Pożegnanie z Marią - Tadeusz Borowski - ebook

Pożegnanie z Marią ebook

Borowski Tadeusz

4,3

Opis

Szczegóły

"Pożegnanie z Marią" i inne opowiadania Tadeusza Borowskiego, napisane zaraz po II wojnie światowej między 1946 a 1950 rokiem, należą do klasyki literatury polskiej i literatury wojennej. Zbiór zawiera najsłynniejsze opowiadania autora, m.in. Dzień na Harmenzach, Pożegnanie z Marią, U nas w Auschwitzu.

Dzięki głębi i przenikliwości spojrzenia oraz znakomitej formie literackiej opowiadania Borowskiego ciągle pozostają jednym z najcenniejszych literackich świadectw epoki, są źródłem głębokiej refleksji nad tragedią ludzkiej historii. To jeden z najdonośniejszych głosów mówiących o Holokauście i rzeczywistości obozów koncentracyjnych.

Tadeusz Borowski był postacią wyjątkową. Debiutował w środku okupacji, w 1942 roku, mając zaledwie dwadzieścia lat. Studiował polonistykę w tajnych kompletach Uniwersytetu Warszawskiego. W parę miesięcy po debiucie Borowskiego aresztowało gestapo, został uwięziony na Pawiaku, następnie trafił do największego nazistowskiego obozu Auschwitz-Birkenau, gdzie otrzymał więzienny numer 119198. W sierpniu 1944 roku Borowski został ewakuowany i jeszcze prawie na rok trafił do mniejszych obozów w głębi Rzeszy, do Dautmergen koło Stuttgartu, następnie do Dachau. Zwolniony we wrześniu 1945, rozpoczął działalność wśród Polaków w Niemczech. Zmarł 3 lipca 1951 roku, zaledwie kilka dni po narodzinach córki. Okoliczności jego śmierci są niejasne, w zatruciu gazem dopatrywano się samobójstwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 276

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
1
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WSTĘP

Nie da się opo­wie­dzieć stra­chu.

Nie da się opo­wie­dzieć bólu.

Nie spo­sób wyobra­zić sobie, co czuje czło­wiek za kol­cza­stymi dru­tami obozu kon­cen­tra­cyj­nego. Głód, zimno, odar­cie z god­no­ści, czło­wie­czeń­stwa, nadziei i marzeń. Jak to jest nie­spo­dzie­wa­nie stać się więź­niem? Zamie­nić cie­pły płaszcz i wygodne buty na pasiak i drew­niaki? Jak to jest być nie­wol­ni­kiem nad­lu­dzi dają­cych sobie bez­względne prawo do uni­ce­stwia­nia tych, któ­rzy nie miesz­czą się w ich wyobra­że­niach o czło­wieku.

Opo­wia­da­nia Tade­usza Borow­skiego prze­szy­wają do szpiku kości auten­tycz­no­ścią i prawdą, wobec któ­rej jeste­śmy bez­radni. Prawdą, do któ­rej trudno nam się przy­znać: że tylko eks­tre­malne warunki okre­ślają nasze czło­wie­czeń­stwo. To, kim jeste­śmy i kim się sta­niemy. Tyle o sobie wiemy, ile nas spraw­dzono. Czy czło­wiek może pogo­dzić się z tym, że zdoła prze­żyć, być może poświę­ca­jąc ist­nie­nie innych? Jak się odna­leźć w naj­bru­tal­niej­szym z obo­zo­wych pie­kieł i nie zatra­cić sie­bie?

Autor sta­wia nas przed nie­moż­li­wymi wybo­rami, w obli­czu moral­nego nie­po­koju, który wery­fi­kuje wie­dzę o nas samych. Jak daleko jeste­śmy w sta­nie się posu­nąć, aby żyć? Czy przy­zwo­itość jest względna i zależy od miej­sca i sytu­acji, w jakich się zna­leź­li­śmy?

Opo­wia­da­nia te zmu­szają nas do próby zde­fi­nio­wa­nia na nowo pojęć dobra i zła. Zasta­no­wie­nia się, czym jest sumie­nie.

A gdy uświa­do­mimy sobie, że u progu wszyst­kich wojen stoją nie­na­wiść i nie­to­le­ran­cja, że tak ofiara, jak i kat pod­da­wani są poli­tycz­nym, spo­łecz­nym i moral­nym naci­skom, pro­blem staje się jesz­cze bar­dziej zło­żony i trudny do jed­no­znacz­nego oce­nie­nia z per­spek­tywy minio­nych lat i wygod­nego fotela.

Niemcy do per­fek­cji dopra­co­wali machinę śmierci, która dzia­łała nie­mal jak fabryczna taśma. Miała uni­ce­stwić przed­sta­wi­cieli naro­dów, które stały się ich wro­gami: Żydów, Romów, Pola­ków etc., wyru­go­wać ze spo­łe­czeń­stwa homo­sek­su­ali­stów, nie­peł­no­spraw­nych fizycz­nie i inte­lek­tu­al­nie. Wszyst­kich, któ­rzy nie wpa­so­wy­wali się w ich ści­śle okre­ślony kanon czło­wie­czeń­stwa. Pod­lu­dzi. Miarę i war­tość czło­wieka ści­śle okre­ślały tabele, wykazy, wzrost (powy­żej 170 cm), wzor­niki z kolo­rem tęczó­wek i świa­dec­twa uro­dze­nia przod­ków; wszystko to miało zagwa­ran­to­wać czy­stość rasy.

Co cie­kawe, Adolf Hitler i jego naj­bliżsi współ­pra­cow­nicy byli anty­te­zami hołu­bio­nego przez sie­bie wize­runku. Joseph Goeb­bels miał zale­d­wie 164 cm wzro­stu i fizjo­no­mię Żyda; tylko 4 cm wię­cej miał Erwin Rom­mel, tak że na­dal nie dosię­gał poprzeczki; Hein­rich Him­m­ler miał co prawda 170 cm wzro­stu, za to mały pod­bró­dek i nad wyraz azja­tyc­kie rysy; sam Adolf Hitler, choć nie­bie­sko­oki i ze 170 cm wzro­stu, miał ciemne włosy, duży, nie­pro­por­cjo­nalny nos, ojca z nie­pra­wego łoża; Ernst Röhm był homo­sek­su­ali­stą; Mar­tin Bor­mann wyglą­dał jak gorą­co­kr­wi­sty połu­dnio­wiec.

Hein­rich Him­m­ler nie­wąt­pli­wie był wizjo­ne­rem, budu­jąc struk­tury SS na wzór zakonu, two­rząc hie­rar­chię, wielką księgę rodów SS i przed­sta­wia­jąc orga­ni­za­cję jako wyjąt­kową i dostępną tylko dla nie­licz­nych wybrań­ców.

Natych­miast też nale­żało pod­jąć wysi­łek, by pozbyć się wro­gów.

W dodatku wszystko nale­żało skru­pu­lat­nie ukryć przed świa­tem.

Niemcy jesz­cze przed wojną chwa­lili się obo­zami m.in. w Dachau, zapra­szali do nich mię­dzy­na­ro­dowe dele­ga­cje i poka­zy­wali wzor­cowe baraki z zado­wo­lo­nymi osa­dzo­nymi, w rze­czy­wi­sto­ści jed­nak głę­boko skry­wali prawdę o tym, co się tam działo.

Pod pozo­rem reso­cja­li­za­cji „wro­gów narodu” stwo­rzyli nie­wy­obra­żalne pie­kło, które roz­lało się po całej Euro­pie, ewo­lu­ując w obozy kon­cen­tra­cyjne i obozy zagłady. Piece kre­ma­to­ryjne nie nadą­żały z pale­niem zwłok, a odra­ża­jący, mdlący smród palo­nych ciał roz­no­sił się po oko­licy, prze­ga­nia­jąc z niej ptac­two. Szybko też zro­zu­miano, jak potężną i tanią siłę robo­czą sta­no­wią więź­nio­wie, i skru­pu­lat­nie, bez­względ­nie ją wyko­rzy­sty­wano. Firmy, takie jak Volks­wa­gen, IG Far­ben, Krupp, Sie­mens czy BMW, bez wyrzu­tów sumie­nia korzy­stały z pracy więź­niów, a tym samym uczest­ni­czyły w zbrod­niach reżimu. W tam­tym cza­sie nikt się temu nie dzi­wił i nawet nad tym nie zasta­na­wiał, tak wyglą­dała wojenna rze­czy­wi­stość.

