Podróż do Bieguna Północnego - Juliusz Verne - ebook

Podróż do Bieguna Północnego ebook

Juliusz Verne

0,0

Opis

Podróż do Bieguna Północnego” to powieść Juliusza Verne’a,  uznanego za jednego z pionierów gatunku science fiction.

Powieść opisuje przygody brytyjskiej ekspedycji dowodzonej przez kapitana Johna Hatterasa, której celem jest zdobycie bieguna północnego. Hatteras jest przekonany, że morze wokół bieguna jest wolne od lodów, a jego obsesją jest, aby tam dotrzeć za wszelką cenę. Bunt załogi prowadzi do zniszczenia ich statku, ale Hatteras wraz z kilkoma wiernymi mu ludźmi z załogi kontynuuje wyprawę.


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 516

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Juliusz Verne

Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-182-0
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

CZĘŚĆ PIERWSZA

I. Forward

„Jutro wraz z przypływem morza, bryg Forward (kapitan K. Z. porucznik Ryszard Shandon), wypłynie z New Princes Docks w celu niewiadomym“.

 Takie ogłoszenie podawał Liverpool Herald z d. 5 kwietnia 1860 roku.  Odjazd brygu jest wypadkiem małej wagi dla jednego z najhandlowniejszych portów Anglii. Któżby zwracał uwagę na taką drobnostkę, wśród tłumu okrętów różnej objętości i ładunku, które zaledwie mieściły się w przystani mającej przeszło dwie mile rozległości?  Jednakże dnia 6 kwietnia od rana już duże zbiegowisko ludzi zalegało wybrzeża New Princes Docks; liczna korporacya marynarzy liverpoolskich, dała tam sobie rendez-vous; robotnicy okolicznych fabryk porzucili pracę, kupcy powychodzili ze swych ponurych kantorów, lub składów opustoszałych. Omnibusy różnokolorowe wciąż nowych dostarczały ciekawców: zdawało się, że całe miasto jedyną jest zajęte myślą, zobaczenia jak z portu wypłynie Forward. Forward był to bryg o stu siedmdziesięciu beczkach ładunku, mający szrubę i machinę parową o sile stu dwudziestu koni — słowem wyglądał prawie tak samo jak inne brygi w porcie stojące; lecz chociaż publiczność nie upatrywała w nim nic nadzwyczajnego, to jednak przed bacznością i znawstwem marynarzy nie mogły ujść pewne niezwykłe okoliczności, które też zaraz zwróciły ich uwagę.  Dla tego też na pokładzie Nautilusa, nieopodal na kotwicy stojącego, grono majtków tysiączne robiło wnioski i przypuszczenia o przeznaczeniu Forwarda.  — Co myśleć, mówił jeden, o takiej ilości masztów? niema przecie zwyczaju aby parowce tyle posiadały żagli.  — Zapewne, odezwał się jakiś podoficer marynarki, o szerokiej i czerwonej twarzy, zapewne statek ten liczy więcej na swoje maszty, aniżeli na machinę, i jeśli tak liczne ma żagle górne, to niezawodnie dla tego, że dolne często będą zamaskowane. Co do mnie, ani wątpię że Forward płynie na morza podbiegunowe, to jest tam, gdzie góry lodów wstrzymują wiatr, a zatem jest go mniej, niż potrzebuje tęgi i silnie zbudowany okręt.  — Macie słuszność panie Cornhill, powiedział trzeci majtek. A uważaliście też tę belkę z przodu, która wpada prosto w morze?  — Dodaj do tego, odpowiedział Cornhill, że zakończona jest pokryciem z lanej stali, wyostrzonem jak brzytwa, któreby okręt linijowy mogło przeciąć na dwoje, gdyby nań wpadł Forward szybko płynący.  — Niezawodnie, odezwał się sternik z Marsey, bo ten bryg, przy pomocy swej szruby upływa z pewnością czternaście węzłów na godzinę. Widziałem jak go próbowano i upewniam was, że jest to biegun nielada.  — A i pod żaglami także nie gorzej chodzi, dodał Cornhill. Wiecie koledzy, niech będę czem chcecie, jeśli ten statek nie idzie na morza podbiegunowe! Albo czyście uważali ten ogromny otwór przez który przechodzi wierzchnia część jego steru?  — A prawda! chórem odpowiedzieli towarzysze Cornhill’a, lecz czegóż to dowodzi?  — To dowodzi moi chłopcy, odrzekł podoficer z pogardliwem zadowoleniem, że nie umiecie ani patrzeć, ani się nad rzeczą dobrze zastanawiać. Otwór tak wielki wyraźnie na to jest zrobiony, aby rudel z łatwością mógł być wyjętym lub osadzonym, według potrzeby: A czyż to nie wiecie, że wśród lodów manewr ten dość często się powtarza?  — Jest racya, odpowiedzieli majtkowie należący do Nautiliusa.  — A przytem, dodał jeden z nich, ładunek tego brygu, w zupełności potwierdza zdanie Cornhill’a. Clifton, który się zapisał na tę podróż, mówił mi, że Forward zabiera żywności i węgla najmniej na pięć lub sześć lat, i to stanowi cały jego ładunek, wraz z dostatecznym zapasem skór z fok i odzieży wełnianej.  — A no, to widzicie, mówił Cornhill, niema już najmniejszej wątpliwości! Ależ mój przyjacielu, skoro się znasz tak dobrze z Cliftonem, czemużeś się go nie zapytał dokąd jadą?  — Pytałem, ale nie mógł mi powiedzieć, bo sam nie wie. Całą załogę tak umówiono. Dowiedzą się po przybyciu na miejsce. Ależ co za płaca, co za płaca — powtarzał zapalając się przyjaciel Cliftona, — pięć razy większa niż zwykle. Ach! bo też żeby nie to, Ryszard Shandon nie znalazłby z pewnością nikogo, coby się chciał zgodzić na podobne warunki. Statek dziwnego kształtu, niewiadomo dokąd płynący i jak się zdaje nie bardzo pewny powrotu; jabym na taką ugodę nigdy w życiu nie przystał.  — Czy byś przystał czy nie przystał, odezwał się Cornhill, to w żadnym razie mój przyjacielu nie mógłbyś należeć do ekwipażu Forwarda.  — A to dla czego?  — Bo jesteś żonaty, a ja słyszałem, ze tam przyjmują samych tylko bezżennych. Niemasz więc co się drożyć, lubo co prawda, pewnie byś się nie ociągał gdyby cię namawiano.  Tak zagadnięty majtek, począł się śmiać serdecznie, Cornhill widocznie zadowolniony z siebie, ciągnął dalej:  — Wszystko w tym statku jest strasznie zuchwałe, nie wyłączając nawet nazwiska Forward! Naprzód! ale dokąd? Prócz tego, nie wiadomo kto będzie jego kapitanem?  — I owszem, wiadomo — odezwał się jakiś młody majtek z bardzo naiwną fizognomiją.  — Jakto wiadomo?  — Bez wątpienia.  — Czy sądzisz malcze, że Shandon będzie kapitanem Forwarda?  — Ależ, odrzekł młody marynarz...  — Wiedz, przeto, że Shandon jest porucznikiem i nic więcej. Jestto dzielny marynarz, tęgi wielorybnik i wyborny towarzysz, godzien pod każdym względem aby mu powierzyć dowództwo; ale koniec końców nie on dowodzi na tym dziwnym statku i takim jest kapitanem jak ty młodziku, albo ja naprzykład, bez obrazy mej godności. Co zaś do tego, kto po Bogu będzie rządził szrubowcem, to ręczę, że i on sam dotąd nie wie. Gdy przyjdzie pora właściwa, prawdziwy kapitan zjawi się nie wiadomo jak, zkąd, i na którem wybrzeżu starego czy nowego świata; bo Ryszardowi Shandon nie wolno jest nawet powiedzieć, w którą stronę kuli ziemskiej podróż swą skieruje.  — Jednakże panie Cornhill, rzekł młody marynarz, Forward ma już zapowiedzianego przy wyjeździe kapitana.  — Jakto! wrzasnął Cornhill, brwi marszcząc surowo — ty mi chcesz dowodzić, że Forward ma kapitana już na pokładzie?  — Tak jest panie Cornhill.  — I ty we mnie chcesz to wmówić?  — Bez wątpienia, bo wiem to doskonale od Johnsona.  — Od Johnsona?  — Tak jest, on mi sam powiedział.  — On ci powiedział? Johnson?  — Nie tylko że mi powiedział, ale i pokazał nawet kapitana.  — Pokazał ci? rzekł Cornhill osłupiały.  — Pokazał.  — I widziałeś go?  — Widziałem na własne moje oczy.  — I któż to jest taki?  — Jestto pies.  — Pies?  — Pies na czterech łapach!  