazd Marii do Niemiec były nikłe – w 1946 roku nie tak łatwo było przekroczyć granice – narzeczona zaczęła zresztą układać sobie życie w Szwecji, wiedziona przeczuciem, że powrót do Polski zniszczonej przez wojnę byłby błędem. Gdy jednak dowiedziała się, że Tadeusz zmierza do Warszawy w transporcie repatriacyjnym, natychmiast ruszyła w drogę. Po prawie dwóch latach rozłąki para spotkała się w Trójmieście. Niedługo potem wzięli ślub. Trzy lata minęły zaś, odkąd Borowski widział po raz ostatni swoją rodzinę. Z początku trudno mu było wrócić do życia, jakie znał, a jednocześnie przyzwyczaić się do nowych powojennych realiów. Zamieszkał przy ulicy Rozbrat 5, wśród gruzów i ruin stolicy, której odbudowa miała potrwać lata i pochłonąć miliardy złotych. Krajowe życie literackie było w podobnej kondycji: wielu pisarzy nie przeżyło wojny, duża część nie wróciła nigdy z emigracji; środowiska rozpadły się, a nowe nie zdążyły jeszcze powstać. Polskiej literaturze potrzebna była świeża krew, a popyt na sztukę rósł z każdym dniem. Prędko zaczęto więc wypełniać tę lukę. W 1945 roku Seweryna Szmaglewska opublikowała Dymy nad Birkenau, poruszające wspomnienia z pobytu w Auschwitz. W następnych latach ogłoszono też Apel, krótką nowelę Jerzego Andrzejewskiego, napisaną już w 1942 roku, której naczelnym tematem była odwaga i wytrzymałość więźniów lagru, a także opowiadania Wojciecha Żukrowskiego, Jana Józefa Szczepańskiego, Romana Bratnego. Ukazały się też Medaliony Zofii Nałkowskiej, opowiadania chyba najbliższe temu, co chciał osiągnąć Borowski; w obiektywnym, chłodnym stylu relacjonowały one wojenne losy różnych ludzi. Nastał czas rozkwitu polskiej literatury.

W 1946 roku opublikowano również książkę Zofii Kossak-Szczuckiej – katolickiej, konserwatywnej autorki. Były to wspomnienia oświęcimskie, spisane w podniosłym duchu, pełne refleksji filozoficznych i metafizycznych, a przy tym dość kontrowersyjnych fragmentów, w których autorka opisywała Auschwitz jako karę od Boga za grzechy ludzkości. Jej proza rozogniła Borowskiego do tego stopnia, że dla „Pokolenia” napisał druzgocącą recenzję zatytułowaną Alicja w krainie czarów: „Mam jej [...] za złe, i to bardzo za złe – że nie miała odwagi wprowadzić do opowieści i osądzić siebie samą”[10]. Nie czekał długo na odpowiedzi polemistów. W ciągu kilku miesięcy zwróciła się przeciwko niemu cała prasa katolicka, również ta lewicująca, na przykład „Tygodnik Powszechny”, który ustami Pawła Jasienicy zarzucał mu znieważenie Kossak-Szczuckiej. Wyraźnie zmieniła się wtedy pozycja Borowskiego. Nie był już tajemniczym młodym pisarzem, który odważnie podjął temat Zagłady, nie był już nawet publicystą, który przekroczył granicę dobrego smaku. W oczach środowiska stał się niemoralnym cynikiem. Tak przynajmniej pisał o nim Stanisław Poszumski, krytyk związany z katolickim dziennikiem „Słowo Powszechne”:

Nas razi cynizm młodego człowieka. Rozumiemy, że chciał zachować życie, przeżyć obóz za wszelką cenę. Wiemy, że w obozie było wielu tak zwanych organizatorów i z nich rekrutowali się kapowie, blokowi i hieny obozowe. [...] Lecz tyle mieli rozsądku, a może poczucia przyzwoitości, że dziś nie piszą wspomnień obozowych.[11]

Poszumski nie mógł się bardziej pomylić. Borowski nie był ani cynikiem, ani Tadkiem, którego opisywał w swoich opowiadaniach, ani tym bardziej „hieną obozową”. Był natomiast głęboko rozczarowany światem, czemu dawał wyraz w swoich opowiadaniach. By to zrozumieć, należało czytać je nie w najprostszym kluczu autobiograficznym, z czym jednak mieli problem nawet profesjonalni krytycy, a co dopiero drugorzędni recenzenci. W obronie Borowskiego stanęło wtedy kilku pisarzy: Stefan Kisielewski, Henryk Korotyński, a wreszcie i sam Jasienica, który zdążył zmienić zdanie po lekturze opowiadań z „Twórczości”. Mimo wszystko ta nagonka była dla Tadeusza wielkim ciosem – w połowie 1947 roku próbował popełnić samobójstwo.