Obok obo­zów wyra­stały fabryki i fabryczki, gdzie, o iro­nio, pro­du­ko­wano m.in. broń i poci­ski − miały one odbie­rać życie bli­skim i roda­kom tych, któ­rzy pod czuj­nym okiem kapo je wytwa­rzali.

Aby sku­tecz­nie mor­do­wać, nale­żało stwo­rzyć armię bez­względ­nych opraw­ców, któ­rzy będą posłuszni roz­ka­zom, pozba­wieni sumie­nia i moral­nych dyle­ma­tów. Wystar­czyło prze­ko­nać ich, że inni są gorsi, nic nie­warci, że to pod­lu­dzie, któ­rym nie należy się współ­czu­cie, za to im samym bar­dzo należą się ich majątki, kosz­tow­no­ści i pie­nią­dze. Dehu­ma­ni­za­cja stała się prio­ry­te­tem, bo o wiele łatwiej pozba­wić życia kogoś, w kim nie widzi się bliź­niego.

Nale­żało też zadbać o tych, któ­rzy życie odbie­rali. Aby obo­zowa kadra eses­mań­ska czuła się dobrze, mogła odpo­cząć, zre­ge­ne­ro­wać siły, pod obozy ścią­gnięto ich rodziny. Dowódz­two dosko­nale wie­działo, jak ważny jest psy­chiczny relaks i ode­rwa­nie się od „pracy”. Mię­dzy innymi dla­tego powstały przy­obo­zowe osie­dla domów dla rodzin eses­ma­nów. I tak kat, po dosłow­nie mor­der­czej pracy w obo­zie, wra­cał do domu w zabło­co­nych, uma­za­nych krwią butach, by prze­dzierz­gnąć się w kocha­ją­cego męża i czu­łego ojca.

Przez obóz Auschwitz-Bir­ke­nau prze­wi­nęło się − jako człon­ko­wie załogi SS − około 8200 eses­ma­nów oraz około 200 nad­zor­czyń, co poka­zuje, jak gigan­tyczną struk­turą był obóz.

Dla wielu ludzi świat sta­nął na gło­wie. Znik­nęło wszystko, w co dotąd wie­rzono, z czego czer­pano siłę i nadzieję. Bar­dzo wymowny jest napis wyryty na ścia­nie jed­nego z obo­zo­wych blo­ków: „Jeśli Bóg ist­nieje, będzie musiał bła­gać mnie o prze­ba­cze­nie”.

Pociąg za pocią­giem mija obo­zową bramę, na rampę wysy­puje się tłum prze­ra­żo­nych, zaszczu­tych, wymę­czo­nych ludzi. Z wago­nów wyno­szeni są ci, któ­rzy podróży nie prze­żyli. Nowo przy­byli nie poj­mują, gdzie się zna­leźli, i nie rozu­mieją, kim są ubrane w bez­kształtne pasiaki szkie­lety, które snują się na hory­zon­cie. W ich gło­wach nie powstaje myśl, że za chwilę oni sami zostaną wepchnięci w tę rolę. Że zostaną ogo­leni, na ich przed­ra­mio­nach pojawi się wyta­tu­owany numer, że zostaną odarci ze wszyst­kiego. Że od teraz ich świa­tem będą rzą­dzić strach, głód i wyczer­pa­nie.

W taką rze­czy­wi­stość tra­fił Tade­usz Borow­ski. Przy­wie­ziony do obozu 29 kwiet­nia 1943 roku wię­zień numer 119198 został zugan­giem (nazwa pocho­dzi od nowo przy­by­łych do obozu − Zugang­sli­sten). W obo­zo­wym dia­lek­cie „nowym”, który o życiu mię­dzy blo­kami nie wie­dział nic: nie miał poję­cia, na czym polega apel, który mógł trwać, bez względu na pogodę, kilka godzin, co to jest komando, dla­czego przy bra­mie gra orkie­stra, jak zdo­być dodat­kową por­cję chleba.

Żyć zaś chciał każdy, choć nie każdy miał na to szansę. Trzeba było szybko pogo­dzić się z nową sytu­acją, odna­leźć w nowych regu­łach i zaprzy­jaź­nić z kimś, kto mógł oka­zać się pomocny. W dodatku Tade­usz wie­dział, że w czę­ści żeń­skiej obozu prze­bywa jego uko­chana Maria.

Spo­tkał ją po nie­mal roku, gdy udało mu się dostać do komanda deka­rzy pra­cu­ją­cych w obo­zie kobie­cym. Maria Rundo numer obo­zowy 43558 przy­była do obozu tego samego dnia co Tade­usz. Jed­nak uwię­zie­nie znio­sła o wiele gorzej. Wychu­dzona, chora, łysa, z wypa­da­ją­cymi zębami wyglą­dała jak obraz naj­więk­szego nie­szczę­ścia, co roze­rwało serce kocha­ją­cego Tade­usza na tysiące kawał­ków. Poczu­cie strasz­nej nie­mocy, jakie go ogar­nęło, poło­żyło się na nim głę­bo­kim cie­niem, może to wła­śnie spra­wiło, że jego opo­wia­da­nia są tak poru­sza­jące i przej­mu­jące.

Proza Borow­skiego to jeden z naj­do­no­śniej­szych gło­sów mówią­cych o Holo­kau­ście i rze­czy­wi­sto­ści obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych. To jeden z tych auto­rów, który sta­wia pyta­nia, nie dając odpo­wie­dzi, i gra na naj­czul­szych stru­nach naszej duszy. Pisząc opo­wia­da­nia przy­brał twarz cynika, bystrego obser­wa­tora, który stoi z boku. Tak jak część więź­niów, sta­rał się oswoić to miej­sce, nadać mu zna­miona rutyny, drob­nymi gestami przy­wo­ły­wać odle­głe „nor­malne” życie. Nie­le­galne zdję­cia bli­skich, melo­dia, gra w piłkę, prze­my­cony gryps − to iskierki daw­nego świata, które dawały więź­niom siłę.

Nie­zwy­kle cenny i odważny jest stwo­rzony przez pisa­rza opis real­nego życia w obo­zie, bez ozdob­ni­ków, egzal­ta­cji i prób łago­dze­nia rze­czy­wi­sto­ści. Bez lukro­wa­nia świata, który z moral­nego punktu widze­nia mógł nie spodo­bać się czy­tel­ni­kom, bo zdzie­rał zasłonę ste­reo­ty­pów i uprze­dzeń.

W jego pro­zie nic nie jest oczy­wi­ste i prze­wi­dy­walne, boha­te­ro­wie nie dzia­łają według sche­ma­tów. Autor oddał im głos i pozwo­lił opo­wie­dzieć o tym, co po woj­nie mogło wyda­wać się nie­przy­zwo­ite, a co w tam­tym cza­sie sta­no­wiło jedyną nadzieję na prze­ży­cie: pokątny han­del, kon­takty z załogą SS i funk­cyj­nymi obozu, któ­rzy też byli więź­niami, selek­cja ofiar na ram­pie.

Tak mówić nie wypa­dało.

Od kilku lat zaj­muję się opi­sy­wa­niem praw­dzi­wych ludz­kich dra­ma­tów zwią­za­nych z obo­zem Auschwitz. I choć wyda­wa­łoby się, że o tym miej­scu wiemy nie­mal wszystko, do dziś zaska­kują nas wspo­mnie­nia ludzi i ich bli­skich, któ­rzy prze­szli przez obo­zowe pie­kło. Jak zwy­kle oka­zuje się, że nic tam nie było jasne i jed­no­znaczne. Natknę­łam się na nie­liczne wspo­mnie­nia tych, któ­rym pomo­gli eses­mani bądź nie­miec­kie rodziny, ale także na rela­cje osób, któ­rych zdra­dzili współ­więź­nio­wie.

