Pretensja o tytuł jest jedyną, jaką mieć tu można - Jerzy Pilch - ebook + książka

Pretensja o tytuł jest jedyną, jaką mieć tu można ebook

Jerzy Pilch

4,3

Opis

W związku ze zbliżającą się rocznicą śmierci pisarza Wydawnictwo POLITYKA przedstawia wybór felietonów Jerzego Pilcha, które napisał dla tygodnika „Polityka” w latach 2002–2006.
Nie jest to wybór przypadkowy, lecz książka zaplanowana i ułożona przez samego autora. Zgodnie z jego pomysłem przypominane teksty zostały podzielone na dwie grupy: o literaturze i o piłce nożnej. W obu tych dziedzinach Jerzy Pilch się wyróżniał, tyle że w literaturze jako oryginalny twórca, a w piłce nożnej jako niezmordowany kibic i komentator. Pilch felietonista w niepowtarzalny sposób łączy światy kultury „wysokiej” i rozrywki mas, zachowując zawsze błyskotliwość, trzeźwość spojrzenia, polemiczną finezję i bezkompromisowość. To wybitny zawodnik na tym boisku – sprawdzał się zarówno w ataku, jak i obronie. Jego teksty sprzed lat wciąż potrafią ożywiać umysł i wyobraźnię czytelnika. Zatem, jak głosi tytuł zbioru zaproponowany przez redakcję, „Pretensja o tytuł jest jedyną, jaką mieć tu można”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 277

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
psychodelist

Nie oderwiesz się od lektury

Pozycja obowiązkowa. Perła. Piłkarski wątek na poziomie światowym.
00

Popularność




Tytuł: Pretensja o tytuł jest jedyną, jaką mieć tu można
Autor: Jerzy Pilch
Copyright© by Kinga Strzelecka-Pilch, 2021 Copyright© by POLITYKA Sp. z o.o. SKA, 2021
Redaktor inicjujący: Beata Stasińska
Redaktor prowadzący: Piotr Zmelonek
Redakcja: Jacek Kowalczyk
Korekta: Krystyna Jaworska
Opracowanie graficzne: Frycz i Wicha
Skład i łamanie: Janusz Fajto
Zdjęcie na skrzydełku: Copyright© by Leszek Zych
Wydanie I Warszawa 2021
ISBN 978-83-958672-3-1
Wydawca: POLITYKA Sp. z o.o. SKA ul. Słupecka 6, 02-309 Warszawawww.polityka.plsklep.polityka.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Wieczór autorskiJerzy Baczyński

Bardzo poruszające są okoliczności powstania tej książki. Śmierć Jurka Pilcha w maju ubiegłego roku nie powinna była być dla nas zaskoczeniem, bo Jerzy ciężko chorował od lat, ale w ostatnich miesiącach, zwłaszcza od momentu przeprowadzki z żoną Kingą do Kielc, zdawał się być w coraz lepszej formie. Jak zwykle, jak często, udawał. Dla nas, kolegów i przyjaciół z Warszawy, umarł nagle, niespodziewanie, ale sam, z jakąś luterańską pedanterią, był na nadchodzące i nieuchronne przygotowany. Sporządził testament, wyrażając wolę pochowania nie w Wiśle, jak się spodziewano, ale w Kielcach, rodzinnym mieście Kingi, którą uczynił też jedyną spadkobierczynią i dysponentką swojego literackiego dorobku. Zdecydował, że pogrzeb ma być protestancki, cichy, bez retorycznych popisów, choć przy jego ironii i złośliwości mógł przecież kolegom pisarzom nie odpuszczać. Pandemia bardzo ułatwiła utrzymanie prywatnego, kameralnego charakteru tego pożegnania, a przecież odprowadzaliśmy na cmentarz jednego z najwybitniejszych i najbardziej wszechstronnych polskich współczesnych pisarzy; w swoim czasie także najbardziej popularnych, medialnie i plotkarsko. Choroba na wiele lat ograniczyła jego publiczną obecność, wtrąciła w domową i szpitalną izolację, więc mieliśmy wtedy w Kielcach taką wspólną refleksję, że trzeba by koniecznie, także nowym pokoleniom czytelników, przypomnieć nie tylko jego powieści, ale i tę bardziej ulotną, mocno definiującą Pilcha, część jego twórczości: felietony. Przede wszystkim te pisane do „Polityki”. I zdziwienie, kiedy dowiedziałem się, że Jurek Pilch sam już te teksty wybrał, poukładał do teczek, jakby planował książkę, którą właśnie wydajemy. Więc jest taka, jaka miała być: zachowujemy zarówno dobór, jak i kompletnie niestandardowy podział książki na dwa podtomy: felietony literackie i piłkarskie.

Pilch pisał do „Polityki” na przełomie stuleci, w latach 1999–2006. Wcześniej już zyskał rozgłos jako „skandalizujący” felietonista statecznego krakowskiego „Tygodnika Powszechnego”. To, że do nas trafił, było zbiegiem okoliczności, fakt, że wspomaganym. W 1998 r. otrzymał literacki Paszport POLITYKI za „Bezpowrotnie utraconą leworęczność”; jednocześnie w macierzystym „Tygodniku” popsuł sobie relacje, publikując jadowity felieton wymierzony w ważnego środowiskowo pisarza (nazwisko już pomińmy) i – co chyba jeszcze gorsze – podejmując współpracę z polską edycją magazynu dla mężczyzn „Hustler”, który miał opinię półpornograficznego. Propozycja współpracy z „Polityką”, gazetą o wielokrotnie większym zasięgu niż szacowny katolicki „Tygodnik”, zdarzyła się więc w dogodnym, chyba dla wszystkich stron, momencie. Tak więc Jerzy Pilch dokonał transferu: przeniósł swoje cotygodniowe felietony do „Polityki”, a wkrótce potem sam przeniósł się do Warszawy. Jak się okazało, na następne 20 lat. Pierwotnie chcieliśmy, aby dla wygody osiedlił się w nowej, budowanej wtedy siedzibie redakcji; obok sali kolegialnej pod dachem naszej kamienicy wyszykowaliśmy gustowną kawalerkę, nazwaną pilchówką. Sam Jurek uznał jednak pomysł mieszkania w redakcji za nazbyt awanturniczy, zamieszkał na mieście, a my do dziś mamy pamiątkę po pilchówce – chyba jedyną w polskiej prasie salę kolegialną z kuchnią i kabiną prysznicową.

Zespół „Polityki”, tak to pamiętam, na kilka lat stał się rodziną zastępczą dla Jurka, dość samotnego w stolicy imigranta z Krakowa. Zaprzyjaźnił się z wieloma redakcyjnymi kolegami, wkrótce razem – jak by inaczej – stworzyliśmy drużynę piłkarską, w której kopali też gościnnie tacy amatorzy, jak Robert Więckiewicz, Marek Bieńczyk czy Tomasz Jastrun. Graliśmy nawet w jakichś turniejach, z sukcesami porównywalnymi do osiągnięć ukochanej przez Jurka Cracovii, czyli bez sukcesów. Ale był to fajny czas, dla Jurka Pilcha także najlepszy pisarsko (choć niekoniecznie życiowo). To wtedy, w 2001 roku, otrzymał Nagrodę Nike; za scenariusz „Żółtego szalika” z Januszem Gajosem w roli głównej Nagrodę Festiwalu Filmowego w Gdyni; jego „Narty Ojca Świętego” grał Teatr Narodowy, a karkołomny pomysł zbiorowego pisania opowiadań „Pisz do Pilcha” zgromadził ponad 3 tysiące pisarzy amatorów (wśród nich, jak się okazało, debiutował m.in. Zygmunt Miłoszewski). Pilch wypatrzył też i publicznie wylansował nastoletnią pisarkę z Gdańska, debiutantkę Dorotę Masłowską – teksty o „Wojnie polsko-ruskiej” znajdują się, oczywiście, w tym wyborze. To w „Polityce”, czym później się chwalił, nauczył się pisać na komputerze. Odszedł od nas do „Dziennika”, efemerycznej, jak się okazało, gazety, która jednak zaoferowała Pilchowi pieniądze nieosiągalne na rynku. Jako „pragmatyczny luter” nie mógł odmówić, a my przyjęliśmy ten kolejny transfer z żalem, ale i ze zrozumieniem. Pozostaliśmy w dobrych relacjach, a w naszym archiwum zostało kilkaset znakomitych felietonów, bo Jurek był absolutnym mistrzem Polski w tej wymagającej, efektownej, często chuligańskiej literacko i emocjonalnie formule. Czytałem teraz wybrane przez Pilcha teksty raz jeszcze, niektóre pamiętałem do dziś. Mam wrażenie, że po latach jeszcze bardziej nabierają smaku: opisywane książki, zdarzenia, persony, mecze pokazują się tym, czym były – pretekstami do błyskotliwej, inteligentnej, ironicznej opowieści o życiu. O nas. Zapraszam na spotkanie, na wieczór autorski z Jerzym Pilchem.

Można pisać o sobieMałgorzata Halber

Mogę zacząć tylko od tej anegdoty o Styce. Dla porządku przytoczę: Styka miał namalować portret Boga, modlił się żarliwie przy tej robocie i Bóg mu się w końcu, za przeproszeniem, ukazał. Styka miał zakrzyknąć: „Boże! Ja Cię maluję na kolanach”, na co Bóg odpowiedział mu: „Styka, ty mnie nie maluj na kolanach, ty mnie maluj dobrze”.

Nie jestem żadną Jerzego Pilcha koleżanką (czy Jerzy Pilch w ogóle miał koleżanki?), nie będę wspominać go, mówiąc „och, gdy Jerzy...”. Nie, żadnego spoufalania się ze zmarłym pisarzem. Mało tego – o zgrozo, jestem też świadomą feministką, która im dłużej tropi świat, tym częściej zadaje pytanie: dlaczego to świat bez kobiet albo z kobietami, których jedynym walorem jest to, że są przystojne.

Tylko że to wszystko nie ma znaczenia w zderzeniu z językiem.

Nie przepadam za słowem „literatura”, ma ono kontekst krytycznoliteracki. I jest puste. Bo czy literaturą są podręczniki wychowania fizycznego z lat 70.? (Tak, są). Wolę więc „język”, a pisanie i czytanie wolę nazywać „interesowaniem się językiem”. To oczywiście mniej analityczne, ale myślę, że Jerzy (ach, ta wspaniała okazja do pośmiertnej fraternizacji) też wolał język poetycki od polonistycznego.

„Interesowanie się językiem” to nie szukanie, gdzie podmiot, a gdzie orzeczenie. Ale jak znaleźć rytm i jakieś nowe słowo, inne niż „bowiem”, inne niż mikrozdanie „nikt już tak nie pisze”. To świadomość, że powszechność naszych doświadczeń i obserwacji czyni je w skali globalnej o tyle marnymi, o ile nie uda nam się jakoś ich nazwać inaczej, nowymi zestawami słów, i wtedy możemy sprzedać je światu z powrotem pod postacią książki albo wiersza.

To „nikt już tak nie pisze” prześladowało mnie, kiedy zaczynałam czytać, a właściwie – przypominać sobie felietony Pilcha. I było mi wstyd, że to jest wszystko, co mam do powiedzenia w materii jego poziomu refleksji nad językiem. Czułam obezwładniające onieśmielenie. Czy może mieć to coś wspólnego z tym, że nie jestem mężczyzną? I że nie jestem Dorotą Masłowską, która jako jedyna – obok Barbary Łopieńskiej – reprezentuje w tym zbiorze „płeć piękną”. Zawieszę to pytanie głównie po to, żeby nie malować na kolanach. Ważniejsza niż perspektywa feministyczna jest BOWIEM przyjemność czytania fraz i sensów. Fraz z inwersją, która tylko Pilchowi wychodziła i niech nikt tej inwersji już nie stosuje, niech ta inwersja Pilchowi przynależną zostanie.

Co do sensów – oprócz całej krakowsko-WuELowsko-Miłoszowskiej epopei, która dla mnie ma charakter jakiejś wspominkowej imprezy u wujka Jurka, na której trochę słucham, a trochę podczytuję na telefonie nową książkę Doroty Kotas – czytam i czytałam felietony Pilcha z wielką pokorą. Osoby zajmujące się językiem (nie mylić z językoznawcami!), czyli czytające i przeżywające to czytanie oraz piszące, nie mają lepszych nauczycieli niż inni czytający i przeżywający (oraz piszący). Nauka wszelkiego rodzaju sztuki odbywa się nie przez czeladnictwo, ale właśnie przez rozważną osmozę, do której sama osoba mistrza/mistrzyni nie jest potrzebna. Lauren Geoff powiedziała, że największym błogosławieństwem literatury jest bezpośredni kontakt z myślami innej osoby. Myślami, gdy opisuje siebie, i przemyśleniami, gdy pisze tak jak Pilch o Witkacym – że jest on pisarzem dla gówniarzy, bo tylko gówniarzy może zachwycać jego persona.

Gdybym miała przeanalizować dokładniej te felietony, to właśnie oscylowanie pomiędzy pisaniem o sobie a opisywaniem tego co na zewnątrz wydaje mi się najciekawszym momentem. Z jednej strony Pilch o wiele lepiej, mądrzej i uważniej pisze o literaturze, niż robią to krytycy literaccy. Nigdy nie mogłam zrozumieć, jak z czegoś tak mięsnego i bogatego można wybierać sam kościec i poświęcać mu całe tomy nazywane „teorią literatury”, i nie chciało mi się tego czytać. Interesowało mnie, co myśli o danej książce, zdaniu, osobie inna osoba, a nie jakieś tam tropy. To znaczy tropy mogą być, ale niech będą naturalne, a nie wynikają z chęci narcystycznego pałowania się odkryciem czegoś już nieodkrytego, a to jest największy grzech krytyka.

To Pilch był pierwszym w moim życiu pisarzem piszącym o sobie. Przedtem, jak to nastolatka, czytałam Dostojewskiego (ale też Musierowicz), Tokarczuk i Vonneguta. Wydawało mi się, że książka to powieść i w dodatku wymyślona. Dlatego też – parafrazując Ciorana – czytałam tak mało. Zetknięcie z Pilchem, Wisłą, luterstwem i babką Czyżową było dla mnie jak oświecenie: czyli MOŻNA pisać o sobie. Teraz już wiem, że nie tylko można, ale i trzeba. Do tego wszystkiego trzeba też niestety poszukać własnych słów i nie stosować inwersji. Nie należy jednak pisać o sobie, gdy ma się za zadanie napisać o kimś, tak jak uczynił to Świetlicki, pisząc polecenie na okładce „Wojny polsko-ruskiej”. Dlatego też anegdoty o tym, jak napisałam list do Pilcha, marząc, żeby przeczytał moją pierwszą książkę (i gdzieś ten list cały czas mam), tutaj nie będzie.

Nikt już tak nie pisze, nikt nie pisał i nikt pisać nie będzie. Wielu by chciało. Popełniają jednak poważny błąd: myślą, że przepisem jest połączenie własnych refleksji na temat literatury, inwersja i drwina. Podczas gdy uważna lektura Pilcha uczy, że przepisem jest przeżycie, pokora i rytm.

Tytan wiernościWojciech Kuczok

Umarł w przeddzień piątej z rzędu porażki Cracovii. Nie sądzę, by żywił jakieś nadzieje, że pandemiczne zamrożenie rozgrywek tę feralną serię przerwie – był wszakże zbyt doświadczony niedolą fana klubu, który „zawsze przegrywa”. Gdyby przegrywała często, można by mu współczuć, ale Cracovia zgotowała Jerzemu Pilchowi los, którego właściwie należałoby mu zazdrościć. Kto wie, czy to nie wyniki drużyny, która za jego życia niemal nigdy nie wzlatywała, a jeśli się wznosiła, to tylko po to, żeby upaść jeszcze boleśniej, bo z większej wysokości, nie uczyniły go mistrzem literackiej mizerabilistyki. Wszystko, co napisał o Cracovii, wszelkie te lamentacje i fascynujące studia cierpienia wyćwiczyły mu pióro w dziedzinie czarnego humoru i sarkazmu, z którym w ostatnich latach opisywał nękającą go chorobę. Pisał o cierpieniu autoironicznie. Gdy wybryki jego ulubieńców doprowadziły go przed laty do desperackiego ogłoszenia zerwania z Cracovią, zdarzyło się, że przed meczem swojego klubu życzył sobie, by rywale zmiażdżyli Pasy. Pisał, że odczuwa przy tym „ciemny dreszcz oprawcy i erekcję wisielca”. Mniemam nawet, że gdyby nie to wieczne kibicowskie upokorzenie, Pilch nie byłby tak kompulsywnie skuteczny w swoich podbojach erotycznych. Jakoś trzeba sobie było te zmitrężone na zaznawaniu klęsk boiskowych godziny wysublimować, by nie rzec: pomścić. „Wszystko, co wiem o wierności, zawdzięczam piłce nożnej” – tę zmyślną parafrazę Alberta Camusa wplata Jerzy w jeden z felietonów; doprecyzujmy: zawdzięczał Cracovii, mistrzom przegrywania. To, że Pasy przegrywają, było dla niego czymś oczywistym, każdy inny stan przyjmował z nerwowym powątpiewaniem.

Latem 2013 roku – mieszkałem w Warszawie ledwie kilka miesięcy, bez telewizora – usługa nc+ GO jeszcze nie istniała, a bywalcy stołecznych barów kibica z wiadomych względów preferowali transmisje meczów Legii. Ruch grał z Cracovią; fanów Niebieskich w mieście nie znałem, jednego fana Pasów znała cała Polska – mieszkał nieopodal. Wtarabaniłem się do Jerzego ze zgrzewką piw i to była spora gafa, albowiem trafiłem akurat na jego okres suchy. Szybko mnie uspokoił; jak nie pije, to nie pije, radykalnie, na umór, żadne pokusy nie działają; z dumą zademonstrował mi skitrane flaszeczki, których nie wylał, aby stanowiły jawny dowód jego siły woli. Na wszelki wypadek powiedziałem, że napiję się tylko, jeśli Ruch strzeli gola; cóż, stało się, strzelili niemal od razu, puszka psyknęła, Pilch pozostał niewzruszony. Nie, właściwie dopiero ten moment go uspokoił, Jerzy był nieswój tylko przez pierwsze minuty, kiedy utrzymywał się remis, dopiero gdy Cracovia straciła bramkę, odetchnął z ulgą, wrócił mu stoicki spokój doświadczonego dolorysty. Gola dla Ruchu strzelił były wiślak Zieńczuk, a zatem wróg podwójny, w tzw. pechowej, trzynastej minucie spotkania – ale Jurek się jej nie bał szczególnie, w przypadku kibica Cracovii nie trzeba być przesądnym, każda okazja do straty gola jest równie dobra, to nie pech, to mojra. Potem niewiele się działo, gadaliśmy o ulubionych nogach tenisistek, bankietach bezecnych miliarderów, słabości (mojej) lub niechęci (Pilcha) do używania gwary w prozie, aż tu nagle. Nadeszły minuty sądne, w 81. jakiś pasiasty Nowak trafił, w 83. dołożył po raz drugi i Jerzy wpadł w stupor. Nie zrozumiał, co się stało, przestraszył się, że od tego poprzesuwają się pod nami płyty tektoniczne i Hoża się hożo zapadnie. No jak to, Cracovia, drużyna wiecznej klęski, nagle wygrywa przegrany mecz? Nie mógł się pogodzić z tym zwycięstwem. Nie wiedział nawet, jak się cieszyć, skwitował te dwie bramki tylko jakąś cichutką kurwą niedowierzania, a potem zostawiłem go w tym wytrąceniu, w tej konfuzji, choć może było to dla niego przeżycie tak intymne, że wstydził się przede mną radować, może dopiero kiedy wlazłem do ciasnej windy, wrócił do mieszkania i zaczął swoje wniebogłosy.

„W futbolu przegrywa się tak długo, aż się zacznie wygrywać”, taką maksymą Jerzego rozpoczyna się piłkarska część tego zbioru felietonów i może właśnie tylko kibic Pasów mógł uznać to zdanie za odwieczną prawdę piłkarską, kierowany wiarą, że jeszcze za życia doczeka nagrody za dekady zmartwień. Biedny Jerzy, umarł kilka tygodni przed tym, jak Cracovia po raz pierwszy od 1948 roku coś wygrała – Puchar Polski mianowicie. Cała jego biografia w niebywały sposób wpasowała się zatem idealnie w czasy klęsk lub niewiele znaczących zwycięstw: urodził się cztery lata po ostatnim mistrzostwie, zmarł kilka tygodni przed zdobyciem Pucharu. Całe 68 lat żył jako kibic-melancholik, który łapczywie oglądał wszystkie mecze świata, próbując się przekonać do ich ważkości, ale w głębi ducha cierpiał z powodu porażek Cracovii. Jako kibic był zaiste tytanem wierności.

Literatura

Monolog Silnego

Literatura to nie jest park narodowy, w którym jakieś gatunki mają z definicji podlegać ochronie, literatura jest w istocie polem walki niekiedy wyniszczającej, skala stosowanych w tej walce chwytów jest wielka, niektóre z nich są specjalnie knurze. Oto nakładem wydawnictwa Lampa i Iskra Boża ukazała się powieść Doroty Masłowskiej pt. „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną”. Jest to debiut urodzonej w 1983 roku autorki, debiut zdumiewająco wyrazisty, dawniej w takich przypadkach padało określenie: wydarzenie literackie, używam tego określenia z niepewnością co do anachroniczności, z pełnym wszakże przekonaniem co do zawartości. Wystarczyłyby tu zresztą same okoliczności formalne: istotne debiuty literackie przed dwudziestką to jest rzadkość sama w sobie, dziewiętnastolatka debiutująca nie wierszami – rzadkość niesłychana, dziewiętnastolatka ogłaszająca frapującą prozę – rarytas nad rarytasami. Książka pokazuje się na rynku, za co rzecz jasna należą się słowa uznania wydawcy Pawłowi Duninowi-Wąsowiczowi (choć w gruncie rzeczy wydanie „Wojny...” zasługą nie jest, niewydanie tego – to byłby skandal), książka zatem pokazuje się na rynku, na okładce zaś zostaje opatrzona „polecającą” notą pióra Marcina Świetlickiego zatytułowaną „Marcin Świetlicki poleca”. Oczywiście jest ta nota tak ułożona, że jak faktycznie zdarzyłby się jakiś pospolity czytelnik, normalny człowiek, przypadkowy przechodzień, któremu pozycja ta wpadłaby w ręce (a książki Lampy i Iskry Bożej przesadnie obszernych terytoriów w księgarniach niestety nie zajmują), to po przeczytaniu noty Świetlickiego zrobiłby on jedno: cisnąłby nią w kąt. Świetlicki z upiorną lekkością jajcarza w średnim wieku głosi na okładce, że prawdopodobnie autorka jest ruskim szpiegiem i książkę napisała po to, by bezkarnie poruszać się w naszej polskiej rzeczywistości i zmydlić nam Polakom oczy. Oznajmia, iż nigdy w życiu nie chciałby Doroty Masłowskiej spotkać, albowiem obawia się, iż ta wyssie zeń wszystko co najcenniejsze i na swój rosyjsko-szpiegowski sposób przetworzy to dla siebie; całość zaś swej barwnej zachęty wieńczy obrazową oceną powieści i powiada, iż jest to: „Kawał lekko nadpsutego literackiego mięsa”.

Silny, bohater i narrator prozy Masłowskiej – na ofertę tak promującą utwór jego autorki – powiedziałby: „Koniec z pitoleniem się, koniec z litością, ze skrupułem, który dotychczas mnie mamił”. Koniec tym bardziej, że przebiegle wagę książki Doroty Masłowskiej umniejszająca i skalę jej talentu w gruncie rzeczy unieważniająca nota Świetlickiego („warto było żyć 40 lat, aby wreszcie coś tak interesującego przeczytać” – pointuje on wspaniałomyślnie, nie tak wspaniałomyślnie: nie to ważne, co autorka napisała, ważne to, co on przeczytał i mnie zagradza drogę do sedna wywodu, choć oczywiście samo zagradzanie też znaczy). Bo najgłówniejsze sedno jest tu wbrew pozorom nie w samej skali talentu pisarki, skala ta bowiem jest po prostu tak znaczna, iż poradzi sobie ona nie z takimi przeszkodami jak faryzejskie noty polecające. Inaczej powiem: ta metrykalnie młodziutka dziewczyna ma w sobie tak niesłychaną dojrzałość pisarską i taki dar władania polszczyzną, dar rozpruwania, nicowania, rozbijania na miazgę języka i tworzenia z tej miazgi języka swoistego, nieraz makabrycznego i karkołomnego, zawsze osobliwie poetyckiego, że możliwości dalszego rozwoju wydają się tu nie do zmierzenia. Jak w takim wieku potrafi się tyle, to faktycznie trochę strach pomyśleć, co będzie dalej. Może na pewien sposób Świetlicki ma rację, może na tę Masłowską bardziej trzeba uważać, niż chuchać na nią i dmuchać, w końcu stare rosyjskie przysłowie mówi: „Duszitie ich, paka oni maleńkije”. Rzecz wszakże w tym, iż wybitny talent nowej pisarki jest też w istocie talentem nieprzyjaznym. Monolog Silnego jest obfity w rozmaite plugastwa, niepoprawności, bezeceństwa, jest to oczywiście także monolog miłosny, ale i wizja świata w całkowitej rozsypce, cytat niewiele powie, ale trochę powie: „Magda wchodzi, ale bez Irka. Wygląda tak, jak gdyby coś się stało, jak gdyby rozsypała się na czynniki pierwsze, włosy gdzie indziej, torebka gdzie indziej, kiecka na lewo, kolczyki na prawo. Rajstopy całe w błocie na lewo. Twarz na prawo, z jej oczu płyną czarne łzy. Jak gdyby walczyła na wojnie polsko-ruskiej, jak gdyby ją podeptało całe wojsko polsko-ruskie, idąc przez park. Odżywają we mnie wszystkie moje uczucia. Cała sytuacja. Społeczna i ekonomiczna w kraju. To cała ona, to wszystko jej. Jest pijana, jest zniszczona. Jest naspidowana, jest upalona. Jest brzydka jak nigdy. Ciekną jej po brodzie czarne łzy, ponieważ jej serce jest czarne równie jak węgiel. Jej łono jest czarne, podarte. Przez całe łono idzie oczko. Z tego łona ona urodzi dziecko murzyńskie czarne. Andżelę o zgnitej twarzy, z ogonem. Z tym dzieckiem to ona daleko nie zajedzie. Nie wpuszczą jej do taksówki, nie sprzedadzą jej białego mleka. Będzie leżeć na czarnej ziemi na działkach. Będzie mieszkać na szklarniach. Jedzona przez glizdy, jedzona przez robaki. Będzie karmić to dziecko czarnym mlekiem z czarnych piersi. Będzie je karmić ziemią ogrodową”.

Fragment dobrałem stosunkowo mało drastyczny, a i tak łatwo z niego wnieść, że droga autorki do listy lektur obowiązkowych nie będzie usłana różami. Pisarze niepowtarzalni Białoszewski i Czycz, przynajmniej na pierwszy rzut oka, tej niepowtarzalnej prozie patronują, rzadko jednak czemuś, co potocznie określa się mianem eksperymentu językowego, towarzyszy ten rodzaj odwagi. A też wiedza, że prawdziwa sztuka literacka nie jest sztuką gramatyki, ale sztuką zaglądania do mózgu. W destrukcyjnej, chorobliwej i napisanej w nieubłaganym rytmie pieśni skażonego języka „Wojnie polsko-ruskiej” poza „przemajstrowaną” końcówką nie ma żadnych śladów pierwocin literackich. Pokolenie najmłodsze, pokolenie oczywiście kompletnie stracone, bo do cna znieprawione przez telewizję, narkotyki, internet oraz wilczy polski kapitalizm, to całkowicie stracone pokolenie ma wielkie szczęście, bo wydało autorkę, która je ocali.

(Nr 37, 14.09.2002 r.)

Lot koszący

W poprzednim (39) numerze „Polityki”, w rubryce Niskie loty, Mariusz Czubaj wyraża swe jak najsłuszniejsze (choć nieco młodzieńcze) zdumienie przebiegiem spotkania warszawskiej publiczności literackiej z Dorotą Masłowską. „Podczas tej osobliwej promocji 19-letnią pisarkę pytano o wszystko, tylko nie o istotę jej »Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną«”. Publiczność nurtowały natomiast kwestie typu: „Bozia jest be czy cacy?” oraz jeszcze głupsze. „Autorce – powiada Czubaj – wypada życzyć, by w takich imprezach, na wyrost okrzykniętych wydarzeniami literackimi, uczestniczyła jak najrzadziej”. Chyba jak najczęściej, poczciwa warszawska publika literacka nie ma wprawdzie tej skali rzężenia co wejherowscy dresiarze, ale i jej rzężenie może być godne literackiego uwiecznienia. Warszawskie spotkanie z Masłowską nie było wydarzeniem literackim, być może jakieś inne spotkanie z Masłowską będzie wydarzeniem literackim, szczerze w to wątpię. Spotkania literackie prawie nigdy nie bywają wydarzeniami literackimi, prawie zawsze są wydarzeniami kuriozalnymi. Jak nie w kilkuset, to w kilku spotkaniach literackich brałem w życiu udział, z najwyższym trudem wyliczam dwa albo trzy, które może były wydarzeniami, a i to pewnie z powodów fałszywie sentymentalnych: bo za młodu to było, bo pewien dawno zmarły klasyk czytał wtedy wiersze. Dominuje w pamięci monotonna aura paranoi, rytualnie wytwarzana na takich zebraniach przez zawsze tam obecnych rozmaitych poszkodowanych na umyśle, a garnących się do literatury maniaków, dominuje aura towarzyskości, bo też raczej życie towarzyskie, w najlepszym razie: towarzysko intelektualne, a nie spór umysłowy jest tu zasadą.

Spotkanie z Masłowską wydarzeniem literackim nie było, wydarzeniem literackim jest jej książka. Dorocie Masłowskiej udała się rzecz najprostsza w świecie, tyle że dostępna jedynie wybranym: zeszła ona mianowicie pod swój blok na osiedlu i z tego, co tam widać i słychać, uczyniła sztukę. Jak to mówił Lew Nikołajewicz Tołstoj? „Opisz swoją wioskę, a opiszesz świat”. Dziewiętnastolatka z Wejherowa to właśnie, w mozartowskim w dodatku tempie, uczyniła: opisała „swojego dresiarza”, utrwaliła i stworzyła jego język, instynktownie wybrała jedyną możliwą formę, opisała świat.

Jest to wystarczający zestaw okoliczności, by na wszelkich nie tylko warszawskich spotkaniach z pisarką naturalna dla takich imprez aura paranoi ulegała wzmożeniu. Głosom, które tam padały, nie chcę przypisywać umniejszających czy zawistnych tonacji, myślę, że były to proste objawy, a też ofiary szoku poznawczego. W końcu pojawienie się świetnej książki Doroty Masłowskiej poprawiło stan dzisiejszej literatury, ale przecież stanu przeważnie mniej zdolnego i bez wyjątku starszego dzisiejszego koleżeństwa literackiego nie poprawiło. Legion starzejących się dłubaczy słowa mógł i powinien doznać wkurwienia szczerego. I doznał go. W końcu bez przerwy dochodzą do mnie głosy (słychać je było też tamtego wieczoru) pełne krokodylej troski: jak ona to udźwignie, co dalej będzie pisać, czy aby nie stanie się ofiarą mediów etc., etc. Literatura to jest dla nas wszystkich jeden wielki kłopot – odpowiadam refleksyjnie i taktownie nie dodaję, że jak kto młody i zdolny, kłopot ten ma mniejszy. Dorota Masłowska ma przed sobą wyłącznie same kłopoty, z wyjątkiem kłopotu z własnym talentem, wyjątek ten sprawia, że miarkowałbym, koledzy, obfite współczucia dla tej nieszczęśnicy.

Oczywiście wyłania się z tych karlich spraw problem szerszy, który określiłbym jako duchową strupieszałość, a którego objawem klinicznym jest aprioryczna niechęć do tzw. młodej literatury. (Niechęć skądinąd uzasadniona logicznie, przecież ludzkość już tyle napisała, że nie ma powodu pisać dalej, jakby tak na jakie pięćdziesiąt albo sto lat zatrzymać pisanie, nic by się nie stało, dalej byłoby co czytać, w tym dalej byłoby dużo arcydzieł i utworów na poziomie, w ogóle przecież można by na sto lat cały rozwój powstrzymać, w końcu jest wszystko: prąd, gaz, woda, centralne, można by to przez sto lat tylko konserwować, jaka byłaby oszczędność, a już literaturę zatrzymać, jaka to sprawa?).

Problem ten ilustruję na przykładzie pewnej oczytanej damy z kręgów literackich, która na imprezie literackiej (innej) podchodzi do mnie i mówi: muszę sprawdzić, czy się nie mylisz co do „Wojny polsko-ruskiej”, sprawdzę, ale chyba się mylisz. Tłumaczę jej, że nie mogę się mylić co do własnego zachwytu, mało kto się myli – widzę jej trupie spojrzenie, w celu przywrócenia życia daję kontrowersyjny przykład – mało kto się myli co do własnej erekcji – ale i to widzę nie pomaga, sprawdzę – mówi widmo coraz rzadsze i bielsze – sprawdzę – mówi i pierzcha. Otóż w scenie tej – wyjaśniam – godzien zauważenia nie jest żaden spór o nową książkę, nie ma tu takiego sporu, co jest osobną szkodą, w końcu „Wojna...” to jest proza dla bardzo nie wszystkich, w scenie tej godzien zauważenia jest biorący się z duchowego strupieszenia aprioryczny i immanentny brak zachwytu, dokładniej: brak głodu zachwytu. Ma się rozumieć od oczytanej damy z kręgów literackich nie żądam, by zamiast wrogiej chęci upewniania się co do debiutanckiego fiaska, nosiła w sercu jasną nadzieję na przeczytanie nowej fajnej książki napisanej przez nową fajną pisarkę. Nie jestem aż tak szalony, by akurat w tym beznadziejnym przypadku szukać nadziei na zachwyt. Ale ten beznadziejny brak nadziei jest tak rozległy, że godzien będzie rozleglejszych i osobnych rozważań.

PS

W ostatnim (39) numerze „Wysokich Obcasów” Kinga Dunin zazdrośnie odnosi się do darów, którymi ja jestem obdarzony, a które rzekomo należą się Dunin. Z szokującą szczerością wyznaje swoją rozpacz z powodu nieotrzymania nagrody Nike („Nike mi nie dali”), włazi z buciorami w moje życie osobiste i szydzi z moich uczuć. Trafnie wprawdzie wyraża się o mnie per: „samiec alfa”, ale merytoryzm ten nie daje jej ulgi – „ja niestety nie jestem nawet samcem omega”, boleje z doprawdy przesadną skromnością. Obłudnie – bo przecież, na miłość boską, słyszeć o czymś takim musiała – docieka, jakie w dzisiejszej polszczyźnie są obiektywne znaczenia słowa „laska” i w jakich subiektywnych znaczeniach ja słowo to stosuję. Mój niedawny pamflet na Sontag określa jako: „zrównanie z ziemią kobiety z dalekiego kraju”, co jest frazą godną antologii. Cytuje z pracowicie od lat gromadzonych fiszek moje najdrobniejsze wypowiedzi i skarży się, że już kiedyś mnie zaczepiała, a ja nic. Nie trzeba mieć pozycji „samca alfa”, by w lot pojąć, co to wszystko znaczy. Pani Kingo! Stanowczo oznajmiam pani, że wszystkie moje ostatnie oznaki sympatii odczytała pani zbyt pochopnie! Owszem, 17 września około godziny 20.30 podałem pani rękę, ale to nie znaczy, że od razu jestem gotów do pełnej wzajemności. Proszę dać mi jeszcze trochę czasu. Wiem, że zabrzmi to brutalnie, ale ja muszę się wpierw upewnić, że pani naprawdę mnie kocha, a nie leci tylko na pieniądze.

(Nr 40, 05.10.2002 r.)

Zachodni wiatr

W wydanej właśnie „Obronie żarliwości”, w eseju „Inteligencki Kraków”, Adam Zagajewski dzieli się z czytelnikami następującym swoim odkryciem: „Strukturą wielu miast europejskich (i północnoamerykańskich) rządzi tajemnicze prawo, które odkryłem i które może będzie kiedyś nosiło moje imię: na ogół dzielnice położone na wschodzie mają charakter proletariacki, natomiast dzielnice zachodnie – burżuazyjny, względnie inteligencki. Proszę spojrzeć na plan Londynu, Paryża, Berlina, by wymienić tylko kilka metropolii. Czy nie mam racji? Wszędzie powtarza się ten sam schemat. W Londynie to, jak wszyscy wiedzą, West End i East End. W Paryżu zamożna szesnasta dzielnica jest na zachodzie, na wschodzie znajduje się skromna dwudziestka i dziewiętnastka. Także zachodnie przedmieścia są bogatsze i bezpieczniejsze niż wschodnie. Berlin od dawna był zamożniejszy po zachodniej stronie, na długo przed podziałem miasta. Podobnie dzieje się w Warszawie. Rozmawiałem z doświadczonymi geografami i socjologami, nie potrafili wyjaśnić przyczyny tego zjawiska. Czyżby chodziło o urbanistykę odzwierciedlającą średniowieczną zasadę budowania kościołów na osi wschód–zachód?”.

Istotnie rzecz ma źródła średniowieczne, tyle że idzie o zasady w jednym znaczeniu daleko niższe, w innym daleko wyższe od zasad układu fundamentów kościelnych. Idzie o sprawy niskie jak gnój i wysokie jak wiatr. Zapuszczone pod względem higieny miasta średniowieczne wypełniała aura wszelakich smrodów, fetorów i złego powietrza. Czarno-żółte obłoki trujących jak zaraza oparów sunęły nad średniowiecznymi miastami, w Europie Zachodniej sunęły one przeważnie z zachodu na wschód, ponieważ tak najczęściej, do dziś zresztą, wieją tam wiatry. Czyli najprawdopodobniej w ówczesnych koncepcjach urbanistycznych szło o to, by potworny smród znad dzielnic nędzy nie przechodził do dzielnic dostatku, by subtelny smród znad dzielnic bogatych szedł w kierunku dzielnic ubogich, by morowe powietrze z dzielnic nędzarzy nie szło na bogaczy i na odwrót, by wszelakie trujące opary wiatr czym prędzej przeganiał na wschód. Słowem szło o odzwierciedlenie, nie wiem czy średniowiecznej, bo chyba odwiecznej, zasady: biedakowi wiatr w oczy. W części świata, w której najczęściej wieje z zachodu, biedak zawsze musi być jak najdalej wysunięty na wschód, wtedy na dodatek wieje mu w oczy wiatr gorszy, bo po drodze zepsuty jeszcze przez zachodnich bogaczy.

Źródła, z którego zaczerpnąłem taką wiedzę, niestety nie pamiętam. Przeczytałem gdzieś o tym? Byłem na jakiejś prelekcji? Napomknęła na ten temat pewna niedawno zmarła czcigodna architekt? Nie mam zielonego pojęcia. Źródło jakieś niechybnie było, być musiało, sam tego w końcu nie wymyśliłem.

W każdym razie z powodu odkrycia „tajemniczego prawa rządzącego strukturą wielu miast europejskich” Adam Zagajewski do historii raczej nie przejdzie, być może przejdzie do niej z racji pisania wierszy. Jakby wszakże pisał prozę, byłoby to pewniejsze. Takie w każdym razie jest moje na wskroś subiektywne zdanie. Uważam mianowicie, iż Adam Zagajewski marnuje się jako poeta, powinien pisać powieści, do tego został powołany i w tej dziedzinie, jakby ją uprawiał, osiągałby mistrzostwa rzeczywiste. Na wszelki wypadek zaznaczam, że jest to zdanie pilnego obserwatora i kibica tego pisarstwa. Tak jest, kibicuję Zagajewskiemu i to kibicuję mu nawet wtedy, kiedy nie wszyscy go popierają, kibicuję nawet jego słynnym i faktycznie nieco notorycznym zanurzeniom w pięknie. Bierze się to stąd, iż ja prosty itd. mam w kwestii piękna niedobory tak okropne, że chyba nigdy ich nawet w części nie nadrobię, przy Zagajewskim wszakże zaległe partie nadrabia się dwakroć. Kiedyś miałem nawet taką okazję w sensie ścisłym. Raz w życiu pojechałem mianowicie do Monachium, odbywało się tam jakieś niemiecko-polskie przedsięwzięcie literackie, kmiot zatracony, spotkałem na szczęście w hotelu Zagaja, który nawet nie tyle „chętnie podjął się roli przewodnika”, co po prostu w najnaturalniejszy w świecie sposób, podczas na wskroś bezinteresownej przechadzki całkowicie przypadkową ulicą, nie szczędził światłych i dowcipnych uwag tyczących okolicznego artyzmu. Zanurzał się w pięknie. Podczas jednego z takich zanurzeń jął obszernie charakteryzować miejscową pinakotekę, po czym zapytał, czy już zwiedzałem. – Nie – odpowiedziałem i, uważam, wybrnąłem nieźle, powstrzymałem się w końcu przed zapytaniem, co to jest pinakoteka?

W moim kibicowaniu Zagajewskiemu kluczowe miejsce zajmuje jego wydana w 1975 roku powieść „Ciepło zimno”. Lektura tego tekstu odegrała – myślę – ważną rolę w mojej edukacji pisarskiej. Ważność tej książki, nowe tam wtedy dla mnie sposoby ujmowania spraw, intensywność zdań i niektórych obrazów rodziły ciekawość dalszych tego rodzaju dzieł autora. Poza tym fakt, iż „Ciepło zimno” wydane zostało po dwóch zbiorach wierszy, których same już tytuły („Komunikat”, „Sklepy mięsne”) jasno dowodziły, iż z poetyckością autor jest na bakier, potwierdzał narodziny prozaika. Byłem pewien, że Zagajewski będzie pisał kolejne powieści w duchu tamtej, ale coraz doskonalsze, i na takie jego książki czekałem. Prawdę powiedziawszy, dalej czekam. Uczepiłem się tego przeświadczenia jak pijany płotu, dziś to przeświadczenie jest już groteskowym cieniem, ale przecież dalej jest. Zdaję sobie sprawę, jak bezkarne wypisuję tu dyrdymały, wiem, że autor w kolejnych zbiorach wierszy dobitnie dowiódł, iż wręcz perfekcyjnie, a nawet brawurowo radzi sobie z poetyckością, wiem, że może mi z prostotą przypomnieć o swych niegdysiejszych, a dalszych próbach prozatorskich („Cienka kreska”, opowiadania) i powiedzieć, że próbował, ale mu nie wychodziło. Nie wychodziło, bo się nie chciało poprawiać – odpowiadam – tam gdzie się chciało, wychodziło, np. opowiadanie „Stare budownictwo” było, tak jak je pamiętam, mocne. Tak czy tak szkoda, naprawdę szkoda, tak utalentowanego człowieka do pisania wierszy. W esejach przeświecają czasami zza wykwintnego dyskursu cienie postaci, czyjś profil, łokieć, czoło i zawsze są te epizody tak dobrze położone, że rodzą niedosyt, żal, że eseistyczne, a nie powieściowe są to sylwetki. Oczywiście wymuszając wizerunek Zagajewskiego-epika, nie szykuję się do żadnej finezyjnej pointy. Nie mam na przykład najmniejszego zamiaru dawać tezy, że jakby Zagajewski pisał powieści, nie wiersze, może nie znałby się tak przenikliwie na kulturze zachodnioeuropejskiej, ale wiedziałby, skąd wiatr wieje. Jak się pisze powieści, wie się i jedno, i drugie.

(Nr 45, 09.11.2002 r.)

Martwy jak Przybyszewski

Z ciężkim sercem zabieram kolejny raz głos w sprawie „Wojny polsko-ruskiej” Doroty Masłowskiej, z ciężkim sercem, bo choć było to wydarzenie roku, nie jego jakość tym razem stanowi punkt wyjścia, lecz rozpaczliwa brednia również tej książce towarzysząca, kuriozalne komentarze, które utwór ten także uruchomił, krytyczno-literacka głuchota, która – jak zresztą często w kontekście utworów intensywnych – rozwinęła przy okazji swe bezbarwne flagi. Nie zamierzam kreować się na strażnika literackiej czci Masłowskiej, nie zamierzam reagować na każdy sprzeciw wobec tej twórczości, przeciwnie, czytelniczy sprzeciw jest ostro w tę prozę wpisany, powinien on istnieć, może być najzwyczajniej w świecie uzasadniony odmiennymi gustami estetycznymi, może być uzasadniony jakimś przekonującym wywodem krytyczno-literackim.

Wywód tego