Zdumienie powszechne ogarnęło marynarzy. W każdym innym razie, byliby wybuchnęli śmiechem. Pies kapitanem brygu o stu siedmdziesięciu beczkach! doprawdy, było to dość zabawne! Ale Forward był statkiem wyjątkowym i śmiać się nie było bardzo z czego.  — I to Johnson pokazywał ci tego psa, tego kapitana nowego rodzaju? Widziałeś go na własne oczy jak powiadasz?  — Tak jak pana, z przeproszeniem, widzę w tej chwili, panie Cornhill.  — I cóż wy myślicie o tem, ojcze Cornhill, zapytali majtkowie.  — A cóż mam myśleć — opryskliwie odpowiedział ten ostatni — myślę że Forward jest chyba okrętem należącym do djabła, lub też do waryata kwalifikującego się do szpitala.  Majtkowie w milczeniu przypatrywali się ostatnim przygotowaniom okrętu do podróży, i każdy głęboko był przekonanym, że Johnson nie żartował bynajmniej z młodego majtka.  Ta historya o psie już się rozeszła po mieście, a z tłumu ciekawych nie jeden chciwie oczami szukał Psa-kapitana, którego już miano za jakieś zwierzę nadnaturalne.  Zresztą Forward od kilku już miesięcy zwracał na siebie uwagę publiczną, z powodu swej tajemniczości i niezwykłej budowy, swego przeznaczenia przez mało kogo odgadywanego, incognita kapitana, sposobu w jaki Ryszard Shandon został wezwany do budowy statku, oraz szczególnych warunków, pod jakiemi werbowano jego załogę.  Dla człowieka myślącego, dla marzyciela, a nadewszystko filozofa, nic niema tak zajmującego jak okręt odpływający. Ściga on go wyobraźnią we wszystkich przejściach i walkach z falami morskiemi, z rozhukanemi wiatrami w jego awanturniczych drogach, które nie zawsze do bezpiecznego portu prowadzą; i niech się tylko coś nie zwykłego okrętowi zdarzy, zaraz go sobie przedstawimy w postaci fantastycznej, choćbyśmy najmniej byli usposobieni do fantazyowania.  Toż samo było w tej chwili i z Forwardem; co więcej, dostarczał on świeżego do gawędy materyału, najmniej przez jakie trzy miesiące, choć mało kto mógł o tem mówić, z taką znajomością rzeczy jak Cornhill.  Bryg wyrobionym został na warsztatach w Birkenhead, prawdziwem przedmieściu Liverpoolu, leżącem na lewym brzegu Merseyu i mającem bezustanną z portem komunikacyę za pomocą statków parowych.  Jedna z najznakomitszych fabryk okrętowych w Anglii pod firmą Scott et Comp. otrzymała od Ryszarda Shandon anszlag i plan szczegółowy, w którym rozmiary, ładunek i model brygu jak najdokładniej były oznaczone. Projekt ten wykazywał doświadczenie i przezorność wytrawnego marynarza. Shandon miał znaczny fundusz do rozporządzenia, roboty zatem rozpoczęto bezzwłocznie i prowadzono z nadzwyczajną szybkością, stosownie do zlecenia nieznanego właściciela.  Bryg bardzo silnie był budowany, wyraźnie dla wytrzymania ogromnego parcia; bale jego wyrobione z pewnego gatunku dębu indyjskiego (teack) odznaczającego się niezwykłą twardością, były oprócz tego spajane mocnemi wiązaniami z żelaza. Marynarze dziwili się nawet, że pudło okrętu przeznaczonego do stawiania takiego oporu, nie było z blachy żelaznej urządzone, jak to bywa w statkach parowych; lecz na to odpowiadano, że tajemniczy inżynier miał swoje słuszne do tego powody.  Robota brygu coraz widoczniej postępowała na warsztacie i wkrótce znawcy przyznali mu jednomyślnie moc i zręczność kształtów; na przodzie, w miejsce ostrogi, miał on jak to już wyżej powiedzieliśmy, duże ostrze stalowe, odlane w fabryce R. Hawthorn w Newcestle. Jakkolwiek nie był to statek wojenny, jednakże na przodzie ustawiono armatę szesnasto funtową, osadzoną na łożysku w ten sposób, że na wszystkie strony nakierowaną być mogła.  Lecz zapyta kto może: jeśli bryg nie był ani wojennym ani kupieckim okrętem, ani yachtem spacerowym, bo nikt się nie wybiera na przechadzkę z sześcioletnim zapasem żywności — to czemże był nareszcie i do jakiego miał służyć celu?  Czyż przeznaczony był do odszukania zaginionych okrętów Erebus i Terror, oraz głośnego kapitana sir John Franklin’a? także nie — gdyż poprzedniego roku 1859, dowódzca Mac Clintock powrócił z mórz podbiegunowych i przywiózł pewną wiadomość, o zaginięciu tej nieszczęśliwej wyprawy.  Czyżby Forward raz jeszcze chciał próbować sławnego przejścia Północno-Zachodniego? Lecz w jakim celu? Kapitan Mac-Clur już je znalazł w roku 1853, a porucznik jego Creswel pierwszy opłynął ląd stały Ameryki, od cieśniny Beryngskiej, do cieśniny Dawisa.  Pewną wszakże było rzeczą, i niewątpliwą dla znających się na rzeczy, że Forward wybierał się w okolice lodami zajęte. Może chciał się puścić ku biegunowi południowemu, dalej jeszcze niż wielorybnik Wedell i kapitan James Ross? Lecz po co i w jakim celu? Choć pole domysłów bardzo było zacieśnione, niemniej przeto wyobraźnia mogła się w niem zbłąkać.  Nazajutrz po spuszczeniu brygu na wodę, warsztaty R. Hawthorn z Newcastle nadesłały dlań machinę parową. Machina ta jakkolwiek o sile stu dwudziestu koni, bardzo jednak mało zajmowała miejsca; siła jej była dość znaczną, jak na okręt o stu siedmdziesięciu beczkach ładunku, zresztą silnie omasztowany, i posuwający się bardzo szybko, jak tego próby dowiodły. Sternik Johnson takie dał o nim zdanie przyjacielowi Cliftona.  „Gdy Forward jednocześnie używa i szruby i żagli, to z pewnością żagle najwięcej mu dodają szybkości.“  Wprawdzie przyjaciel Cliftona nic tego nie rozumiał, ale wierzył we wszystko co się dziać mogło na okręcie, którego dowódzcą był pies we własnej osobie.  Po ustawieniu machiny na pokładzie, zaczęło się ładowanie prowizyj, co nie było bagatelą, gdyż okręt zabierał zapasy na lat sześć. Zapasy te składały się z mięsa solonego i suszonego, z ryby wędzonej, sucharów i mąki; całe góry kawy i herbaty zsypano lawinami do magazynu okrętowego. Ryszard Shandon sam przewodniczył wszystkiemu z wielką znajomością rzeczy; wszystko było opakowane i onumerowane z największym porządkiem i akuratnością; zabrano także ogromny zapas indyjskiego preparatu zwanego pemmican, który przy małej objętości, zawiera bardzo wiele pożywnych pierwiastków.  Gromadzenie tego rodzaju żywności nie pozwalało wątpić o długości podróży; zarazem każdy umysł badawczy od razu poznawał, że Forward miał żeglować po morzach podbiegunowych; przekonywały o tem baryłki napełnione sokiem cytrynowym (lime-juice), pastylki wapienne, paki musztardy, szczawiu i innych środków przeciwszkorbutycznych, tak niezbędnie potrzebnych w żegludze do bieguna północnego. Shandon na tę część ładunku, również jak na aptekę podróżną szczególniejszą zwracał baczność.  Choć broni nie było wiele, jednakże prochu zabrano zapas ogromny; przecież jedna armata nie mogła tego zużyć. To właśnie zastanawiało wszystkich. Zabrano również na pokład olbrzymich rozmiarów piły, różne narzędzia, jak drągi, piły ręczne, ogromne topory, kawały ołowiu i dość znaczną ilość petard ( blasting—cylinders), których eksplozya zdolną byłaby komorę liverpoolską wysadzić w powietrze. Wszystko to zdumiewało, jeśli nie przerażało, żeby już nie mówić o racach różnych, sygnałach, latarniach, pochodniach i tym podobnych przyrządach.  Tłum ciekawych na brzegach New Princes Docks mógł podziwiać jeszcze przy okręcie długą łódź wielorybniczą z machoniu, pirog (czółno) blaszany okryty gutaperką i pewną liczbą halkett-boats, czyli płaszczy gumowych, które w razie potrzeby można było zamienić na czółna, przez wydęcie.

 Wszyscy byli i zaciekawieni i niespokojni i wzruszeni nareszcie, bo wraz z ustępywaniem przypływu morza, Forward miał się puścić w swą podróż tajemniczą.

II. List niespodziany

Na ośm miesięcy przed wypadkami powyżej opisanemi, Ryszard Shandon otrzymał list następującej treści:
Aberdeen, 2 sierpnia 1859 r.  Do p. Ryszarda Shandon  w Liverpoolu

 List niniejszy ma na celu zawiadomić Pana, o przesłaniu szesnastu tysięcy funtów sterlingów na ręce p. Marcuart et Comp. bankierów w Liverpoolu, a dołączone tu assygnacye podpisane przezemnie, dozwolą panu czerpać fundusze u tychże pp. Marcuart, aż do wysokości wspomnianej summy szesnastu tysięcy funtów.  Nie znasz mnie pan, — mniejsza o to; lecz ja znam pana, a to jest rzecz ważniejsza.  Ofiaruję panu posadę porucznika na pokładzie Forward, który przeznaczony jest do odbycia długiej a może i niebezpiecznej podróży.  Jeśli odmówisz, rzecz skończona. Jeśli przystajesz, otrzymasz pięćset funtów sterlingów rocznej płacy, a przez cały czas trwania podróży, co rok płaca ta będzie podwyższaną o jednę dziesiątą.  Bryg Forward o którym wspomniałem nie egzystuje dotąd, lecz każesz go pan zbudować co najrychlej, tak aby w pierwszych dniach kwietnia 1860 r. mógł być puszczonym na morze. Załączam plan statku i anszlagi; proszę się do nich ściśle zastosować. Statek ma być zbudowanym w warsztatach pp. Scott et Com., z którymi się pan zechciej porozumieć w tym względzie. Polecam szczególniej pańskiej troskliwości złożenie załogi Forwarda; stanowić ją ma: kapitan, to jest ja; porucznik, to jest pan; trzeci oficer; retman; dwóch inżynierów mechaników; jeden sternik znający okolice lodowate ice-master) ośmiu majtków i dwóch palaczy; — wszystkiego ośmnaście osób, licząc w to i doktora Clawbonny, który się panu da poznać, gdy tego będzie potrzeba.  Ludzie przez pana zamawiani do odbycia podróży na pokładzie Forwarda mają być wszyscy Anglicy, wolni, bez rodzin, bezżenni, wstrzemięźliwi, bo używanie trunków, a nawet piwa zabronionem będzie na pokładzie; słowem mają to być ludzie gotowi wszystko przedsięwziąść i znieść wszelkie przygody. Wybierając pomiędzy kandydatami, zechcesz pan dać pierwszeństwo osobom temperamentu krwistego, a przeto mającym w sobie wyższy stopień cieplika.  Ofiarujesz im pan płacę pięć razy większą od tej, jaką zwykle dają na wszystkich okrętach, z podwyżką o jednę dziesiątą, po upływie każdego roku służby. Po powrocie z wyprawy, każdy z nich otrzyma pięćset funtów, pan zaś dwa tysiące funtów sterlingów jednorazowej gratyfikacyi. Fundusz na to potrzebny, złożonym będzie u wspomnianych już pp. Marcuart et Com.  Wyprawa nasza będzie długa i przykra, ale zaszczytna. Nie masz się pan więc co namyślać panie Shandon.  Odpowiedź proszę przesłać do Gotteborg (w Szwecyi) pod literami K. Z. poste-restante.  P. S. W dniu 15 lutego 1860 odbierzesz pan wielkiego psa duńskiego, z obwisłemi wargami, sierści ciemno płowej w czarne pręgi. Umieścisz go pan na pokładzie statku i polecisz karmić czystą mąką jęczmienną, parzoną tłustym odwarem. Wiadomość o odebraniu psa, zechcesz pan pod adresem jak wyżej, przesłać do Liworno (we Włoszech).  Kapitan Forwarda przedstawi się i da poznać gdy czas nadejdzie. W chwili odjazdu otrzymasz pan nowe instrukcye.

 Kapitan brygu Forward.   K. Z.

III. Doktór Clawbonny

Ryszard Shandon był wybornym marynarzem; odbywał niejednokrotne podróże po morzach północnych i zyskał sobie reputacyę jednego z najbieglejszych wielorybników. — List podobny mógł go zadziwić, i zadziwił w rzeczy samej, lecz przyjął go z krwią zimną, właściwą wytrawnemu człowiekowi.  Zresztą znajdował się właśnie w warunkach wymaganych; nie miał ani żony, ani dzieci, ani żadnej rodziny, był jak ptak wolnym; nie namyślając się też długo poszedł do pp. Marcuart et Com. bankierów.  Skoro tam są pieniądze, mówił sobie, reszta pójdzie jak należy.  W domu bankierskim przyjęto go ze wszelkiemi względami, przynależnemi człowiekowi, na którego czekają w kasie złożone szesnaście tysięcy funtów sterlingów; sprawdziwszy osobiście tę okoliczność, Shandon kazał sobie podać arkusz czystego papieru, a napisawszy na nim ciężką ręką odpowiedź oznajmiającą przyjęcie propozycyi, odesłał takową pod wskazanym mu adresem.  Tegoż samego dnia jeszcze porozumiał się z fabryką okrętów w Birkenhead, a we dwadzieścia cztery godzin później, Forward był już na warsztatach.  Ryszard Shandon czterdziestoletni kawaler, był mężczyzną dobrze zbudowanym, energicznym i odważnym, to jest posiadał trzy niezbędne dla marynarza przymioty, zapewniające mu wiarę w samego siebie, dzielność i krew zimną w każdym wypadku. Wiedziano, że był zazdrośnym i przykrym, dla tego też obawę tylko zawsze obudzał w majtkach mu podwładnych, a nigdy miłości; to jednak nie przeszkadzało mu do skompletowania załogi, bo z drugiej strony znano jego zręczność i wiedziano, że w każdym razie zaradzić sobie potrafi.  Shandon obawiał się wprawdzie, czy ta zbytnia tajemniczość nie zaszkodzi mu w rekrutowaniu ekwipażu.  To też, pomyślał sobie, najlepiej będzie nie mówić o tem szeroko. Nie jeden z tych psów morskich będzie się wprawdzie dopytywać, a gdzie? a po co? a dla czego? ale djabła się dowie! Ten pan K. Z. jest to sobie widać jakiś facetus nie znający się na rzemiośle, lecz skoro mnie zna i ma we mnie zaufanie, dosyć mi na tem. Okręt jego będzie doskonale wykończonym odpowiednio do swego przeznaczenia, bo niech się nie zwę Ryszardem Shandon, jeśli on nie jest przeznaczony do pływania po morzu lodowatem; ale o tem tylko ja wiedzieć będę i moi oficerowie.  Shandon wziął się do umawiania ludzi, ściśle przestrzegając warunków w liście mu wskazanych, szczególniej pod względem zdrowia i stosunków rodzinnych.  Znał on pewnego zucha, doskonałego marynarza, nazwiskiem James Wall. Ten Wall mógł mieć lat około trzydziestu i nieraz już bywał na morzu Północnem; otóż jemu Shandon zaproponował posadę trzeciego oficera, a James Wall przyjął z zamkniętemi jak to mówią, oczyma; kochał on swoje rzemiosło i chodziło mu głównie o to, aby nie próżnować. Shandon opowiedział mu cały interes ze wszelkiemi szczegółami, równie jak i niejakiemu Johnson‘owi, którego przyjął na retmana.  — Co do niebezpieczeństwa, mówił James Wall, jest ono tu takie jak i wszędzie. Jeśli chodzi o wynalezienie przejścia Północno-Zachodniego, to i z takich wypraw ludzie powracają.  — Nie zawsze, dodał Johnson, lecz to znowu nie może przeszkadzać puszczeniu się w podróż.  — Zresztą, jeśli się nie mylimy w naszych przypuszczeniach, powiedział Shandon, wyznać potrzeba, że podróż ta w korzystnych przedsiębierze się warunkach. Forward będzie ślicznym statkiem, z wyborną, machiną, i wytrzyma najdalszą drogę. Załoga cała składać się będzie z ośmnastu ludzi.  — Ośmnastu ludzi, rzekł Johnson, to właśnie tylu, ilu ich miał na pokładzie Amerykanin Kane, gdy się puszczał w ową, sławną, podróż ku biegunowi.  — Dziwna jednak rzecz, dodał Wall, że jakiś prywatny człowiek ma ochotę próbować jeszcze przedsięwzięcia, które już Angliję przeszło 760,000 funtów sterlingów kosztuje — bo tyle wydano na wyprawy wysłane w celu poszukiwania kapitana Franklina — a żadna z nich nie przyniosła najmniejszego pożytku. Cóż tam za licho jeszcze ryzykuje swój majątek na takie głupstwo!  — Ależ to są tylko nasze przypuszczenia; a może tu chodzi o jakie nowe odkrycie? niewiemy jeszcze czy na północne czy na południowe udamy się wody. Zresztą codzień się spodziewam jakiegoś doktora Clawbonny, który więcej zapewne od nas będzie wiedział i od niego się też całej prawdy dowiemy.  — Czekajmyż więc, dorzucił Johnson, a ja tymczasem zajmę się wyszukaniem zuchów do naszego ekwipażu; a co do gorącej krwi, jak tam pisze kapitan, to już spuść się tylko na mnie poruczniku.  Johnson był człowiekiem nieocenionym. Nie obcą mu była żegluga pod wysokiemi szerokościami geograficznemi. Jako kwatermistrz znajdował się on na pokładzie Feniksa, który należał do wyprawy w roku 1853 wysłanej dla odszukania Franklina; był świadkiem śmierci francuzkiego porucznika Bellot, któremu towarzyszył w wycieczce po lodowiskach. Johnson znał wszystkich marynarzy w całym Liverpoolu, i rozpoczął rekrutowanie natychmiast.  On, Shandon i Wall, tak dobrze wzięli się do tego, że w pierwszych dniach grudnia mieli już cały komplet potrzebnych im ludzi; lecz nie przyszło to całkiem bez trudności. Nie jeden połakomił się zrazu na wysoką płacę i korzystne na przyszłość warunki, lecz potem zastanowiwszy się sam, lub namówiony przez przyjaciół, cofał swe słowo i odnosił zadatek. Każdy zresztą chciał zbadać tajemnicę i zarzucał pytaniami porucznika Shandona, ten zaś chcąc się pozbyć ciekawych, odsyłał wszystkich do Johnson‘a.  — I cóż ci mam powiedzieć mój przyjacielu? jednakowo wszystkim odpowiadał retman; ja tyle wiem co i ty. W każdym razie mogę cię tylko zapewnić, że będziesz w dobrem towarzystwie, z zuchami takiemi jak i ty, a tymczasem wolno ci przyjąć lub odrzucić propozycyę.  I byli tacy co przyjmowali.  — Widzisz przecie, mawiał znowu nieraz, że mam aż nadto w czem wybierać; piękna płaca, nigdy dotąd w marynarce nie praktykowana i pewność zyskania ładnego za powrotem kapitaliku! doprawdy jest się na co połakomić.  — Zapewne, odpowiadali majtkowie, dobrzeby to było mieć na stare lata zabezpieczony kawałek chleba!  — Nie taję też, mówił dalej Johnson, że wyprawa będzie i długa i niebezpieczna; tak wyraźnie powiedziano w instrukcyi. Dobrze jest na to z góry być przygotowanym, że próbować się będzie wszystkiego do czego człowiek jest zdolny, a może i czegoś więcej jeszcze. Jeśli przeto nie czujesz w sercu odwagi do tego, jeśli nie jesteś gotów na wszystko, jeśli wolisz twą skórę zostawić gdzieindziej a nie tam, to zrób lewo w tył i nie zabieraj miejsca dzielniejszym od ciebie zuchom.  — Ależ przynajmniej mości Johnsonie, odpowiadał majtek, do muru prawie przyparty, znacie zapewne kapitana?  — Kapitanem mój bracie jest Ryszard Shandon, dopóki się inny nie zjawi.  A trzeba dodać, że było to tajemnem porucznika pragnieniem; wyobrażał on sobie wciąż, że w ostatniej chwili otrzyma instrukcye dokładne o celu podróży i pozostanie dowódzcą statku. Dawał się nieraz z tem słyszeć, już to w rozmowie z oficerami, już pilnując roboty około brygu, którego kadłub stał na warsztatach w Birkenhead, podobny do szkieletu wieloryba leżącego brzuchem do góry.  Shandon i Johnson ściśle stosowali się do poleceń pod względem zdrowia ludzi umawianych do załogi; wszyscy oni wyglądali doskonale, a zapału mieli tyle, że możnaby nim ogrzać machiny Forwarda; zresztą byli to ludzie od ważni, energiczni i na wszystko gotowi, choć nie wszyscy jednakiej siły. Shandon wahał się z przyjęciem niektórych, jak naprzykład majtków Gripper i Garry, oraz harponera Simpsona, dla tego że byli chudzi; że jednak dobrze byli zbudowani, i pełni dobrej woli, przyjął ich także.  Cała ta załoga składała się z ludzi jednej i tej samej sekty protestanckiej. W długich wyprawach modlitwy wspólne i czytanie biblii zespalają myśl ludzi, dodają im odwagi w chwilach zniechęcenia, ważną jest przeto rzeczą, aby i pod tym względem zgoda była zupełna. Shandon z doświadczenia znał pożytek praktyk religijnych i wpływ ich na umysły ludzi do załogi należących, zawsze one są stosowane na pokładzie okrętu mającego zimować na wodach podbiegunowych.  Gdy załoga była już skompletowaną, Shandon przy pomocy swych dwóch oficerów zajął się zaprowidowaniem okrętu, ślepo trzymając się w tym względzie instrukcyj kapitana jasnych i wyraźnych, w których dla każdego z osobna przedmiotu ilość i jakość były oznaczone. Ponieważ pieniędzy nie brakło, wszystko tedy płacono gotówką i na każdem kupnie zyskiwano rabat 8 na sto, którą to oszczędność Ryszard Shandon jak najskrupulatniej zapisywał na rachunek kapitana K. Z.  Załoga, ładunek, oraz wszelkie przybory i zapasy gotowe były w styczniu 1860 r.; roboty około wykończenia statku szły z ogromnym pośpiechem. Shandon codziennie bywał w Birkenhead.  Dnia 23 stycznia przewoził się on statkiem parowym na drugą stronę Merseyu; dzień był pochmurny, a gęsta mgła dość zresztą w tamtym zwyczajna kraju, zniewalała marynarzy do kierowania się zapomocą busoli, przy przepływie rzeki, choć cała taka podróż trwała zaledwie dziesięć minut.  Pomimo jednak mgły tak gęstej, Shandon spostrzegł zbliżającego się doń małego człowieczka pękatego, z twarzą wesołą, w rysach której przebijała się pewna przebiegłość, przyjemna wszakże i ujmująca. Człowiek ten przystąpiwszy do niego uchwycił go za obie ręce i uścisnął je z serdecznością, szczerotą i żwawością Francuza. Potem zaczął mówić bardzo prędko, gestykulując przytem z żywością; myśl jego potrzebowała wyjść z jego głowy, jeśli nie miała jej rozsadzić. Jego oczy małe a bystre, jego gęba duża a ruchoma, były niejako klapami bezpieczeństwa, przez które uchodziło to co go przepełniało. Mówił a raczej trzepał językiem tak żwawo, że Shandon nic nie mógł zrozumieć.  Jednakże porucznik poznał niebawem małego gadułę choć go nigdy dotąd nie widział. Gdy zmęczony człowieczek przestał mówić na chwilę, Shandon odgadując w nim gościa listem zapowiedzianego, zawołał:  — Doktór Clawbonny!  — On sam, we własnej osobie, kochany dowódco! Już od kwandransa przeszło szukam cię wszędzie i wszystkich się o ciebie dopytuję! Pojmujesz moję niecierpliwość! jeszcze pięć minut dłużej, a byłbym w rozpaczy! Więc to ty jesteś, ty! dowódca Ryszard! istniejesz naprawdę? nie jesteś mythem! O! podaj, podaj mi rękę twoją, niech ją raz jeszcze uścisnę w mej dłoni! Tak, to jest rzeczywiście dłoń Ryszarda Shandon! Gdy zatem jest dowódca Ryszard, to musi być i dowodzony przez niego bryg Forward, który odjedzie w drogę, a przeto, mnie doktora Clawbonny na swój pokład zabierze.  — Ależ tak doktorze, ja jestem Ryszard Shandon, jest i bryg Forward i pojedziemy z pewnością.  — Oto co się nazywa mówić do rzeczy! zawołał doktór, nabrawszy w płuca dostateczny zapas powietrza. Widzisz mnie uradowanego, uszczęśliwionego. Oddawna już oczekiwałem na podobną sposobność i pragnąłem przedsięwsiąść podroż w tym rodzaju; dziś jestem u kresu mych życzeń najgorętszych, a z tobą...  — Pozwól pan... rzekł Shandon.  — Z tobą, wrzeszczał Clawbonny, nie dając mu przyjść do słowa, z tobą zajedziemy daleko i nie cofniemy się ani na jedną stopę.  — Ależ... wtrącił porucznik.  — Boś ty doświadczony w swem rzemiośle wyjadacz; umiem na pamięć cały stan twej służby. Oh! tęgi jesteś marynarz.  — Jeśli pan zechcesz...  — Nic nie chcę, nic mi nie potrzeba, i nikt, bądź pewnym, nie zdoła zachwiać we mnie wiary w twą zręczność, męztwo, ty sam nawet. Kapitan, który cię wybrał na porucznika zna się na tem wybornie, mogę ci zaręczyć.  — Lecz nie o to idzie, rzekł Shandon zniecierpliwiony.  — A o cóż tu idzie, o co? mówże mi co prędzej.  — Do djabła! mówić mi nie pozwalasz doktorze, a chciałbym się przecie dowiedzieć, jakim sposobem zaproszony zostałeś do przyjęcie udziału w wyprawie?  — Przez list, przez ten oto list zucha kapitana, który w niewielu wyrazach umie być tak wymownym.  To mówiąc, doktór podał marynarzowi list treści następującej:

Inwerness 22 stycznia 1860 r.  Do Doktora Clawbonny  w Liverpoolu.

 Jeśli doktór Clawbonny chce na brygu Forward odbyć podróż daleką, to może się zgłosić do porucznika Ryszarda Shandon, który otrzymał już względem niego zlecenia.

Kapitan brygu ForwardK. Z.

 — List otrzymałem dziś rano i już mię widzisz gotowym wstąpić na pokład Forwarda.  — Ale, rzekł Shandon, czy wiesz przynajmniej doktorze, jaki jest cel tej podróży?  — Bynajmniej! ale cóż mnie to obchodzi, bylebym jechał? Mówią żem uczony; nie wierz temu kochany poruczniku, nie wierz! Ja nic nie umiem; a jeślim napisał kilka książek, które są dość pokupne, to źle zrobiłem i śmiało mogę powiedzieć, że publiczność kupując je, zbyt jest pobłażliwą. Ja nic nie umiem, wiem tylko żem ciemny jak tabaka w rogu. A ponieważ nadarza mi się zręczność, uzupełnienia, nabycia raczej, wiadomości z dziedziny takich nauk jak medycyna, chirurgija, historya, geografija, botanika, mineralogija, konchyologija, geodozya, chemija, fizyka, mechanika, hydrografija i t. d. więc chwytam tę sposobność z ochotą, i nie dam się długo prosić.  — Więc, rzekł trochę zmięszany i niezadowolony marynarz — więc pan nie wiesz dokąd ma płynąć Forward?  — I owszem, mój dowódco! popłyniemy tam, gdzie będzie można czegoś się dowiedzieć, coś poznać, wynaleźć nowego, lub porównać z dawnem; gdzie są inne zwyczaje, inni ludzie, inne kraje; gdzie będzie można poznać ich obyczaje, słowem popłyniemy tam gdziem nigdy jeszcze nie był.  — Ależ to zbyt nieokreślone, zawołał Shandon.  — Powiem ci więc wyraźniej: słyszałem że Forward ma płynąć do bieguna północnego, na co ja zgadzam się najzupełniej.  — To przynajmniej, spytał znowu Shandon, znasz pan zapewne kapitana?  — Bynajmniej, ale że to dzielny człowiek być musi, wierz mi mój poruczniku.  Tak rozmawiając dojechali do Birkenhead; marynarz opowiedział doktorowi całe dotychczasowe położenie rzeczy, a tajemniczość bardziej jeszcze zapaliła wyobraźnię doktora. Widok brygu, najżywszą napełnił go radością. Od tej chwili nie rozstawał się już prawie z Shandonem, a codzień zrana zwiedzał warsztaty w Birkenhead.  Dodać trzeba i to, że miał sobie polecone urządzenie na okręcie części leczniczej.  Ten doktór Clawbonny, był to lekarz wcale nie zły, ale nie wiele miał praktyki. Zostawszy doktorem w dwudziestym piątym roku życia, mając lat czterdzieści był rzeczywiście uczonym człowiekiem; znany w całem mieście, został jednym z najbardziej wpływowych członków Towarzystwa literackiego i filozoficznego w Liverpoolu, a mając przytem nie wielką fortunkę, mało się trudnił praktyką i najczęściej udzielał bezpłatnie porady, która nie mniej przeto była warta od płatnej. Kochany był powszechnie. Nigdy nikomu nic złego nie zrobił; żywy był i gaduła, ale serce miał jak na dłoni, a dłoń swą chętnie wszystkim podawał.  Skoro się wieść rozeszła po mieście o przyjęciu nowego zobowiązania przez doktora Clawbonny, przyjaciele jego usiłowali go odwieść od tego zamiaru; lecz zamiast powstrzymać, owszem bardziej go jeszcze utwierdzali w zamiarze i chęci do podróży — a jeśli doktór uparł się przy czem, to go już nikt nie przekonał inaczej.  Odtąd zaczęły się gadania, przypuszczenia, domysły, co wszakże nie przeszkodziło wcale spuszczeniu Forwarda na morze, w dniu 5 lutego 1860 roku. W dwa miesiące potem gotów już był do drogi.  Dnia 15 marca, jak to zapowiedział list kapitana, pies rasy duńskiej, wyprawiony został pociągiem drogi żelaznej Edymburskiej do Liverpoolu, pod adresem Ryszarda Shandon. Zwierzę to zdawało się złośliwe, dzikie i miało wejrzenie szczególne i przerażające. Na szyi miało mosiężną obrożę, z wyrytym na niej napisem „ Forward“. Porucznik przyjął go na pokład, a pokwitowanie z odebrania przesłał natychmiast do Livorno pod literami wskazanemi.  Tak więc prócz kapitana cała załoga w komplecie była na pokładzie brygu; skład jej był następujący:

K. Z. kapitan.Ryszard Shandon porucznik.James Wall, trzeci oficer.Doktór Clawbonny.Johnson, retman.Simpson, harponer.Bell, cieśla.Brunton, pierwszy inżynier.Plover, drugi inżynier.Strong (murzyn), kucharz.Foker, ice-master.Wolsten, puskarz.Bolton, majtek.Garry „Clifton „Gripper „Pen „Waren, palacz.

IV. Pies — Kapitan

Wyjazd był oznaczony na dzień 5 kwietnia. Obecność doktora na pokładzie, uspakajała w znacznej części trwożliwe umysły załogi, gdyż każdy bezpieczniejszym się czuł w towarzystwie zacnego mędrca. Pomimo to, niektórzy majtkowie jeszcze się nie mogli uspokoić zupełnie, a Shandon obawiając się dezercji, pragnął co najprędzej wypłynąć na morze, będąc pewnym, że wtedy każdy chętniej pogodzi się z przeznaczeniem.  Kajuta doktora Clawbonny położona była w tyle okrętu, na samym końcu długiego szeregu izb przeznaczonych dla załogi. Kajuty zaś kapitana i porucznika, obrócone były ku pokładowi. Kajuta kapitana zaopatrzoną została we wszystko co może być potrzebnem w tak dalekiej podróży, odpowiednio do instrukcyi oddzielnie na to wydanej, poczem zamknięto ją hermetycznie, a klucz wedle zalecenia nieznajomego, przesłany mu został do Lubeki; takim przeto sposobem, on tylko jeden mógł wejść do swego mieszkania na okręcie.

Szczegół ten nie podobał się Shandonowi i odejmował mu wiele z nadziei zostania dowódzcą statku. Co zaś do własnej kajuty, zaopatrzył on ją z całą znajomością marynarza, który już odbywał podróże do bieguna. — Sala wspólna miała wielki piec na środku.  Doktór Clawbonny cały był zajęty urządzaniem się, zaraz nazajutrz po spuszczeniu statku na wodę, to jest dnia 6 lutego, już się na dobre w swojej kajucie rozgospodarował.  „Najszczęśliwszem ze stworzeń, mawiał on, byłby ślimak, któryby sobie potrafił wygodną urządzić skorupę; sprobuję, czy mi się nie uda, być tym dowcipnym ślimakiem.“  I rzeczywiście przyznać potrzeba, że doskonale się urządzał doktór, który z dziecięcą prawie radością porządkował swe naukowe bagaże. — Książki, zielniki, półki, instrumenta i przyrządy fizyczne, kollekcya termometrów, barometrów, hygrometrów, udometrów, lunet, kompasów i sextantów, plany, butelki różnego kształtu i koloru, proch, flaszki podróżnej apteczki, bardzo dobrze zaopatrzonej — wszystko to miało swe miejsca i ustawione było w porządku, któregoby się i British Museum nie powstydziło. Na tej przestrzeni 6 stóp kwadratowych, mieściły się niezliczone bogactwa; doktór nie wstając prawie z miejsca, za każdem wyciągnięciem ręki mógł być na przemiany lekarzem, matematykiem, astronomem, geografem, botanikiem, konchyliologiem i t. d.  Uszczęśliwiony też był ze swego zagospodarowania się w tym pływającym przybytku, mogącym zaledwie pomieścić trzech i to najszczuplejszych jego przyjaciół. Odwiedzano go też bardzo często, a nawet tak natrętnie, że doktór, jakkolwiek człowiek łagodny i towarzyski, na podobieństwo Sokratesa był przymuszonym zawołać w końcu:  „Mały jest mój domeczek, lecz daj Boże aby się nigdy nie zapełniał przyjaciołmi!“  Dla dopełnienia opisu Forwarda, dodać jeszcze potrzeba, że framuga na pomieszczenie wielkiego psa duńskiego, urządzona była pod samem oknem tajemniczej kajuty, lecz dziki jej mieszkaniec wolał koczować po całym okręcie. Niepodobna go było ugłaskać, i nikt się doń zbliżyć nie mógł bezkarnie; w nocy tylko słyszano jego żałosne wycie, które ponuro i przerażająco rozlegało się po całym statku.  Czy tęsknił za swym panem nieobecnym? czy przeczuwał niebezpieczeństwa tej dalekiej wyprawy? — trudno odgadnąć; majtkowie wszyscy prawie na ten ostatni zgadzali się powód, a niejeden nawet, na seryo brał go za jakieś szatańskie zwierzę.  Majtek Pen, człowiek bardzo gwałtowny i porywczy, gdy się zapędził pewnego razu chcąc go uderzyć, tak nieszczęśliwie upadł na róg windy, że sobie głowę skaleczył niebezpiecznie. Rozumie się, że wypadek ten przypisanym został tajemnej mocy psa dyabelskiego.  Clifton znowu, najprzesądniejszy z całej załogi, tę szczególniejszą zrobił uwagę, że pies chodząc, zawsze się zwracał w stronę wiatru, a potem gdy statek wypłynął na morze, pies obracał się za każdą zmianą kierunku — tak, że zawsze pilnował wiatru, jakby to sam kapitan okrętu czynił.  Doktor Clawbonny nawet, który dobrocią swą i łagodnością tygrysa mógłby ugłaskać, nie zdołał pozyskać łaski tego buldoga, pomimo wszelkich ze swej strony prób, a nawet i wysileń.  Zresztą, zwierzę to nie odpowiadało na żadne z nazwisk znajdujących się w psim kalendarzu, więc też załoga cała nazwała go kapitanem. Pies ten musiał już niejednę odbywać podroż morską, a doskonale znał zwyczaje okrętowe.  Teraz czytelnicy zrozumieją żartobliwie odpowiedź jaką retman dał ciekawemu przyjacielowi Cliftona; a zresztą wszyscy prawie ludzie na brygu wierzyli w jakąś tego psa nadzwyczajność, i zapewne żadenby się nie zadziwił, gdyby pewnego pięknego poranku ujrzał go przybierającego kształty ludzkie i gromkim głosem sprawiającego dowództwo.  Ryszard Shandon nie podzielał wprawdzie tych wyobrażeń niedorzecznych, zawsze jednak był mocno niespokojnym i w wigilię odjazdu 5 kwietnia wieczorem, rozmawiał o tem z doktorem, Wall’em i Johnsonem.  Ci czterej panowie raczyli się właśnie dziesiątą i ostatnią zapewne szklanką grogu, bo według przepisów zawartych w liście z Aberdeen, od kapitana zacząwszy, do ostatniego palacza, nikomu na pokładzie nie wolno będzie używać ani wina, ani rumu, ani piwa nawet, chyba na przypadek słabości i to za wyraźnem poleceniem doktora.  Otóż, od godziny już prawie rozmowa toczyła się o jutrzejszym wyjeździe. Według zapowiedzeń kapitana, Shandon nazajutrz miał otrzymać ostatnie jego rozkazy i rozporządzenia.  Zapewne, mówił porucznik, odbiorę pismo z którego jeśli nie o nazwisku kapitana, to przynajmniej dowiem się o celu i kierunku podróży — bo inaczej nie wiedziałbym gdzie mam płynąć.  — Na honor, mówił niecierpliwy doktór, ja na twojem miejscu panie Shandon pojechałbym nie czekając listu; a jeśli będzie jaki, to ręczę ci że znaleźć nas i dogonić potrafi.  — Ty bo o niczem nie wątpisz, kochany doktorze! ale w takim razie powiedz mi drogi panie, ku jakiejż części świata skierowałbyś twój statek?  — Rozumie się, że ku biegunowi północnemu, to niema o czem mówić!  — Jakto niema o czem mówić? A czemużby nie ku biegunowi południowemu? — odezwał się Wall.  — Ku biegunowi południowemu! zawołał doktor — nigdy! nigdy! czyżby kapitan chciał narażać swój bryg na przepływanie całego oceanu Atlantyckiego! Zastanów się tylko nad tem mój drogi.  — Doktor bo ma zawsze odpowiedź na wszystko, — dodał Wall trochę zmięszany.  — No, przypuśćmy że do bieguna północnego, powiedział znowu Shandon; ależ w takim razie, powiedz mi doktorze, do jakiegobyś płynął punktu mianowicie? Czy do Szpitzbergu? Czy do Grenlandyi? Czy do Labrador? Czy do zatoki Hudsońskiej? Bo chociaż nawet przypuścimy, że wszystkie te drogi do jednego prowadzą celu, to jest do ogromnych nieprzebytych lodowisk — to zawsze jest ich tyle, że byłbym w niemałym kłopocie, którą z nich wybrać. — Czy i na to masz odpowiedź kategoryczną, doktorze?  — Zapewne, że trudno tu coś odpowiedzieć, z lekkiem niezadowoleniem odrzekł doktor, lecz nareszcie, jeśli nie otrzymasz spodziewanego listu, to co wtedy zrobić zamyślasz?  — Nic, — będę czekał.  — Jakto! nie pojedziesz? zawołał Clawbonny rozpaczliwym tonem.  — Bezwarunkowo nie.  — I to będzie najrozsądniej, dodał powolnym głosem Johnson. Doktor tymczasem biegał niecierpliwie naokoło stołu, nie mogąc na jednem dosiedzieć miejscu.  — Tak, to będzie najrozsądniej, powtarzał machinalnie, to będzie najrozsądniej; a jednakże zbyt długie oczekiwanie, może przykre spowodować następstwa. Najprzód pora jest teraz najlepsza do podróży i jeszcze możnaby zdążyć przed mrozami, do zatoki Davis, której potem już przebyć niepodobna; załoga też niecierpliwi się coraz bardziej; przyjaciele i towarzysze naszych ludzi namawiają ich do opuszczenia pokładu Forwarda, a wpływ taki postronny, mógłby nam spłatać figla bardzo niemiłego.  — Trzeba też i o tem pamiętać, rzekł Wall, że gdy strach raz się zakorzeni pomiędzy załogą, to wszyscy nasi ludzie drapną do ostatniego, a wtedy kochany poruczniku nie takby ci łatwo było na nowo zwabić łatwowiernych.  — Więc cóż robić? zawołał Shandon.  — Zrób tak jak powiedziałeś: poczekaj, ale poczekaj do jutra tylko, a nie desperuj jeszcze, bo dotąd wszystkie obietnice kapitana jak najakuratniej spełnione zostały i niema bynajmniej powodu do twierdzenia, że w swoim czasie nie będziemy uwiadomieni o celu podróży. Nie wątpię, że jutro będziemy żeglować po morzu Irlandzkiem, i dla tego drodzy przyjaciele proponuję ostatni grog, za pomyślność naszej wyprawy, która chociaż się trochę dziwacznie zaczyna, ale z takiemi jak wy zuchami, musi się odbyć w pomyślnych warunkach.  Cztery szklanki potrąciły o siebie, po raz ostatni.  — Teraz poruczniku, rzekł Johnson, jeśli mi wolno służyć ci radą, to powiedziałbym, że warto wszystko mieć w pogotowiu do odjazdu, bo trzeba nawet aby załoga nie wiedziała o tem, że nie masz jeszcze pewności co robić. Czy przyjdzie list jutro, czy nie przyjdzie, zawsze niech wszystko będzie gotowe, niema potrzeby zapalać pod kotłem; wiatr sprzyjać się zdaje, i w każdej chwili z największą łatwością na pełne morze wypłynąć możemy. W chwili przypływu morza trzeba wyjść z doków, i zatrzymać się znowu można powyżej warsztatów w Birkenhead; nasi ludzie nie będą przeto mieli żadnej z lądem komunikacyi, a jeśli ma przyjść to pismo dyabelskie, to nas tam tak dobrze jak i tutaj znaleźć potrafi.  — Wybornie radzisz, dzielny Johnsonie, — zawołał doktór, podając rękę wytrawnemu marynarzowi.  — Ha! niechże i tak będzie! odpowiedział Shandon.  Każdy poszedł do swojej kajuty na spoczynek, czekając wschodu słońca, a śpiąc trochę niespokojnie.  Nazajutrz już z pierwszej poczty rozesłano listy po mieście, lecz nie było żadnego pod adresem Ryszarda Shandon.  Pomimo to, porucznik gotował się do odjazdu; wiadomość o tem rozeszła się zaraz po calem Liverpoolu i jak to widzieliśmy na początku naszego opowiadania, ogromny napływ ciekawych zgromadził się na wybrzeżach New Prince’s Docks.  Niemało też gości znalazło się na pokładzie brygu: ten dla pożegnania swego towarzysza, tamten dla pocieszenia przyjaciela, inny dla lepszego obejrzenia dziwnego statku, — a wszyscy zapewne dla dowiedzenia się o celu podróży; lecz porucznik milczał jak grób, nie zważając na szmer ogółu i oznaki niezadowolenia.  Miał do tego ważne bardzo powody, a najważniejszy ten, że sam nic jeszcze nie wiedział.  Dziesiąta godzina wybiła, po niej jedenasta; o pierwszej popołudniu przypadał przypływ morza, a tu żadnej wiadomości! Shandon niespokojnem okiem rzucał na tłum oblegający wybrzeże, chcąc z twarzy czyjejś wyczytać tajemnicę swego przeznaczenia — lecz napróżno. Majtkowie Forwarda w milczeniu spełniali jego polecenia; oczekując wciąż na udzielenie im wiadomości, nie spuszczali z niego oczu.  Johnson kończył właśnie wszystkie przygotowania. Niebo chmurami się zaciągnęło, woda poczęła się bałwanić za obrębem portu; wiatr południowo-wschodni rozdymał żagle z pewną gwałtownością, lecz łatwo jeszcze można było wypłynąć z Merseyu.  Nadeszło południe, a tu jeszcze żadnej wiadomości. Doktor Clowbonny przechadzał się niespokojny, lornetując, gestykulując niecierpliwy morza, jak się wyrażał z łacińska, i daremnie usiłował powściągnąć swoje wzruszenie; Shandon aż do krwi gryzł sobie wargi.  W tej chwili Johnson zbliżył się do niego i rzekł:  Poruczniku, jeśli mamy korzystać z odpływu, to nie traćmy czasu, bo i za godzinę ledwie wypłyniemy z doków.  Shandon ostatni raz rzucił okiem naokoło, spojrzał na zegarek; — było już dobrze po dwunastej.  — A więc do roboty, rzekł do retmana.  — Wynoście się, krzyknął Johnson nakazując widzom żeby opuścili pokład Forwarda.  Powstał ruch między przybyszami cisnącymi się do wyjścia, a majtkowie tymczasem ostatnie liny odwiązywali.  Konieczne w takim razie zamięszanie tłumu, nie bardzo grzecznie przez majtków traktowanego, zwiększało jeszcze wycie psa; przecisnął się przez tłum, wskoczył na pomost dowódcy i głucho zaszczeknął, trzymając w zębach list zapieczętowany. Trudnoby było w to uwierzyć, gdyby mnóstwo osób nie widziało tego na własne oczy.  — List! zawołał Shandon; więc on jest na pokładzie?  — Był, ale go już niema, odrzekł Johnson, wskazując na pokład zupełnie z tłumu ciekawych oczyszczony.  — Captain! Captain! pójdź tu! wołał doktór usiłując wziąść list, który pies usuwał od jego ręki, odskakując od niego; wyraźnie chciał oddać pismo samemu porucznikowi.  — Pójdź tu Captain! zawołał Shandon.  Pies się zbliżył, oddając list spokojnie, poczem szczeknął trzy razy głośno i jednostajnie w pośród ciszy panującej na pokładzie i na pobrzeżu.  Shandon trzymał w ręku pismo, nie otwierając go.  — Ależ czytajże, czytaj! nalegał nań doktor.  Na liście był adres, bez wyrażenia miejsca i daty, i te tylko stały wyrazy:  „Porucznik Ryszard Shandon  na pokładzie brygu Forward.“  Shandon otworzył list i czytał:  „Skierujesz się pan ku przylądkowi Farevel, gdzie masz stanąć 20 kwietnia. Jeśli kapitan nie ukaże się na pokładzie, przepłyniesz cieśninę Davisa i morzem Bafińskiem pociągniesz do zatoki Melville.  Kapitan Forwarda K. Z.  Porucznik złożył starannie ten list lakoniczny, schował go do kieszeni i wydał rozkaz do odjazdu. Głos jego sam tylko rozlegający się w pośród poświstu wiatru wschodniego, miał w sobie coś uroczystego. Forward wkrótce wyszedł z przystani i kierowany przez sternika liverpoolskiego, którego łódź szła za brygiem, płynął z biegiem wód Merseyu. Tłum na wybrzeżu posuwał się na równi ze statkiem, aby go widzieć jak najdłużej. Tymczasem na brygu rozpuszczono wszystkie żagle, a Forward godny swego imienia, szybko opłynąwszy cypel Birkenheadu, wskoczył na morze Irlandzkie.

V. Na morzu

Niejednostajny ale przyjazny wiatr, szybko popędzał fale; Forward pruł gwałtownie wody oceanu. Około trzeciej godziny mijał się z parowcem pocztowym, utrzymującym komunikacyę pomiędzy Liverpoolem a wyspą Man. Kapitan pozdrowił go z pokładu i to było ostatnie pożegnanie dla załogi Forwarda.  O piątej godzinie, sternik z Liverpoolu zdał Ryszardowi Shandon dowództwo okrętu i siadłszy na swe czółno, skierował się na południo-zachód z powrotem.  Około wieczora, bryg okrążył cypel wyspy Man z południowej jej strony. Przez całą noc morze było silnie wzburzone; Forward zwalczył to jednak a pozostawiając w północno-zachodniej stronie cypel Ayr, skierował się ku kanałowi północnemu.  Johnson miał słuszność: na morzu majtkowie zapomnieli o dziwaczności położenia, widząc statek mocny i dobrze zbudowany. Załoga weszła odrazu w zwykły tryb życia pokładowego.  Doktor całą piersią oddychał morskiem powietrzem i jak na uczonego, dość sprawnie przechadzał się na statku wstrząsanym falą.  — Piękna to rzecz morze! mówił on do Johnsona, powracając po śniadaniu na pomost. Trochę za późno się z niem poznaję, ale potrafię sobie to wynagrodzić.  — Macie słuszność panie Clawbonny; ja wszystkie lądy całego świata oddałbym za jeden kawałeczek oceanu. Mówią ludzie, że marynarze prędko sobie uprzykrzają swe rzemiosło; nie prawda! Ja naprzykład żegluję po morzach lat czterdzieści, a dziś jeszcze jak przy pierwszej mojej podróży, tych samych miłych wrażeń doznaję.  — Pojmuję rozkosz znajdowania się na dobrym okręcie! a sądzę, że Forward dzielnym jest statkiem.  — Dobrze sądzisz doktorze, odezwał się Shandon nadchodzący w tej chwili właśnie; piękny to jest statek i przyznać potrzeba, że żaden z okrętów przeznaczonych dotąd do żeglowania po morzu Lodowatem, nie był lepiej urządzony i zaopatrzony we wszystko. To mi przypomina, że przed trzydziestu przeszło laty kapitan James Ross wybierając się na poszukiwanie przejścia północno-zachodniego....  — Miał bryg zwany Wiktorya, tej samej prawie co nasz objętości i tak samo posiadający machinę parową.  — Jakto, wiesz pan o tem?  — Wiem doskonale, odrzekł doktor Clawbonny; wtedy jeszcze sztuka wyrabiania machin była w kolebce i machina Wiktoryi więcej swemu statkowi przyczyniła opóźnienia i mitręgi, aniżeli jakiego pożytku praktycznego. To też kapitan James Ross naprawiał po tysiąc razy każdy prawie kawałek, każdą sztuczkę z osobna, aż nareszcie nie mogąc dojść ładu, kazał rozebrać machinę i pozbył się jej na pierwszem zimowisku.  — Widzę doktorze, zawołał Shandon, że znasz wszystkie okoliczności.  — Czytałem dużo, a więc i dzieła Parry’ego, Ross’a, Franklin’a, raporta jakie składali Mac Clure, Kennedy, Kane, Mac Clintock i z tego trochę pamiętam. O ile sobie przypominam, to najlepiej podróż się powiodła kapitanowi Mac Clintock, dowodzącemu takim jak nasz szrubowcem, zwanym Fox.  — Najzupełniejsza prawda, odrzekł Shandon; tęgi to był marynarz ten Mac Clintock, a znałem go doskonale i dodać tu muszę, że my tak samo jak on przepłyniemy w kwietniu cieśninę Davisa, a jeśli nam się uda przebyć okolice lodowisk, to nasza podróż może być pomyślną.  — Żeby nas tylko jak Foxa w 1857 roku lody nie pochwyciły w zatoce Bafińskiej, rzekł doktór, i nie zmusiły do przepędzenia pierwszej zaraz zimy między niemi.  — Trzeba mieć nadzieję, że będziemy szczęśliwsi panie Shandon, odezwał się Johnson, a jeśli na takim statku jak Forward nie dopłyniemy tam gdzie chcemy, to już prawdziwie wyrzec się trzeba wszelkich prób na zawsze.  — Zresztą, dodał doktór, skoro kapitan będzie sam na okręcie, potrafi lepiej od nas zarządzić podróżą, której celu w żaden sposób odgadnąć nie można z jego lakonicznego listu, jaki dziś rano otrzymaliśmy.  — Jak dla mnie to i tego dosyć, rzekł Shandon żwawo; wiem gdzie kierować okręt, i sądzę, że przez miesiąc przynajmniej nie będziemy potrzebować nienaturalnego wdawania się nieznanego nam człowieka, ani jego instrukcyj. Zresztą mówiłem już, co o nim trzymam.  — He! He! ja sam myślałem z początku, że ten człowiek odda panu dowództwo brygu, a sam nigdy się na pokładzie nie ukaże, lecz....  — Lecz co? spytał Shandon zniecierpliwiony niejako.  — Od chwili odebrania jego ostatniego pisma zmieniłem to przekonanie.  — A toż dla czego doktorze?  — Bo choć list wskazuje ci drogę, ale nie oznacza celu podróży, a przecież trzeba wiedzieć dokąd się dąży. Teraz pytam się, jakim sposobem otrzymać możesz nowe informacye piśmienne, skoro jesteśmy na pełnem morzu? Na lądzie Grenlandyi zapewne niema poczty. Otóż kochany poruczniku, ja myślę że ten figlarz czeka gdzie na nas w jednej z osad duńskich, w Hosteinborg naprzykład lub Uppernawik, gdzie tymczasem robi zapas skór z fok, zakupuje psy, sanie, słowem zbiera wszystko, co jest potrzebne w podróży na morzach północnych. Nie zdziwiłoby mnie też ani trochę, gdyby pewnego pięknego poranku ukazał się nagle na pokładzie Forwarda i objął dowództwo najnaturalniejszym w świecie sposobem.  — Być może, sucho odpowiedział Shandon; lecz wiatr się wzmaga, więc każę opuścić niektóre żagle, których nie chcę ryzykować na taką pogodę.  — Jednakże go to obchodzi, rzekł doktór do Johnson’a po odejściu porucznika.  — Tak jest, odrzekł retman, i w tem jest złe, bo o ile mi się zdaje, pan zgadujesz to co ma się stać.  W sobotę wieczór, Forward minął przylądek Galloway, którego latarnię morską spostrzeżono w stronie północno-wschodniej; posuwając się dalej nocą, zostawiono przylądek Cantyre na północ, a Fair na wschód, i około trzeciej godziny rano, bryg przez kanał północny wypłynął na Ocean.  Było to w niedzielę dnia 8 kwietnia; wszyscy Anglicy, a szczególnie też majtkowie, bardzo skrupulatnie dzień ten święcą, cały więc poranek zajęło czytanie biblii, którego podjął się doktór ochotnie.  Wiatr gwałtowny miotał statkiem i zdawało się, że lada chwila wyrzuci go na brzegi Irlandyi; morze było bardzo silnie wzburzone, kołysanie okrętu przykre. Jeśli doktór nie uległ chorobie morskiej, to tylko dla tego, że się bronił przed nią wszelkiemi sposobami. O południu, przylądek Malinhead ginął w stronie południowej; byłto ostatni dla naszych marynarzy widok ziemi w Europie; to też nie jeden do ostatka smętnym gonił ją wzrokiem, gdyż drugi raz ziemi tej może już nie zobaczy.  Miejsce to leżało pod 55°57′ szerokości, a według chronometru pod 7°40′ długości.  Huragan uspokoił się około dziewiątej godziny wieczorem; Forward wyborny pływak pod żaglami, utrzymał się w kierunku na północo-zachód. Tego to właśnie dnia można było ocenić zdolność jego do żeglugi — bo też według zdania znawców liverpoolskich, przedewszystkiem był to wyborny statek żaglowy. Forward posuwał się szybko w tym samym kierunku; wiatr zmienił się na południowy, morze silnie się kołysało: bryg płynął pod wszystkiemi żaglami. Nad pokładem kołować poczęło stado petreli; doktor strzałem zwalił jednego z nich na pokład. Simpson harponer podniósł go i oddając właścicielowi rzekł:  — Szkaradna to zwierzyna, panie Clawbonny.  — A jednak wybornie będzie nam smakować.  — Jakto, panbyś to jadł?  — Sądzę, że i ty także skosztujesz przyjacielu, odrzekł doktór z uśmiechem.  — Ależ to szkaradne mięso, ma smak jełki i tranowaty, jak wszystkie ptaki morskie.  — A ja ci powiadam, odparł znów doktór, że mam wyborny sposób przyrządzania tej zwierzyny; i jeśli poznasz po smaku że to jest ptak morski, to z góry przyrzekam, ani jednego już więcej nie zabić przez całe moje życie.  — Więc pan jesteś i kucharzem, panie Clawbonny? zapytał Johnson.  — Człowiek mego powołania, wszystkiego umieć powinien potrochu.  — Zobaczysz Simpsonie, z uśmiechem zawołał retman, że w końcu doktór każe nam wierzyć, że to jest kuropatwa (grosse) najdelikatniejszego smaku.  Doktor Clawbonny zabrał się do przyrządzenia swego przysmaku; zręcznie odjął i odrzucił tłuszcz znajdujący się pod skórą, przez co mięsu odjął całą jełkowatość i nieprzyjemny zapach rybi jakim odstręczają od siebie ptaki morskie. Wszyscy jedli to mięso i sam nawet Simpson uznał je za dobre w smaku.  Podczas ostatniego huraganu, Ryszard Shandon mógł się przekonać o wartości swej załogi; baczną zwracał on uwagę na każdego z osobna człowieka, jak przystoi na dobrego i zręcznego dowódcę, który w przewidywaniu przyszłych wypadków, chce wiedzieć na co liczyć może.  James Wall, szczerze do Ryszarda przywiązany; rozumiał i dobrze wykonywał rozkazy, lecz sam przez się nie bardzo zarządzić coś potrafił; dla tego też, jako trzeci oficer, był na swojem miejscu.  Johnson zaprawiony w walkach z morzem, doświadczony praktyk w żegludze po morzu podbiegunowem, zalecał się szczególniej krwią zimną i odwagą.  Simpson harponer i Bell cieśla, byli to ludzie pewni, ślepi niewolnicy karności i obowiązku. — Ice-master Foker, wytrawny marynarz wychowany w szkole Johnson’a, ważne mógł świadczyć usługi.  Z majtków Bolton i Garry zdawali się najlepsi. Bolton był gadułą nader wesołego humoru; Garry, byłto trzydziestopięcioletni chłop, z rysami twarzy wyrażającemi wielką energiję, choć blady i często smutny.  Clifton, Gripper i Pen, zdawali się mniej ochoczy i wcale nie rezolutni; często okazywali niezadowolenie, a Gripper nawet przy samym odjeździe Forwarda, chciał zerwać swą umowę i tylko wstyd jakiś zatrzymał go na pokładzie. Gdyby podróż szła wciąż pomyślnie, gdyby nie było ani zbyt wielkich niebezpieczeństw, ani zbytniej na okręcie pracy, to możnaby jeszcze coś liczyć na tych trzech ludzi; lecz trzeba ich było przytem karmić ogromnie, bo każdy z nich miał apetyt potężny. Chociaż z góry uprzedzeni o warunkach życia na pokładzie Forwarda, krzywili się jednak wciąż na brak wódki lub rumu i gorliwie ten niedostatek wetowali sobie kawą i herbatą, których obficie dostarczano załodze.  Co do dwóch inżynierów Brunton’a i Plover’a, oraz palacza Waren’a, ci dotąd niczem poznać się nie dali, siedząc wciąż z założonemi rękami.  Shandon znał przeto nieźle swoich ludzi, wiedział o ile na którego z nich liczyć może w danym razie.  Dnia 14-go kwietnia Forward znajdował się pod 51°37′ szerokości i 22°58′ długości, o dwieście mil od Grenlandyi. Przeciął już był wielki prąd ciepły, gulf-stream, który biegnie zrazu równolegle od wschodniego brzegu Ameryki, aż do ławic Nowej Ziemi, a potem przybiera kierunek północno-wschodni i tworzy jakby przedłużenie Norwegii. Powietrze znacznie się ochłodziło; termometr (Celsiusza) spadł do punktu zamarzania.  Doktór nie wziął jeszcze na siebie odzienia, jakiego się używa na morzach północnych, ale ubrał się w kostium morski, na podobieństwo tego, jaki noszą wszyscy marynarze; zabawnie wyglądał w ogromnych butach, wielkim kapeluszu z płótna, nasiąkniętego oliwą, oraz spodniach i kurtce z tegoż samego materyału. Wśród silnego deszczu i wielkich bałwanów wody padających na statek, doktór wyglądał jak jakie zwierzę morskie, a porównanie to zadawalniało go bardzo.  Przez całe dwa dni morze było bardzo wzburzone i niespokojne; wiatr obrócił się na północo-zachód i opóźniał bieg Forwarda. Od 14 do 16 kwietnia fala nieustawała, aż dopiero w poniedziałek nadciągnęła straszna ulewa, po której morze zaraz się uspokoiło. Shandon zwrócił na to uwagę doktora.  — Potwierdza to, rzekł doktór, ciekawe spostrzeżenia marynarza Scoresby, z Edymburskiego Towarzystwa królewskiego, którego i ja mam honor być członkiem korespondentem. Uważaj tylko, że podczas deszczu powierzchnia morza jest spokojną, nawet przy silnym wietrze. Przeciwnie zaś woda burzy się w czasie pogody, choćby nawet wiatr był bardzo łagodny.  — Lecz jakże wytłomaczyć to zjawisko, doktorze?  — Bardzo łatwo, nie tłomaczyć wcale! W tej chwili, majtek odbywający straż na najwyższym maszcie (ice-master), dał znak ostrzegający, że widzi w odległości piętnastu mil morskich jakąś massę płynącą z prawej strony okrętu.  — Góra lodu w tych okolicach! zawołał doktór.  Shandon skierował lunetę w stronę wskazaną i potwierdził wiadomość przez sternika udzieloną.  — To rzecz ciekawa! powtarzał doktór.  — Zadziwia cię to doktorze? rzekł porucznik z uśmiechem. Przecież doczekałem się, że cię coś zastanawia!  — To mnie dziwi nie dziwiąc, — odrzekł Clawbonny, z lekkim uśmiechem, — bo wiem, że w roku 1813 bryg Ann de Poole z Greenspond otoczony został lodami pod czterdziestym czwartym stopniem szerokości północnej, a dowodzący nim kapitan Dayement, na setki liczył takie góry lodu!  — Dobrze i o tem wiedzieć, powiedział Shandon, zawsze nas czegoś nauczysz doktorze.  — Oh! czegóż ja nauczyć mogę? skromnie odrzekł Clawbonny; chyba to ci jeszcze powiem, że znajdowano lody pod niższemi nawet stopniami szerokości.  — Oho! wiem o tem kochany doktorze, bo będąc majtkiem jeszcze na pokładzie korwety Fly...  — W roku 1818, przerwał doktór, od końca marca, przepłynęliście między dwierna wyspami będącemi pod czterdziestym drugim stopniem szerokości.  — Ah! zawołał Shandon.  — Prawda że tak? — nie mam się przeto dziwić czemu, że będąc o dwa stopnie bardziej na północ posunięci, spotykamy górę lodu.  — Jesteś niewyczerpaną studnią wiedzy i mądrości doktorze!  — Oho, prędko się ta studnia wyczerpie! Byłbym wszakże bardzo szczęśliwym, gdybyśmy mogli z bliska przypatrzyć się temu ciekawemu zjawisku.  Shandon zawołał retmana i zapytał go o wiatr.  — Wzmaga się poruczniku, tak że coraz leniwiej się posuwamy i zdaje mi się, że wiatr wiejący z zatoki Davis, wkrótce da się nam uczuć.  — Masz słuszność — Johnsonie i zdaje się, że trzeba będzie użyć pomocy pary, jeśli chcemy na 20 kwietnia dobić do przylądka Farewel; inaczej, możemy zostać pognani ku wybrzeżom Labradoru. Panie Wall, każ zapalić pod kotłami.  Rozkaz dowódcy został spełniony, a w godzinę później para już poruszała statek; żagle zostały zwinięte, a szruba nagarniając fale swem rozgałęzieniem, pociągała gwałtownie bryg Forward, pod wiatr północno-zachodni.

VI. Wielki prąd podbiegunowy

Wkrótce stada ptastwa morskiego coraz liczniej się ukazujące, zapowiadały blizkość ponurej Grenlandyi. Forward szybko posuwał się coraz bardziej na północ, znacząc przebytą drogę długą wstęgą dymu z machiny buchającego.  We wtorek 17-go kwietnia, około jedenastej godziny przed południem, strażnik spostrzegł tak zwany blink lodowy, to jest szczególniejszy i nader świetny kolor, jaki atmosfera przybiera ponad wielkiemi przestrzeniami lodów. Widać go było o jakie dwadzieścia mil przynajmniej w kierunku północno-zachodnim. Pomimo dość gęstych chmur na niebie nagromadzonych, świetna ta wstęga olśniewającej białości, rozjaśniała rozległy horyzont. Doświadczeńsi z osady statku zrozumieli, że blask ten pochodził od rozległego lodowiska, znajdującego się może o trzydzieści mil dalej niż wzrok sięga, i jest skutkiem odbicia się promieni światła od lodów.  Pod wieczór podniósł się bardzo przyjazny wiatr południowy; Shandon kazał podnieść żagle i dla oszczędzenia węgla przygasić ogień pod kotłem. Forward pod pełnemi żaglami skierował się ku przylądkowi Farewel.  Dnia 18-go, o trzeciej po południu spostrzeżono ogromną górę lodu (ice-stream), błyszczącą zdala na powierzchni wód Oceanu. Płynęła ona widocznie od wybrzeży Grenlandyi raczej, niż z zatoki Davis, bo lody częściej się napotykają na zachodnim brzegu zatoki Bafińskiej. W godzinę później Forward płynął między pojedyńczemi bryłami lodu, odpadłemi od wielkiej massy w skutek falistości morza.  Nazajutrz, równo ze świtaniem ze strażnicy dano znak ukazania się okrętu: byłato korweta duńska Valkyrien, płynąca ku ławicom Nowej Ziemi (Terre Neuve). W zatoce spotkano prąd tak silny, że dla przezwyciężenia go, potrzeba było użyć całej siły żagli.  Porucznik, doktór, James Wall i Johnson, stali na tylnym pokładzie statku, pilnie badając kierunek i siłę tego prądu. Doktór zapytał, czy jest rzeczą dowiedzioną, że prąd ten stale panuje w zatoce Bafińskiej.  — Tak jest, odpowiedział Shandon, i wszystkie statki żaglowe z wielką go trudnością przebywać muszą.  — Tem bardziej, dodał James Wall, że tak samo jak na zachodnich wybrzeżach Grenlandyi, prąd ten istnieje i na wschodnich brzegach Ameryki.  — Otóż okoliczność ta najbardziej przemawia na korzyść tych, którzy usiłują wynaleźć przejście północno-zachodnie! Prąd ten pędzi z szybkością pięciu blizko mil morskich na godzinę, a trudno jest przypuszczać, aby powstawał w głębi zatoki.  — Masz słuszność doktorze, powiedział Shandon; bo jak ten prąd bieży z północy na południe, tak znowu w ciaśninie Beryngskiej istnieje inny przeciwny temu prąd, dążący z południa na północ — i z niego, jak się zdaje, powstaje prąd zatoki Bafińskiej.  — Z tego panowie, rzekł doktór, wnosić wypada, że Ameryka jest zupełnie oddzieloną od okolic podbiegunowych, i że wody Oceanu Spokojnego, opłynąwszy jej brzegi, łączą się z wodami Atlantyku, co nawet potwierdza wyższy poziom wód Oceanu Spokojnego mogących się wylewać do mórz europejskich.  — Lecz, odezwał się Shandon, muszą istnieć jakieś fakta na poparcie tej teoryi, a jeśli istnieją, dodał z ironicznym uśmiechem, to nie powinny być obce naszemu wszechwiednemu mędrcowi.  — Na honor, odpowiedział ten ostatni z miłem zadowoleniem — jeśli to was może zajmować, to powiem wam, że wieloryby zranione w zatoce Davis, w jakiś czas potem chwytane były nieopodal Chin, z tkwiącym jeszcze w nich harpunem europejskim.  — I jeśli nie opłynęły przylądka Horn i przylądka Dobrej Nadziei, powiedział Shandon, to musiały koniecznie opłynąć północne brzegi Ameryki. Temu już trudno zaprzeczyć doktorze.  — Jeśli cię jednak i to nie przekonywa, zacny poruczniku, rzekł doktór z uśmiechem, mogę ci inne jeszcze przytoczyć fakta, jak naprzykład te sztuki modrzewiu, osiczyny, i innych drzew podzwrotnikowych, w znacznej liczbie napotykane w zatoce Davisa. Otóż wiadomo, że prąd gulf-stream nie dopuściłby tego drzewa do zatoki; jeżeli przeto ono się tam dostało, to nie inaczej jak przez ciaśninę Beryngską.  — Widzę doktorze, odrzekł Shandon, że umiesz doskonale przekonać o wszystkiem co sobie założysz.  — Oto, zawołał Johnson, jakby naumyślnie dla objaśnienia słów doktora, spostrzegam na morzu ogromną sztukę drzewa: jeśli dowódca pozwoli, złowimy ją, ściągniemy na pokład i zbadamy z jakiego pochodzi kraju.  — Wybornie, rzekł doktór, — będzie to przykład objaśniający.  Shandon wydał potrzebne rozkazy; statek zwrócił się ku płynącej sztuce drzewa i wkrótce z niemałym trudem załoga wciągnęła ją na pokład Forwarda.  Byłto ogromny pień mahoniu, stoczony przez robaki aż do rdzenia; gdyby nie to, nie mógłby pływać.  — Otóż widzicie, mówił doktór z zapałem; ponieważ prądy Atlantyku nie mogły go zanieść do zatoki Davisa, ponieważ nie mogło być zapędzone na wody podbiegunowe, przez rzeki Ameryki północnej, bo drzewo to rośnie pod równikiem, niezaprzeczoną przeto jest rzeczą, że przybywa tu ono wprost z ciaśniny Beryngskiej. A nawet patrzcie panowie, że robaki które go stoczyły, należą do gatunków żyjących w klimacie gorącym. Jeśli chcecie, to mogę wam dokładnie opisać drogę, jaką przebyła ta sztuka mahoniu. Na Ocean Spokojny wyniosła ją jedna z rzek międzymorza Panama, lub Gwatemali; ztamtąd ciągnął ją prąd wzdłuż brzegów Ameryki, aż do ciaśniny Beryngskiej, a ztąd chcąc nie chcąc musiała się dostać na morza podbiegunowe. Drzewo to jest tak jeszcze świeże, tak mało wodą nasiąknięte, że widocznie bardzo niedawno z rodzinnego swego kraju wypłynęło; szczęśliwie przebyło ono szereg ciaśnin wiodących do zatoki Bafińskiej, i porwane przez prądy wód północnych, zatoką Davisa dopłynęło aż na spotkanie naszego Forwarda, na wielką pociechę doktora Clawbonny, który ma honor prosić szanownego dowódcy, aby mu dozwolił schować na pamiątkę kawałek tego mahoniu.  — A i owszem! odpowiedział Shandon, ale pozwól mi też z kolei uwiadomić cię doktorze, iż nie sam jeden tylko będziesz posiadaczem podobnej pamiątki; duński gubernator wyspy Disko.....  — Na wybrzeżach Grenlandyi, kończył Clawbonny, posiada stół wyrobiony ze sztuki mahoniu złowionej w podobnychże okolicznościach; wiem o tem kochany poruczniku, ale nie zazdroszczę mu stolika, bo z tej oto sztuki mógłbym sobie umeblować cały pokój sypialny.  W nocy ze środy na czwartek, wiatr dął z gwałtownością nadzwyczajną; pływające sztuki drzewa coraz częściej się ukazywały. W obec coraz liczniejszych gór lodowych, zbliżanie się do brzegów było bardzo niebezpieczne, porucznik przeto kazał zmniejszyć liczbę żagli. Termometr spadł niżej zera. Shandon kazał rozdać załodze odzież cieplejszą, to jest surduty i spodnie wełniane, koszule flanelowe i pończochy wełniane, jakie zwykle noszą wieśniacy norwegscy; prócz tego, każdy miał parę butów nieprzemakalnych.  Dog-Captain poprzestawał na swojem futrze naturalnem, nie okazując wielkiej czułości na zmianę temperatury; zdawało się, że nieraz już musiał wytrzymywać próby tego rodzaju, zresztą pies rasy duńskiej musiał być do zimna przyzwyczajony, mało go też widywano, gdyż zawsze prawie siedział ukryty w najciemniejszym jakim kącie statku.  Pod wieczór, przy bladawem światełku przenikającem gęste mgły, widzieć się dały wybrzeża Grenlandyi pod 37° 2′ 7″ długości. Doktór przez szkła lunety dostrzegał długi łańcuch wierzchołków gór, poprzecinanych lodowiskami, lecz mgła nie dopuściła dalszych obserwacyj, jak zasłona teatralna, w najciekawszem miejscu zapadająca.  Dnia 20 kwietnia rano, Forward znajdował się przed górą lodową, sto pięćdziesiąt stóp wysoką, która tam bardzo już dawno osiadła. Snow widział ją także; James Ross w 1829 r. zdjął z niej rysunek dokładny, a w r. 1851, francuzki porucznik Bellot widział ją doskonale z pokładu okrętu Prince Albert. Doktór chcąc także przechować dokładne wyobrażenie tej sławnej góry, zdjął z niej szkic bardzo udatny.  Że taka massa lodowa osiadła gdzie na dnie morskiem, nic w tem dziwnego. Na jedną jej stopę wystającą. nad wodę, jest jej dwie stóp pod wodą, albo mało co mniej. Zatem góra lodowa, o której tu jest wzmianka, musiała się zagłębiać w wodę stóp trzysta albo i więcej.  Nareszcie, przy temperaturze 11° Celsiusza termometru, w południe, przy zaśnieżonem i zadętem niebie, spostrzeżono przylądek Farewel. Forward przybył na dzień oznaczony. Nieznajomy kapitan jeśliby się zjawił, byłby zupełnie zadowolonym ze ścisłego wypełnienia rozkazu.  — Otóż, rzekł doktór, ten sławny, ten tak dobrze nazwany przylądek ( Farewel znaczy Pożegnanie). Wielu z tych, którzy go jak my obecnie mijali, nigdy go już więcej zobaczyć nie mieli. Byłożby to pożegnanie na wieki swych przyjaciół w Europie? Wyście tędy płynęli Frobisher, Knight, Barlow, Vaugham, Scroggs, Barentz, Hudson, Blosseville, Franklin, Crozier, Bellot, i nigdyście już do domów waszych nie powrócili; dla was przylądek ten był prawdziwym przylądkiem Pożegnania!  Około roku 970 żeglarze, którzy wypłynęli z Islandyi (Wyspy lodowej), odkryli Grenlandyę. Sebastyan Cabot, w r. 1498 dotarł aż do 56° stopnia szerokości, Kacper i Michał Cotréal, pomiędzy 1500 i 1502 roku doszli do 60°, a Marcin Frobisher, w 1576 dostał się aż do zatoki noszącej jego nazwisko.  Janowi Davis należy się sława odkrycia ciaśniny w 1585 roku, a w dwa lata później, podczas trzeciej swej podróży, śmiały ten żeglarz i znakomity wielorybnik, doszedł do siedmdziesiątego trzeciego równoleżnika, o dwadzieścia siedm tylko stopni od bieguna.  Barentz w 1596, Weymouth w 1602, James Hall w 1605 i 1607, Hudson, którego nazwisko nadane zostało ogromnej zatoce, głęboko zachodzącej w ląd Ameryki, James Poole w 1611 r. mniej lub więcej zagłębiali się w zatokę, a wszyscy w jednym celu wynalezienia owego przejścia północno-zachodniego, mogącego tak znakomicie skrócić i ułatwić komunikacyę pomiędzy dwoma światami.  Baffin, w roku 1616 wynalazł na morzu tegoż nazwiska (Baffińskie morze) ciaśninę Lancastra; po nim tęż samą drogę przebywali w r. 1619 Jakób Munk, a w r. 1719 Knight, Barlows, Waugham i Scroggs, o których już żadnych więcej nie otrzymano wiadomości.  W roku 1776 porucznik Pickersgill wysłany na spotkanie kapitana Kook’a probował przepłynąć ciaśninę Beryngską i doszedł do 68°; następnego zaś roku, Joung dotarł w tym samym celu, do wyspy Niewiast (Ile des Femmes).  Po nich Jakób Ross w r. 1818 opłynął brzegi zatoki Baffińskiej i sprostował błędy hydrograficzne swych poprzedników.  Nakoniec w r. 1819 i 1820 sławny Parry zapuścił się w ciaśninę Lancastra, po niezliczonych trudnościach dostał się do wyspy Melville i pozyskał nagrodę pięć tysięcy funtów (około 250,000 złp.), aktem parlamentu zapewnioną majtkom angielskim, którzyby zdołali przebyć setny siedmdsiesiąty południk, przy szerokości wyższej jak siedmdziesiąty siódmy równoleżnik.  W 1826 r. Beechey dotarł do wyspy Chamisso; Jakób Ross od 1829 do 1833 zimował w ciaśninie Prince Régent i pomiędzy innemi nader ważnemi odkryciami, wynalazł biegun magnetyczny.  W tym czasie, Franklin na lądzie rozpoznawał brzegi północne Ameryki, począwszy od rzeki Mackenzie, do cypla Turnagain; kapitan Back puszczał się w jego ślady od 1823 do 1835 roku, a uczone te i pożyteczne badania w roku 1839 uzupełnili Dease, Simpson i doktór Rae.  Nareszcie sir John Franklin pragnąc koniecznie wynaleźć przejście północno-zachodnie, w r. 1845 opuścił Anglię z okrętami Erebus i Terror, wypłynął na morze Bafińskie, i od czasu dostania się jego na wyspę Disko, żadnej już o nim nie było wiadomości.  Wypadek ten spowodował liczne wyprawy w celu poszukiwania zaginionych, które doprowadziły do wynalezienia przejścia i poznania lądów podbiegunowych głęboko powzębianych; najodważniejsi żeglarze angielscy, francuzcy i amerykańscy rzucili się do zwiedzenia tych strasznych okolic, aż nakoniec dzięki ich usiłowaniom, trudna lecz dość dokładna karta tych krain, zbogaciła archiwum londyńskiego Towarzystwa jeograficznego.  W taki sposób przedstawiała się wyobraźni doktora ciekawa historya wypraw w te miejsca. Stojąc oparty o poręcz, smętnym wzrokiem gonił długie smugi znaczące przejście okrętu. Nazwiska śmiałych żeglarzy cisnęły mu się do pamięci, a wyobraźnia ukazywała mu na tych ogromnych lodowiskach cienie tych, którzy nigdy ztamtąd nie powrócili.