Tylko nie­któ­rzy mieli odwagę mówić o tej sza­rej stro­nie obozu, o tym, jak trzeba było kom­bi­no­wać i zała­twiać różne rze­czy, aby prze­trwać.

Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że za każ­dym wyta­tu­owa­nym obo­zo­wym nume­rem kryje się nie­zwy­kle bole­sna histo­ria, którą, ku prze­stro­dze i pamięci, nale­ża­łoby opo­wie­dzieć. Że to już ostat­nie chwile, by oca­lić od zapo­mnie­nia tych, któ­rzy jesz­cze chcą dzie­lić się wspo­mnie­niami.

Z roku na rok ich ubywa, a śmierć odbiera im głos.

Nina Majew­ska-Brown

MATURA NA TAR­GO­WEJ

Całą zimę uczy­łem się w małej przy­bu­dówce, którą zosta­wiła nam fabryka na gru­zach znisz­czo­nego pod­czas pierw­szej bitwy o War­szawę – domu.

Przy­bu­dówka była wąska, niska i wil­gotna, a przez wiel­kie okno, uchy­la­jące się na teren daw­nych garaży, obec­nie zaro­śnięty krze­wami, wle­wał się wie­czo­rami księ­życ i błysz­czały świa­tła z mostu. Uczy­łem się wtedy póź­nym wie­czo­rem. Pło­mień lampki, skon­stru­owa­nej z kała­ma­rza (trzeba było oszczę­dzać naftę), chwiał się, poru­szany odde­chem. Wtedy olbrzy­mie cie­nie mojej głowy prze­su­wały się po ścia­nie bez­gło­śnie jak na fil­mie. Na zbi­tym z desek tap­cza­nie spał ciężko ojciec, pra­cu­jący pra­wie dwa­na­ście godzin w nie­miec­kiej fabryce, matka, duży rasowy dober­man, przy­plą­tany do nas nie wia­domo skąd pod­czas oblę­że­nia. Olbrzymi, poczciwy pies krę­cił się przy rodzi­cach, kiedy po spa­le­niu domu biwa­ko­wali na pustym placu pod dasz­kiem z papy chro­nią­cym od desz­czu, uga­niał się za wro­nami, poszcze­ki­wał na obcych i tak już został. Tej samej zimy Andrzej jeź­dził na rik­szy. Rik­sza jest to trzy­ko­łowy wózek rowe­rowy. Prze­wozi się na nim towary i ludzi. Jak w Japo­nii – za pomocą nóg. Andrzej, wysoki, smu­kły, o cza­ru­ją­cym spoj­rze­niu chło­piec, razem ze mną koń­czył szkołę. Kiedy ja byłem zaczy­tany w Pla­to­nie i pol­skich filo­zo­fach okresu roman­tycz­nego, on się­gał do Ibsena i Przy­by­szew­skiego, ducho­wego wodza Mło­dej Pol­ski, do Kaspro­wi­cza, czo­ło­wego poety tego okresu. Sam pisy­wał wier­sze jesz­cze w szkole. Teraz zaś, w gorące dni oku­pa­cyjne, pisze pamięt­nik. Arka­diusz był mala­rzem. Świet­nie znał mate­ma­tykę. W dys­ku­sjach filo­zo­ficz­nych cyto­wał nie­znane nam nazwi­ska, nazy­wał prądy, o któ­rych nie wie­dzie­li­śmy nic. Był blon­dy­nem, miał prze­ni­kliwe spoj­rze­nie arty­sty. Utrzy­my­wał się z ryso­wa­nia kary­ka­tur prze­chod­niom. Nary­so­wał ich ponad dzie­sięć tysięcy.

Wypro­wa­dził się od boga­tego ojca, zna­nego krawca war­szaw­skiego, miesz­kał samot­nie, uczył się w aka­de­mii malar­skiej, robił jed­no­cze­śnie maturę i – pił.

Julek był wycho­wan­kiem jezu­itów. Pra­co­wał sys­te­ma­tycz­nie nad Toma­szem z Akwinu, nad Gre­kami i filo­zo­fią nie­miecką. Zara­biał han­dlem dewiz.

Wszy­scy zgi­nęli mi z oczu.

Ale zanim roz­rzu­cił nas los, zanim ja nie poje­cha­łem do Oświę­ci­mia, Andrzej nie zgi­nął w ulicz­nej egze­ku­cji i pod fał­szy­wym zresztą nazwi­skiem, Arka­diu­sza zanim nie przy­kryły gruzy bary­kady war­szaw­skiej – tej zimy, pierw­szej zimy wojen­nej, kiedy na Zacho­dzie, na linii Magi­nota, trwały przy­ja­zne potyczki patroli, a samo­loty angiel­skie zrzu­cały nad Niem­cami paczki ulo­tek, roz­wią­zu­jąc sta­ran­nie każdą z nich, żeby (jak żar­to­wa­li­śmy) nie zabić przy­pad­kowo Niemca – u nas, w ciem­nej jak grób War­sza­wie, szczę­kały salwy plu­to­nów egze­ku­cyj­nych, a w domach, o oknach zabi­tych deskami, koń­czy­li­śmy wtedy drugą lice­alną, przy­go­to­wy­wa­li­śmy się do matury, choć wie­dzie­li­śmy, że wojna będzie trwała dłu­gie lata.

Uczy­li­śmy się w naszych pry­wat­nych miesz­ka­niach, zim­nych i cia­snych. Słu­żyły nam one za klasy i za pra­cow­nie che­miczne. Nie­któ­rzy zresztą mieli bogate domy. Stą­pało się tam po puszy­stych dywa­nach, oglą­dało się obrazy naj­sław­niej­szych mistrzów, doty­kało się koń­cami pal­ców grzbie­tów zło­co­nych ksią­żek, a po kom­ple­cie, po lek­cji mate­ma­tyki, po wykła­dzie z lite­ra­tury, ćwi­cze­niach fizycz­nych albo lek­tu­rze książki reli­gij­nej (bo i reli­gia była wykła­dana przez poczci­wego księ­dza) – co bywalsi sia­dali do bry­dża, prze­gry­wa­jąc przy kar­tach zaro­bione nie­raz na czar­nej gieł­dzie pie­nią­dze. Dym papie­ro­sów gęst­niał w salo­nie, zwi­jał się u okna i roz­płasz­czał pod sufi­tem.

Zima, choć ciężka i ciemna, minęła nie­po­strze­że­nie. Wpraw­dzie Andrzej cho­ro­wał nie­bez­piecz­nie na płuca i musiał rzu­cić swoją rik­szę, wpraw­dzie Arka­diusz nie chciał iść do urzędu nie­miec­kiego, aby wyku­pić świa­dec­two arty­styczne, i był tro­piony przez poli­cjan­tów na uli­cach, ale doro­bek nasz był znaczny. Andrzej miał w teczce parę dobrych wier­szy, ja tro­chę ksią­żek na zbi­tej z desek eta­żerce, które kupi­łem za pie­nią­dze ze sprze­daży piło­wa­nego drzewa, Arka­diusz zna­lazł wresz­cie miesz­ka­nie i nie sypiał już po kole­gach. Po tej kosz­mar­nej, tru­piej zimie pozo­stało jesz­cze wspo­mnie­nie egze­ku­cji w Waw­rze, kiedy za pija­nego żoł­nie­rza nie­miec­kiego zakłu­tego w bójce przez swego wła­snego towa­rzy­sza gestapo wycią­gnęło z miesz­kań i roz­strze­lało na pustym, zaśnie­żo­nym polu dwu­stu męż­czyzn. Już zapeł­niały się cele Pawiaka, wsła­wiała się już aleja Szu­cha, już mie­li­śmy w ręku pierw­sze gazetki kon­spi­ra­cyjne, już roz­no­si­li­śmy je sami.

