Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Przygoda trwa! Zapraszam na kolejny, pełen emocji etap mojej szalonej podróży dookoła świata – tym razem zatoczymy krąg od urokliwej Lizbony po słoneczne wybrzeża Algarve! Przystanek numer 3 to niezapomniana podróż przez kolorowe uliczki stolicy Portugalii, gdzie stara historia miesza się z nowoczesnością, a aromaty kawy i świeżych ryb unoszą się w powietrzu. Odkryj ze mną zakamarki Alfamy, posłuchaj melancholijnej fado i zasmakuj najlepszych pastéis de nata! Potem ruszamy na południe! Algarve zachwyci was złotymi plażami, klifami i urokliwymi miasteczkami pełnymi klimatu i słońca. Będę dzielić się z Wami nie tylko zdjęciami, ale też pokazuję tegoroczne moje przygody, nieoczekiwane spotkania i kulinarne odkrycia, które zostaną ze mną na zawsze.Dołączcie do mnie w tej kolorowej, pełnej energii podróży i przeżyjmy razem jeszcze raz magiczne chwile Portugalii! Nie przegapcie kolejnego przystanku na mojej szalonej mapie świata!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 177
DOROTA SAWICKA
MOJA SZALONA PODRÓŻ DOOKOŁA ŚWIATA
PRZYSTANEK 3
PORTUGALIA W MOIM STYLU:
OD LIZBONY PO ALGAVRE
© Copyright by Dorota Sawicka
Projekt okładki: Jakub Nowakowski
Zdjęcia: Jakub Nowakowski
Projekt zdjęć : Jakub Nowakowski
ISBN e-book: 978-83-68469-61-5
ISBN druk: 978-83-68469-62-2
Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości
bez zgody wydawcy zabronione.
Wydanie I 2025
Podróżując z Hiszpanii do Portugalii, wyruszyłam wczesnym rankiem, aby w pełni cieszyć się krajobrazami zmieniającymi się za oknem. Słońce dopiero wschodziło, malując niebo ciepłymi odcieniami pomarańczy i różu. Początkowo wszystko przebiegało zgodnie z planem. Drogi były praktycznie puste, co dodawało podróży pewnej magicznej ciszy.
Kiedy zbliżałam się do granicy portugalskiej, zdecydowałam się na krótką przerwę na stacji benzynowej. Tu właśnie zaczęła się seria wydarzeń, które wspominam z uśmiechem. Po zaparkowaniu samochodu poszłam do kawiarni, gdzie zamówiłam portugalską bica, czyli mocne espresso. Obsługiwała mnie pani Maria, niezwykle rozmowna baristka, która zasypała mnie historiami o miejscowych przyzwyczajeniach. Opowiadała mi, że niektórzy turyści, zamiast cukru, przez pomyłkę dosypywali do kawy sól, myląc pojemniki na przyprawy.
W tym samym miejscu spotkałam pana João, wesołego staruszka, który podróżował przez całe życie i miał talent do wpadania w zabawne sytuacje. Oprócz historii o Lizbonie w stanie Iowa, João wspomniał, jak pewnego razu próbował zamówić tradycyjne pastel de nata, ale jego średnio opanowana wymowa sprowadziła na niego talerz pełen past, co stało się legendą w jego rodzinie.
Kontynuując podróż, radio zaczęło kaprysić, a jedyną stacją, którą mogłam złapać, była lokalna rozgłośnia grająca tylko muzykę fado. Choć początkowo cieszyłam się klimatycznymi melodiami, po kilku godzinach wpadłam już w melancholijną zadumę, której nie potrafiłam się pozbyć. Rezultatem było spontaniczne śpiewanie wraz z fado, co po czasie wywołało niezłe komiczne reakcje mijanych kierowców – przyglądali się z szerokimi oczami, zastanawiając się zapewne, czy wyję mój własny fado, czy wołam o pomoc.
W końcu, po wielu godzinach śmiechu i zadumy, dotarłam do Lizbony, gotowa na nowe przygody, z głową pełną zabawnych wspomnień z podróży, które na długo pozostaną mi w pamięci.
Zwiedzanie Zamku św. Jerzego zaczęłam wcześnie rano, gdy słońce dopiero zaczynało oświetlać Lizbonę. Wspinając się po stromych, brukowanych uliczkach do zamku, czułam, jak tłum turystów jeszcze nie dotarł, co dodawało miejscu szczególnej atmosfery. Na miejscu zatrzymałam się na chwilę, aby podziwiać panoramiczny widok na miasto i rzekę Tag. Widok był naprawdę spektakularny, a delikatna mgła unosząca się nad miastem nadawała pejzażowi tajemniczości.
Kiedy weszłam na teren zamku, moją uwagę przykuł lokalny przewodnik, Pan Miguel, starszy mężczyzna z zarostem i pogodnym uśmiechem, który z pasją opowiadał grupie turystów o historii miejsca. Skuszona jego opowieściami, dołączyłam do grupy. Pan Miguel miał dar do narracji, co sprawiało, że jego historie żyły własnym życiem.
Opowiadał o dawnych czasach, kiedy zamek był sercem Lizbony, ale nie stronił też od zabawnych anegdot związanych z miejscem. Dzielił się historią o tym, jak pewnego razu, podczas festiwalu średniowiecznego, jeden z aktorów odgrywających rolę króla przypadkowo zrzucił koronę z murów zamku, co wywołało panikę wśród tłumu, który myślał, że to inscenizowany zamach. Pan Miguel śmiał się, przypominając sobie, jak aktorzy i widzowie przez długie minuty szukali, gdzie korona mogła spaść, a wszystko skończyło się poszukiwaniami wśród krzaków i mnóstwem śmiechu.
Podczas zwiedzania poznałam też młodą parę, Annę i Tomása, mieszkańców Lizbony, którzy przyjechali do zamku, aby świętować swoją rocznicę. Opowiedzieli mi, że poznali się właśnie tutaj podczas koncertu fado, który odbywał się w jednej z sal zamku. Tomas wspominał, jak pomylił kolejki i znalazł się w tej do toalety, gdzie niechcący wszedł na występ lokalnych komików, co skończyło się jego debiutem na scenie – o trudnych początkach zakochania mówił, stojąc przed nieznajomymi, zupełnie zaskoczony sytuacją.