Pod koniec roku ukazał się jego pierwszy tom opowiadań: Pożegnanie z Marią. Opowiadania lagrowe, uzupełnione o tytułową prozę, a także Chłopca z Biblią czy słynną Bitwę pod Grunwaldem, odbiły się w środowisku szerokim echem. W lipcu 1948 roku książka została nominowana do prestiżowej nagrody „Odrodzenia”. Borowski walczył o laury z najznamienitszymi polskimi pisarzami i pisarkami XX wieku – Jerzym Andrzejewskim, Heleną Boguszewską, Kazimierzem Brandysem, Stanisławem Dygatem, Adolfem Rudnickim – a jego książkę chwalił Julian Krzyżanowski. Zwyciężył w końcu Popiół i diament Andrzejewskiego, który zdobył serca jurorów aktualną tematyką, choć recenzenci związani z władzą komunistyczną nie okazali się jej tak przychylni, twierdzili bowiem, że autor niedostatecznie podkreślił społeczne poparcie dla Polskiej Partii Robotniczej. Wielkimi krokami nadchodziły nowe czasy, które nie okazały się zbyt łaskawe dla Borowskiego. Recepcja jego próz stawała się z biegiem czasu coraz bardziej krytyczna – zarówno ze strony katolików, jak i komunistów – a nominacja do nagrody „Odrodzenia” była jednym z ostatnich jego sukcesów.

Po nieudanej próbie samobójczej Borowski konsultował się z psychiatrą, a o jego zdrowie dbała żona Maria. Dość szybko rozpoczął pracę nad kolejnym tomem nowel. Z początku nadał mu symptomatyczny tytuł Wielkie zmęczenie, a ostatecznie wydał jakoKamienny świat. Propozycję publikacji odrzuciła marksistowska „Kuźnica”, prozy ukazały się więc w czterech kolejnych numerach „Nowin Literackich” redagowanych przez Jarosława Iwaszkiewicza, a wreszcie jako osobna książka. W środowisku przez chwilę zawrzało, jednak publikacja opowiadań nie wywołała takiej reakcji jak Pożegnanie z Marią. Krytycy zarzucali Borowskiemu niezrozumiałość i mglistość przekazu – co miało wynikać ze zbyt osobistego tonu niektórych tekstów – a zarazem nadmierne przywiązanie do tematyki obozowej. Rzeczywiście, Kamienny świat jawi się jako kolejne ogniwo cyklu lagrowego. Spośród dwudziestu nowel, które znalazły się w tomie, połowa mówi wprost o rzeczywistości obozowej, a druga – to w przypadku pisarza novum – o współczesności, nawiązując przy tym do wojny i jej wpływu na ludzką mentalność. W Kamiennym świecie Borowski posuwa się czasem jeszcze dalej niż wcześniej. W krótkiej Kolacji opisuje na przykład, jak wygłodniali więźniowie Auschwitz zmieniają się w kanibali: „Stałem nieco z boku od miejsca egzekucji i nie mogłem dodrapać się na czas, ale gdy nazajutrz wygnano nas znów do roboty, zmuzułmaniony Żyd z Estonii [...] zapewniał mnie żarliwie, jakoby mózg ludzki naprawdę był tak delikatny, że można go jeść bez gotowania, zupełnie na surowo”. Obóz wciąż był dla Borowskiego cezurą, kluczowym wydarzeniem w dziejach. Abstrakcyjnie musiały brzmieć porady przyjaciół i znajomych krytyków, którzy sugerowali, by skupił swoją uwagę na czymś innym. Tego samego zaczęła od niego wymagać sytuacja polityczna.

Pod koniec 1948 roku powstała Polska Zjednoczona Partia Robotnicza. Rządy nad Polską i Partią sprawował wówczas Związek Radziecki z Józefem Stalinem na czele. Niebawem miało dojść do całkowitej sowietyzacji polskiego ustroju. Efekty tego widać było w każdej dziedzinie życia, również w kulturze. W styczniu 1949 roku odbył się słynny zjazd Związku Literatów Polskich w Szczecinie, podczas którego proklamowano doktrynę realizmu socjalistycznego: literatura miała służyć państwu i wzmacniać ducha narodu, a nie wdawać się w niepotrzebne rozważania na tematy metafizyczne. „Sztuka dla sztuki” i artyzm stały się wtedy najgorszymi z obelg. W trakcie obrad atakowano między innymi Borowskiego, który zdaniem referentów pastwił się nad człowiekiem zamiast opisywać jego zaangażowanie w budowanie nowego, wspaniałego świata: „Czy zgodna jest z założeniami prawdy artystycznej, a więc z założeniami realizmu socjalistycznego, postać w sztuce lub książce, która ma zagubione pojęcie zła czy dobra [...]?”[12] – pytał retorycznie Włodzimierz Sokorski. Niedługo potem wątpliwości zaczęły dręczyć również samego Borowskiego. Podsycał je nie najlepszy odbiór Kamiennego świata i pamiętne ataki prasy katolickiej z 1947 roku. Dwudziestosiedmioletni Tadeusz chciał przełamać tę passę, podjął się więc napisania kolejnej książki. Były to Opowiadania z książek i gazet (1949), krótkie nowele oparte na wyimkach z czytanych artykułów, mające stanowić krytykę kultury masowej, a jednocześnie zadowolić partyjne gusta. Choć bardzo ciekawe formalnie i opatrzone pokaźną bibliografią, nie były udane. Znów nie szczędzono mu słów krytyki. Adam Ważyk – wówczas prominentny stalinista i „herold socrealizmu”, który nie wahał się niszczyć wrogów klasowych – na kolejnym zjeździe ZLP zbeształ pisarza. Jego zdaniem książka Borowskiego „oskarżająca imperializm i jego zwyrodniałą kulturę miała niewątpliwie wadę zbyt wyszukanej argumentacji i zbytniego wysmakowania tematu [...]”[13].