Wio­sną, kiedy woj­ska nie­miec­kie ude­rzyły na Danię i Nor­we­gię, a zaraz potem jak nóż w ciało wbiły się we Fran­cję, w War­sza­wie roz­po­częto pierw­sze łapanki. Ogromne budy nie­miec­kie, samo­chody cię­ża­rowe pokryte bre­zen­tem, wyjeż­dżały sta­dami na mia­sto. Żan­darmi i gesta­powcy obsta­wiali ulice, wygar­niali wszyst­kich prze­chod­niów na auta i wieźli do Rze­szy – na roboty, a zwy­kle bli­żej – do Oświę­ci­mia, na Maj­da­nek, do Ora­nien­burga, osła­wio­nych obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych. Ilu prze­żyło z dwu­ty­sięcz­nego trans­portu, który w sierp­niu 1940 roku przy­był do Oświę­ci­mia? Może pię­ciu ludzi. Ilu prze­żyło z sie­dem­na­stu tysięcy ludzi wytran­spor­to­wa­nych z ulic war­szaw­skich w stycz­niu 1943? Dwu­stu? Trzy­stu? Nie wię­cej!

Wtedy też, w okre­sie tych pierw­szych nie­miec­kich łapa­nek, które robiły tak absur­dalne wra­że­nie w sto­licy wiel­kiego pań­stwa, zamie­nio­nej nagle w dżun­glę, w okre­sie, gdy Hitler foto­gra­fo­wał się na wieży Eif­fla, a olbrzy­mie pol­skie trans­porty więź­niów szły do Ora­nien­burga, wła­śnie wtedy my czte­rej, Andrzej, Arka­diusz, Julek i ja – my czte­rej zda­wa­li­śmy maturę.

Nie my jedni. Żadne gim­na­zjum war­szaw­skie nie pozo­stało w tyle. Wszę­dzie, u Bato­rego, u Czac­kiego, u Lele­wela, u Mic­kie­wi­cza, u Sta­szica, u Wła­dy­sława Czwar­tego, w gim­na­zjach żeń­skich: Pla­ter, Kró­lo­wej Jadwigi, Konop­nic­kiej, Orzesz­ko­wej, we wszyst­kich gim­na­zjach pry­wat­nych, poczy­na­jąc od tych naj­lep­szych, jak św. Woj­cie­cha i Zamoy­skiego – wszę­dzie odby­wały się egza­miny matu­ralne ostre, dokładne jak co roku, jak zawsze, odkąd nowo­cze­sna szkoła ist­nieje.

Tysią­cami mło­dzież zda­wała maturę. Tysiące koń­czyły gim­na­zjum i szły do liceum. Wtedy gdy Europa leżała w gru­zach, w Wiel­ko­pol­sce, na Ślą­sku, na Pomo­rzu i w sercu Pol­ski – w War­sza­wie, dzieci i mło­dzież rato­wały wiarę w Europę i wiarę w dwu­mian New­tona, wiarę w rachu­nek cał­kowy i wiarę w wol­ność ludów. Kiedy Europa prze­gry­wała swoją bitwę o Wol­ność, mło­dzież pol­ska – i myślę, że cze­ska i nor­we­ska rów­nież – wygry­wała swą bitwę o Wie­dzę. Pamię­tam, sta­li­śmy we trzech na przy­stanku przy ogrom­nym gma­chu Banku Gospo­dar­stwa Kra­jo­wego, w Ale­jach Jero­zo­lim­skich. Nie­ustan­nie przez tę naj­więk­szą arte­rię prze­lo­tową sto­licy prze­wa­lały się masy woj­ska nie­miec­kiego, szły trans­porty na wschód i na zachód, czołgi, wozy pan­cerne, cię­ża­rówki napęcz­niałe towa­rem. O kilka ulic dalej, na placu Trzech Krzyży, na któ­rym stoją dziś już tylko ruiny pięk­nego kościoła Św. Alek­san­dra, łapano ludzi. Żan­darmi obsta­wili wszyst­kie wyloty placu. Z war­ko­tem moto­rów napchane ludźmi budy wlo­kły się ciężko na Pawiak.

Było to absur­dalne wido­wi­sko. Nie wiem, dla­czego pobu­dzało do śmie­chu. Nie­kiedy skala reago­wa­nia czło­wieka jest zbyt mała i gdy sięga tra­gicz­nego dna, wtedy wyzwala się w śmie­chu. Wszy­scy trzej byli­śmy w świet­nych humo­rach, że żyjemy, że jeste­śmy w samym środku łapanki, że musimy jechać na drugą stronę Wisły, na ulicę Tar­gową, zda­wać maturę. I że tam poje­dziemy, choćby się zie­mia waliła.

I wła­śnie wtedy pode­szła do nas stara, siwa pani. Zwró­ciła ku nam pomarsz­czoną twarz. W oczach jej odbi­jała się wyraź­nie tro­ska.

– Pano­wie, na mie­ście odbywa się łapanka na placu Trzech Krzyży – rze­kła cicho. Wszy­scy ostrze­gali wszyst­kich przed łapan­kami, jak daw­niej przed zarazą. – A czy panów nikt nie zacze­pia?

– Oprócz pani, nikt – par­sk­nął Andrzej. Wsko­czy­li­śmy w tram­waj i poje­cha­li­śmy na Pragę. Za mostem szła aleja, z jed­nej strony gra­ni­cząca z polem, z dru­giej z Saską Kępą, dziel­nicą wil­lową. A tam, u zamknię­cia alei, roz­sta­wiła się druga kolumna samo­cho­dów i cze­kała na tram­waje, jak tygrys na szlaku anty­lop. Wysy­pa­li­śmy się w biegu z tram­waju jak gruszki i prze­mknę­li­śmy na ukos polem zasa­dzo­nym świeżą jarzyną. Zie­mia pach­niała wio­sną. Kwi­tła na polu dzie­wanna i brzę­czały psz­czoły. A w mie­ście, leżą­cym za rzeką, jak w głę­bo­kiej dżun­gli odby­wały się łowy na ludzi.

Kiedy wresz­cie przedar­li­śmy się do miesz­ka­nia na Tar­go­wej, w któ­rym już cze­kał na nas dyrek­tor, prze­wod­ni­czący Komi­sji Egza­mi­na­cyj­nej, wycho­wawca kla­sowy i pro­fe­sor che­mii, fala łapanki dopły­nęła aż pod nasze okna.

Dyrek­tor był mil­czący. Słu­chał uważ­nie odpo­wie­dzi. Wycho­wawca, wysoki, dobro­duszny pan, patrzył dobro­tli­wie na nas i poma­gał nam wzro­kiem. Ni­gdy nie mie­li­śmy opi­nii dobrych che­mi­ków, ani Andrzej, poeta i kry­tyk, ani Arka­diusz, malarz i filo­zof, ani ja. Blade nasze odpo­wie­dzi wywo­ły­wały chy­try uśmiech na twa­rzy egza­mi­na­tora, któ­rego dla jego siwej brody nazy­wa­li­śmy w szkole Kozia­bródka. W isto­cie był to bar­dzo ceniony nauko­wiec.

Jakoś tam zda­li­śmy. Wtedy Kozia­bródka rzekł:

– No, pano­wie (to „pano­wie” zaak­cen­to­wało naszą nową doj­rza­łość z che­mii) – nie bądź­cie głupi i nie daj­cie się zła­pać.

Wska­zał dło­nią za okno, za któ­rym kłę­bił się tłum oto­czony poli­cjan­tami, i dodał, pod­no­sząc do góry pro­bówkę z jakimś czer­wo­nym, okrop­nie zło­żo­nym pły­nem, któ­rego wzór na próżno usi­ło­wał Andrzej wywieść na tablicy.

– Kiedy nie wie­cie, w co wie­rzyć, wierz­cie w che­mię. Wierz­cie w naukę. Przez nią wró­ci­cie do czło­wieka.