Spacerując po murach zamku, zrozumiałam, jak bardzo miejsce to łączy historię z codziennym życiem mieszkańców Lizbony. Z każdej cegły biła przeszłość, a jednocześnie każde spotkanie z jego żywymi mieszkańcami dodawało współczesnego blasku i radości z odkrywania nowych opowieści.
Zamek Św. Jerzego
Po emocjonującym zwiedzeniu Zamku św. Jerzego postanowiłam kontynuować swoją przygodę w Lizbonie i udałam się do dzielnicy Alfama. Wiedziałam, że to najstarsza część miasta, pełna wyjątkowego uroku, więc nie mogłam się doczekać, by zgubić się w jej labiryncie wąskich, krętych uliczek.
Spacer rozpoczęłam późnym popołudniem, kiedy słońce zaczynało leniwie chować się za horyzontem, rzucając ciepłe światło na kolorowe fasady domów. Aromaty wydobywające się z lokalnych restauracji i tawern unosiły się w powietrzu, kusząc mnie swoimi zapachami. Już po chwili usłyszałam pierwsze dźwięki fado, które, jak się okazało, dobiegały z maleńkiej tawerny, gdzie trwała przyjacielska biesiada.
We wnętrzu tawerny, które wydawało się niewiele większe niż salon, panowała przyjazna, rodzinna atmosfera. Przy jednym ze stołów siedziała grupa starszych mieszkańców, z którymi szybko nawiązałam rozmowę. Byli to państwo Silva, małżeństwo, które mieszkało w Alfamie od urodzenia. Chętnie podzielili się ze mną opowieściami o swoich przeżyciach w tej niezwykłej dzielnicy.
Pan Silva, z humorem, opowiedział mi o corocznych festiwalach, podczas których cały Alfama tonie w kolorowych dekoracjach, a mieszkańcy prześcigają się w organizowaniu najlepszych imprez na swoich podwórkach. Wspominał, jak pewnego roku, próbując być sprytniejszy od sąsiadów, przypadkowo rozpoczął pokaz sztucznych ogni w środku dnia, co wywołało salwy śmiechu zamiast oczekiwanego podziwu.
Natomiast pani Silva z rozczuleniem opowiadała o miejscowym zwyczaju organizowania spontanicznych koncertów na dachach domów. Opisała, jak pewnego wieczoru Tomas, ich przyjaciel, postanowił zaimponować ukochanej i poprosił miejscowych muzyków o wykonanie serenady. Niestety, nie przewidział, że zakończy się to przypaleniem kolacji, którą gotował dla niej w małym piekarniku na dachu.
Po rozmowie z Silvami kontynuowałam spacer po Alfamie, zatrzymując się co jakiś czas, by posłuchać ulicznych artystów i przyglądać się pracom lokalnych rzemieślników, którzy oferowali wszelkiego rodzaju rękodzieło. Każda kolejna uliczka kryła nowe niespodzianki, a wśród turystów i mieszkańców czułam się jak część żywej historii tego magicznego miejsca.
Wieczorne światła lamp, rybna kolacja w przytulnej knajpce i spontaniczny taniec przy dźwiękach fado na ulicy zakończyły mój dzień odkrywania Alfamy, wypełniając go niezapomnianymi wspomnieniami i serdecznymi uśmiechami napotkanych ludzi.
Dzielnica Alfama
Następnego dnia, pełna entuzjazmu, wyruszyłam do Klasztoru Hieronimów, jednego z najwspanialszych przykładów architektury manuelińskiej w Lizbonie. Już z daleka dostrzegłam imponującą fasadę, której misternie rzeźbione detale przyciągały wzrok i zachęcały do bliższego poznania tego niesamowitego miejsca.
Wchodząc do środka, od razu poczułam, że przenoszę się w czasie. Wnętrza klasztoru, zbudowane z jasnego kamienia, były jakby żywym muzeum sztuki i historii. Krużganki zdobione bogatymi ornamentami przedstawiały sceny z wypraw morskich i życia codziennego w epoce wielkich odkryć geograficznych.
Podczas zwiedzania spotkałam grupkę studentów historii sztuki, prowadzoną przez profesora Macieja, który z zapałem opowiadał swoim podopiecznym o tajemnicach architektury manuelińskiej. Dołączyłam do nich, zafascynowana jego wiedzą i anegdotami. Profesor Maciej, który sam wyglądał nieco ekscentrycznie z burzą siwych włosów i dużym kapeluszem, dzielił się nie tylko suchymi faktami, ale i zabawnymi historiami związanymi z klasztorem.
Opowiedział nam o jednym z zakonników, który podobno miał tak ogromne zamiłowanie do słodyczy, że w tajemnicy przed przełożonymi próbował uprawiać trzcinę cukrową w ogrodzie klasztornym. Historia ta stała się legendą, przekazywaną z pokolenia na pokolenie, a zakonnik zyskał przydomek „cukrowego mnicha”.
Profesor również wspominał, jak podczas jednego z remontów, robotnicy odkryli tajemne przejście prowadzące do skrytki pełnej pomysłowych drobiazgów, jakby pozostawionych przez żartobliwego architekta. Znaleźli tam między innymi drewniane modele statków i nietypowe grafiki, co stało się inspiracją do kolejnych badań nad historią klasztoru.
Po zakończeniu zwiedzania profesor i jego studenci zaprosili mnie na kawę do pobliskiej kawiarni, gdzie kontynuowaliśmy dyskusje o sztuce i architekturze Lizbony. Przy filiżance aromatycznej bica i kawałku tradycyjnego ciasta pastel de nata, wymienialiśmy się wrażeniami i dowcipami, które towarzyszyły nam podczas tej historycznej podróży.
Dzień spędzony w Klasztorze Hieronimów był nie tylko lekcją historii, ale również pełnym śmiechu i odkryć spotkaniem z ludźmi podzielającymi pasję do przeszłości i piękna. To miejsce, z jego zdumiewającą architekturą i barwnymi historiami, pozostawiło niezatarte wrażenie na moim sercu.
Klasztor Hieronimów
Pełna ekscytacji, udałam się do kolejnego symbolu Lizbony – Wieży Belém. Spacer wzdłuż brzegu Tagu pozwalał mi podziwiać malownicze widoki, a przyjemny wiatr dodawał rześkości ciepłemu dniu. Wieża, wznosząca się nad wodą, wyglądała jak warowny zamek wyrastający z morza, urzekając swoimi zdobieniami i dostojną sylwetką.