Kończył się rok 1949. Borowski – przynajmniej oficjalnie – postanowił porzucić literaturę na rzecz publicystyki i zaczął pisać zgodnie z partyjną ideologią. W cotygodniowych felietonach drukowanych w rubryce „Mała kronika” na ostatniej stronie pisma „Nowa Kultura” komentował przede wszystkim sprawy społeczno-polityczne i wydarzenia krajowe, niekiedy też polskie i zagraniczne życie literackie. Był świetnym stylistą, lecz także głębokim radykałem; jego teksty z tego okresu Drewnowski nazywa „trybuną stalinizmu”[14]. Część bliskich mu osób dostrzegła, że niedługo przekroczy granicę, zza której nie będzie już powrotu. W kwietniu 1950 roku napisał do niego Stefan Kisielewski, który po wojnie często stawał w jego obronie. Tym razem jednak, wzburzony po lekturze jednej z „Małych kronik”, szydził: „Wątpię [...], żebym mógł powstrzymać Pana na intelektualnej równi pochyłej, po której Pan leci. Ale chcę mieć czyste sumienie, że ostrzegałem” (NP, s. 336). Tadeusz nie odpowiedział na wiadomość. Choć zbierał laury od partyjnych kolegów – między innymi Andrzejewskiego i Wiktora Woroszylskiego – był to dla niego wyjątkowo trudny czas, pełen rozterek i wyrzutów sumienia. Depresja wróciła z pełną mocą i uniemożliwiała normalne życie; psychiatria posługiwała się innymi metodami niż dziś, a pierwsze leki przeciwdepresyjne pojawiły się na rynku dopiero pod koniec lat pięćdziesiątych. Niebawem Borowski miał podjąć kolejną próbę samobójczą, którą poprzedził symbolicznym autodafe – w 1950 roku ukazała się w „Odrodzeniu” jego druzgocąca samokrytyka:

Uczyłem się – i ulegałem literaturze Zachodu. Jakże się przez pewien czas starałem, żeby pisać jak Hemingway! Chwalono mnie nawet za to. [...] Zabawiłem się w ciasny empiryzm, behawioryzm i jak to się tam nazywa. Miałem ambicje pokazania „prawdy”, a skończyłem na obiektywnym przymierzu z ideologią faszystowską (III, s. 218–219).

Trudno pojąć, dlaczego pisarz, który jeszcze kilka lat wcześniej poddawał wiwisekcji moralność ludzi biernie patrzących na Zagładę, piętnował samego siebie za „przymierze z ideologią faszystowską”. Słowa te dziwią tym bardziej, że padły z ust człowieka, który poświęcił ogromną część życia walce z nazistowskim złem i jego dziedzictwem. Decyzję Borowskiego łatwiej jednak zrozumieć, jeśli odczyta się ją jako skok wiary, ostatnią próbę nadania życiu jakiegokolwiek sensu. Komunizm – z początku mu obcy, bo tak silnie zideologizowany i populistyczny – pisarz uznał w pewnym momencie za obietnicę nowego początku, za ratunek. Podświadomie musiał jednak przeczuwać, że nowa wiara nie przyniesie rozwiązania jego problemów, nie naprawi też kamiennego świata, który od czasów Auschwitz nie mógł wrócić na dawne tory. Im żarliwiej Borowski polemizował z „kapitalistycznymi imperialistami” z Zachodu, im częściej posługiwał się takimi zbitkami słów jak „agentura karaluchów” czy „psy łańcuchowe wyzyskiwaczy”, tym odleglejsza stawała się perspektywa ocalenia, którego tak pragnął. Nie pomógł wyjazd do Berlina na przełomie lat 1949–1950, sytuacji nie zmieniły nawet narodziny córki Małgorzaty, która przyszła na świat 26 czerwca 1951 roku. Borowski decyzję musiał podjąć już wcześniej. 1 lipca odkręcił w mieszkaniu kurek z gazem, a przedtem połknął ogromną dawkę środków przeciwbólowych. Żona znalazła go na podłodze. Nieprzytomny trafił do szpitala, gdzie dwa dni później zmarł. I nawet po śmierci nie potraktowano go uczciwie.

