Pocztówki z c.k. monarchii - Jaroslav Hasek - ebook + książka

Pocztówki z c.k. monarchii ebook

Jaroslav Hašek

0,0
25,53 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Szkice młodego jeszcze pisarza powstałe w efekcie jego – pieszej zazwyczaj – włóczęgi po krajach cesarstwa austrowęgierskiego, poprzedzającej czas pisania „Przygód dobrego wojaka Szwejka” podczas wojny światowej.

„Kłaniam się, jestem pisarz Jaroslav Hašek z Pragi i prosiłbym o coś na obiad, a gdybyście państwo mieli jakieś spodnie...”

Na początku XX wieku pewien absolwent Akademii Handlowej w Pradze wybrał się na letnią wędrówkę po c.k. monarchii. Po drodze machnął ręką na karierę w banku i postanowił zostać pisarzem. Żył wśród karpackich górali, chłopów i włóczęgów, i opisał ich w Pocztówkach..., wysyłanych do praskich gazet.

Tak narodził się największy humorysta XX wieku...

ALEKSANDER KACZOROWSKI

Znowu nowy Hašek?! Oczywiście polecam!

MARIUSZ SZCZYGIEŁ

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 228

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wybór i tłumaczenie: ANNA DOROTA KAMIŃSKA
Projekt okładki, wnętrza, sklad: Studio Układanka, ANNA ZAGRAJEK
Redakcja: ANNA NASTULANKA
Widokówki ze zbiorów LESZKA KAMIŃSKIEGO
Copyright by Anna Dorota Kamińska Copyright for this edition by Oficyna Wydawnicza Przybylik& 2014
Wydanie I, Warszawa 2014
ISBN 978-83-940526-6-9
ul. Godebskiego 11, 02-912 Warszawa e-mail:[email protected] www:www.przybylik.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Wśród niezliczonych zagadek, z których składa się biografia Jaroslava Haška, niepoślednie miejsce zajmuje kwestia jego domniemanych związków z Franzem Kafką. Obydwaj urodzili się wiosną 1883 roku w Pradze, historycznej stolicy Królestwa Czeskiego, która za ich życia przeszła niewiarygodną metamorfozę. O ile jeszcze w połowie XIX wieku miasto mogło jawić się niezorientowanemu przybyszowi jako na wskroś niemieckie, o tyle zaledwie trzydzieści lat później, dzięki masowym migracjom ludności wiejskiej, rozwojowi rodzimego szkolnictwa, kultury narodowej i przedsiębiorczości, ukazało światu słowiańskie oblicze. Na 415 tysięcy Czechów przypadało już tylko dziesięć tysięcy Niemców i dwadzieścia pięć tysięcy Żydów, spośród których większość (czternaście tysięcy) na co dzień posługiwała się językiem czeskim (z czego wynikła niebagatelna dla genius loci miasta okoliczność, iż większość niemieckojęzycznych prażan stanowili Żydzi). „To dziwne, jak urzędy tu tolerują czeszczyznę – powiada tytułowa bohaterka humoreski Adela Thoms z Haidy, niemiecka nauczycielka. – Przecież jeszcze przed dwudziestu laty Praga była zupełnie niemiecka”. „Pragę już żeśmy sczesili – wyjaśnia jej narrator, którego nietrudno utożsamić z Haškiem. – Potem przyjdzie kolej na Wiedeń. (...) Berlin będzie za trzydzieści lat z pewnością czeski, zupełnie czeski”.

Nie całkiem się to udało, choć Czechów w Wiedniu rzeczywiście było już wtedy (1911) ponad pół miliona. W ostatnich dekadach istnienia monarchii Habsburgów przybysze z czeskiej i morawskiej prowincji masowo osiedlali się w królewskiej Pradze i cesarskim Wiedniu. Nie jest przypadkiem, że wiedeńczykami w pierwszym pokoleniu byli Zygmunt Freud (urodzony w Příborze), Edmund Husserl (Prostějov) czy Gustav Mahler (Kalište koło Humpolca). Także najsłynniejsi prażanie: Jaroslav Hašek i Franz Kafka, byli synami „słoików”. Obydwaj też – jak przystało na dzieci epoki, która odkryła nie tylko migracje zarobkowe, lecz także turystykę – byli zapalonymi podróżnikami.