Zachwycona widokiem, kupiłam bilet i dołączyłam do grupy turystów zwiedzających to historyczne miejsce. Na samym początku naszą uwagę przykuł przewodnik, Pan Duarte, którego żywe gesty i wyrazista mimika od razu zaskarbiły mu naszą sympatię. Wyjaśniał, że wieża, zbudowana na początku XVI wieku, była kluczowym elementem systemu obronnego Lizbony, broniąc portu przed niepożądanymi gośćmi.
Podczas wejścia na kolejne poziomy wieży, Pan Duarte opowiadał o wielu niesamowitych historiach związanych z jej przeszłością. Uśmiechając się, przypomniał sobie, jak opowiadał legendę o duchu starego dowódcy, który rzekomo do dziś krąży po murach, pilnuje swojego posterunku i czasami zaskakuje nocnych strażników drobnymi psotami – jak przewracaniem kapeluszy.
Jedna z jego ulubionych historii dotyczyła pewnego młodego kadeta, który zakwaterowany w wieży, postanowił zorganizować tajną kolację dla swojej ukochanej. Problem w tym, że zapomniał, iż cała akcja miała miejsce w pełni służby, przez co musiał tłumaczyć się dowództwa z zaskakującej ilości znikającej żywności, a także z tego, dlaczego wieża była skąpana w blasku niezliczonych świec – masowo ukradzionych z koszar.
Podczas zwiedzania natknęłam się również na młodą podróżniczkę z Włoch, Clarę, która podróżowała z plecakiem po Europie. Szybko nawiązałyśmy rozmowę i wymieniłyśmy się podróżniczymi anegdotami. Clara opowiedziała mi, że będąc w Belém, postanowiła nauczyć się kilku portugalskich zwrotów. Niestety, jej próby zamówienia popularnych pastéis de nata zakończyły się podaniem... truskawkowego napoju zamiast ciastka, co zyskało uznanie miejscowych za najbardziej kreatywne korzystanie z języka tego tygodnia.
Gdy opuściliśmy mury wieży, zdecydowałyśmy wspólnie z Clarą wrócić na brzeg rzeki, by cieszyć się zachodem słońca nad Tagiem, dzieląc się śmiechem i planami na kolejne podróże. Wieża Belém, pełna historii zarówno poważnych, jak i zabawnych, pozostawiła nie tylko imponujące wspomnienia architektury, ale i radosne chwile spędzone w towarzystwie fascynujących ludzi.
Wieża Belem
Kolejny dzień mojego zwiedzania Lizbony rozpoczęłam od wizyty na placu Praça do Comércio, jednym z największych i najbardziej znanych placów w Europie. Już od pierwszej chwili urzekły mnie jego eleganckie budynki o pastelowych kolorach, które harmonijnie otaczały centralny obszar placu, tworząc majestatyczną scenerię.
Kiedy stąpałam po kamiennych płytach, poczułam atmosferę historii, która unosiła się w powietrzu. Wiedziałam, że kiedyś to miejsce było bramą do Lizbony dla przybywających kupców i odkrywców, którzy przynosili tutaj egzotyczne towary i wieści z odległych lądów.
Na środku placu natknęłam się na grupkę miejscowych artystów ulicznych, z których jeden, młody mężczyzna o imieniu João, okazał się być nie tylko utalentowanym malarzem, ale i urodzonym gawędziarzem. Rysując krajobrazy Lizbony, opowiadał mi historie o przeszłości placu, przeplatając je zabawnymi anegdotami.
Jedna z jego opowieści dotyczyła niesławnego wydarzenia z początku XX wieku, kiedy to pewien ambitny wynalazca postanowił zademonstrować publicznie nowy wynalazek – urządzenie, które miało mówić w różnych językach. Niestety, po uruchomieniu, zamiast oczekiwanych zdań, maszyna zaczęła wydawać dźwięki przypominające koktajl nieartykułowanych dźwięków i okolicznych gwarów, co wprawiło w śmiech zgromadzoną widownię.
João z entuzjazmem mówił także o życiu artystycznym placu, wspominając o swoim koledze z czasów studenckich, który z powodzeniem przeprowadził happening polegający na zainscenizowaniu ulicznej opery, w której każdy element kostiumu wykonany był z materiałów pochodzących z codziennego użytku, jak puszki czy papier toaletowy. Wydarzenie to stało się hitem w lokalnych mediach, a publiczność do dziś wspomina ten nietypowy spektakl.
Po rozmowie z João, podziwiając jeszcze przez chwilę jego kolorowe prace, postanowiłam udać się na brzeg rzeki, by cieszyć się widokiem Tagu i otaczających go statków sunących spokojnie po wodzie. Spacer po placu Praça do Comércio był nie tylko wyprawą w głąb bogatej historii Lizbony, ale także okazją do poznania dzisiejszego ducha miasta, pełnego sztuki i niekończącej się kreatywności jego mieszkańców.
Praca de Comercio
Po wizycie na placu Praça do Comércio, moim kolejnym celem była wizyta przy Elevador de Santa Justa, neogotyckiej windzie, która wznosi się dumnie nad ulicami Lizbony, łącząc dolne dzielnice Baixa z górnymi, takimi jak Bairro Alto. Już z daleka widać było jej misterną metalową konstrukcję, przypominającą styl paryskiej secesji, co nie było przypadkowe, biorąc pod uwagę, że jej projektant był uczniem Gustave’a Eiffela.
Gdy dotarłam na miejsce, przywitała mnie kolejka pełna turystów i miejscowych, czekających na możliwość wjazdu. Atmosfera była pełna podniecenia, a rozmowy toczyły się w różnych językach. Gdy w końcu przyszła moja kolej, wszyscy pasażerowie weszli do ozdobnej kabiny windy, która zaczęła powoli wznosić się ku górze. Czułam, jak Lizbona się rozpościera przede mną w całej swojej okazałości, odsłaniając cudowną panoramę miasta.
Na górnym tarasie widokowym, widok był naprawdę oszałamiający. Lizbona rozpościerała się niczym malownicza mozaika, od czerwonych dachów budynków, przez wijące się ulice, aż po lśniącą powierzchnię Tagu. Stałam zachwycona, chłonąc każdy detal tej rozległej sceny.