W 1953 roku ukazał się zbiór esejów Czesława Miłosza Zniewolony umysł. Bohaterami książki Miłosz uczynił czterech polskich pisarzy – Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Jerzego Putramenta, Jerzego Andrzejewskiego i Tadeusza Borowskiego, którego mianował „Betą” – a na ich przykładzie pokazywał, w jaki sposób europejska inteligencja dała się zwieść komunizmowi. Książka Miłosza należy dziś do kanonu światowej literatury, była też wielkim krokiem w demaskacji stalinizmu, lecz nie jest wolna od pochopnych wniosków i uogólnień. Szczególnie dobrze widać je w niesprawiedliwym portrecie Borowskiego. Miłosz wprawdzie trafnie interpretuje jego lagrową prozę: „Opisując to, co widział, Beta chce iść do końca, przedstawić dokładnie świat, w którym na oburzenie nie ma już miejsca. Ludzki gatunek w opowiadaniach Bety jest nagi, odarty z dobrych uczuć, które trwają, dopóki trwa obyczaj cywilizacji”[15]. Tyle że jego wnioski z lektury nie przekładają się na późniejsze tezy. Za najważniejsze źródło pisarskiej inspiracji Borowskiego Miłosz uznaje bowiem nienawiść: „Nienawiść, jaka w nim istniała, można przyrównać do burzliwej rzeki niszczącej wszystko po drodze. [...] Cóż za ulga, nienawiść użyteczna, nienawiść w służbie społeczeństwa!”[16]. Ale tej nienawiści nie ma ani w prozach Borowskiego – zarówno lagrowych, jak i powojennych – ani w jego korespondencji z lat pięćdziesiątych. Według wspomnień przyjaciół do końca życia pozostał człowiekiem o łagodnym usposobieniu, nawet jeśli dawał się porwać emocjom. Był też jednak zaciekłym polemistą, w którym przeważyła desperacka potrzeba odcięcia się od wszystkiego, co wywoływało jakiekolwiek skojarzenia z wojną i Auschwitz. Jeśli ponosił winę, to nie za nienawiść, lecz za naiwność. Tym bardziej krzywdzące wydają się dziś słowa Miłosza, który z Borowskiego chciał zrobić cynicznego aparatczyka: „Wodząc piórem po papierze, już łowił uchem oklaski partyjnych kolegów”[17] – pisał.

A przecież autorem tych zajadłych tekstów był ten sam człowiek, który kilka lat wcześniej gruntownie rozprawił się z cynizmem i naiwnością, z nadpsutą europejską moralnością. Podczas gorączkowej przemiany w stalinistę zapomniał tylko, że cel nie może uświęcać środków. Myśl ta przyświecała mu już wcześniej, w obozie, a dziś wydaje się jego najważniejszym dziedzictwem: „Nie ma piękna, jeśli w nim leży krzywda człowieka. Nie ma prawdy, która tę krzywdę pomija. Nie ma dobra, które na nią pozwala”.

Maciej Libich

Pożegnanie z Marią

Pożegnanie z Marią

I

Za stołem, za telefonem, za sześcianem biurowych ksiąg – okno i drzwi. We drzwiach dwie tafle szklane, czarne, lśniące od nocy. I jeszcze niebo, tło okna okryte opuchłymi chmurami, które wiatr spycha w dół szyby, ku północy, poza mury spalonego domu.

Spalony dom czernieje po drugiej stronie ulicy, na wprost furtki w ochronnej siatce zakończonej srebrzystym drutem kolczastym, po którym jak dźwięk po strunie ślizga się fioletowy odblask migocącej latarni ulicznej. Na tle burzliwego nieba, na prawo od domu, omotane mlecznymi kłębami przelotnego dymu lokomotyw, patetycznie rysuje się bezlistne drzewo, nieruchome w wichrze. Naładowane towarowe wagony mijają je i z łoskotem ciągną na front.

Maria podniosła głowę znad książki. Smuga cienia leżała na jej czole i oczach i spływała wzdłuż policzka jak przejrzysty szal. Położyła ręce na grzybku stojącym wśród pustych butelek, talerzy z niedojedzoną sałatą, brzuchatych, karmazynowych kieliszków o granatowych podstawkach. Ostre światło, które załamywało się w granicy przedmiotów, wsiąkało jak w dywan w niebieski dym zalegający pokój, odpryskiwało od kruchych, łamliwych krawędzi szkieł i migotało we wnętrzu kieliszków jak złoty liść na wietrze – nabiegło struną w jej dłonie, a one rozświetloną, różową kopułą zamknęły się szczelnie nad nim i tylko bardziej różowe linie między palcami pulsowały prawie niedostrzegalnie. Przyćmiony pokoik napełnił się poufnym mrokiem, zbiegł się ku dłoniom i zmalał jak muszla.

– Patrz, nie ma granicy między światłem i cieniem – szepnęła Maria. – Cień jak przypływ podpełza do nóg, otacza nas i zacieśnia świat tylko do nas: jesteśmy ty i ja.

Pochyliłem się ku jej wargom, ku drobnym spękaniom ukrytym w ich kącikach.

– Pulsujesz poezją jak drzewo sokiem – powiedziałem żartobliwie, otrząsając głowę z natrętnego, pijackiego szumu. – Uważaj, żeby świat ciebie nie zranił toporem.

Maria rozchyliła wargi. Między zębami drżał leciutko ciemny koniuszek języka: uśmiechała się. Kiedy mocniej zacisnęła palce wokół grzybka, błysk leżący na dnie jej oczu zmatowiał i zgasł.

– Poezja! Dla mnie to rzecz tak niepojęta jak słyszenie kształtu albo dotyk dźwięku. – Odchyliła się w zadumie na poręcz kozetki. W półcieniu czerwony obcisły sweter nabrał purpurowej soczystości i tylko na grzbietach fałd, gdzie ślizgało się światło, lśnił karminową, puszystą barwą. – Ale tylko poezja umie wiernie pokazać człowieka. Myślę: pełnego człowieka.