Jed­nego tylko czło­wieka nie było wtedy mię­dzy nami: tego pło­wo­wło­sego Julka, wycho­wanka księży. Zła­pano go mię­dzy Nowym Świa­tem a Ale­jami i ślad po nim zagi­nął. Jesie­nią, gdy wstę­po­wa­li­śmy na pod­ziemny Uni­wer­sy­tet, donie­siono nam, że Julek został wywie­ziony do Ora­nien­burga, osła­wio­nego obozu pod Ber­li­nem, i że jesz­cze żyje.

POŻE­GNA­NIE Z MARIĄ

I

Za sto­łem, za tele­fo­nem, za sze­ścia­nem biu­ro­wych ksiąg – okno i drzwi. We drzwiach dwie tafle szklane, czarne, lśniące od nocy. I jesz­cze niebo, tło okna okryte opu­chłymi chmu­rami, które wiatr spy­cha w dół szyby, ku pół­nocy, poza mury spa­lo­nego domu.

Spa­lony dom czer­nieje po dru­giej stro­nie ulicy, na wprost furtki w ochron­nej siatce zakoń­czo­nej sre­brzy­stym dru­tem kol­cza­stym, po któ­rym jak dźwięk po stru­nie śli­zga się fio­le­towy odblask migo­cą­cej latarni ulicz­nej. Na tle burz­li­wego nieba, na prawo od domu, omo­tane mlecz­nymi kłę­bami prze­lot­nego dymu loko­mo­tyw, pate­tycz­nie rysuje się bez­listne drzewo, nie­ru­chome w wichrze. Nała­do­wane towa­rowe wagony mijają je i z łosko­tem cią­gną na front.

Maria pod­nio­sła głowę znad książki. Smuga cie­nia leżała na jej czole i oczach i spły­wała wzdłuż policzka jak przej­rzy­sty szal. Poło­żyła ręce na grzybku sto­ją­cym wśród pustych bute­lek, tale­rzy z nie doje­dzoną sałatą, brzu­cha­tych, kar­ma­zy­no­wych kie­lisz­ków o gra­na­to­wych pod­staw­kach. Ostre świa­tło, które zała­my­wało się w gra­nicy przed­mio­tów, wsią­kało jak w dywan w nie­bie­ski dym zale­ga­jący pokój, odpry­ski­wało od kru­chych, łam­li­wych kra­wę­dzi szkieł i migo­tało we wnę­trzu kie­lisz­ków jak złoty liść na wie­trze – nabie­gło struną w jej dło­nie, a one roz­świe­tloną, różową kopułą zamknęły się szczel­nie nad nim i tylko bar­dziej różowe linie mię­dzy pal­cami pul­so­wały pra­wie nie­do­strze­gal­nie. Przy­ćmiony pokoik napeł­nił się pouf­nym mro­kiem, zbiegł się ku dło­niom i zma­lał jak muszla.

– Patrz, nie ma gra­nicy mię­dzy świa­tłem i cie­niem – szep­nęła Maria. – Cień jak przy­pływ pod­pełza do nóg, ota­cza nas i zacie­śnia świat tylko do nas: jeste­śmy ty i ja.

Pochy­li­łem się ku jej war­gom, ku drob­nym spę­ka­niom ukry­tym w ich kąci­kach.

– Pul­su­jesz poezją jak drzewo sokiem – powie­dzia­łem żar­to­bli­wie, otrzą­sa­jąc głowę z natręt­nego, pijac­kiego szumu. – Uwa­żaj, żeby świat cie­bie nie zra­nił topo­rem.

Maria roz­chy­liła wargi. Mię­dzy zębami drżał leciutko ciemny koniu­szek języka: uśmie­chała się. Kiedy moc­niej zaci­snęła palce wokół grzybka, błysk leżący na dnie jej oczu zma­to­wiał i zgasł.

– Poezja! Dla mnie to rzecz tak nie­po­jęta jak sły­sze­nie kształtu albo dotyk dźwięku. – Odchy­liła się w zadu­mie na poręcz kozetki. W pół­cie­niu czer­wony obci­sły swe­ter nabrał pur­pu­ro­wej soczy­sto­ści i tylko na grzbie­tach fałd, gdzie śli­zgało się świa­tło, lśnił kar­mi­nową, puszy­stą barwą. – Ale tylko poezja umie wier­nie poka­zać czło­wieka. Myślę: peł­nego czło­wieka.

Zabęb­ni­łem pal­cami o szkło kie­liszka. Ode­zwał się kru­chym, nie­trwa­łym dźwię­kiem. – Nie wiem, Mario – rze­kłem, wzru­szyw­szy z powąt­pie­wa­niem ramio­nami. – Sądzę, iż miarą poezji, a może i reli­gii, jest miłość czło­wieka do czło­wieka, którą one budzą. A to jest naj­bar­dziej obiek­tyw­nym spraw­dzia­nem rze­czy.

– Miłość, oczy­wi­ście, że miłość! – powie­działa, mru­żąc oczy, Maria.

Za oknem, za spa­lo­nym domem, na sze­ro­kiej, prze­dzie­lo­nej skwe­rem ulicy jeź­dziły ze zgrzy­tem tram­waje. Elek­tryczne bły­ski roz­świe­tlały fio­let nieba, jak odpry­ski z sinego pożaru magne­zji prze­bi­jały się przez mrok, oble­wały księ­ży­co­wym świa­tłem dom, ulicę i bramę, ocie­ra­jąc się o czarne szyby okienne, spły­wały po nich i bez­sze­lest­nie gasły. Chwilę po nich gasł rów­nież wysoki, cienki śpiew tram­wa­jo­wych szyn.

Za drzwiami, w dru­gim poko­iku, pusz­czono znowu pate­fon. Zdła­wiona, jakby grana na grze­bie­niu melo­dia zacie­rała się w natar­czy­wym szu­ra­niu tań­czą­cych nóg i gar­dło­wych śmie­chach dziew­czę­cych.

– Jak widzisz, Mario, oprócz nas jest jesz­cze inny świat. – Roze­śmia­łem się i wsta­łem z kozetki. – To, widzisz, jest tak. Gdyby można było rozu­mieć cały świat, czuć cały świat, widzieć cały świat, tak jak się rozu­mie swoje myśli, czuje się swój głód, widzi się okno, bramę za oknem i chmury nad bramą, gdyby można było widzieć wszystko jed­no­cze­śnie i osta­tecz­nie, wtedy – powie­dzia­łem z namy­słem, okrą­żyw­szy kozetkę i sta­nąw­szy pod roz­grza­nym pie­cem mię­dzy Marią a majo­li­ko­wymi kaflami i wor­kiem z kar­to­flami zaku­pio­nymi w jesieni na zimę – wtedy miłość byłaby nie tylko miarą, ale i osta­teczną instan­cją wszyst­kich rze­czy. Nie­stety, zdani jeste­śmy na metodę prób, na samotne, zwod­ni­cze prze­ży­cie. Jakże to nie­pełna, jakże fał­szywa miara rze­czy!

Drzwi od poko­iku z pate­fo­nem otwo­rzyły się. Chwie­jąc się w takt melo­dii, wszedł Tomasz oparty o ramię żony. Jej lekko cię­żarny, a od wielu mie­sięcy sta­teczny brzuch cie­szył się nie­usta­ją­cym zain­te­re­so­wa­niem przy­ja­ciół. Tomasz pod­szedł do stołu i chwiał się nad nim roz­ro­słym, pęka­tym, masyw­nym jak u wołu łbem.

– Źle się sta­rasz, bo wódki nie ma – rzekł z mięk­kim wyrzu­tem, sta­ran­nie zlu­stro­waw­szy naczy­nia, i odpły­nął, popy­chany przez żonę, w kie­runku drzwi. Patrzył w nią tępym wzro­kiem jak w obraz. Mówiło się, że to zawo­dowo, gdyż han­dlo­wał fał­szy­wymi Coro­tami, Noakow­skimi i Pan­kie­wi­czami. Poza tym był redak­to­rem syn­dy­ka­li­stycz­nego dwu­ty­go­dnika i uwa­żał się za rady­kal­nego lewi­cowca. Wyszli na skrzy­piący śnieg. Kłęby mroź­nej pary prze­wi­nęły się po pod­ło­dze jak wło­chate motki bia­łej bawełny.