Na tarasie spotkałam sympatyczne małżeństwo z Niemiec, Hannę i Klausa, którzy entuzjastycznie opowiadali o swoich przygodach podróżniczych. Klaus, z dużym poczuciem humoru, podzielił się historią o ich pierwszym podjeździe windą dzień wcześniej, kiedy to Hanna nieświadomie wcisnęła przycisk alarmu, myląc go z klawiszem do robienia zdjęć, co wprowadziło personel w stan chwilowej gotowości. Na szczęście wszyscy zrozumieli pomyłkę i sytuacja skończyła się śmiechem oraz serdecznymi przeprosinami.
Podczas gdy rozmawialiśmy, dołączył do nas starszy pan o imieniu Mario, miejscowy mieszkaniec, który często przychodził tutaj z wnukami, by pokazać im piękno swojej Lizbony. Mario opowiedział mi, że kiedy był małym chłopcem, jego dziadek opowiadał mu legendę, że kiedyś pewien śmiałek spróbował zjechać liną z windy niczym bohater z powieści awanturniczych, co oczywiście było tylko miejską legendą, lecz zyskało na popularności, budując aurę tajemniczości wokół windy.
Po kilku chwilach spędzonych na podziwianiu widoków i rozmowach z nowymi znajomymi, zjechałam z powrotem na dół, pełna podziwu dla majestatycznej konstrukcji Elevador de Santa Justa. Ten wspaniały element lizbońskiego krajobrazu nie tylko ułatwia życie mieszkańcom, ale także zachwyca swoją architekturą i niepowtarzalną atmosferą widoków roztaczających się z jego platformy widokowej.
Elevador de Santa Justa
Kolejnym przystankiem mojej podróży po Lizbonie było Oceanarium Lizbońskie, jedno z największych i najbardziej imponujących oceanariów w Europie. Położone w nowoczesnej dzielnicy Parque das Nações, oceanarium przyciągało rzesze turystów i miejscowych, zachwyconych możliwością odkrywania bogactw oceanów.
Już na wejściu zauważyłam imponującą architekturę budynku, która wyróżniała się nowoczesnym designem i doskonale wpisywała się w otoczenie. Weszłam do środka z ekscytacją, wiedząc, że przede mną fascynująca podróż przez różnorodne ekosystemy morskie.
Pierwsze wrażenie było oszałamiające – centralny zbiornik, wokół którego zorganizowane jest całe oceanarium, ukazywał niezwykły podwodny świat. Olbrzymie manty, rekiny i ławice kolorowych ryb pływające w niesamowitej harmonii wprowadzały mnie w stan zachwytu. Przechodząc między kolejnymi częściami wystawy, mogłam obserwować różnorodne siedliska, od tropikalnych raf koralowych po zimne, arktyczne wody.
Podczas zwiedzania spotkałam rodzinę z Hiszpanii, którzy z nieukrywaną radością dzielili się swoimi wrażeniami. Ich najmłodszy syn, mały Alejandro, opowiadał z dziecięcym entuzjazmem o swoim ulubionym eksponacie – wydrze morskiej, która podczas jego wizyty, z wdziękiem prezentowała swoje akrobatyczne umiejętności, tarzając się w wodzie niczym mały akrobata.
W jednej z sal natrafiłam na grupę studentów biologii morskiej z przewodniczką, panią Sofią, która z wielką pasją opowiadała o znaczeniu ochrony ekosystemów morskich. Była szczególnie podekscytowana projektem ochrony żółwi morskich, w który sama była zaangażowana. Opowiedziała nam anegdotę o żółwiu, który został sprowadzony do oceanarium w celu rehabilitacji po odnalezieniu w sieci rybackiej. Okazało się, że żółw stał się ulubieńcem personelu, który nazwał go „Pancake” ze względu na jego płaski pancerz.
W miarę jak zwiedzałam kolejne sekcje, dochodziły mnie fascynujące ciekawostki o sztuczkach, które niektóre ryby wykorzystywały do zdobywania pokarmu lub obrony przed drapieżnikami. Przy jednym z akwariów usłyszałam o pewnej sprytnej małej ośmiornicy, która zaskakiwała opiekunów oceanarium swoją zdolnością do otwierania zabezpieczonych słoików z jedzeniem, co było przedmiotem licznych żartów wśród pracowników.
Pod koniec wizyty usiadłam w kawiarni z widokiem na imponujący zbiornik główny, delektując się kawą i jeszcze raz podziwiając wielobarwne życie morskie. Oceanarium Lizbońskie nie tylko dostarczyło mi wiedzy o ekosystemach oceanicznych, ale także wypełniło dzień radosnymi spotkaniami i niezapomnianymi obrazami podwodnego świata.
Po emocjonującej wizycie w oceanarium, postanowiłam udać się na Rua Augusta, jedną z najbardziej znanych ulic Lizbony. To tętniąca życiem arteria handlowa, pełna sklepów, kawiarni i ulicznych artystów, która prowadzi wprost na majestatyczny łuk triumfalny, Arco da Rua Augusta.
Już od pierwszych kroków ulica zachwyciła mnie swoją energią. Wąskie, brukowane alejki tętniły życiem, a zewsząd dochodziły dźwięki rozmów w różnych językach oraz muzyki wykonywanej na żywo przez ulicznych artystów. Spacerując, podziwiałam piękne przykłady klasycznej architektury lizbońskiej z eleganckimi fasadami budynków, które tworzyły urokliwy klimat tego miejsca.
Pierwszym przystankiem była kawiarnia, gdzie postanowiłam spróbować słynnego portugalskiego espresso, bica. Kelner, widząc moje zainteresowanie, opowiedział mi anegdotę o turyście, który zamówił dziesięć ciastek pastéis de nata zamiast jednej filiżanki bica, myląc nazwy ze względu na podobieństwo fonetyczne – co stało się lokalnym żartem wspominanym przez obsługę.
Kontynuując spacer, zatrzymałam się przed jednym z występujących artystów ulicznych, młodym mężczyzną grającym na gitarze i śpiewającym melancholijne fado. Jego talent przyciągnął mały tłumek słuchaczy, a obok mnie stała kobieta o imieniu Maria, miejscowa mieszkanka, która zdradziła mi, że ten muzyk, o imieniu Paulo, jest legitymistą muzycznej sceny ulicznej Rua Augusta i często urządza spontaniczne koncerty, które zyskują sobie sympatię zarówno miejscowych, jak i odwiedzających.