Zabębniłem palcami o szkło kieliszka. Odezwał się kruchym, nietrwałym dźwiękiem.

– Nie wiem, Mario – rzekłem, wzruszywszy z powątpiewaniem ramionami. – Sądzę, iż miarą poezji, a może i religii, jest miłość człowieka do człowieka, którą one budzą. A to jest najbardziej obiektywnym sprawdzianem rzeczy.

– Miłość, oczywiście, że miłość! – powiedziała, mrużąc oczy, Maria.

Za oknem, za spalonym domem, na szerokiej, przedzielonej skwerem ulicy jeździły ze zgrzytem tramwaje. Elektryczne błyski rozświetlały fiolet nieba, jak odpryski z sinego pożaru magnezji przebijały się przez mrok, oblewały księżycowym światłem dom, ulicę i bramę, ocierając się o czarne szyby okienne, spływały po nich i bezszelestnie gasły. Chwilę po nich gasł również wysoki, cienki śpiew tramwajowych szyn.

Za drzwiami, w drugim pokoiku, puszczono znowu patefon. Zdławiona, jakby grana na grzebieniu melodia zacierała się w natarczywym szuraniu tańczących nóg i gardłowych śmiechach dziewczęcych.

– Jak widzisz, Mario, oprócz nas jest jeszcze inny świat. – Roześmiałem się i wstałem z kozetki. – To, widzisz, jest tak. Gdyby można było rozumieć cały świat, czuć cały świat, widzieć cały świat, tak jak się rozumie swoje myśli, czuje się swój głód, widzi się okno, bramę za oknem i chmury nad bramą, gdyby można było widzieć wszystko jednocześnie i ostatecznie, wtedy – powiedziałem z namysłem, okrążywszy kozetkę i stanąwszy pod rozgrzanym piecem między Marią a majolikowymi kaflami i workiem z kartoflami zakupionymi w jesieni na zimę – wtedy miłość byłaby nie tylko miarą, ale i ostateczną instancją wszystkich rzeczy. Niestety, zdani jesteśmy na metodę prób, na samotne, zwodnicze przeżycie. Jakże to niepełna, jakże fałszywa miara rzeczy!

Drzwi od pokoiku z patefonem otworzyły się. Chwiejąc się w takt melodii, wszedł Tomasz oparty o ramię żony. Jej lekko ciężarny, a od wielu miesięcy stateczny brzuch cieszył się nieustającym zainteresowaniem przyjaciół. Tomasz podszedł do stołu i chwiał się nad nim rozrosłym, pękatym, masywnym jak u wołu łbem.

– Źle się starasz, bo wódki nie ma – rzekł z miękkim wyrzutem, starannie zlustrowawszy naczynia, i odpłynął, popychany przez żonę, w kierunku drzwi. Patrzył w nią tępym wzrokiem jak w obraz. Mówiło się, że to zawodowo, gdyż handlował fałszywymi Corotami, Noakowskimi i Pankiewiczami. Poza tym był redaktorem syndykalistycznego dwutygodnika i uważał się za radykalnego lewicowca. Wyszli na skrzypiący śnieg. Kłęby mroźnej pary przewinęły się po podłodze jak włochate motki białej bawełny.

W ślad za Tomaszem do kantoru majestatycznie wtoczyły się taneczne pary, pokręciły się sennie koło stołu, majolik i kartofli, starannie omijając zacieki pod oknem, i zostawiwszy czerwone ślady od świeżo pastowanej posadzki, wróciły tam, skąd wyszły. Maria poderwała się od stołu, poprawiła automatycznym ruchem włosy i powiedziała:

– Muszę już iść, Tadeusz. Kierownik prosił, żeby zaczynać wcześniej.

– Masz jeszcze dobrą godzinę – odrzekłem.

Okrągły zegar firmowy o pogiętej blaszanej tarczy tykał miarowo, zawieszony na długim sznurku między na wpół rozwiniętym plakatem, rysunkiem urojonego widnokręgu a węglową kompozycją przedstawiającą dziurkę od klucza, przez którą widać fragment kubistycznej sypialni.

– Wezmę Szekspira, postaram się zrobić w nocy Hamleta na wtorkowy komplet.

Przeszedłszy do drugiego pokoju, kucnęła przy książkach. Półka zbita była prymitywnie z nieheblowanych desek. Deski uginały się pod ciężarem książek. W powietrzu leżały błękitne i białe pasma dymu oraz unosił się ciężki zapach wódki zmieszany z odorem ludzkiego potu i wapienną wonią wilgotnych, gnijących ścian. Chwiały się na nich, jak bielizna na wietrze, jaskrawo malowane kartony i jak morskie dno przeświecały się kolorowymi liniami meduz i korali poprzez błękitny opar. W czarnym oknie, odgrodzony szybą od nocy, zaplątany w cienką koronkę firanki wyszachrowanej za psie pieniądze od złodziejki kolejowej, smętny, zapijaczony skrzypek (który uważał siebie za impotenta) na próżno usiłował jękiem instrumentu zagłuszyć charczenie patefonu. Zgarbiony jak pod workiem cementu, wydobywał ze skrzypiec z ponurą zaciętością jeden tylko pasaż. Od dwóch godzin ćwiczył się do niedzielnego koncertu poetycko-muzycznego. Występował wtedy umyty, w wizytowym garniturze w paski, miał twarz melancholijną i oczy senne, jakby czytał z powietrza nuty.