W ślad za Toma­szem do kan­toru maje­sta­tycz­nie wto­czyły się taneczne pary, pokrę­ciły się sen­nie koło stołu, majo­lik i kar­to­fli, sta­ran­nie omi­ja­jąc zacieki pod oknem, i zosta­wiw­szy czer­wone ślady od świeżo pasto­wa­nej posadzki, wró­ciły tam, skąd wyszły. Maria pode­rwała się od stołu, popra­wiła odru­chowo włosy i powie­działa:

– Muszę już iść, Tade­usz. Kie­row­nik pro­sił, żeby zaczy­nać wcze­śniej.

– Masz jesz­cze dobrą godzinę – odrze­kłem. Okrą­gły zegar fir­mowy o pogię­tej bla­sza­nej tar­czy tykał mia­rowo, zawie­szony na dłu­gim sznurku mię­dzy na wpół roz­wi­nię­tym pla­ka­tem, rysun­kiem uro­jo­nego wid­no­kręgu a węglową kom­po­zy­cją przed­sta­wia­jącą dziurkę od klu­cza, przez którą widać frag­ment kubi­stycz­nej sypialni.

– Wezmę Szek­spira, posta­ram się zro­bić w nocy Ham­leta na wtor­kowy kom­plet.

Prze­szedł­szy do dru­giego pokoju, kuc­nęła przy książ­kach. Półka zbita była pry­mi­tyw­nie z nie­he­blo­wa­nych desek. Deski ugi­nały się pod cię­ża­rem ksią­żek. W powie­trzu leżały błę­kitne i białe pasma dymu oraz uno­sił się ciężki zapach wódki zmie­szany z odo­rem ludz­kiego potu i wapienną wonią wil­got­nych, gni­ją­cych ścian. Chwiały się na nich, jak bie­li­zna na wie­trze, jaskrawo malo­wane kar­tony i jak mor­skie dno prze­świe­cały się kolo­ro­wymi liniami meduz i korali poprzez błę­kitny opar. W czar­nym oknie, odgro­dzony szybą od nocy, zaplą­tany w cienką koronkę firanki wysza­chro­wa­nej za psie pie­nią­dze od zło­dziejki kole­jo­wej, smętny, zapi­ja­czony skrzy­pek (który uwa­żał sie­bie za impo­tenta) na próżno usi­ło­wał jękiem instru­mentu zagłu­szyć char­cze­nie pate­fonu. Zgar­biony jak pod wor­kiem cementu, wydo­by­wał ze skrzy­piec z ponurą zacię­to­ścią jeden tylko pasaż. Od dwóch godzin ćwi­czył się do nie­dziel­nego kon­certu poetycko-muzycz­nego. Wystę­po­wał wtedy umyty, w wizy­to­wym gar­ni­tu­rze w paski, miał twarz melan­cho­lijną i oczy senne, jakby czy­tał z powie­trza nuty.

Na stole, na obru­sie w czer­wone kwiaty, wysza­chro­wa­nym od zło­dziejki kole­jo­wej, mię­dzy kie­lisz­kami, książ­kami i nad­gry­zio­nymi kanap­kami, leżały gołe i brudne nogi Apo­lo­niu­sza. Apo­lo­niusz huś­tał się na krze­sełku i odwra­ca­jąc się do drew­nia­nego, poma­lo­wa­nego wap­nem przed plu­skwami tap­czana, na któ­rym, jak duszące się ryby na pia­sku, leżeli pół­pi­jani ludzie, dono­śnym gło­sem mówił:

– Czy Chry­stus byłby dobrym żoł­nie­rzem? Nie, raczej dezer­te­rem. Przy­naj­mniej pierwsi chrze­ści­ja­nie ucie­kali z armii. Nie chcieli się sprze­ci­wiać złu.

– Ja się sprze­ci­wiam złu – rzeki leni­wie Piotr. Leżał roz­wa­lony mię­dzy dwiema roz­mam­ła­nymi dziew­czy­nami i gme­rał rękoma w ich fry­zu­rach. – Zdejm nogi ze stołu albo je umyj.

– Umyj nogi, Polek – rze­kła dziew­czyna spod ściany. Miała grube, roz­lane uda i czer­wone, mię­si­ste wargi.

– Ale! Chcie­li­by­ście. Uwa­ża­cie, był taki szczep Wan­da­lów, bar­dzo tchórz­liwy – cią­gnął Apo­lo­niusz, zesu­nąw­szy piętą tale­rze na kupę – wszy­scy ich tłu­kli i z Danii czy z Węgier wygnali do Hisz­pa­nii. Tam Wan­dale wsie­dli na okręty, poje­chali do Afryki i doszli pie­chotą pod Kar­ta­ginę, gdzie bisku­pem był św. Augu­styn, ten od św. Moniki.

– A wtedy święty wyje­chał na ośle i nawró­cił Wan­da­lów – powie­dział spod pieca mło­dzie­niec, pyk­nąw­szy z fajki. Wydy­mał pulchne, różowe policzki, pokryte zło­ci­stym pusz­kiem jak owoc brzo­skwini. Pod oczyma miał wiel­kie sińce. Pia­ni­sta, dłuż­szy czas żył z pia­nistką o uro­czych doł­kach w buzi i dra­pież­nym, namięt­nym spoj­rze­niu. Latem ochrzci­li­śmy go (bo był wyzna­nia naro­do­wego) przy zapa­lo­nych świe­cach, wiech­ciach kwia­tów i mied­nicy chłod­nej, kaplicz­nej wody, którą zapo­bie­gliwy ksiądz umył mu dokład­nie głowę, a zaraz po chrzcie na naj­ru­chliw­szym punk­cie Gró­jec­kiej wymi­gi­wa­li­śmy się od łapanki ulicz­nej. Poże­ni­li­śmy ich nie­ry­chło, bo dopiero późną zimą. Rodzice odma­wiali bło­go­sła­wień­stwa ze względu na meza­lians. Wpraw­dzie ustą­pili i uży­czyli muzy­kom pokoju do spa­nia i for­te­pianu do ćwi­czeń oraz kuchni do pro­duk­cji bim­bru, ale nie zechcieli zapro­sić na wesele przy­ja­ciół, więc przy­ja­ciele wese­li­sko urzą­dzili sami. Panna młoda w sztyw­nej nie­bie­skiej sukni sie­działa w fotelu nie­ru­chomo, jakby połknęła kij. Była senna, zmę­czona i pijana.

– Miło tu u was, bar­dzo miło, wiesz? – Żydó­weczka, która ucie­kła z getta i tej nocy nie miała gdzie spać, uklę­kła koło Marii przy książ­kach i objęła ją ramie­niem. – To dziwne, tak dawno nie mia­łam w ręku szczo­teczki do zębów, kanapki, fili­żanki z her­batą, książki. Wie­cie, to trudno nawet okre­ślić. I wciąż to uczu­cie, że trzeba odejść. Ja się panicz­nie boję!

Maria pogła­skała ją, mil­cząc, po pta­siej gło­wie ozdo­bio­nej lśnią­cymi falami przy­li­za­nych wło­sów.

– Prze­cież pani była pie­śniarką? Chyba niczego pani nie bra­ko­wało. – Miała na sobie żółtą sukienkę w chry­zan­temy, z wyzy­wa­ją­cym dekol­tem. Zza niego wychy­lała się zalot­nie kre­mowa koronka koszulki. Na dłu­gim łań­cuszku koły­sał się mię­dzy pier­siami złoty krzy­żyk.