Na sam koniec Rua Augusta dotarłam do wspomnianego wcześniej łuku triumfalnego. Postanowiłam wejść na jego szczyt, by podziwiać widok na tę pulsującą ulicę z góry. Widok był zachwycający. Z jednej strony rozciągał się plac Praça do Comércio, z drugiej – fala ludzi płynąca spokojnie wzdłuż Rua Augusta, niczym rzeka.
Podczas schodzenia z łuku trafiłam na parę starszych turystów z Francji, Louise i Bernarda, którzy opowiadali mi śmieszną historię związaną z ich poprzednią wizytą w Lizbonie. Pewnego razu, przemierzając Rua Augusta, Bernard zgubił mapę miasta i z rozpędu zaczął podążać za grupą młodych ludzi, myśląc, że są oni wycieczką z przewodnikiem. Dopiero po chwili zauważył, że wziął udział w nietypowym „spontanicznym zwiedzaniu” ulicznej wystawy młodzieżowej mody... które to doświadczenie wspominał z uśmiechem.
Rua Augusta na długo pozostanie w mojej pamięci jako miejsce, które nie tylko zachwyciło mnie swoim urokiem i energią, ale także pozwoliło poznać fascynujących ludzi i ich historie, wpisując się tym samym w barwną mozaikę wspomnień z Lizbony.
Rua Augusta
Kontynuując swoje zwiedzanie Lizbony, postanowiłam odwiedzić Muzeum Sztuki, Architektury i Technologii (MAAT), które znajduje się nad brzegiem Tagu. Już z daleka muzeum zachwyca swoimi nietuzinkowymi kształtami. Jego futurystyczna architektura wyróżnia się dynamiczną falującą linią, która wydaje się płynnie korespondować z nurtem rzeki obok.
Po wejściu do środka przywitała mnie przestronna, nowoczesna przestrzeń, w której mur betonowy, szkło i stal harmonijnie się łączą, tworząc niepowtarzalną atmosferę. Już na początku zwróciłam uwagę na jedną z głównych wystaw, która koncentrowała się na związkach między sztuką a nowoczesną technologią. Interaktywne instalacje oraz multimedialne eksponaty wciągnęły mnie bez reszty, zachęcając do interakcji i eksploracji.
Podczas zwiedzania spotkałam grupę studentów ze szkoły artystycznej, którzy ożywieni komentowali każde nowo zobaczone dzieło. Jeden z nich, młody artysta imieniem Miguel, opowiedział mi anegdotę o jednej z instalacji z poprzedniej wystawy. Instalacja ta, oparta na konceptualnej sztuce dźwiękowej, emitowała różnorodne dźwięki otoczenia w czasie rzeczywistym, na co jeden z młodych zwiedzających przypadkiem zareagował przejęciem, myśląc, że ma miejsce awaria techniczna. Miguel śmiał się, wspominając, jak szybko uspokoił sytuację, tłumacząc cały koncept zarówno młodemu człowiekowi, jak i nieco spanikowanej ochronie.
W jednym z kolejnych pomieszczeń natrafiłam na wystawę poświęconą architekturze nowoczesnych miast. Modele, wizualizacje i interaktywne ekrany pozwalały odkryć przyszłość urbanistyki. Tutaj spotkałam architekta z Japonii, pana Tanakę, który właśnie zwiedzał wystawę. Podzielił się ze mną zabawną historią o swoim pobycie w Lizbonie, gdzie próbował znaleźć budynek swojego hotelu, opierając się purystycznie wyłącznie na własnym zmyśle orientacji. Okazało się, że krążył po jednym z bardziej zawikłanych zakątków Baixy przez ponad godzinę, zanim zorientował się, że jego hotel znajduje się po przeciwnej stronie placu, obok którego przechodził kilka razy.
MAAT nie tylko zafascynowało mnie jako pasjonatkę sztuki i nowoczesnej architektury, ale także zapewniło świetną platformę do poznania ciekawych ludzi z całego świata, pełnych pasji i odmiennych perspektyw. Po obejrzeniu ostatnich wystaw usiadłam na chwilę na tarasie, skąd rozciągał się wspaniały widok na spokojną taflę Tagu. Siedząc tam, rozmyślałam nad tym, jak niezwykle ta instytucja potrafi łączyć innowacje technologiczne z ekspresją artystyczną, stając się inspirującym miejscem na mapie kulturalnej Lizbony.
Muzeum Sztuki, Architektury i Technologii (MAAT)
Kolejnym przystankiem mojej podróży po Lizbonie było Narodowe Muzeum Azulejos. To niezwykłe miejsce poświęcone jest tradycyjnym portugalskim kafelkom, azulejos, które od wieków zdobią fasady portugalskich budynków, nadając im niepowtarzalny charakter.
Położone w dawnym klasztorze Nossa Senhora da Madre de Deus, muzeum już od progu zachwycało pięknem architektury i klimatycznym wnętrzem. Przechadzając się po jego salach, miałam okazję podziwiać różnorodne mozaiki, które przedstawiały zarówno sceny religijne, jak i świeckie historie, a także bogatą ornamentykę.
Podczas zwiedzania jednej z sal spotkałam inną miłośniczkę sztuki, panią Elisavetę z Rosji, która z entuzjazmem opowiadała, że od dziecka była zafascynowana ceramiką. Uśmiechnęła się, wspominając swoje pierwsze spotkanie z azulejos, kiedy w szkole podstawowej musiała zrealizować projekt na temat europejskich tradycji zdobniczych i wybrała właśnie portugalskie kafle, mimo że jej nauczyciel sugerował bardziej popularne motywy.
W jednej z galerii, gdzie prezentowane były XVII-wieczne azulejos, przyglądałam się szczególnie misternie zdobionym płytkom przedstawiającym morskie sceny, kiedy podszedł do mnie starszy pan Eduardo, przewodnik muzealny, który zdradził, że te właśnie dzieła były inspirowane podróżami portugalskich odkrywców. Eduardo z pasją opowiedział mi o humorystycznym incydencie sprzed lat, kiedy grupa studentów próbowała odtworzyć kafelki z tej wystawy przy użyciu nowoczesnych technologii, takich jak drony i drukarki 3D, co ostatecznie zakończyło się artystyczną klapą, ale przynajmniej przyniosło wiele zabawy i nauki o tym, jak ważna jest tradycyjna ręczna robota.
Jednak największym zaskoczeniem było odkrycie ogromnej panoramy Lizbony sprzed trzęsienia ziemi w 1755 roku, wykonanej właśnie w technice azulejos. Detale i precyzja wykonania były oszałamiające, a widok na ówczesne miasto ukazywał całą jego złożoność i urok. To właśnie przy tej wystawie poznałam parę wesołych nauczycieli plastyki z Polski, Annę i Krzysztofa, którzy dzielili się swoimi doświadczeniami z wprowadzania elementów portugalskiej kultury do zajęć z dziećmi. Krzysztof opowiedział anegdotę o jednym z uczniów, który z takim zapałem projektował własną mozaikę, że ostatecznie ozdobił także pół klasy plastelinowymi kafelkami, co wywołało masową akcję sprzątania i uśmiech na twarzach wszystkim zaangażowanych.
Po wizycie w muzeum wyszłam z głową pełną inspiracji i pomysłów, podziwiając nie tylko piękno i bogactwo portugalskiej sztuki azulejos, ale również doceniając pasję ludzi, których spotkałam na swojej drodze. Narodowe Muzeum Azulejos po raz kolejny przypomniało mi, jak sztuka potrafi łączyć pokolenia i kultury, tworząc mosty między różnymi częściami świata.
Narodowe Muzeum Azulejos
Po intensywnych dniach pełnych zwiedzania i odkrywania miejskiego życia w Lizbonie, postanowiłam spędzić trochę czasu na łonie natury i odwiedzić Ogród Botaniczny (Jardim Botânico da Ajuda). To miejsce, położone na obrzeżach miasta, okazało się oazą spokoju, idealną do relaksu i kontemplacji wśród bujnej roślinności.
Gdy tylko przekroczyłam bramę ogrodu, poczułam, jak otacza mnie zapach kwitnących kwiatów i świeżości liści. Z każdym krokiem odkrywałam różnorodne gatunki roślin, od egzotycznych palm po rodzime gatunki śródziemnomorskie. Wędrując po krętych alejkach ogrodu, natknęłam się na grupę dzieci z lokalnej szkoły, które z entuzjazmem badały sekrety flory. Pani nauczycielka, Sofia, opowiedziała mi z uśmiechem, jak jej uczniowie, zamiast skupić się na nauce o roślinach, postanowili zorganizować zabawę w „detektywów roślinnych”, próbując odnaleźć najrzadszy okaz w ogrodzie.
W centralnej części ogrodu znajduje się taras widokowy, z którego można podziwiać rozległą panoramę Lizbony. Tam też spotkałam parę turystów z Kanady, Lise i Marca, którzy nie mogli przestać zachwycać się pięknem tego miejsca. Marc podzielił się dowcipną historią o tym, jak podczas ich poprzedniej podróży do Portugalii, pomylił ogród botaniczny z miejskim labiryntem i przez przypadek zyskał tytuł „Mistrza Błędnych Skrętów”, co zyskało mu sympatię przewodnika wycieczki i pamiątkową odznakę wykonaną przez jego dzieci.
Spacerując dalej, natrafiłam na urokliwą fontannę, wokół której gromadziły się liczne motyle. To miejsce okazało się idealne na krótki przystanek i cieszenie się odgłosami natury. Dołączyła do mnie para starszych mieszkańców Lizbony, Maria i João, którzy opowiadali o swoich cotygodniowych wizytach w ogrodzie, gdzie regularnie organizowane są małe koncerty muzyki klasycznej. João żartował, że to jedyne miejsce, gdzie Maria przychodzi z własnej woli słuchać jego gry na skrzypcach, śmiejąc się, że natura dodaje za każdym razem nieoczekiwane „efekty dźwiękowe”.
Ogród Botaniczny da Ajuda okazał się miejscem pełnym nie tylko przyrody, ale i ludzkich historii, które wzbogacają doświadczenie pobytu. Wywołał u mnie uczucie spokoju i jednocześnie radości z poznawania ludzi, których połączyła wspólna miłość do natury i sztuki. Pod koniec dnia, opuszczając to zielone sanktuarium, czułam, że odpoczęłam, a jednocześnie zyskałam nowe, ciepłe wspomnienia z tego urokliwego zakątka Lizbony.
Ogród Botaniczny (Jardim Botânico da Ajuda)
Po pełnym wrażeń dniu spędzonym w zieleni Ogrodu Botanicznego, postanowiłam wyruszyć na przejażdżkę jednym z najbardziej imponujących dzieł inżynieryjnych w Europie – Mostem Vasco da Gama. Ten gigantyczny most, rozciągający się nad rzeką Tag, mierzy ponad 12 kilometrów i jest jednym z najdłuższych mostów kontynentu.
Chociaż most sam w sobie nie jest klasyczną atrakcją turystyczną, już sama perspektywa podziwiania spektakularnych widoków z jego perspektywy była wystarczającym powodem, by się tam wybrać. Wyruszyłam w tę podróż z grupą znajomych, których poznałam podczas wcześniejszych zwiedzań. Nasz kierowca, Luís, lokalny mieszkaniec, okazał się prawdziwym skarbem pełnym informacji i opowieści.
Podczas jazdy Luís opowiadał, że most został otwarty w 1998 roku, by upamiętnić 500. rocznicę odkrycia drogi morskiej do Indii przez Vasco da Gamę. Jego konstrukcja robiła imponujące wrażenie, a widoki na rozlewisko Tagu i rozciągające się dookoła pejzaże były zapierające dech w piersiach. Podziwiając panoramę, nie sposób było nie zauważyć łodzi przemierzających spokojne wody poniżej, które zdawały się być jedynie małymi kropkami w porównaniu do monumentalności mostu.
Jednym z zabawniejszych momentów podróży była anegdota opowiedziana przez Luís’a o pewnym zdarzeniu, które przeszło do lokalnego folkloru. Otóż kiedyś grupa turystów, zafascynowana widokami, niespodziewanie zatrzymała się na moście w połowie trasy, by zrobić zdjęcia. Oczywiście było to absolutnie zakazane, a cała sytuacja doprowadziła do małego zamieszania, które zakończyło się interwencją służb drogowych i ponad godziną dyskusji na temat miejsc niedozwolonych na zdjęcia. Na szczęście skończyło się na śmiechu i kolejnych opowieściach o tym miejscu.
Przejazd mostem Vasco da Gama dostarczył nam nie tylko wizualnych doznań, ale był również okazją do wymiany opowieści i żartów związanych z podróżowaniem. Towarzysząca tej wyprawie mieszanka podziwu dla ludzkiej inżynierii i piękna natury sprawiła, że był to jeden z tych chwil w Lizbonie, które zapadają w pamięć na długo. Na końcu naszego przejazdu zatrzymaliśmy się na jednym z punktów widokowych, aby jeszcze kilka minut podziwiać to, co udało nam się dostrzec po obu stronach mostu, ciesząc się chwilą pełną inspirujących widoków i dobrego humoru.
Most Vasco da Gama
Kolejnym punktem na mojej mapie odkryć w Lizbonie było LX Factory – tętniące życiem centrum kreatywne, usytuowane w dawnych zakładach przemysłowych. To miejsce, które idealnie łączy w sobie nowoczesność z historycznym duchem Lizbony, stało się ulubionym celem artystów, projektantów i freelancerów z całego świata.
Już na samym początku, spacerując po industrialnych alejkach LX Factory, poczułam unikalną atmosferę tego miejsca. Wszędzie czuć było energię twórczości i nieskrępowanej kreatywności. Pierwszym przystankiem była jedna z lokalnych kawiarni, gdzie, przy filiżance pysznej portugalskiej kawy, mogłam obserwować ludzi wokół – artystów z notatnikami, studentów podczas ożywionych dyskusji i turystów delektujących się nietypowym klimatem.
Gdy weszłam do jednej z galerii sztuki, nawiązałam rozmowę z młodą artystką, Carlą, która prezentowała swoje najnowsze prace. Opowiedziała mi o tym, jak wzięła udział w jednym z licznych warsztatów, które odbywają się w LX Factory. Jej zabawna historia dotyczyła pewnego eksperymentalnego pokazu mody z wykorzystaniem recyklingowanych materiałów, podczas którego jeden z modeli wpadł do fontanny na środku widowni. Wszyscy, zamiast się przestraszyć, zaczęli klaskać, uznając to za część awangardowego występu. Carla śmiała się, przypominając sobie, jak chwilę później model stał się gwiazdą wieczoru.
Kolejno odwiedziłam sklep z rękodziełem, pełen wyjątkowych przedmiotów zgromadzonych z różnych zakątków globu. Tam poznałam starszego pana, Antonio, który dzielił się z gośćmi swoimi historiami o dawnych zakładach, które kiedyś tu działały. Antonio z rozrzewnieniem wspominał, jak jako młody chłopak pracował jako praktykant przy produkcji tekstyliów, nie przypuszczając wtedy, że miejsce to stanie się kiedyś centrum alternatywnej kultury. Opowiadał także, jak dziś jego wnuki często przyjeżdżają do LX Factory, organizując własne wystawy fotografii, co napawało go ogromną dumą.
Na zakończenie dnia w LX Factory udałam się na dach jednego z budynków, gdzie mieścił się popularny taras z widokiem na most 25 Kwietnia i rzekę Tag. Ze swoim drinkiem w ręku, podziwiając zachód słońca, mogłam poczuć prawdziwy ducha Lizbony – miasta, które harmonijnie łączy tradycję z nowoczesnością, będąc otwartym na nowe idee i doświadczenia.
LX Factory okazało się dla mnie miejscem nie tylko pełnym inspiracji i piękna, ale również okazją do spotkania fascynujących ludzi, którzy chętnie dzielili się swoimi historiami, tworzącymi barwny pejzaż tego niezwykłego zakątka Lizbony.
Podczas mojej podróży po Lizbonie postanowiłam odwiedzić jedno z najbardziej klimatycznych miejsc w mieście – Klasztor Carmo (Convento do Carmo). Jego majestatyczne ruiny, które pozostały po niszczycielskim trzęsieniu ziemi z 1755 roku, stanowią obecnie część muzeum archeologicznego. To miejsce, gdzie historia wydaje się wciąż żywa, przyciąga zarówno miłośników dawnych dziejów, jak i tych, którzy szukają wrażeń nietypowych i zapomnianych.
Od pierwszego kroku na dziedzińcu klasztoru poczułam atmosferę pełną tajemnicy. Strzeliste łuki bez dachu rzucają cienie na posadzkę, tworząc niepowtarzalny nastrój gotyckiego romantyzmu. To tutaj nawiązałam rozmowę z młodą przewodniczką, Sofią, która z pasją opowiadała o dawnych czasach. Dowiedziałam się od niej, że klasztor Carmo był niegdyś jednym z najważniejszych miejsc w Lizbonie, a ruiny są świadectwem zarówno jego dawnej chwały, jak i siły natury.
Podczas zwiedzania poznałam również starszego pana Roberto, jednego z miejscowych amatorów historii, który, jak się okazało, był nieformalnym kronikarzem tego miejsca. Z uśmiechem opowiedział mi zabawną historię o tym, jak kiedyś, przez przypadek, podczas jednej z rekonstrukcji młody archeolog odkrył „skarb”. Okazało się później, że było to pudełko z zabawkami, zgubione przez malarza, który pracował nad jednym z pobliskich budynków. Historia ta szybko rozeszła się wśród miejscowych jako „znalezisko stulecia”.
W środku muzeum archeologicznego miałam okazję podziwiać obiekty od czasów prehistorycznych po czasy współczesne, które pozwalały lepiej zrozumieć bogatą przeszłość Portugalii. Szczególnie zainteresowała mnie wystawa, na której prezentowany był słynny, ale rzadko widywany, grobowiec króla, co przyciągnęło uwagę licznych turystów. To właśnie przy tej ekspozycji poznałam parę z Australii – Jamesa i Claire, którzy z wielka fascynacją opowiadali, jak podczas swoich podróży zawsze starają się odwiedzać miejsca z duchami przeszłości. Claire podzieliła się zabawną uwagą o tym, jak jej GPS uparcie prowadził ich do Carmo, mimo że początkowo chcieli dotrzeć do zupełnie innej części miasta.
Zwiedzenie Klasztoru Carmo było niezwykłym spotkaniem z historią i sztuką, które pozwoliło mi przenieść się w czasie i odczuć ducha dawnej Lizbony. Wychodząc z muzeum, miałam wrażenie, jakbym właśnie powróciła z fascynującej podróży do przeszłości, gdzie każdy kamień i łuk opowiada swoją własną opowieść. To spotkanie z przeszłością i ludźmi, którzy tworzą dzisiejszą Lizbonę, pozostanie jednym z najbardziej pamiętnych momentów mojej wizyty w tym niezwykłym mieście.
Kolejnym przystankiem w mojej podróży po Lizbonie była słynna hala targowa Mercado da Ribeira, znana także jako Time Out Market. To nowoczesne i tętniące życiem miejsce to istny raj dla miłośników kulinariów, oferujące bogactwo smaków z całej Portugalii. Już na samym wejściu poczułam kuszące aromaty, które niczym magiczna mgiełka przyciągały odwiedzających do licznych stoisk.
Wewnątrz hali panował przyjemny gwar – miejsce wypełniały śmiech, rozmowy, dźwięki przyrządzania potraw, co tworzyło wyjątkową atmosferę. Moim pierwszym wyborem był stragan z owocami morza, gdzie spróbowałam klasycznego bacalhau, czyli dorsza w portugalskim wydaniu, który smakował wyśmienicie. Przy tym stoisku poznałam Carlosa, szefa kuchni, który opowiedział mi historię o tym, jak próbowali kiedyś wprowadzić nowe danie, które, ku ich zaskoczeniu, przez miesiąc było hitem tylko wśród dzieci, ponieważ dorośli zbyt dosłownie zrozumieli nazwę „rybne lizaczki”.
Po tej przygodzie przyszedł czas na coś słodkiego. Skusiłam się na pasteis de nata, czyli portugalskie tarty kremowe, które są obowiązkowym punktem każdej wizyty. Przy stoisku z deserami spotkałam parę turystów z Niemiec, Hannę i Marka, którzy dzielili się swoimi odkryciami kulinarnymi z podróży po Portugalii. Opowiedzieli zabawną historię, jak podczas swojej pierwszej wizyty w Time Out Market, tak pochłonęli ich różnorodność potraw, że nie zauważyli, iż przypadkiem zrobili drugą i trzecią rundę wzdłuż tych samych stoisk, co dostarczyło im nieoczekiwanej ilości przekąsek i kilka dobrych godzin spędzonych na degustacji.
Na koniec wizyty, korzystając z ciekawej oferty w Time Out Market, odwiedziłam strefę wspólną, gdzie lokalni artyści prezentowali swoje prace. Była tam także mała scena, na której odbywał się właśnie koncert lokalnego zespołu flamenco. Nie mogłam się oprzeć, by nie dołączyć do tańczącej grupy ludzi, co pozwoliło mi jeszcze pełniej poczuć atmosferę tego miejsca.
Mercado da Ribeira to niewątpliwie miejsce, które zaspokaja nie tylko apetyt na wyśmienite jedzenie, ale również potrzeba bycia częścią żywej i dynamicznej kultury Lizbony. Po wizycie tutaj czułam się nie tylko najedzona, ale także zainspirowana różnorodnością i otwartością Portugalczyków, co stanowiło doskonały finał dla mojej smakowej przygody w tym wyjątkowym mieście.
Mercado da Ribeira
Podczas mojego pobytu w Lizbonie nie mogłam ominąć wizyty w Muzeum Calouste Gulbenkiana, które słynie z niezwykle bogatej kolekcji sztuki, obejmującej zarówno starożytne dzieła, jak i sztukę XX wieku. Już sama architektura budynku, otoczonego pięknym ogrodem, wprowadza odwiedzających w niezwykły nastrój.
Wchodząc do muzeum, od razu zauważam staranność, z jaką eksponaty są prezentowane. Każda sala odkrywa inny rozdział historii sztuki, zaczynając od starożytnych cywilizacji Egiptu, Grecji i Rzymu, aż po arcydzieła takich mistrzów jak Rembrandt i René Lalique. Czułam się jak podróżniczka w czasie, zanurzona w różnorodności stylów i epok.
W jednej z sal poświęconych sztuce islamskiej zatrzymałam się przy wyjątkowym zbiorze dywanów i ceramiki. Tam spotkałam Annę, studentkę historii sztuki, która była w Lizbonie na wymianie studenckiej. Opowiedziała mi o zabawnej sytuacji podczas zajęć, gdy jeden z jej kolegów, zamiast opisywać eksponaty, skupił się na szczegółowym rozrysowywaniu fikcyjnych zamków na marginesach notatek. Jak się okazało, jego szkice były później podziwiane przez resztę grupy, a sam nauczyciel z humorem przyznał, że zamki mogłyby stanowić osobną wystawę, gdyby były prawdziwe.
Przechodząc do galerii poświęconej sztuce europejskiej, nie mogłam się oprzeć urokowi portretów Rembrandta, które emanują niezwykłą głębią i realizmem. Spotkałam tam parę starszych ludzi, Marię i Jose, którzy od lat przychodzą do muzeum na wspólne spacery. Maria z uśmiechem opowiadała, jak kiedyś Jose, próbując zabłysnąć przed nią swoją wiedzą, pomylił Rembrandta z Van Goghiem, co stało się później okazją do licznych żartów w ich rodzinie.
Na zakończenie mojej wizyty, zatrzymałam się w części poświęconej współczesnym artystom, gdzie podziwiałam prace René Lalique. Ten wybitny artysta znany ze swoich mistrzowskich wyrobów z kryształu i szkła, zawsze zachwycał mnie swoją umiejętnością łączenia sztuki z pułapką optyczną. Podczas podziwiania jego prac spotkałam młodą projektantkę biżuterii, Sofię, która zdradziła mi, że inspirowała się stylem Lalique’a w swoim najnowszym projekcie, a kiedyś przez przypadek użyła kleju błyszczącego zamiast matowego w swoich naszyjnikach, co początkowo wydawało się wpadką, ale ostatecznie okazało hitem w jej kolekcji.
Wizyta w Muzeum Calouste Gulbenkiana była dla mnie nie tylko podróżą przez wieki sztuki, ale także okazją do poznania fascynujących ludzi i ich osobistych historii związanych z tym miejscem. To doświadczenie pogłębiło moje rozumienie sztuki jako uniwersalnego języka, który łączy przeszłość z teraźniejszością i jest źródłem niekończącej się inspiracji.
Muzeum Calouste Gulbenkiana
LIZBONA
Cover