Na stole, na obrusie w czerwone kwiaty, wyszachrowanym od złodziejki kolejowej, między kieliszkami, książkami i nadgryzionymi kanapkami, leżały gołe i brudne nogi Apoloniusza. Apoloniusz huśtał się na krzesełku i odwracając się do drewnianego, pomalowanego wapnem przed pluskwami tapczanu, na którym, jak duszące się ryby na piasku, leżeli półpijani ludzie, donośnym głosem mówił:

– Czy Chrystus byłby dobrym żołnierzem? Nie, raczej dezerterem. Przynajmniej pierwsi chrześcijanie uciekali z armii. Nie chcieli się sprzeciwiać złu.

– Ja się sprzeciwiam złu – rzekł leniwie Piotr. Leżał rozwalony między dwiema rozmamłanymi dziewczynami i gmerał rękoma w ich fryzurach. – Zdejm nogi ze stołu albo je umyj.

– Umyj nogi, Polek – rzekła dziewczyna spod ściany. Miała grube, rozlane uda i czerwone, mięsiste wargi.

– Ale! chcielibyście. Uważacie, był taki szczep Wandalów, bardzo tchórzliwy – ciągnął Apoloniusz, zesunąwszy piętą talerze na kupę. – Wszyscy ich tłukli i z Danii czy z Węgier wygnali do Hiszpanii. Tam Wandale wsiedli na okręty, pojechali do Afryki i doszli piechotą pod Kartaginę, gdzie biskupem był święty Augustyn, ten od świętej Moniki.

– A wtedy święty wyjechał na ośle i nawrócił Wandalów – powiedział spod pieca młodzieniec, pyknąwszy z fajki. Wydymał pulchne, różowe policzki, pokryte złocistym puszkiem jak owoc brzoskwini. Pod oczyma miał wielkie sińce. Pianista, dłuższy czas żył z pianistką o uroczych dołkach w buzi i drapieżnym, namiętnym spojrzeniu. Latem ochrzciliśmy go (bo był wyznania narodowego) przy zapalonych świecach, wiechciach kwiatów i miednicy chłodnej, kaplicznej wody, którą zapobiegliwy ksiądz umył mu dokładnie głowę, a zaraz po chrzcie na najruchliwszym punkcie Grójeckiej wymigiwaliśmy się od łapanki ulicznej. Pożeniliśmy ich nierychło, bo dopiero późną zimą. Rodzice odmawiali błogosławieństwa ze względu na mezalians. Wprawdzie ustąpili i użyczyli muzykom pokoju do spania i fortepianu do ćwiczeń oraz kuchni do produkcji bimbru, ale nie zechcieli zaprosić na wesele przyjaciół, więc przyjaciele weselisko urządzili sami. Panna młoda w sztywnej niebieskiej sukni siedziała w fotelu nieruchomo, jakby połknęła kij. Była senna, zmęczona i pijana.

– Miło tu u was, bardzo miło, wiesz? – Żydóweczka, która uciekła z getta i tej nocy nie miała gdzie spać, uklękła koło Marii przy książkach i objęła ją ramieniem. – To dziwne, tak dawno nie miałam w ręku szczoteczki do zębów, kanapki, filiżanki z herbatą, książki. Wiecie, to trudno nawet określić. I wciąż to uczucie, że trzeba odejść. Ja się panicznie boję!

Maria pogłaskała ją, milcząc, po ptasiej głowie ozdobionej lśniącymi falami przylizanych włosów.

– Przecież pani była pieśniarką? Chyba niczego pani nie brakowało. – Miała na sobie żółtą sukienkę w chryzantemy, z wyzywającym dekoltem. Zza niego wychylała się zalotnie kremowa koronka koszulki. Na długim łańcuszku kołysał się między piersiami złoty krzyżyk.

– Brakowało? Nie, nie brakowało – odrzekła z błyskiem zdziwienia w załzawionych, krowich oczach. Miała szerokie, rozłożyste biodra, dobre do rodzenia. – Niech pan zrozumie, z artystkami nawet Niemcy inaczej... – urwała i zamyśliła się, patrząc tępo w książki. – Platon, Tomasz z Akwinu, Montaigne. – Dotykała polakierowanym na purpurowo paznokciem obszarpanych grzbietów kupionych na wózkach i wykradzionych z antykwariatu książek.

– Tylko żeby pan widział to, co ja widziałam za murami...

– Augustyn napisał sześćdziesiąt trzy książki! Kiedy Wandalowie obiegli Kartaginę, robił właśnie korektę i przy niej umarł! – rzekł maniacko Apoloniusz. – Po Wandalach nie zostało nic, a Augustyna dzisiaj czytają. Ergo... – Wzniósł dłoń z rozczapierzonymi palcami ku sufitowi. – Wojna minie, a poezja zostanie, a wraz z nią zostaną moje winiety!

Pod sufitem suszyły się na sznurkach okładki tomiku poetyckiego. Ciągnęło od nich farbą drukarską. Światło przebijało się przez czarne i czerwone płaszczyzny pakowego papieru i plątało się wśród kartek jak w gąszczu leśnym. Okładki szeleściły jak suche liście.

Żydóweczka podeszła do patefonu i zmieniła płytę.

– A ja myślę, że po aryjskiej stronie też będzie getto – powiedziała, patrząc z ukosa na Marię. – Tylko nie będzie z niego wyjścia. – Odpłynęła w tańcu, zabrana przez Piotra.

– Ona jest zdenerwowana – rzekła cicho Maria. – Jej rodzina została za murami.

Igła trafiła na pęknięcie w płycie i zawodziła monotonnie. We drzwiach stanął zarumieniony Tomasz. Jego żona poprawiła sukienkę na lekko wypukłym brzuchu.

– „Jeszcze tylko kilka ciężkich chmur nieporozpychanych nozdrzem konia” – zadeklamował i wskazawszy ręką za okno, na bramę, krzyknął z uczuciem: – Koń, koń!

W kręgu złotawego światła znad drzwi śnieg oślepiająco biały i gładki leżał jak talerz na popielatym obrusie, dalej, w cieniu, szarzał i siniał, jakby odbijał niebo, aż dopiero przy furtce mienił się w blasku lampy ulicznej. Załadowana jak wóz z sianem platforma stała w ciemności, nieruchoma jak góra. Czerwona latarnia kołysała się pod kołami, kładąc na śnieg rozchwiane cienie, oświetlając nogi i podbrzusze konia, który wydawał się wyższy i tęższy niż zazwyczaj. Szły od niego kłęby pary, jakby oddychał skórą. Zwiesił łeb, był zmęczony.

Furman stał obok wozu i cierpliwie czekał, zabijając rękoma o pierś. Kiedy odciągnęliśmy z Tomaszem skrzydła bramy, sięgnął bez pośpiechu po bat, machnął lejcami i cmoknął. Koń poderwał łeb, szarpnął się całym ciałem na boki, ale wóz nie ruszył. Przednie koła utkwiły w rynsztoku.

– Za pysk cholerę i do tyłu – rzekłem ze znawstwem. – Zaraz podłożę deskę do rynsztoka.

– K’sobie – krzyknął furman, napierając na dyszel. Żandarm w niebieskim płaszczu, pilnujący sąsiedniego budynku byłej szkoły miejskiej, napakowanej jak więzienie „ochotnikami” przeznaczonymi na roboty do Prus, bijąc tępo podkutymi butami o kamienie chodnika, nadszedł od strony latarni. Przez pierś miał przewieszony reflektor na rzemieniach. Podkręcił kontakt i uprzejmie zaświecił.

– Za dużo klamotów naładowane – rzekł rzeczowo. Spod okapu hełmu, z głębokiego cienia, oczy jego błyszczały nad strugą światła ostro jak wilcze ślepia. Co dzień rano przychodził do kantoru telefonować po zmianę warty i nieodmiennie meldował, że nic ważnego w ciągu nocy nie zaszło.

Koń chrapnął, osadził się na tylnych nogach, naparł ciałem do tyłu i platforma dźwignęła się po kocich łbach. Teraz koń pociągnął ku przodowi. Wóz naładowany po wierzch jak krypa walizami, tłumokami, betami, meblami i brzęczącymi naczyniami z aluminium, chwiejąc się, wjechał po deskach na podwórze. Żandarm zgasił reflektor, poprawił na sobie pasy i miarowym krokiem oddalił się w stronę szkoły. Zwykle ją mijał, dochodził do małego kościółka księży pallotynów (częściowo spalonego we wrześniu i odnawianego pieczołowicie a nieustannie w ciągu całego sezonu materiałami z naszej firmy), skręcał pod gnijącym murem schroniska dla bezrobotnych, mieszczącego się w pofabrycznych halach tuż przy torze kolejowym. Był to ruchliwy port przeładunkowy, tędy bowiem płynęły belami i pojedynczo koce, kupony materiałów, ciepłe ubrania, skarpety, konserwy, serwisy, firanki, obrusy i ręczniki oraz wszelkie inne dobro kradzione z pociągów towarowych idących na front, a także kupowane od obsługi wagonów sanitarnych, które, wracając z frontu z zegarkami, jedzeniem, rannymi, bielizną i częściami do maszyn, meblami i zbożem, zatrzymywały się często na dworcu jak przy molu portowym.

Furman trzasnął jeszcze raz dla fantazji batem, cofnął konia i podjechał tyłem pod drewnianą szopę. Koń robił bokami i dymił parą. Odprzężony z szorstką czułością przez woźnicę, postał chwilę w dyszlach, jakby znużony ponad siły, wreszcie, podgoniony ostro, ruszył wolno pod kran i wetknął pysk w kubeł. Wypiwszy do dna, nadsiorbnął wody z drugiego i włócząc za sobą uprząż, poszedł w stronę otwartych drzwi stajni.

– Sporo przywiozłeś, Olek – rzekłem, rozejrzawszy się w zasobach platformy.

– Wszystko kazała zabrać – rzekł woźnica. – Patrz pan, załadowałem nawet taborety z kuchni i półki z łazienki. Stara stała nade mną jak kat nad dobrą duszą.

– Nie bała się tak w biały dzień?

– Pozwolenie dla niej dostał zięć od swego kolegi – rzekł Olek. Twarz miał kościstą, wychudłą, ściągniętą mrozem. Zrzucił czapkę. Sztywne od wapna włosy rozmierzwiły mu się nad czołem.

– A córka?

– Została z mężem. Kłóciła się ze starą, że musi zostać jeszcze dzień. – Popluł w żylaste, wykrzywione dłonie, zżarte od cementu, wapna i gipsu.

– Ano, będziem zdejmować. – Wlazł na wóz, rozplatał sznury i począł podawać jedno po drugim krzesełka, wazony, poduszki, kosze z bielizną, pudła staroświeckie, osznurowane książki. Chwytaliśmy je z Tomaszem i na cztery ręce wnosiliśmy do zatęchłej, ciemnej szopy, układając towar na betonie między workami z na wpół skamieniałym cementem, stosem cuchnącej smołą czarnej papy a kupą suchego wapna przeznaczonego na detaliczną sprzedaż chłopom. Wapno cienkim pyłem unosiło się w powietrzu i gryzło nieznośnie nozdrza. Tomasz sapał spazmatycznie. Był chory na serce.

– Powiedz pan, po co ją kierownik wziął do siebie? – zapytał woźnica, skończywszy ładunek.

– Zrobiła go człowiekiem, to się jej wywdzięcza. – Zasunąłem drzwi szopy i zamknąłem je na kłódkę.

– Wdzięczność jest rzeczą piękną – rzekł Tomasz. Oddychał miarowo, wciągając głęboko powietrze. Chwycił w garście śnieg i mył nim dłonie. Wytarł je o spodnie.

– Taa... narobiłem się dzisiaj – powiedział furman, złażąc z platformy. Nie mógł się swobodnie ruszać w twardym kożuchu, pokrytym skorupą wapna, smoły i dziegciu. Oparł się o wóz, z ulgą pociągał nosem i otarł ręką czoło. – Panie Tadku, panie Tadku, co ja tam widziałem, tobyś pan nie uwierzył. Dzieciaki, kobity... Chociaż i żydowskie, ale wiesz pan...

– Ale pan jakoś wyjechałeś szczęśliwie?

– Inżynier nas widział po drodze. Będzie co z tego?

– Ale – rzekłem lekceważąco – co nam te ciapciaki mogą zrobić? Jak kierownik chce kupić filię, to muszą z nim dobrze, nie? Pojedziesz z rana kursem. Metr wapna na lewo. Wrócisz przed siódmą.

– Ano, trzeba rano z dołu wyrzucić. Konia oporządzę. – Powlókł się w ślad za zwierzęciem do stajni. Przechodząc koło kantoru, uchylił czapki.

W złotym kręgu światła jak w aureoli, otoczona jak dłońmi siną nocą połyskującą pierścieniem gwiazd, stała Maria. Przymknęła za sobą drzwi od muzyki i ludzi i wyczekująco patrzyła w mrok. Otrzepałem ręce z kurzu.

– A jak jutro z rozlewaniem i rozwiezieniem? – Ująłem ją pod ramię i po chrupiącym czerstwym śniegu poprowadziłem wydeptaną ścieżką do furtki. – Może poczekasz do południa? Rozwieziemy razem.

Staliśmy w otwartej furtce. Po pustej ulicy, otwartej migocącym światłem latarni, tępym krokiem spacerował żandarm w niebieskim płaszczu, pilnujący szkoły. Nad ulicą, nad światłem latarni, nad stromym dachem wtulonej w mur szopy szedł z szumem wiatr, niósł dym pociągów, gnały pierzaste obłoki, a nad wiatrem i chmurami drżało niebo głębokie jak dno ciemnego potoku. Księżyc prześwitywał przez chmury jak złoty szmat piasku.

Maria uśmiechnęła się czule.

– Wiesz dobrze, że sama rozwiozę – rzekła z wyrzutem, podając mi usta do pocałunku. Wielki czarny kapelusz ocieniał jej twarz jak skrzydłem. Była o pół głowy wyższa ode mnie. Nie lubiłem przy obcych jej pocałunków.

– Widzisz, solipsysto poetycki, co może miłość – rzekł pogodnie Tomasz. – Bo miłość to poświęcenie. Mówię z głębi doświadczenia, bom wiele miał kochanek.

Zmierzch, który zaciera rysy człowieka, nadał mu bryłowatość i ciężar, jakby Tomasz był ociosanym z grubsza kamieniem. Pieprzyk pod lewym okiem czerniał filuternie na monumentalnej, jakby kutej z szarego piaskowca twarzy.

– Oczywiście, że miłość! – parsknęła beztroskim śmiechem Maria i dygnąwszy nam dystyngowanie, odeszła ulicą wzdłuż siatki, naprzeciw chmurom, które wiatr gnał nad naszymi głowami. Minęła sklep paskarza, gdzie nabywałem chleb i kaszankę na śniadanie, a chłop swoje dzieci zamknięte w szkole. Znikła za rogiem, nie obejrzawszy się. Patrzyłem za nią jeszcze chwilę, jakby tropiąc w powietrzu jej ślad.

– Miłość, oczywiście, że miłość! – powiedziałem, uśmiechając się do Tomasza.