– Bra­ko­wało? Nie, nie bra­ko­wało – odrze­kła z bły­skiem zdzi­wie­nia w załza­wio­nych, kro­wich oczach. Miała sze­ro­kie, roz­ło­ży­ste bio­dra, dobre do rodze­nia. – Niech pan zro­zu­mie, z artyst­kami nawet Niemcy ina­czej… – urwała i zamy­śliła się, patrząc tępo w książki. – Pla­ton, Tomasz z Akwinu, Mon­ta­igne – doty­kała pola­kie­ro­wa­nym na pur­pu­rowo paznok­ciem obszar­pa­nych grzbie­tów kupio­nych na wóz­kach i wykra­dzio­nych z anty­kwa­riatu ksią­żek.

– Tylko żeby pan widział to, co ja widzia­łam za murami…

– Augu­styn napi­sał sześć­dzie­siąt trzy książki! Kiedy Wan­da­lo­wie obie­gli Kar­ta­ginę, robił wła­śnie korektę i przy niej umarł! – rzekł maniacko Apo­lo­niusz. – Po Wan­da­lach nie zostało nic, a Augu­styna dzi­siaj czy­tają. Ergo – wzniósł dłoń z roz­cza­pie­rzo­nymi pal­cami ku sufi­towi – wojna minie, a poezja zosta­nie, a wraz z nią zostaną moje winiety!

Pod sufi­tem suszyły się na sznur­kach okładki tomiku poetyc­kiego. Cią­gnęło od nich farbą dru­kar­ską. Świa­tło prze­bi­jało się przez czarne i czer­wone płasz­czy­zny pako­wego papieru i plą­tało się wśród kar­tek jak w gąsz­czu leśnym. Okładki sze­le­ściły jak suche liście.

Żydó­weczka pode­szła do pate­fonu i zmie­niła płytę.

– A ja myślę, że po aryj­skiej stro­nie też będzie getto – powie­działa, patrząc z ukosa na Marię. – Tylko nie będzie z niego wyj­ścia. – Odpły­nęła w tańcu, zabrana przez Pio­tra.

– Ona jest zde­ner­wo­wana – rze­kła cicho Maria. – Jej rodzina została za murami.

Igła tra­fiła na pęk­nię­cie w pły­cie i zawo­dziła mono­ton­nie. We drzwiach sta­nął zaru­mie­niony Tomasz. Jego żona popra­wiła sukienkę na lekko wypu­kłym brzu­chu.

– „Jesz­cze tylko kilka cięż­kich chmur nie poroz­py­cha­nych noz­drzem konia” – zade­kla­mo­wał i wska­zaw­szy ręką za okno, na bramę, krzyk­nął z uczu­ciem: – Koń, koń!

W kręgu zło­ta­wego świa­tła znad drzwi śnieg ośle­pia­jąco biały i gładki leżał jak talerz na popie­la­tym obru­sie, dalej, w cie­niu, sza­rzał i siniał, jakby odbi­jał niebo, aż dopiero przy furtce mie­nił się w bla­sku lampy ulicz­nej. Zała­do­wana jak wóz z sia­nem plat­forma stała w ciem­no­ści, nie­ru­choma jak góra. Czer­wona latar­nia koły­sała się pod kołami, kła­dąc na śnieg roz­chwiane cie­nie, oświe­tla­jąc nogi i pod­brzu­sze konia, który wyda­wał się wyż­szy i tęż­szy niż zazwy­czaj. Szły od niego kłęby pary, jakby oddy­chał skórą. Zwie­sił łeb, był zmę­czony.

Fur­man stał obok wozu i cier­pli­wie cze­kał, zabi­ja­jąc rękoma o pierś. Kiedy odcią­gnę­li­śmy z Toma­szem skrzy­dła bramy, się­gnął bez pośpie­chu po bat, mach­nął lej­cami i cmok­nął. Koń pode­rwał łeb, szarp­nął się całym cia­łem na boki, ale wóz nie ruszył. Przed­nie koła utkwiły w rynsz­toku.

– Za pysk cho­lerę i do tyłu – rze­kłem ze znaw­stwem. – Zaraz pod­łożę deskę do rynsz­toka.

– K’sobie! – krzyk­nął fur­man, napie­ra­jąc na dyszel. Żan­darm w nie­bie­skim płasz­czu, pil­nu­jący sąsied­niego budynku byłej szkoły miej­skiej, napa­ko­wa­nej jak wię­zie­nie „ochot­ni­kami” prze­zna­czo­nymi na roboty do Prus, bijąc tępo pod­ku­tymi butami o kamie­nie chod­nika, nad­szedł od strony latarni. Przez pierś miał prze­wie­szony reflek­tor na rze­mie­niach. Pod­krę­cił kon­takt i uprzej­mie zaświe­cił.

– Za dużo kla­mo­tów nała­do­wane – rzekł rze­czowo. Spod okapu hełmu, z głę­bo­kiego cie­nia, oczy jego błysz­czały nad strugą świa­tła ostro jak wil­cze śle­pia. Co dzień rano przy­cho­dził do kan­toru tele­fo­no­wać po zmianę warty i nie­odmien­nie mel­do­wał, że nic waż­nego w ciągu nocy nie zaszło.

Koń chrap­nął, osa­dził się na tyl­nych nogach, naparł cia­łem do tyłu i plat­forma dźwi­gnęła się po kocich łbach. Teraz koń pocią­gnął ku przo­dowi. Wóz nała­do­wany po wierzch jak krypa wali­zami, tłu­mo­kami, betami, meblami i brzę­czą­cymi naczy­niami z alu­mi­nium, chwie­jąc się, wje­chał po deskach na podwó­rze. Żan­darm zga­sił reflek­tor, popra­wił na sobie pasy i mia­ro­wym kro­kiem odda­lił się w stronę szkoły. Zwy­kle ją mijał, docho­dził do małego kościółka księży pal­lo­ty­nów (czę­ściowo spa­lo­nego we wrze­śniu i odna­wia­nego pie­czo­ło­wi­cie a nie­ustan­nie w ciągu całego sezonu mate­ria­łami z naszej firmy), skrę­cał pod gni­ją­cym murem schro­ni­ska dla bez­ro­bot­nych, miesz­czą­cego się w pofa­brycz­nych halach tuż przy torze kole­jo­wym. Był to ruchliwy port prze­ła­dun­kowy, tędy bowiem pły­nęły belami i poje­dyn­czo koce, kupony mate­ria­łów, cie­płe ubra­nia, skar­pety, kon­serwy, ser­wisy, firanki, obrusy i ręcz­niki oraz wszel­kie inne dobro kra­dzione z pocią­gów towa­ro­wych idą­cych na front, a także kupo­wane od obsługi wago­nów sani­tar­nych, które, wra­ca­jąc z frontu z zegar­kami, jedze­niem, ran­nymi, bie­li­zną i czę­ściami do maszyn, meblami i zbo­żem, zatrzy­my­wały się czę­sto na dworcu jak przy molu por­to­wym.

Fur­man trza­snął jesz­cze raz dla fan­ta­zji batem, cof­nął konia i pod­je­chał tyłem pod drew­nianą szopę. Koń robił bokami i dymił parą. Odprzę­żony z szorstką czu­ło­ścią przez woź­nicę, postał chwilę w dysz­lach, jakby znu­żony ponad siły, wresz­cie, pod­go­niony ostro, ruszył wolno pod kran i wetknął pysk w kubeł. Wypiw­szy do dna nad­siorb­nął wody z dru­giego i włó­cząc za sobą uprząż, poszedł w stronę otwar­tych drzwi stajni.

– Sporo przy­wio­złeś, Olek – rze­kłem, rozej­rzaw­szy się w zaso­bach plat­formy.

– Wszystko kazała zabrać – rzekł woź­nica. – Patrz pan, zała­do­wa­łem nawet tabo­rety z kuchni i półki z łazienki. Stara stała nade mną jak kat nad dobrą duszą.

– Nie bała się tak w biały dzień?

– Pozwo­le­nie dla niej dostał zięć od swego kolegi – rzekł Olek.