Potoczne wyobrażenie autora Procesu jako ponurego samotnika, który nie wyściubił nosa poza biuro, nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością. „Niekiedy zapomina się, że Kafka, z wyjątkiem ostatniego stadium choroby, wiele podróżował, z przyjaciółmi bądź sam – był w Paryżu, Mediolanie i Zurychu, a także w Wiedniu, Weimarze, Budapeszcie i Berlinie”[1], pisał amerykański literaturoznawca (i rodowity prażanin) Peter Demetz. Gdy latem 1909 roku Max Brod namówił przyjaciela na wspólny wypad do Rivy nad jeziorem Garda, Kafka stawał na głowie, byle tylko wyrwać się z biura. „Już 17 czerwca 1909 roku poinformował przełożonych – pisemnie, na papierze firmowym – że od dłuższego czasu cierpi na nerwy, co powoduje problemy z trawieniem i bezsenność. 18 sierpnia, gdy zarysowały się plany wyjazdu do Rivy, dołączył do podania orzeczenie znanego specjalisty, który potwierdzał, że dr Franz Kafka po trzech latach nieprzerwanej pracy <zaczyna odczuwać zmęczenie i nerwowość i cierpi na częste bóle głowy>. Ze ściśle medycznego punktu widzenia jest niezbędne, aby pacjent otrzymał urlop, <choćby na kilka dni>. Firma zachowała się bez zarzutu. Kafka już przed upływem 48 godzin (tyle, jeśli chodzi o osławioną austriacką biurokrację) dowiedział się, że jego podanie rozpatrzono pozytywnie, a 20 sierpnia otrzymał informację, że dyrektor w trybie nadzwyczajnym wyraził zgodę na przyznanie mu ośmiodniowego urlopu”[2].

Kafka pojechał do Rivy pociągiem, korzystając z dobrze rozwiniętej w Przedlitawii (Riva należała wtedy do Austrii) sieci kolejowej. Trasa wiodła przez Monachium, Innsbruck, Bolzano i Mori. Hašek, jak wiadomo, częściej wędrował pieszo („Miałem z Morawskiej Ostrawy jechać pociągiem do Pragi, ale na dworcu przeszkodziła w tym pewna partyjka kart”; Panna Sława). Na pierwszą wędrówkę wyruszył latem 1900 roku, jeszcze jako student Akademii Handlowej. Odwiedził wtedy Słowację, popularny cel wycieczek praskiej młodzieży i inteligencji (która pod wpływem tych peregrynacji zaczęła marzyć o przyłączeniu sąsiedniego kraju do Czech). Rok później zwiedził „galicyjskie podnóże Tatr”, to znaczy „ziemię zatorską, krakowską, tarnowską, zawrócił w kierunku Nowego Targu, dotarł do Zakopanego i stamtąd udał się na Słowację. Była to jeszcze typowa studencka wycieczka z postojami i noclegami w mijanych plebaniach i szkołach”[3]. Dopiero jego trzeci letni wypad (1902) – do Galicji i na Węgry – przebiegał w znacznie swobodniejszej atmosferze: „absolwent Akademii, mający w najbliższej perspektywie nudną pracę w banku, nie tylko nawiązywał rozmowy z góralami, chłopami i włóczęgami, ale dzielił też ich niewygody i sam popuszczał wodze temperamentowi oraz żądzy przygód – pisał Józef Magnuszewski. – A już w prawdziwą kilkumiesięczną włóczęgę udał się Hašek w końcu maja 1903 r., machnąwszy ręką na bank i urzędniczą karierę. Z trudem zrekonstruowana, częściowo tylko jako prawdopodobna, trasa tej wędrówki wiedzie przez Macedonię (gdzie wybuchło właśnie antytureckie powstanie), Bułgarię, Węgry, a także przez galicyjską stronę Leśnych Karpat, okolice Stanisławowa i Kołomyi, Bukowinę, a potem jeszcze przez Tatry, Zakopane, Nowy Targ, Myślenice – do Krakowa. Stąd podjął Hašek niefortunną próbę przejścia granicy z Rosją; chciał dostać się do Królestwa, lecz trafił do carskiego aresztu. Odstawiony do Krakowa, przesiedział dwa miesiące w tamtejszym więzieniu jako podejrzany włóczęga, póki sprawa się nie wyjaśniła. Wracając wreszcie, pieszo, do Pragi przez Cieszyn i Morawy, wyglądał tak, że we Frydku znowu go zamknięto. Toteż gdy ruszył dalej, wolał uprzedzać znajomych listownie, jak wygląda”[4].

Radko Pytlík uważa, że Hašek najprawdopodobniej nigdy nie był na Bałkanach. Autor Szwejka za młodu chciał walczyć z Turkami, ale jego przewagi wojenne najpewniej przypominały te z udziałem „pana W., korespondenta wielkiego berlińskiego dziennika” (Z Nikopola do Ruszczuku. Wspomnienia z podróży). Mimo to jego młodzieńcze wędrówki i tak robią wrażenie. Niełatwo nam wyobrazić sobie współczesnego autora, który postawiwszy nogę na przykład w Helštýnie nad Bečvą, tak przedstawiłby się miejscowemu nauczycielowi: „Kłaniam się, jestem pisarz Jaroslav Hašek z Pragi i prosiłbym o coś na obiad i gdybyście państwo mieli jakieś spodnie” (Panna Sława).

Zebrane w niniejszym tomie opowiadania są pokłosiem czterech młodzieńczych wędrówek autora. Niektóre z nich, zapisywane niemal na gorąco, po powrocie do domu, to jeszcze tylko literackie wprawki; inne, jak choćby przezabawne Madziarskie morze, zapowiadają nieprzeciętnego humorystę. Już w tych wczesnych, kreślonych od niechcenia, przy knajpianym stoliku, utworach zasadniczym tematem twórczości Jaroslava Haška okazuje się głupota (blbost). Nie jakaś tam zwyczajna głupota, lecz Głupota podniesiona do rangi naczelnej zasady, która rządzi światem. Wkrótce Hašek odkryje, że najlepszą odpowiedzią na głupotę polityków, celników, strażników, biurokratów, szpicli, zupaków, klechów i całej masy innych bałwanów będących pierwowzorami bohaterów Szwejka jest – mówiąc ich słowami – „bałwanienie do kwadratu”.

Nie był w tym poczuciu osamotniony. Bohater humoreski Austriackie urzędy celne, przejechany „pod Dreznem, na wycieczce” przez pociąg pośpieszny i poskładany do kupy przez lekarzy, utknął w Saksonii na dobre, gdyż podczas próby przekroczenia granicy nie zgłosił wwozu srebrnej blachy (którą zastąpiono mu tylną część czaszki), platyny (zamiast żeber), kości końskiej (konkretnie udowej) oraz świńskiej nerki. „Jeśli chcesz się pan dostać do Czech, nerka musi zostać w Niemczech”, konkluduje celnik[5].

Ten urzędniczy absurd coś nam przypomina. Czyżby Kafkę? Bingo! Naszym bohaterom pisana była kariera biurokratów, lecz obydwaj na swój sposób zbuntowali się przeciwko niej i mieszczańskiemu środowisku. Hašek już we wczesnej młodości tak skutecznie skompromitował się w oczach tzw. lepszego towarzystwa, że mógł marzyć co najwyżej o posadzie redaktora pisma „Świat zwierząt” (a i na niej utrzymał się zaledwie pół roku). Kafka natomiast, zgodnie z wolą rodziców, ukończył wprawdzie studia prawnicze (1906) i przepracował prawie piętnaście lat w Zakładzie Ubezpieczeń Robotników od Wypadków przy Pracy na Królestwo Czech, lecz i on nie zrezygnował z ambicji pisarskich. Był zresztą ceniony i lubiany przez przełożonych, którzy oficjalnie chwalili go za „talent literacki” (jakim w ich mniemaniu wykazywał się, pisząc opracowania publikowane w wydawanym przez zakład roczniku).

Do obowiązków Kafki należały częste podróże służbowe w okolice Reichenbergu (Liberca) w północnych Czechach. W owym czasie był to jeden z najbardziej rozwiniętych okręgów przemysłowych w Europie. Zachowały się wykonane przez niego rysunki przedstawiające typowe okaleczenia palców dłoni, jakim prędzej czy później musiał ulec „nawet najostrożniejszy robotnik”[6] (jak napisał w opracowaniu zachęcającym do wprowadzenia bezpiecznych okrągłych wałów w strugarkach). „To stamtąd wyniósł Kafka wiedzę o niszczącym ludzi systemie przemysłowym, jakiej nie miał chyba żaden inny pisarz jego pokolenia”[7] – twierdzi Klaus Wagenbach. Dopiero kilka lat później, podczas I wojny światowej, kiedy to prowadzące ją „państwa przeobraziły się w gigantyczne taśmowe fabryki broni, starając się być w stanie wysyłać ją przez 24 godziny na dobę na front, gdzie krwawy – a przecież całkowicie już zmechanizowany – proces konsumpcji odgrywał rolę rynku”[8], wiedza o tym, czym jest „armia przeobrażona w fabrykę produkcji śmierci”[9], stała się pokoleniowym doświadczeniem kombatantów, takich jak Ernst Jünger, Erich Maria Remarque czy właśnie Jaroslav Hašek.

Kafka uniknął mobilizacji z powodu złego stanu zdrowia, lecz i on, dzięki dogłębnej znajomości systemu fabrycznego, już przed wojną zdał sobie sprawę z tego, czym byłby konflikt zbrojny z udziałem największych potęg industrialnych świata. Zdaniem jego biografa pod wpływem przeżyć zawodowych rozwinęło się jego zainteresowanie sprawami społecznymi. Ono właśnie miało go przywieść do Klubu Młodych, czeskiego zrzeszenia propagującego idee socjalistyczne i antymilitarystyczne, w którym poznał Jaroslava Haška, „trzeba przyznać, trudnego do zniesienia opoja i włóczęgę – i to na długo przed I wojną światową, jeszcze zanim powstał Szwejk”[10].

Cudownie byłoby wyobrazić sobie, o czym mogliby rozmawiać ze sobą ci dwaj pisarze. Kafka znał dobrze czeski język i literaturę, czytywał „Národní listy” (w których ukazywały się opowiadania Haška). Obydwaj byli zafascynowani Galicją, choć Kafka raczej chasydami i kulturą jidysz, a Hašek Rusinami (czego liczne przykłady czytelnik znajdzie w niniejszym tomie). Takie zainteresowania były powszechne wśród praskich literatów, wywodzących się na ogół ze środowisk mieszczańskich i drobnomieszczańskich. Słowaccy i rusińscy górale i chasydzi, niezepsuci przez cywilizację przemysłową, żyjący we własnym świecie, którego reguły i rytm wyznaczały pradawne wierzenia i pory roku, stali się w pierwszych dekadach XX wieku bohaterami utworów najwybitniejszych pisarzy czeskich, m.in. Karela Čapka, Vladislava Vančury (wcześnie dostrzeżonego przez Kafkę) czy Ivana Olbrachta. Istotny był także aspekt polityczny – Czesi czuli się osaczeni przez Niemców i szansy na przetrwanie upatrywali w zjednoczeniu wszystkich niegermańskich ludów Europy Środkowej i Wschodniej. Takie wizje snuli zarówno integralni nacjonaliści (Karel Kramář), jak i liberalni demokraci (Tomáš Garrigue Masaryk). Hašek nie cierpiał rodzimych polityków i drwił z nich bez litości, ale i on – jak wiemy z jego późniejszych losów – dał się porwać czechosłowackiej (legionowej), a później bolszewickiej „misji na wschodzie”.

Ale czy rzeczywiście znał Kafkę? Teoretycznie jest to możliwe, w praktyce – niemal wykluczone. Nie tylko dlatego, że Wagenbach grubo przesadził, przypisując Kafce związki z czeskimi anarchistami. Przez cały okres istnienia Klubu Młodych (1905-1910) jego członkowie byli inwigilowani przez policję; gdyby pisarz trafił na „czarną listę”, nie mógłby odbyć rocznej aplikacji sądowej (1906), podjąć pracy w towarzystwie ubezpieczeniowym Assicurazioni Generali (1907) i w Zakładzie Ubezpieczeń Robotników (1908), nie mógłby zostać urzędnikiem mianowanym (1910), współwłaścicielem fabryki azbestu (1911) ani podróżować za granicę w czasie wojny (1915, 1916, 1917). Za każdym razem otrzymywał od policji nienaganne świadectwo (podpisane skądinąd przez tego samego komisarza, który na polecenie Urzędu Namiestnikowskiego w październiku 1910 roku rozwiązał Klub Młodych)[11]. Austriacka biurokracja naprawdę działała.

Ale i Hašek w tym czasie nie trzymał już z anarchistami. W 1907 roku poznał Jarmilę Mayerową i na żądanie rodziców swej przyszłej żony próbował się ustatkować. Od tej pory aż do rozpoczęcia wojny jedynym przejawem jego aktywności „politycznej” była założona w 1911 roku Partia Umiarkowanego Postępu w Granicach Prawa. Hašek wymyślił ją na prośbę kolegi, by przyciągnąć klientów do gospody „U zlatého litru” (w owym czasie wiece wyborcze urządzano w lokalach gastronomicznych).

Kafka opublikował za życia jedynie garść opowiadań, ale większość wolnego czasu spędzał w środowisku literackim. Podobnie jak Max Brod i inni „argonauci” (czyli bywalcy praskiej kawiarni „Arco”) szukał kontaktów z czeskimi pisarzami (i w ich kręgu poznał swą wielką miłość Milenę Jesenską). Tymczasem autor Szwejka, choć wydrukował w gazetach kilkaset opowiadań i utrzymywał się z wierszówek, nie był uważany za pisarza. Nie znajdziemy jego utworów w żadnej spośród kilku niemieckojęzycznych antologii nowej prozy czeskiej przygotowanych przez przyjaciół Kafki. Co więcej, sam Hašek stronił od środowiska pisarskiego; jedynym jego przyjacielem, a zarazem uznanym literatem, był młodszy kolega z podwórka František Langer. Ci dwaj pisarze, Kafka i Hašek, mogli więc o sobie słyszeć – przyszły autor Szwejka był w końcu wyjątkowo malowniczą postacią – ale po prostu nie mieli gdzie się spotkać. Jak to ujął Bohumil Hrabal, żyli w dwu różnych światach – Hašek w gospodach, Kafka w kawiarniach.

Gdyby Kafka znał Haška, zapewne znałby go również Max Brod. Tymczasem on z całą pewnością Haška nie znał, aczkolwiek wyprowadził jego twórczość na szerokie wody. Brod zaledwie kilka tygodni po wydaniu pierwszego tomu Szwejka zamieścił w dzienniku „Prager Zeitung” entuzjastyczną recenzję, która zwróciła uwagę niemieckich i amerykańskich wydawców. Już pod koniec 1921 roku autor otrzymał propozycję wydania niemieckiego oraz zaliczkę w wysokości 100 dolarów za przyszłe wydanie amerykańskie. Tym pierwszym sukcesom towarzyszyła obojętność rodzimego środowiska literackiego i krytyków, co kilka lat później, już po międzynarodowym sukcesie powieści [którą do dzisiaj przełożono na pięćdziesiąt osiem języków), Brod wytknął rodakom pisarza: „Byłem nie tylko autorem adaptacji teatralnej Szwejka, ale też odkryłem go dla świata, dla Niemiec. Już w 1923 roku (pomyłka; w rzeczywistości jesienią 1921 roku – A.K.] jako pierwszy potraktowałem Haška serio, w wielokrotnie przedrukowywanym eseju doceniłem znaczenie jego genialnej ironii i przewrotnej wymowy [jego dzieła] dla literatury światowej i umieściłem go – ku powszechnemu zdumieniu – w jednym szeregu z Cervantesem i Rabelais’m”[12].

Brod wspominał, że Hašek przed śmiercią (3 stycznia 1923) przeczytał jego esej i „po raz pierwszy poczuł się naprawdę doceniony”[13]. Mogło tak być – będąc utalentowanym autorem krótkich opowiadań, przez całe życie marzył o napisaniu wielkiej powieści. Jego przyjaciel Julius Firt (skądinąd późniejszy wiceszef czechosłowackiej sekcji Radia Wolna Europa) wspominał, że Hašek w czasach studenckich podkradał współlokatorowi skarpetki (i nie płacił czynszu), a gdy kolega poskarżył się gospodyni, zagroził: „Kiedyś się zemszczę, zobaczysz. Napiszę książkę i ten najgłupszy i najobrzydliwszy typ będzie się nazywał Bretschneider!”[14].

Genialną formułą, której Hašek szukał przez całe życie, okazała się powieśćanegdota. „Wystarczy porównać Przygody dobrego wojaka Szwejka z Wojną i pokojem Tołstoja, żeby zobaczyć, na czym polega różnica – wyjaśnił mi kiedyś przy kawie wybitny eseista Josef Kroutvor. – W powieści Tołstoja wszystkie wydarzenia służą zilustrowaniu historiozoficznej tezy, to ona nadaje im sens. Natomiast powieść Haška jest w istocie komiksem, to ciąg banalnych epizodów, drobnych wydarzeń, które wprawdzie także składają się na obraz epoki, ale to wcale nie znaczy, że ukazują jakiś jej sens. Przeciwnie, pokazują, że tak naprawdę historia nie ma najmniejszego sensu. W każdym razie nie dla mieszkańca Europy Środkowej”[15].

Jak wiadomo, zalążkiem książki było opowiadanie Dobry wojak Szwejk z 1911 roku. Pewnego razu Hašek zapytał żonę: „Nie wiesz, gdzie się zapodział ten kawałek papieru, na którym zacząłem pisać wczoraj wieczorem? Przysnąłem w trakcie pisania, a to był jakiś wyjątkowo dobry pomysł. Po prostu coś genialnego. A ja zasnąłem”[16].

Papier szczęśliwie odnalazł się w kuble na węgiel. Lecz było na nim tylko kilka słów: „Dureń w kompanii”. Hašek zrobił kwaśną minę, podrapał się po głowie, po czym w rzadkim u niego napadzie męki twórczej podyktował żonie wspomniane opowiadanie. Nie był jednak zadowolony z osiągniętego efektu. „To nie to. Wiesz, miałem wizję czegoś naprawdę nowego, niezwykłego. I przegapiłem to”[17].

Dopiero kilka lat później w galicyjskich okopach, podczas „wojny zakładów przemysłowych”, gdzie „okopy to w istocie fabryki produkujące (...) prawdziwą, ostateczną śmierć”[18], wizja wróciła. „I trzymała mnie przy życiu przez te wszystkie lata – opowiadał żonie. – Wiesz, na froncie, w Rosji, wszędzie. Zaczęło się we mnie kotłować, gdy tylko wybuchła wojna. Czułem, że coś się rodzi”[19].

Jarmila była jednym z pierwszych czytelników książki i natychmiast odkryła, na czym polega jej sekret. „Zrozumiałam, że swój dowcip okupił cierpieniem, że zapłacił za swojego Szwejka ośmioma latami życia – i że niewiele mu go zostało”.

Ich małżeństwo rozpadło się zaledwie rok po ślubie. Po powrocie z Rosji Hašek udawał przed synem „pana redaktora” – chłopiec był przekonany, że ojciec nie żyje. Dopiero gdy ukazał się pierwszy tom Szwejka, nie wytrzymał i wyznał Richardowi prawdę. „Powiedział mu, że jest jego ojcem i że napisał dla niego Szwejka – wspominała Jarmila. – Biegał potem z Rysiem przez trzy dni po górach, po lesie. I był taki szczęśliwy, że ma syna”[20].

Było nas pięciu. Naszym dowódcą był greckokatolicki proboszcz R. z Telgártu, z pochodzenia Rusin, wielce rozmowny pan. Tej wycieczki do kolebki słynnego słowackiego bohatera Janosika nie zapomnę do śmierci...

Králova hola była jeszcze otulona ranną mgłą, a z głębokich lasów iglastych wyłaniały się krążące wokół obłoczki białej pary, które z dala wyglądały jak wielkie, ciągnące się stado białych owiec.

Początek naszej podróży był dla mnie iście radosny. Jechaliśmy bowiem na wozie, jaki można było zdobyć w powszedni dzień w małej wiosce Telgárcie. Na kilku wygiętych deskach prymitywnego wozu wyrzucało nas ciągle do góry tak, że gdy po godzinnej jeździe pan proboszcz zaproponował, byśmy się przywiązali do wozu powrozami, ostatnie słowa wypowiedział na wysokości dwunastu centymetrów, jak to wyliczył cierpiący wraz z nami geometra Żoński ze Lwowa. Nadmieniłem, że początek był radosny, a to dlatego, że przestały mnie boleć zęby, które mi dokuczały całą noc. Na takim wozie podróżować to istna rozkosz, ponoć kto ma odciski, na pewno zostanie z nich uleczony.

A droga była jakby stworzona dla naszego wozu. Wielkie głazy, trochę moczarów, kamienie i błoto przeplatały się z kawałkami połamanych drzew, które, jak twierdził nasz woźnica Grabuszka, na wiosnę wielka woda uniesie w dół ku dolinie.

Krajobraz był cudowny. Całe pasmo dziumbierskie podnosiło się w dali we mgle, za nami w dole jasne, żółte, słomiane strzechy chałup w romantycznej telgártskiej dolinie płonęły w promieniach wschodzącego słońca, a Hron, tu jeszcze mała rzeczka, ciągnął się srebrnym pasem przez zielone łąki ku zachodowi.

Niekiedy krył się na chwilę, gdy przez dolinę przetaczały się kłęby mgieł, ustępując przed promieniami słońca.

Para wodna zanikała. Najpierw tylko z doliny, później ustępowała i z lasów wokół nas, a jeszcze potem zaczęły się wyłaniać górskie łąki, skały na przeciwległych wzgórzach i wkrótce wyłoniła się majestatyczna Králova hola z pasami kosodrzewiny, niskich porostów i z okrągłym nagim wierzchołkiem, który z dala wyglądał jak piękny grzybek.

– Tam żył Janosik, góral, dobry chłopiec – mówił woźnica Grabuszka, pokazując biczem do przodu – i za hak wisiał – ciągnął po chwili milczenia. – Bo prawdę walił i to wszystkim w oczy.

– Ba, bił się za lud – dopowiedział tęsknie, łyknąwszy śliwowicy. – Daleko jeszcze mamy, ej, pojedziemy, na Boga, jeszcze dwie godziny, a potem na wierch jeszcze z godzinę pójdziemy. To się góralscy chłopcy nabiegali, zanim przeszli – dodał z troską. – Teraz zbójników nie widać. Byli niedawno tu i tam, a i z Telgártu ich było kilku – poczciwy Grabuszka się przy tym zarumienił. Od tej chwili zacząłem podejrzewać, że i on niegdyś tu i tam za młodu zbójował.

– Najpierw wyleziemy na wierzchołek, a potem zejdziemy wygodnie w dół do szałasu, już w przeszłym tygodniu był u mnie baca – rzekł pan proboszcz. – Powiedziałem mu, że go odwiedzimy i żeby nam z tej okazji ugotował owcę w żętycy. To jest jadło wprost stworzone dla podróżników. Człowiek nim zaspokoi i głód, i pragnienie. Zresztą, mam nadzieję, że będzie nam smakować. Baca mówił, że się postara. W szałasach jest niezwykle czysto. To zasługa naszego pana nauczyciela. Osobiście chodził po szałasach, objaśniał i teraz do tego ich poetyckiego brudu przenikło trochę kultury. I ja sam też się troszczę o tutejszy lud. Przed dwudziestu laty, kiedy tu nastałem, lud był jeszcze ogromnie zaniedbany, nic, tylko bójki i tak dalej. Teraz już ze wszystkim jest lepiej.

Jeszcze jedno podrzucenie naszego towarzystwa w górę i małe koniki przystanęły. Byliśmy pod wierzchołkiem. Grabuszka ruszył ku szałasom, a my wysiedliśmy, a właściwie gorączkowo przedzieraliśmy się przez splątane gałęzie ciemnej, zielonej kosodrzewiny. Im wyżej się wspinaliśmy, tym piękniejszy był widok na zalesioną okolicę. Cudowną ciszę kryły w sobie te mroczne, zadumane lasy poniżej nas. Dolina Stratená w oddali, ze swymi skałami, zdawała się być ciemnym otworem do jakiegoś czarnego, na pół zrujnowanego korytarza.

Po dwugodzinnym podchodzeniu i podziwianiu coraz to nowych widoków dotarliśmy na wierzchołek Královéj holy.

Przed nami zaśnieżone Tatry wystawały poszarpanymi, malowniczymi szczytami z grupy niższych wierchów. Czyste, jasne niebo, wspaniałe, czyste powietrze i ta głęboka cisza...

Schodziliśmy w dół ku szałasom. Zejście było szybsze, bo często udawało nam się turlać w dół po suchej, długiej trawie. Tak wspaniałej śliskiej trawy jeszcze nie widziałem. Trochę sobie tylko otarłem nos.

Hura! Jesteśmy już w szałasie. Piękny, czysty szałas, zamyślony białowłosy baca i dwóch zwinnych juhasów z szerokimi pasami, ale psy złe, prawdziwe wilki. Próbowały poszarpać naszemu towarzystwu, jednemu po drugim, różne części odzieży. A poczciwy baca z uśmiechem szeptał, że ponoć się z nami szybko zaprzyjaźnią. Gadaliśmy o różnych rzeczach, dopóki nie została ugotowana owca w żętycy.

Niezwykle zadziwił mnie jej smak. Najlepiej przyrządzona sarnina nie mogła smakować tak jak ta specjalność słowackich szałasów. Pan proboszcz wziął bacę na stronę i o coś się go spytał. Nie dosłyszałem, o co chodzi, tylko zauważyłem, że pan proboszcz po dołączeniu do nas był bardzo blady.

– Szybko się ściemnia – oznajmił. – Lepiej wracajmy do domu.

Przyznaliśmy mu rację. Grabuszka spokojnie spał na wozie. Chwilę trwało, zanim go obudziliśmy. Ruszyliśmy.

Pan proboszcz stawał się bledszy i bledszy, aż zwróciło to naszą uwagę.

– Za pozwoleniem, nie jesteś pan chory? – spytałem.

Pan proboszcz westchnął, zbladł jeszcze bardziej i trzęsącym się głosem szepnął:

– Panowie, ta owca w tej żętycy, którą nas poczęstowali, to była owca, która mi padła w zeszłym tygodniu. Panowie, to straszne, ale to jest prawda. Myśmy ją zjedli. Ten nieszczęsny chłop ją wykopał. Mieli, co prawda, ugotowane dwie owce, tę wykopaną przeznaczyli dla siebie, a świeżo zabitą dla nas, ale jakoś to pomylili...!

Lasy wokół nas mają setki lat, ale z pewnością nigdy nie widziały takiej grupki pięciu bladych mężczyzn jak ta nasza...

Owca w żętycy, smaczniejsza niż sarna, jest moim jedynym żałosnym wspomnieniem z kolebki zbójnika Janosika.

Nieszczęśliwy białowłosy baca z obliczem patriarchy!

„Národní listy odpolední” 6 grudnia 1902 r.

Stało się tak pewnego dnia, że rząd przypomniał sobie o królewskich węgierskich lasach na Magurze, które dotąd traktował po macoszemu. Myślę, że wtedy w zarządzie królewskich majątków panował sentymentalny nastrój, gdyż postanowiono, że lasom trzeba dać opiekuna. Dlatego posłali tam w góry Gyulę Ragása, królewskiego łowczego, strzegącego do tej pory państwowych rewirów w Miszkolcu.

Siedział akurat przy winie w kasynie i zabawiał towarzystwo opowiadaniem o swojej najnowszej przygodzie, którą przeżył z Cygankami za potokiem. Wróżyły mu z ręki, że odejdzie, aby już więcej nie wrócić. Opowiadał, że za to piękne proroctwo dał starej Cygance starego półzłotka. Wspomniał też mimochodem, że potem poszła z nim jedna młoda Cyganka i tym razem nie szło o żadne wróżenie z ręki

Byłby na pewno dalej opisywał piękno młodej czarnookiej dziewczyny, gdyby nie przybiegł po niego gajowy z wieścią, że przyjechał starszy inspektor zarządu majątku państwowego i czeka na niego w gajówce.

Tak się Gyula Ragás dowiedział z ust samego inspektora majątku państwowego, że ulitowano się nad opuszczonymi lasami na Magurze i że to on został mianowany królewskim starszym łowczym tam w górach, w Dolinie Zaczaliańskiej.

Inspektor zapytał go też, czy dwa miesiące wystarczą mu na uporządkowanie wszystkich spraw i ożenienie się.

– Jak to, co proszę? – wyjąkał przestraszony pan Ragás.

– Wiesz pan – rzekł inspektor ojcowskim tonem – nie zamierzam pana w żaden sposób pocieszać. Mam nadzieję, że masz pan dość odwagi, by bez złudzeń dobrze rozważyć swoją sytuację.

Bardzo uprzejmie stwierdził, że nie ma nadziei, by się kiedyś z tych gór wydostał.

Zatem trzeba wziąć pod uwagę, że w tej puszczy nie znajdzie ani jednej żywej kobiecej duszy. Kto się tam dostanie, będzie odcięty od świata. Państwowy zarząd przygotuje mu tam piękną, wygodną siedzibę w jednej opuszczonej hajduckiej chałupie, do pomocy dostanie dwóch gajowych i Dolina Zaczaliańska znowu ożyje. Latem może hodować owce i zamawiać sobie książki. W zimie wszystko kryje śnieg i żyje się z zapasów.

– W piecu trzaska ogień – snuł poetycką wizję – więc radzę posadzić na kolanach młodą żoneczkę.

– Dobrze – rzekł zdruzgotany pan Ragás – ale kogo mam sobie wziąć?

– Niestety, w tym panu doradzić nie mogę, to jest sprawa czysto prywatna. Ożeń się pan, z kim chcesz, ale musi to być jakaś odważna kobieta, ponieważ niewykluczone, że do was przyjdą hajdamacy ze starymi rusznicami. W Karpatach już nam zastrzelili trzech królewskich łowczych.

– Oczywiście – dodał pocieszająco – to się nie musi powtórzyć w Magurze. Magura to nie Karpaty. Nie znam wprawdzie tamtejszych ludzi, ale nie powinniśmy przecież o nich myśleć jak najgorzej. Jesteś pan bardzo zdolnym człowiekiem i świetnie sobie poradzisz w tej dziczy. Wyobraź pan sobie, że są tam wilki, dzikie koty, rysie i niedźwiedzie. Wiemy, że się pan niczego nie boisz. Nie musisz pan robić nic, tylko dbać o lasy, a to jest piękna rzecz.

– Wyobraź pan sobie – oznajmił pan Ragás – że to pana by tam wysłali i co byś pan zrobił?

Zawstydzony inspektor zauważył, że jest starym człowiekiem i że do takich rzeczy już się nie nadaje.

– Myślę – rzekł zdenerwowany – że bym się zastrzelił. Pan jednak jesteś młodym mężczyzną, czeka pana w tych lasach przyszłość. Pójdę do ministra spraw wewnętrznych i mianujemy pana dyrektorem tych lasów. Dołożymy panu 5000 koron. Musisz pan uwierzyć, że to będzie idylla. Ożeń się pan, a przede wszystkim naucz pan tych swoich gajowych grać w szachy. Kiedy w zimie przez trzy miesiące nie da się wyjść z domu, bo śnieg nie pozwala, czas się dłuży. Możesz pan też sobie sprowadzić fortepian. Możesz pan być pijany codziennie, ale najważniejsze to te szachy i małżonka. Weź pan sobie jeszcze też karty i za dwa miesiące masz pan być w Dolinie Zaczaliańskiej.

Tego dnia jego gajowy miał ciężko. Pan Ragás krzyczał, że wszystkich wystrzela, jego, siebie, cały Miszkolc. Potem popędził do kasyna, gdzie nad butelką siedzieli aż do czwartej w nocy. Po czwartej godzinie panowie poszli z kasyna pod miejski ratusz i jednym głosem krzyknęli:

– Dajcie żonę panu Ragásowi!

Notariusz zaciągnął pana Ragása do domu i obejmując go na korytarzu, rzekł czule:

– Bracie Gyulo, wiesz co, ja ci dam swą siostrzenicę Zośkę. To dziewczę nikogo się nie boi. Kiedyś w Rabie wyciągnęła z wody tonącego sapera. Nie uwierzyłbyś, że jest tak odważna. Ona ma takie modre oczy, wiesz, takie wesołe, i jest mnóstwo zabawy.

Wybuchnął śmiechem i jeszcze w łóżku śmiał się, powtarzając:

– Bracie Gyulo, ona ma takie komiczne modre oczy, to dopiero jest heca, a z Raby wyciągnęła sapera, to ci zabawa. I ładna jest. To dopiero, szwagrze, heca.

Kiedy nazajutrz pan Ragás ujrzał w Rymawskiej Sobocie, gdzie obaj pojechali, te modre wesołe oczy panny Zośki, zaczęły mu się podobać.

Po tygodniu szedł z nią wierzbową aleją nad rzeczką Rymawą i zaczął rozmowę o tym, że jeszcze nigdy w życiu nie widział takiej wysokiej i pięknej kukurydzy jak w tym roku. Potem mówił coś o gruszkach, o morwach i zakończył ostatecznie słowami:

– Pozwolisz pani, panno Zośko, czy nie dałoby się jakoś zrobić, żebym mógł panią wziąć za żonę?

– Poczekaj pan, ja to sobie przemyślę. – Obeszli całą Rymawską Sobotę, a kiedy tak szli w milczeniu przez godzinę, panna Zośka zatrzymała się i powiedziała: - Myślę, że to się da.

– Bardzo się cieszę – zawołał pan Ragás i za dwa miesiące w Dolinie Zaczaliańskiej ona siedziała mu na kolanach przy piecu właśnie tak, jak tego chciał pan inspektor zarządu królewskich majątków.

Minęło ćwierć roku, zaczęła się pani Zośka nudzić i wspominała jasne, rozświetlone równiny nad Rymawą, oświetlone rozpalonym słońcem, które złoci ziarna kukurydzy.

II

Dolina Zaczaliańska nie była bezludna i pusta. Na drugim jej końcu wędził owczy ser nad ogniskiem Ondrzej Taraszczuk, podczas gdy przed jego drewnianą chałupą rozwalał się leniwie oswojony wielki, czarny niedźwiedź Misza. Nie był on stąd, z Magury, i mógłby opowiedzieć o sobie prawdziwą odyseję.