Twarz miał kości­stą, wychu­dłą, ścią­gniętą mro­zem. Zrzu­cił czapkę. Sztywne od wapna włosy roz­mierz­wiły mu się nad czo­łem.

– A córka?

– Została z mężem. Kłó­ciła się ze starą, że musi zostać jesz­cze dzień. – Popluł w żyla­ste, wykrzy­wione dło­nie, zżarte od cementu, wapna i gipsu. – Ano, będziem zdej­mo­wać. – Wlazł na wóz, roz­pla­tał sznury i począł poda­wać jedno po dru­gim krze­sełka, wazony, poduszki, kosze z bie­li­zną, pudła sta­ro­świec­kie, osznu­ro­wane książki.

Chwy­ta­li­śmy je z Toma­szem i na cztery ręce wno­si­li­śmy do zatę­chłej, ciem­nej szopy, ukła­da­jąc towar na beto­nie mię­dzy wor­kami z na wpół ska­mie­nia­łym cemen­tem, sto­sem cuch­ną­cej smołą czar­nej papy a kupą suchego wapna prze­zna­czo­nego na deta­liczną sprze­daż chło­pom. Wapno cien­kim pyłem uno­siło się w powie­trzu i gry­zło nie­zno­śnie noz­drza. Tomasz sapał spa­zma­tycz­nie. Był chory na serce.

– Powiedz pan, po co ją kie­row­nik wziął do sie­bie? – zapy­tał woź­nica, skoń­czyw­szy ładu­nek.

– Zro­biła go czło­wie­kiem, to się jej wywdzię­cza. – Zasu­ną­łem drzwi szopy i zamkną­łem je na kłódkę.

– Wdzięcz­ność jest rze­czą piękną – rzekł Tomasz. Oddy­chał mia­rowo, wcią­ga­jąc głę­boko powie­trze. Chwy­cił w gar­ście śnieg i mył nim dło­nie. Wytarł je o spodnie.

– Taa… naro­bi­łem się dzi­siaj – powie­dział fur­man, zła­żąc z plat­formy. Nie mógł się swo­bod­nie ruszać w twar­dym kożu­chu, pokry­tym sko­rupą wapna, smoły i dzieg­ciu. Oparł się o wóz, z ulgą pocią­gał nosem i otarł ręką czoło. – Panie Tadku, panie Tadku, co ja tam widzia­łem, tobyś pan nie uwie­rzył. Dzie­ciaki, kobity… Cho­ciaż i żydow­skie, ale wiesz pan…

– Ale pan jakoś wyje­cha­łeś szczę­śli­wie?

– Inży­nier nas widział po dro­dze. Będzie co z tego?

– Ale – rze­kłem lek­ce­wa­żąco – co nam te ciap­ciaki mogą zro­bić? Jak kie­row­nik chce kupić filię, to muszą z nim dobrze, nie? Poje­dziesz z rana kur­sem. Metr wapna na lewo. Wró­cisz przed siódmą.

– Ano, trzeba rano z dołu wyrzu­cić. Konia opo­rzą­dzę. – Powlókł się w ślad za zwie­rzę­ciem do stajni. Prze­cho­dząc koło kan­toru, uchy­lił czapki.

W zło­tym kręgu świa­tła jak w aure­oli, oto­czona jak dłońmi siną nocą poły­sku­jącą pier­ście­niem gwiazd, stała Maria. Przy­mknęła za sobą drzwi od muzyki i ludzi i wycze­ku­jąco patrzyła w mrok. Otrze­pa­łem ręce z kurzu.

– A jak jutro z roz­le­wa­niem i roz­wie­zie­niem? – Ują­łem ją pod ramię i po chru­pią­cym czer­stwym śniegu popro­wa­dzi­łem wydep­taną ścieżką do furtki. – Może pocze­kasz do połu­dnia? Roz­wie­ziemy razem.

Sta­li­śmy w otwar­tej furtce. Po pustej ulicy, otwar­tej migo­cą­cym świa­tłem latarni, tępym kro­kiem spa­ce­ro­wał żan­darm w nie­bie­skim płasz­czu, pil­nu­jący szkoły. Nad ulicą, nad świa­tłem latami, nad stro­mym dachem wtu­lo­nej w mur szopy szedł z szu­mem wiatr, niósł dym pocią­gów, gnały pie­rza­ste obłoki, a nad wia­trem i chmu­rami drżało niebo głę­bo­kie jak dno ciem­nego potoku. Księ­życ prze­świ­ty­wał przez chmury jak złoty szmat pia­sku.

Maria uśmiech­nęła się czule.

– Wiesz dobrze, że sama roz­wiozę – rze­kła z wyrzu­tem, poda­jąc mi usta do poca­łunku. Wielki czarny kape­lusz ocie­niał jej twarz jak skrzy­dłem. Była o pół głowy wyż­sza ode mnie. Nie lubi­łem przy obcych jej poca­łun­ków.

– Widzisz, solip­sy­sto poetycki, co może miłość – rzekł pogod­nie Tomasz. – Bo miłość to poświę­ce­nie. Mówię z głębi doświad­cze­nia, bom wiele miał kocha­nek.

Zmierzch, który zaciera rysy czło­wieka, nadał mu bry­ło­wa­tość i cię­żar, jakby Tomasz był ocio­sa­nym z grub­sza kamie­niem. Pie­przyk pod lewym okiem czer­niał filu­ter­nie na monu­men­tal­nej, jakby kutej z sza­rego pia­skowca twa­rzy.

– Oczy­wi­ście, że miłość! – par­sk­nęła bez­tro­skim śmie­chem Maria i dygnąw­szy nam dys­tyn­go­wa­nie, ode­szła ulicą wzdłuż siatki, naprze­ciw chmu­rom, które wiatr gnał nad naszymi gło­wami. Minęła sklep paska­rza, gdzie naby­wa­łem chleb i kaszankę na śnia­da­nie, a chłop swoje dzieci zamknięte w szkole. Zni­kła za rogiem, nie obej­rzaw­szy się. Patrzy­łem za nią jesz­cze chwilę, jakby tro­piąc w powie­trzu jej ślad.

– Miłość, oczy­wi­ście, że miłość! – powie­dzia­łem, uśmie­cha­jąc się do Toma­sza.

– Daj fur­ma­nowi wódki, jeżeli masz gdzie pod łóż­kiem – rzekł Tomasz. – Chodź, trzeba zbra­tać się z ludem.

II

Nocą spa­dło tro­chę śniegu. Zanim otwo­rzy­łem ofi­cjal­nie bramę na znak roz­po­czę­cia dnia han­dlu, wypra­wiw­szy pija­nych gości i sprząt­nąw­szy pokój, fur­man, który wstał przed świ­tem, zdą­żył wyrzu­cić wapno z dołu i zawieźć na budowę, a wró­ciw­szy z kursu, wyprząc konia i usu­nąć z placu ślady kół. Tak wcze­snym ran­kiem na dwo­rze było jesz­cze sinawo, a na ulicy – pusto. Z torów kole­jo­wych docho­dził grze­chot pocią­gów. Patro­lu­jący żan­darm posza­rzał i zma­lał w odpły­wa­ją­cym mroku, który go zosta­wił na wybrzeżu wylud­nio­nej ulicy jak zapo­mniany wodo­rost. W oknach byłej szkoły zaczy­nały poja­wiać się głowy uwię­zio­nych ludzi. W paskar­skim skle­piku, przy skła­dzie, grzali się przy roz­ża­rzo­nym pie­cyku dwaj gra­na­towi poli­cjanci. Mru­ga­jący po pijacku czer­wo­nymi oczyma skle­pi­karz roz­kła­dał drżą­cymi rękoma na ladzie za szkłem ser, kaszę i chleb. Chłopka wycią­gnęła z koszyka pęta kieł­basy, które zni­kały pod ladą w podwój­nej ścia­nie. Przez zamar­z­nięte szyby sączył się szary świt. Po zardze­wia­łych kra­tach spły­wały brudne kro­ple, mono­ton­nie spa­dały na para­pet i ciur­kiem lały się na pod­łogę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki