Pochyłe niebo. Ćma. Część 1 - Ewa Cielesz - ebook

Pochyłe niebo. Ćma. Część 1 ebook

Ewa Cielesz

4,5

Opis

Konsekwencje... Gdyby całkowicie przesądzały o tym, jakie decyzje podejmujemy, ludzki świat prawdopodobnie nigdy nie byłby uporządkowany... Ta myśl determinuje pierwszy tom nowej trzytomowej serii powieściowej autorki bestsellerowej „Córki Cieni”.

Osadzona w latach 70. ciemnego PRLu historia opowiada losy dziewczyny, która traci szansę na zaplanowane i ustabilizowane życie, wraz z dokonaniem pierwszego dorosłego wyboru. Odtąd jej los chwieje się i ociera o krawędzie cudzych małych światków, wyborów i okoliczności. Bohaterka gubi się w uczuciach i ocenach, potyka o własne bardziej, lub mniej przemyślane koncepcje. Niepewność i lęk przed jutrem potęguje przytłaczająca atmosfera gierkowskiej Polski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 561

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (164 oceny)
106
37
16
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
farjatka

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna pozycja. Nie sposób oderwać się od lektury. Wciąga do tego stopnia, że człowiek czyta, czyta i czyta. Pochłonięta jednym tchem. Polecam.
20
Malgorzataklimek1978

Nie oderwiesz się od lektury

długo się zbierałam do przeczytania. ale skradła mi serce od pierwszych stron. polecam
00
angelikaanielica

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita historia... tyle emocji a to dopiero pierwszy tom. polecam.
00

Popularność




Copyright © 2018 by Ewa Cielesz

Copyright for this edition © 2018 by Axis Mundi

REDAKCJA: Katarzyna Sosnowska, Marta Szelichowska

KOREKTA: Katarzyna Sosnowska

KOREKTA TECHNICZNA: Basia Borowska

PROJEKT OKŁADKI: Borys Borowski

FOTOGRAFIA NA OKŁADCE: Radosław Maciejewski

SKŁAD: Positive Studio

WYDANIE I

ISBN OPRAWA BR: 978-83-64980-72-5

EAN OPRAWA BR: 9788364980725

ISBN E-BOOK: 978-83-64980-73-2

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być wykorzystana bez zgody wydawcy.

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ: Kamil Raczyński

konwersja.virtualo.pl

1

Jechali przez warmińskie wzgórza. Z okien pociągu powinni widzieć niewysokie wzniesienia, liściaste lasy, plamy połyskliwych jezior i pola zieleniejące oziminą. Ale nie widzieli, ponieważ w towarowych wagonach nie było okien. Był za to smród i robactwo, głód, płacz dzieci i niepewność. Matka opowiadała o tym głosem przepełnionym goryczą. Jechali tygodniami. Babcia Anastazja, dziadek Franciszek i trójka ich dzieci: Stasio, Rozalia i Malwina, moja matka.

Przychodziłam tu często w drodze ze szkoły, kiedy miałam kilkanaście lat. Mijały mnie długie pociągi, a ja liczyłam: „szczęście, nieszczęście, paczka, list. Szczęście, nieszczęście, paczka, list…”. Gdy wagonów było coraz mniej, pomijałam słowo „nieszczęście”, żeby nie przypadło na ostatni wagon. To była taka wyliczanka. Wróżba.

Stojąca przy mnie matka uśmiechnęła się w zadumie i pokiwała smutno głową.

– Ja też tak liczyłam, gdy byłam młoda. Kiedyś wypadło „nieszczęście”, no i przydarzyło się…

– Wiem, mamo. Nie wracaj do tego. – Ścisnęłam dłoń matki opartą o balustradę dzielącą nas od torów.

Zatrzymali się w tym mieście, bo tu znajdowało się biuro dla repatriantów z Wileńszczyzny. Był rok tysiąc dziewięćset czterdziesty szósty, kwiecień. Dwa miesiące wcześniej mała wioska, w której Polacy nie mieli już czego szukać, żegnała ich śnieżycą i mrozem. Moja matka zapamiętała ten dzień boleśnie. Rozstawała się nie tylko z domem, w którym spędziła najlepsze lata, ale również ze swoją babcią, moją prababcią, Anitą. Wszyscy uważali, że babka nie przeżyłaby tej podróży, dlatego została na zawsze po tamtej stronie. Oczy matki, gdy o tym mówiła, szkliły się podejrzanie. – U obcych – dodawała łzawo. Potem przyglądała mi się, jakby widziała mnie po raz pierwszy i wyjaśniała czule: – Odziedziczyłaś po niej urodę. I imię. – Na pewno wzruszyłabym się tym niespotykanym u niej ciepłem w oczach i głosie, gdybym nie wiedziała, że było przeznaczone dla tamtej, nieznanej mi prababki Anity. – Tak bardzo jesteś do niej podobna – wzdychała, jakby żałowała, że stoję przed nią ja, nie ona.

W swoim albumie miała jedyne zdjęcie prababki. Czasem wpatrywałam się w nie i udawało mi się rozpoznać na starej sepiowej fotografii własne rysy.

Matka ruszyła powoli ścieżką wiodącą wzdłuż torów, snując dalej historię, którą znałam już na pamięć, lecz pozwoliłam jej mówić, bo wiedziałam, że w ten sposób może wrócić do przeszłości, za którą tęskniła.

No więc był kwiecień, a oni w grubych kufajkach, filcowych walonkach i kwiecistych wełnianych chustach, pod którymi zdążyły zalęgnąć się wszy. Miejscowe dzieciaki wytykały ich palcami, śmiały się głośno i wyzywały od Ruskich, co było najbardziej upokarzające. Byli przecież Polakami, jak one, te zarozumiałe, paskudne dzieciaki z miasta. I przyjechali do swojego kraju, żeby żyć wśród swoich i umierać wśród swoich. Po tamtej stronie Bugu nie było już dla nich miejsca, choć zostawili tam dzieciństwo, młodość i historię zapisaną w pośpiesznie wykopanych wojennych grobach. Urzędnik z kopiowym ołówkiem za uchem był niecierpliwy. Za nimi stała jeszcze długa kolejka. Chciał ich wysłać do Zielonej Góry, ale dziadkowie nie chcieli się na to zgodzić. Moja babcia Anastazja kręciła na wszystko głową i przygryzała końce wełnianej chusty, zawiązanej ciasno pod brodą, choć na dworze było prawie dwadzieścia stopni.

– A co ja mam w mieście do roboty? – zapytał wreszcie dziadek. – Ja rolnik jestem. Nam potrzeba ziemi, gospodarki…

Urzędnik przejrzał kilka dokumentów i postukał palcem w jeden z nich. – Jest i gospodarka – rzekł po krótkim wahaniu. – Dwadzieścia kilometrów stąd. Może być?

Dziadek znów spojrzał na babcię, a ona pokiwała nareszcie głową.

Jechali wynajętą furmanką, trzymając na kolanach tobołki, żeby nie wysypały się na wyboistej drodze. Kiedy mijali wieś, słońce jeszcze stało na niebie wysoko, choć daleko, od zachodu zaczęły gromadzić się ciemne chmury. Gdy znaleźli się na miejscu, woźnica nie zsiadł z furmanki i przyglądał się, jak zabierają powiązane w koce i kapy tłumoki, układają je na ganku. Skończyli, a wtedy dziadek wyciągnął w jego kierunku pomięty banknot. Tamten machnął tylko ręką.

– Daj spokój, człowieku. Mało to będziecie mieli wydatków?

– Bóg zapłać, panie – mruknął dziadek i w podziękowaniu zdjął czapkę z głowy.

Furmanka odjechała, a babcia zaczęła rozbierać śpiesznie Stasia, najmłodszego syna, któremu spod chustki okutanej wokół głowy pot lał się strumieniami. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że chłopiec z powodu tego przegrzania w ciągu dwóch kolejnych tygodni umrze na zapalenie płuc. Matka i ciocia Rozalia stały i z ciekawością rozglądały się po otoczeniu. Ale babcia nie pozwoliła im się gapić. Musiały czym prędzej zbierać tłumoki, bo siniejące niebo wyglądało groźnie. Ciocia Rozalia złapała jeden z pakunków i otworzywszy nogą drzwi, pierwsza weszła do środka. Moja matka, Malwina, podążyła za nią, tuląc do serca jakiś okopcony garnek. Za nimi szła babcia, prowadząc za rękę pochlipującego z głodu i zmęczenia mojego wujka, Stasia. Zanim dziadek zdążył przekroczyć próg, oni pierwsze wrażenie mieli już za sobą. Babcia złapała się za głowę i wybiegła z lamentem na zewnątrz.

– A jakże my tu mamy żyć? – wołała z rozpaczą. – Wołaj woźnicę! Wracamy!

Dziadek odsunął ją z przejścia i sam zlustrował wnętrze zdewastowanego i doszczętnie ograbionego domu.

– Wchodź do środka – powiedział ostro. – Nigdzie nie wracamy. Poradzimy sobie.

Babcia przestała płakać, bo wiedziała, że z mężem nie ma co dyskutować. W milczeniu zaczęła wnosić resztę bagaży, układała je jeden na drugim w sieni. Najmniejszy z nich rozsupłała, wydobyła z niego wędzoną słoninę i grubo krojone pajdy chleba. Rozdzieliła między dzieci i siebie. Największy zaś kawałek wręczyła mężowi. Zaraz po tym oznajmiła, że nie mają nic więcej do jedzenia.

2

Matka w tym momencie opowieści zawsze milkła, jak teraz. Słychać było tylko żwir chrzęszczący pod naszymi butami. Było lato, ale słońce chyliło się już ku zachodowi i pierwszy chłód zakradał się pod cienką sukienkę.

Przyjechałam do niej, jak zwykle, w ostatnią sobotę miesiąca. Pierwsze lody po tym, co między nami zaszło, udało mi się przełamać zupełnie niedawno. Po mojej wyprowadzce z rodzinnego domu prawie się do mnie nie odzywała. Teraz wróciła równowaga, choć nigdy nie odzyskałam tego szczególnego rodzaju zaufania i miłości, którymi darzyła mnie wcześniej. Ale i tak, jak dawniej, przychodziłyśmy tutaj, gdzie lubiła wracać do wspomnień. Moja pamięć związana z poniemieckim domem dziadków dawno się zatarła. Zresztą matka szybko wyszła za mąż i wyprowadziła się do miasta za torami. Zamieszkała w domu z czerwonej cegły wraz z nowo poślubionym mężem i jego rodzicami. Kiedy babcia Anastazja została sama, matka starała się ją sprowadzić do czerwonego domku, ale to się nigdy nie udało.

– Nie rozumiem babci – mówiłam. – Ja po tym wszystkim uciekałabym gdzie pieprz rośnie.

– Tylko, że ten pieprz dla babci nigdzie nie rósł – wyjaśniła matka. – Przywiązała się do swojego miejsca i nie chciała mieszkać ani z nami, ani z Rozalią. W końcu umarła tam, gdzie chciała.

– W tym samym pokoju co dziadek…

Zamyśliłam się. Babcia nie raz opowiadała o tragicznej śmierci dziadka. Wciąż mam tę scenę przed oczami, chociaż nie byłam świadkiem samego wydarzenia. To był grudniowy wieczór, niedługo przed świętami, na które planowały zjechać dorosłe już córki. Dziadek wrócił od leśniczego, u którego zamówił świeżą choinkę na wigilię. A że leśniczy lubił każde drzewko podlać, więc i dziadek miał trochę w czubie. Babcia podała mu spóźnioną kolację, potem usiadła na kanapie i cerując skarpetki, obserwowała go spod oka. Nie lubiła, gdy pił, bo stawał się bardzo gadatliwy, w dodatku nie szczędził jej przykrych słów. Nagle dziadek zakrztusił się. Początkowo mocno kasłał, ale po chwili wyglądało to naprawdę źle.

– Boże, Franiu, oddychaj! Pochyl się mocno! Głowa w dół! Oddychaj! – wołała przestraszona, zrywając się z kanapy i potykając o zawinięty róg chodnika. Dopadła jego pleców, w które zaczęła z całej siły tłuc pięścią.

Dziadek poczerwieniał. Talerz z jedzeniem, który trzymał na kolanach, zsunął się na podłogę i wywrócił do góry dnem. Przekrwione oczy wychodziły mu z orbit, gdy usiłował złapać haust powietrza. Chyba nie słyszał krzyku żony, nic do niego nie docierało. Babcia usiłowała zgiąć go wpół, niemal właziła mu na plecy, w które wciąż waliła pięścią, nie wiedząc, jak inaczej może mu pomóc. Po chwili spychała go z fotela, żeby upadł na brzuch i wykrztusił z siebie to, co nie pozwalało mu oddychać. Robiła, co mogła, choć widziała, że nie ma szans z dużym i bezwładnym ciałem męża.

Osunął się tylko trochę i zaczął charczeć jak zraniony pies. Zrozpaczona miotała się od drzwi do jego fotela i nie wiedziała, czy ma biec po pomoc do wsi, położonej dwa kilometry dalej, czy krzyczeć najgłośniej jak potrafiła. Zanurzyła palce w gardle męża i próbowała wydobyć kęs chleba, który mu tam utkwił. Dziadek tymczasem siniał i łapał powietrze jak ryba. Babcia chwyciła kubek z resztką wystygłej herbaty i przystawiła mu do ust. Błagała przerażona, żeby pił, ale jedyną reakcją były świszczące, urywane dźwięki wyrywające się mu z gardła.

– Kasłaj! Mocno kasłaj! – wołała histerycznie, jednocześnie otwierając okno.

Mroźne powietrze wtargnęło do środka, zawirowało drobinami śniegu, zbudzonego porywem wiatru, osiadło na jej twarzy.

Krzyczała w czarną otchłań, aż zabrakło jej sił, aż zrozumiała, że i tak nikt jej nie usłyszy. Odpowiedziało jej jedynie dalekie ujadanie psów. Stanęła bezradnie nad mężem i patrzyła w nabiegłe krwią oczy, które już nie błagały o pomoc. Potem upadła wprost w rozgrzebane na podłodze resztki jedzenia, oparła głowę o nieruchome uda dziadka i szlochała bezgłośnie.

Od tej pory w starej poniemieckiej norze została zupełnie sama. To znaczy, tak myśleli wszyscy, prócz niej. W jej odczuciu duch dziadka wciąż jej towarzyszył i sądzę, że był to główny powód, dla którego nie chciała opuścić domu. Bo czyż mogła zostawić samego człowieka, z którym przeżyła tyle lat? Rozmawiała z nim, jakby stał obok, a na stole ustawiała zawsze dwa kubki do herbaty. Zwykle jeździłam do niej zimą, gdy była przerwa w szkole. Wzdrygałam się na te jej rytuały uklepywania dziadkowej poduszki przed snem, ustawiania talerza w miejscu, gdzie zwykł siadać, wydobywania z szafy niedzielnego garnituru przed wyjściem do kościoła. Bałam się nie tylko tego, co siedziało w jej umyśle, bałam się samej babci.

Dlatego też nie lubiłam wizyt u niej. Ciężka atmosfera starego domu przytłaczała. Namawiałam babcię do opuszczenia tego ponurego przybytku i przeprowadzki do nas. Ona jednak nie chciała o tym słyszeć. Pewnego dnia podzieliła los dziadka. Odtąd, dwa kilometry za wsią, wśród wysokiej nawłoci, która opanowała cały ogród, został stary, szaro tynkowany dom wypełniony westchnieniem umarłych, do którego nikt nie miał ochoty zaglądać.

3

Powinnyśmy już wracać – zauważyłam spoglądając na zegarek. – Pociąg mam za dwie godziny, a muszę jeszcze się spakować.

– Ech, wpadasz jak po ogień – westchnęła matka. – Znowu zostanę sama jak palec. Sonię byś kiedyś przywiozła, niedługo zapomnę, jak wnuczka wygląda.

– Sonia wyrosła już z wieku, kiedy mogłam ją gdziekolwiek zabrać. Zresztą, dziwi mnie twoja nagła tęsknota. Nigdy za nią nie przepadałaś.

– Bzdury opowiadasz. Kocham Sonię tak samo jak chłopców Reginy… A co tam u niej? Dawno do mnie nie zaglądała.

– Nie wiem. Nie widuję jej. I nie tęsknię.

– Siostry… Nie umiałam was wychować. Mam dwie córki, a wy jak ten pies z kotem. I tylko ty tu przyjeżdżasz.

– No widzisz, mamo…

– No widzisz, no widzisz… Nie zaczynaj znowu!

– Ja nic nie zaczynam.

– Ale to brzmi, jak wyrzut, a zdaje się, że wszystko już sobie wyjaśniłyśmy. Jak długo będziesz mi wypominać to, co się stało?

– Nie wypominam ci.

– Nie wypominasz? Tak ci się tylko wydaje. Ale nie mogłaś się powstrzymać i musiałaś powiedzieć: „No widzisz, mamo”. Widzę! Widzę i wiem. Zawzięta jesteś, jak twój ojciec.

– Mamo, proszę – powiedziałam zmęczonym głosem. – Nie wracajmy już do tego. Ja wszystko rozumiem.

– Ale wtedy nie rozumiałaś. Mnie nie rozumiałaś, jaki to wstyd przed całym miastem. Przecież mnie prawie wszyscy znali, bo co to za miasto, kilka tysięcy mieszkańców… A tu nagle siedemnastoletnia córka z brzuchem. I to z kim? Nie wiadomo z kim!

– Ja wiem, z kim – obruszyłam się.

– Tak, ty wiesz. I co z tego? Sonia do dzisiaj nie ma ojca, bo poszedł w siną dal – burczała ze złością.

– I za każdym razem będziesz to powtarzać? – zapytałam, siląc się na obojętność. Odwróciłam wzrok. Nie chciałam, żeby zauważyła, że to tylko poza, że noszę w sobie bezmiar żalu i nie potrafię wybaczyć.

– Nie będę, nie będę – mruknęła zrzędliwie. – I tak nic się nie zmieni.

– Co ma się zmienić? Rozstaliśmy się i już – powtórzyłam, nie wiem który raz. Brnęłam w tę rozmowę, chociaż miałam świadomość, że prowadzi, jak zwykle, do kłótni.

– Boś głupia! Dziecko zrobił, trzeba było go trzymać za fraki! A tymczasem ani ojca, ani alimentów.

– Radzę sobie.

– Radzisz sobie. Pewnie, że radzisz. Tylko, gdyby Rozalia cię nie przygarnęła, to poszłabyś z dzieciakiem na zmarnowanie.

– Ale wtedy nie myślałaś o tym, prawda? Nie zastanawiałaś się, dokąd pójdę. Gdyby nie ciocia… Ech, szkoda gadać. Ja nie zrobiłabym czegoś takiego swojemu dziecku. Nie wystawiłabym walizki za próg.

– Nie wiesz tego. Nie wiesz, bo nie byłaś w takiej sytuacji. Zobaczysz, jak ci Sonia z brzuchem przyjdzie.

– Jeśli przyjdzie, przekona się, że na mnie może liczyć. A ty też się przekonasz…

– Ja? O czym się przekonam?

– Mamo… – zaczęłam cicho. – Że można inaczej… Że kocha się nawet wtedy, gdy ktoś popełnia błędy. Zwłaszcza wtedy.

– Gadanie – burknęła i machnęła ręką. – Człowiek i tak zawsze na własnych błędach chce się uczyć, zamiast patrzeć na innych. A skoro pakuje się w kłopoty, niech ponosi konsekwencje.

Zamilkłam. Zdawałam sobie sprawę, że w matce nic się nie zmieniło. Gdyby sytuacja się powtórzyła, zrobiłaby to samo co kilkanaście lat temu.

Na dworzec szłam z uczuciem rozżalenia i straconego czasu. Przyjeżdżam tu, bo uważam to za swój obowiązek. Przyjeżdżam, ponieważ chcę mieć czyste sumienie, że nie zostawiam jej samej. Przyjeżdżam tu dla siebie, nie dla niej.

Biegłam na dworzec z duszą na ramieniu. Od matki wyszłam zbyt późno, a to był ostatni pasujący mi pociąg. Wprawdzie jutro niedziela, dzień wolny od pracy, ale nie chciałam spędzać go z matką, bo czekało mnie tu tylko utyskiwanie i wyrzuty.

Na peron wbiegłam w ostatniej chwili, tuż przed zamknięciem drzwi wagonów. Pociąg potoczył się gładko z cichym szumem, przywołał wspomnienie pierwszej samodzielnej podróży do Wrocławia, gdy wiozła mnie stara dusząca się lokomotywa. To było właśnie wtedy, gdy dowiedziałam się, że w domu nie ma już dla mnie miejsca. Wspomnienie było bolesne, wracało jak bumerang.

4

Kończyło się lato. Babcia, ta druga, ze strony ojca, smażyła w kuchni powidła ze śliwek. Siedząc przy stole nakrytym ceratą, pozbawiałam je pestek. Niepokoiłam się, bo mój organizm uparcie sygnalizował zmiany, których nie chciałam przyjąć do wiadomości. Siedziałam spięta i wsłuchana w siebie, gdy babcia zagadnęła wesoło:

– I cóż ty taka milcząca jesteś? Wakacje się kończą, co? Za dwa dni do szkoły.

– Niestety – westchnęłam i skóra mi ścierpła. Nieznacznie dotknęłam brzucha i przymknęłam oczy. Boże – modliłam się bezgłośnie – niech to będzie jakaś choroba, wszystko jedno co, ale niech to nie będzie… Bałam się nawet w myślach wypowiadać to słowo, żeby nie wywołać wilka z lasu. Znałam matkę, nie była złą kobietą i potrafiła dać mi dużo ciepła, ale spodziewałam się, że w kwestii nieplanowanej, przedwczesnej ciąży, jeśli okaże się faktem, zrobi prawdziwe piekło. Bardzo liczyła się z opinią mieszkańców małego miasteczka i panicznie bała się plotek.

Kiedy pierwszy raz spóźniała mi się miesiączka, usprawiedliwiłam ten fakt stresem i wakacyjną zmianą klimatu. Nawet nie pomyślałam, że coś takiego mogłoby mi się przytrafić. W końcu to był pierwszy raz. Jeden, jedyny. Czy to możliwe, żeby właśnie wtedy to się stało?

– Boli cię coś? – wyrwała mnie z zadumy babcia. – Weź sobie jagódek ze słoika. To dobre na żołądek.

– Nie, babciu. Nic mnie nie boli. Wszystko w porządku – odparłam szybko i dorzuciłam przebrane owoce do wielkiego garnka. Po kuchni rozszedł się intensywny zapach.

– To ile ci jeszcze tej szkoły zostało? W tym roku matura, prawda? – zagadywała, mieszając powidła drewnianą łyżką.

– Tak, matura – powiedziałam zdławionym głosem, bo znów obleciał mnie strach.

– Nie martw się, zdasz. – Spojrzała wzrokiem pełnym miłości. – Mądra jesteś, poradzisz sobie. Niepotrzebne te nerwy, naprawdę.

– Wiem, babciu – odparłam, uśmiechając się blado. Odłożyłam nożyk i odsunęłam pustą miskę. – Skończyłam już. Pójdę do siebie.

– Dobrze się czujesz? – patrzyła podejrzliwie. – Na pewno?

– Na pewno. Idę poczytać. – Podeszłam do niej i pocałowałam w policzek. Był rozgrzany parą unoszącą się z garnka.

Poczekam jeszcze kilka dni, może wszystko wróci do normy – myślałam w zaciszu swojego pokoju i dotykałam co chwilę brzucha, jakbym chciała przypomnieć mu, że nie spełnia swojej comiesięcznej powinności. Kilka tygodni temu zaczęłam się niepokoić, ale teraz żyłam w prawdziwym strachu, dręczona rzeczywistością, przed którą nie mogłam uciec. Jeśli proces bycia matką się zaczął, nie mogłam powiedzieć: przepraszam, moja wina, ale ja już nie chcę, rozmyśliłam się. Zabierzcie to, co we mnie kiełkuje, a ja na przyszłość się poprawię. Nie umiałam wybaczyć sobie chwili słabości, która zaowocowała teraz lękiem przed naturą zmuszającą mnie do objęcia nowej roli, obarczającą owocem bezmyślności. Poczekam więc kilka dni, będę brała gorące kąpiele, skakała ze stołu i piła napar z laurowych liści. Pójdę do kościoła i będę umartwiać się na kolanach przed świętymi obrazami, obiecywać posty, wstrzemięźliwość i pokutę, byleby dobry Bóg odroczył macierzyństwo. Nie przypuszczałam, że te wszystkie sposoby, wyszeptywane w kątach szkolnego korytarza, staną się kiedyś moją receptą na udręczoną duszę.

Zwinęłam się na łóżku i zamknęłam oczy. Zza okna dobiegał czyjś śmiech, szczekanie psa, warkot przejeżdżającego motoru. Gdzieś w pokoju brzęczała mucha, w kuchni za ścianą poszczękiwały naczynia. Wsłuchiwałam się w to wszystko, uświadamiając sobie, że bez względu na to, co się we mnie dzieje, życie i tak potoczy się zwyczajnie, a świat się nie skończy. Poczekam więc jeszcze kilka dni, a potem o wszystkim powiem matce. O ognisku, butelce wina i o fascynującym młodym mężczyźnie, z którym przeżyłam najpiękniejsze chwile mojego życia, chociaż wiedziałam o nim tyle, ile mi powiedział. Nie liczę na zrozumienie, ale opowiem matce, bo mam zaledwie siedemnaście lat i sama nie umiem znaleźć rozwiązania.

Pierwszego września od rana świeciło słońce. Zapinałam granatową spódnicę i na moment nabrałam otuchy, bo wydawało się, że jest luźniejsza niż w czerwcu, gdy odbierałam świadectwo. Schudłam, a więc może to nie to, o czym obsesyjnie myślałam każdego dnia. A może schudłam właśnie dlatego, że zżerały mnie nerwy? Ale schudłam, bez względu na powód, więc jeszcze jest nadzieja, że brzuch mi nie urośnie, jeszcze poczekam, nie powiem… Zazdrościłam Reginie, która bez skrupułów opuściła dom, wyjechała do miasta, znalazła pracę i narzeczonego. Zawsze była odważniejsza ode mnie. Z góry zapowiedziała, że po maturze więcej uczyć się nie będzie. Matka nie miała argumentów, gdy Regina, zatrzaskując drzwi, wykrzyczała, że będzie żyć tak, jak chce. Tylko ojciec, człowiek nad wyraz łagodny po raz pierwszy zrobił to, co sam uważał za stosowne, nie pytając o zdanie żony. Udał się do banku, wyjął z książeczki swoje skromne oszczędności i wcisnął je mojej siostrze do ręki. Potem wymknął się tylnymi drzwiami i zniknął na cały dzień. Matka nie powiedziała na to ani słowa. Być może nawet pochwaliła go w duchu i żałowała, że jej samej nie było stać na taki gest. Ale to tylko domysły, bo nigdy o tym nie rozmawiali. Trzy miesiące po wyjeździe Reginy ojca zabrała karetka. Ze szpitala nigdy już nie wrócił. Pochowałyśmy go w kwietniowy poranek tuż obok dziadka. Nad grobem nieprzyzwoicie wesoło świergotały ptaki. A my płakałyśmy. Trzy samotne kobiety z czerwonego domu.

Na początku listopada przestałam się łudzić. Wszystkie spodnie wylądowały na dnie szafy, a ja, tuszując zaokrąglający się brzuszek, zaczęłam nosić rozwleczone swetry i spódnice na gumkach. Do łazienki przemykałam w obszernych nocnych koszulach, nie nosiłam już kusych piżamek. I wciąż się bałam, że matka wreszcie zobaczy to, co tak bardzo chciałam ukryć przed nią i całym światem. Większość czasu spędzałam w moim pokoju pod pretekstem, że się uczę. Dzięki temu uśpiłam na pewien czas jej czujność. Niestety, nie na długo. Wychowawczyni wezwała ją, gdy przestałam ćwiczyć na wf-ie. Przez dwie godziny nieobecności matki przeżywałam katusze.

Babcia piekła drożdżowe bułeczki, a ja siedząc na ulubionym okiennym parapecie, wyskubywałam z nich kruszonkę, gdy pąsowa ze złości matka wpadła do kuchni.

– Do pokoju! – krzyknęła i palcem wskazała drzwi, żebym przypadkiem nie pomyliła drogi.

Zdumiona babcia zastygła nad blachą, którą miała właśnie wstawić do piekarnika. Ale matka nie zamierzała jej niczego tłumaczyć. Popchnęła mnie mocno przed sobą, aż się zachwiałam. Opanowania wystarczyło jej jedynie na tyle, by dokładnie zamknąć za sobą drzwi.

– Mów! – wrzasnęła, a ja skuliłam się z przerażenia. – Kto to jest?! – Ponieważ milczałam, postawiła bardziej konkretne pytanie: – Kto jest ojcem? Mów!

Z nerwów skurczył mi się żołądek, ale wolałam nadal milczeć, niż przyznać się do chwilowej letniej znajomości.

– Nie powiesz? – zasyczała.

Ze strachu ścisnęło mnie w dołku i zrobiło mi się słabo. Oparłam się o poręcz krzesła i wstrzymałam oddech. Chyba zauważyła, że zbladłam, bo kazała mi usiąść.

– Nie powiesz? – powtórzyła, nachylając nade mną wykrzywioną złością twarz.

– Nie – odparłam i zacisnęłam pięści.

– Boże, taki wstyd – załkała nagle. – Jak mogłaś mi to zrobić?! Cała szkoła aż huczy! Siedemnaście lat! Matura na karku! Matura! Jaka matura?! Kazali mi zabierać cię ze szkoły! Mów, kto jest ojcem! Mów!

Podbiegła do mnie i zaczęła szarpać mnie za ramiona.

– Powiesz wreszcie czy nie?! – wrzeszczała.

– Nie – powtórzyłam z uporem.

Pierwszy raz w życiu dostałam w twarz. Policzek palił, ale powstrzymałam się przed rozmasowaniem go chłodną dłonią. Niech patrzy jak płonie od uderzenia. Niech poczuje się winna. Ale ona nie zamierzała mi się przyglądać. Wybiegła z pokoju, by po chwili wrócić z wielką walizą.

– Masz, pakuj się! Wynoś się do niego! Umiał zrobić dzieciaka, niech się teraz nim zajmie! I tobą też!

Drżącymi z nerwów rękami przetrząsała torebkę, z portfela wyjęła jakieś banknoty, które wrzuciła do walizki. Potem znów wybiegła z pokoju. Zza drzwi słyszałam, jak babcia staje w mojej obronie, jak stara się najpierw uspokoić matkę, wreszcie nie wytrzymuje.

– Obyś jednej nocy nie przespała spokojnie! Podła kobieto! – krzyczała, aż trzęsły się mury. Nigdy wcześniej nie słyszałam podniesionego głosu babci.

– Nie wtrącaj się! – darła się matka. – Nie wtrącaj się, rozumiesz?! Nie twoja sprawa!

Babcia zamilkła i w całym domu zapadła cisza. Siedziałam struchlała na krześle, niezdolna do żadnego ruchu i gapiłam się na walizkę, bo wciąż nie docierało do mnie, że za chwilę wypełnią ją moje rzeczy, które będą odtąd wszystkim, co posiadam. Nie zastanawiałam się, dokąd pójdę. Nie potrafiłam myśleć nawet o najbliższej godzinie, cóż dopiero o reszcie życia. Łudziłam się jeszcze, że matka się opamięta, wejdzie do mojego pokoju, przytuli mnie i powie, że to nic, jakoś to będzie. Czekałam z zapartym tchem, ale nic takiego się nie stało. W domu nadal panowała cisza. Może pójść do niej, przeprosić, kajać się i błagać o wybaczenie? Ale co właściwie miała mi wybaczyć? Moją bezmyślność? To ja ponoszę jej konsekwencje, więc jeśli sama sobie nie wybaczę, ona nie ma nic do tego. Po awanturze, jaką zrobiła, honor nie pozwalał mi tu pozostać. Nie umiałabym już żyć z nią pod jednym dachem. Jak automat, ze ściśniętym gardłem, wyjmowałam z szafy ubrania i układałam je w walizce. Pachniały niepowtarzalnością tego domu, bo każdy dom ma przecież inny zapach. Jak długo przetrwa w dzierganych wieczorami wełnianych swetrach? Wtuliłam twarz w miękki pulower i rozpłakałam się bezgłośnie. Drzwi lekko skrzypnęły. Podniosłam z nadzieją głowę, ale to tylko kot przyszedł, by jak zwykle wylegiwać się na swojej ulubionej poduszce. Otarł się o mnie pyszczkiem i z cichym miauknięciem wskoczył na łóżko. Patrzyłam na niego i zazdrościłam mu tego spokoju, tej małej kociej stabilizacji. Otworzyłam szuflady biurka, wyjęłam notes, kilka długopisów. Zdjęcie matki oprawione w tekturową ramkę po krótkim namyśle wrzuciłam z powrotem do szuflady. Do walizki dołożyłam jeszcze ulubiony tomik poezji i zasunęłam zamki. Potem rozejrzałam się po pokoju. To wszystko. Walizkę wyniosłam do przedpokoju i powoli zaczęłam się ubierać. Szalik, beret, buty… Babcia pojawiła się bezszelestnie. Wzięła mnie w ramiona i przycisnęła mocno do siebie. Ogarnął mnie zapach mięty i naftaliny, który od najwcześniejszego dzieciństwa kojarzył mi się z nią i bezpieczeństwem. Stałyśmy tak po cichutku, kropiąc się wzajemnie łzami, dopóki nie usłyszałyśmy szurnięcia krzesła dobiegającego z pokoju matki. Babcia oderwała się ode mnie, pośpiesznie narysowała kciukiem krzyż na moim czole, wsunęła coś do kieszeni kurtki i umknęła do siebie. Czekałam jeszcze chwilę w nadziei, że matka przyjdzie, wyjmie z moich rąk walizkę, jak dawniej pocałuje w czoło. Ale ona siedziała przyczajona za drzwiami, bez jednego szmeru, jakby też czekała. Zawahałam się, czy wejść do pokoju, żeby ją pożegnać. Nie zrobiłam tego. Kiedy poczułam wieczorny chłód w otwartych drzwiach domu z czerwonej cegły, wiedziałam, że klamka zapadła.

Szłam przed siebie cichą uliczką, zupełnie nie znałam celu swojej podróży. Matka myślała, że to takie proste, że drzwi ojca mojego dziecka staną przede mną otworem, a on zapewni mi to, co sama mi odebrała. Dom i rodzinne szczęście. Nie miała pojęcia, że moja wiedza o tym człowieku ogranicza się do szczątkowych informacji, jakie udało mi się zapamiętać z wakacyjnych rozmów: Dawid Marczak, nie wiadomo skąd, niewiele starszy ode mnie, ale już pracujący, syn twardego żołnierza i łagodnej, dobrze wykształconej kury domowej. Jedynak. Wielbiciel przygód i górskich wędrówek. Uroczy lekkoduch, lecz kiedy trzeba, może być bardzo stanowczy. Poza tym fascynujący.

Zupełnie bezwiednie skierowałam kroki do domu Moniki, koleżanki z klasy. Nie miałam prawdziwej przyjaciółki, ale z Moniką dobrze się rozumiałyśmy. Pomyślałam, że po nocy, którą spędzę u niej, matka skruszeje i pozwoli mi wrócić do domu. Otworzyła jej młodsza siostra, która nie poświęcając mi żadnej uwagi, zostawiła mnie w otwartych drzwiach i pobiegła do kuchni. Nie bardzo wiedziałam, jak powinnam się zachować. Wejść czy może czekać, aż ktoś przyjdzie i zaprosi mnie do środka? Na szczęście Monika wyjrzała ze swojego pokoju.

– O! – zdziwiła się na mój widok. – Anita… Chodź, co tak stoisz? – Omiotła wzrokiem mój bagaż, ale nie skomentowała ani słowem. Pokój Moniki był mały, dlatego stanęłam w progu, zastanawiając się, gdzie upchnąć walizę, żeby nie zawadzała. W końcu zostawiłam ją przy drzwiach i usiadłam na brzegu tapczanu. Czułam się nieswojo, bo Monika nie wyglądała na zachwyconą.

– Napijesz się herbaty? – zapytała uprzejmie, lecz w jej głosie i ruchach wyczułam jakąś nerwowość i zniecierpliwienie.

– Nie, dziękuję… Monika… – zaczęłam, ale patrząc na wyraz jej twarzy, nie miałam odwagi wyjawić, z czym przyszłam. Ona natomiast wcale nie zamierzała mi pomóc.

– Zdobyłam płytę tego szwedzkiego zespołu, popatrz – paplała, byle coś powiedzieć, złapać jakiś temat, którym nie byłaby moja ciąża, mój problem. Wydobyła z szuflady pocztówkę dźwiękową z napisem ABBA i podsunęła mi ją pod nos. – Słuchałaś już?

Ledwie rzuciłam okiem.

– Monika, mogłabym zatrzymać się u ciebie na jedną noc? – zdobyłam się na pytanie i wstrzymałam oddech, jakbym czekała na wyrok.

Przez chwilę milczała wymownie.

– Tutaj? – bąknęła. – Sama nie wiem… Ja nie mam miejsca… Musiałabym zapytać mamy – kręciła, ale nie ruszyła się wcale.

– Jeśli to taki kłopot, trudno, poszukam gdzie indziej – wycofałam się. – Zajrzę do Małgosi…

– Tak – ożywiła się natychmiast i zerwała się z tapczanu. – Gośka ma w pokoju wersalkę, to się u niej zmieścisz. Na pewno pozwoli ci się przekimać. Ja bym cię przyjęła, ale wiesz, mama… – tłumaczyła się, chociaż nawet nie zapytała matki o zdanie.

Wstałam z westchnieniem i sięgnęłam po walizkę.

– No to cześć, trzymaj się – rzuciłam z bladym uśmiechem.

– Cześć, wpadnij jeszcze kiedyś – powiedziała bez przekonania i zatrzasnęła za mną drzwi.

Wieczorny chłód wdzierał się pod poły jesiennego płaszcza, kiedy szybkim krokiem zmierzałam na osiedle betonowych bloków. W jednym z nich mieszkała Małgosia. Zawsze była dla wszystkich serdeczna, dlatego liczyłam, że mnie przygarnie. Z okien mieszkań padały smugi świateł, które boleśnie przypominały o tym, że nie mam już domu. Znów żal chwycił za gardło, wycisnął łzy. Zbliżałam się do domu Małgosi, więc musiałam wziąć się w garść.

Echo odpowiadało moim krokom, gdy szłam po schodach na drugie piętro. Dzwonek zabrzmiał ostro, wrzynając się w ciszę pustej klatki schodowej. Drzwi otworzyła matka Małgosi. Na mój widok cofnęła się nieznacznie, rzuciła okiem na walizkę i uśmiechnęła się nieszczerze.

– Wyjeżdżasz – raczej stwierdziła, niż zapytała. – Masz rację, w twojej sytuacji to najlepsza decyzja. To małe miasto, co się będziesz ludziom na oczy pchała… Małgosia w łazience, kąpie się. Powiem jej, że byłaś się pożegnać. No… Powodzenia, muszę zamykać, zimno z klatki ciągnie.

Machnęła drzwiami tak, że gdybym się nie odsunęła, przycięłaby mi czubek nosa. Nie zdążyłam powiedzieć choćby jednego słowa. Zrozumiałam, że wśród koleżanek nie znajdę pomocy. Nawet, gdyby któraś z nich się zgodziła, natychmiast zaprotestuje jej matka, broniąc reputacji córki. Bo potem ludzie na mieście będą gadać…

5

Taszcząc ciężką walizę, bezwiednie dotarłam na dworzec. Bardziej niż zamiar kierowała mną intuicja. Stałam pod ścianą i bezmyślnie przesuwałam wzrokiem po tablicy z rozkładem jazdy. Zatrzymałam się na Wrocławiu, bo przez myśl przemknęła mi ciotka Rozalia, która dawno temu znalazła tam miejsce dla siebie. Była jedyną osobą z najbliższej rodziny, u której mogłabym szukać pomocy, więc właściwie nie miałam wyboru. Poza tym mieszkała tam również Regina.

Pieniądze od matki zostały na dnie walizki, sięgnęłam więc do kieszeni i przeliczyłam to, co podarowała mi babcia. Zanim ustawiłam się w kolejce, wyszłam przed budynek i raz jeszcze rzuciłam okiem na miasteczko, z którym wiązało się moje dotychczasowe życie. Żałowałam, że się z nim rozstaję, chociaż spotkał mnie tu zawód. W tej chwili jednak żal mi było przede wszystkim siebie, tylko siebie. Przełknęłam łzy i wróciłam po bilet. Trudno, trzeba zamknąć ten rozdział i zacząć wszystko od nowa. Z człowiekiem pod sercem. Z ciotką, która jeszcze o niczym nie wie.

Mały kartonik w dłoni, który kosztował prawie całą zawartość kieszeni, nagle dodał mi energii, wiary w lepsze jutro. W jednej sekundzie stałam się inna, choć wyglądałam tak samo. Opuściła mnie rezygnacja, poczułam się silniejsza. Być może to chwilowa euforia, dająca nadzieję, że wszystko jeszcze się ułoży, że wyjazd z rodzinnego miasta i opuszczenie domu nie jest równoznaczne ze śmiercią. Coś jeszcze mnie czeka. To, co przeżywam teraz, jutro nie będzie miało żadnego znaczenia. Po kilku godzinach obudzę się w innym mieście i wszystko stanie się inne.

W przepełnionym przedziale, gdy pociąg ruszał z peronu, znów dopadł mnie żal. Udawałam sama przed sobą, że nie słyszę jego rozdzierającego krzyku, nie czuję, jak rozrywa mnie na kawałki, pożera. Zasnęłam, otulona koszmarami przerywanymi nadzieją, że z każdą minutą jestem dalej od tamtej siebie, że jutro jej już nie będzie.

Nad ranem pociąg wtoczył się na wrocławski dworzec. Oszołomił mnie tłum wysypujących się z wagonów pasażerów, hałas i ogólny pośpiech. Stałam zdezorientowana, omiatana lodowatym przeciągiem hulającym po peronie i nie pamiętałam, w którą stronę powinnam się udać. Ruszyłam więc za innymi. W poczekalni śmierdziało potem i gotowaną kapustą. Rozciągnięci na drewnianych ławkach bezdomni pochrapywali przez półotwarte usta, a stłoczeni pod ścianami podróżni dosypiali, siedząc na własnych walizkach. Pod kopułą budynku tkwiły nieruchomo gołębie z dziobami wtulonymi w skrzydła. Na zewnątrz niebo było jeszcze szare, a na zgniłych trawnikach ścieliły się resztki mgły. Ulice były opustoszałe. Na pobliskim przystanku ze zgrzytem zatrzymał się tramwaj. Niewygodna walizka nie pozwoliła mi do niego podbiec, mimo że stałam niedaleko. Dworcowy zegar wskazywał piątą czterdzieści. Nie musiałam więc się śpieszyć. Ciocia Rozalia z pewnością jeszcze śpi. Na myśl o niej znów poczułam ucisk w dołku. Będzie zaskoczona moim przyjazdem, a cóż dopiero informacją, że chcę zostać na dłużej. Nadjechał kolejny tramwaj. Wtaszczyłam walizkę i zajęłam wolne miejsce przy oknie. Musiałam uważnie obserwować trasę, żeby wysiąść na właściwym przystanku. Gdzieś w tym mieście mieszkała również Regina, ale dotąd nie kwapiła się z podaniem swojego adresu. Pewnie nie chciała, by odwiedzała ją matka. Przyglądałam się starym kamienicom i, może na wyrost, ale odczuwałam dumę, że zamieszkam w tak pięknym, wielkim mieście. Na każdym przystanku odrywałam wzrok od okna i rozglądałam się jak płochliwy zając, ponieważ jechałam na gapę. Wysiadłam przy ulicy Powstańców Śląskich, dalej szłam pieszo, drogę pamiętałam mgliście. Ciotka Rozalia mieszkała w starej kamienicy na ostatnim piętrze, a właściwie na strychu, zaadaptowanym na mieszkanie. Krążyłam po podwórkach, szukając numeru zapisanego w notesie. Napotkany mężczyzna z wiadrem pełnym śmieci wskazał mi wreszcie drogę.

Do drzwi, które ktoś pod wpływem fantazji pomalował na czerwono, przymocowana była wizytówka z nazwiskiem ciotki. Ponieważ nigdy nie wyszła za mąż, na tabliczce widniało tylko jedno imię. Zapukałam i przycisnęłam dłoń do serca, które omal nie wyskoczyło z piersi. Odpowiedziała mi cisza. Zapukałam ponownie, już odważniej, ale na próżno. Ze środka nie docierał żaden dźwięk. Spojrzałam na zegarek. Była szósta trzydzieści. Przysiadłam na walizce, zastanawiając się, co dalej. Wtedy to poczułam. Delikatne drgnienie czegoś, co na pewno nie było mną. Zastygłam i zaczęłam wsłuchiwać się w swoje wnętrze, po raz pierwszy uświadamiając sobie, że to dzieje się naprawdę. Noszę w sobie człowieka, który za kilka miesięcy zechce opuścić swój azyl i znajdzie się obok mnie. Będzie miał swoje potrzeby, a ja będę musiała im sprostać, bo będę jego matką. Bo jestem jego matką. Zerwałam się z walizki i położyłam obie dłonie na zaokrąglonym brzuchu, jakby to całe rodzicielstwo dopiero teraz naprawdę do mnie dotarło. Zalała mnie fala nieznanego uczucia, jakiegoś bolesnego lęku przed tym dzieckiem, a jednocześnie strachu o nie. I o siebie. Tak, bałam się i to było jedyne uczucie, jakie mała istota, która zagnieździła się w moim brzuchu, zdołała we mnie wzbudzić. Stałam nieruchomo i czekałam na następny sygnał z jej świata. Nie nadszedł. Usłyszałam natomiast kroki na schodach. Im bardziej się zbliżały, tym większą czułam tremę przed spotkaniem z ciotką Rozalią. Gorączkowo układałam w głowie wszystko, co powinnam jej powiedzieć. Żeby nie przestraszyć, nie zniechęcić, żeby zechciała mnie przygarnąć przynajmniej na jakiś czas, aż się tu zorganizuję, znajdę jakiś kąt, jakąś pracę.

Stała u szczytu schodów z małym psem uczepionym do smyczy, zadyszana, zaskoczona moim widokiem, zamieniona w jednej chwili w wielki znak zapytania.

– Ciociu – powiedziałam zwyczajnie, jakby w mojej głowie żadnej przemowy nie było. – Matka wyrzuciła mnie z domu. Jestem w ciąży.

6

Przez mansardowy pokój przebiegał chłód. Małe okna przepuszczały tyle światła co zimnego powietrza, zwłaszcza w porywach. Jedynym źródłem ogrzewania był olejowy piecyk na prąd, zaś mrok rozpraszały żarówki ukryte pod kloszami z mlecznego szkła. Lampy stały praktycznie wszędzie, zastępując tradycyjny żyrandol, którego tutaj, ze względu na lekko ukośny sufit, nie było. Czasem przez uchylone drzwi docierała z kuchni dodatkowa wiązka światła oraz dźwięki radia nadającego wiadomości, których ona lubiła słuchać. Przy gorszej pogodzie zagłuszał je tłukący o dach deszcz i gwiżdżący w szczelinach wiatr. Oprócz pokoju przeznaczonego dla mnie, miałyśmy jeszcze jeden. Nazywałyśmy go salonem, choć na to miano w żaden sposób nie zasługiwał. Był niewiele większy od mojego i pełnił teraz funkcję sypialni ciotki, jadalni i pokoju gościnnego. – Tę ostatnią tylko w teorii, bo goście rzadko tu zaglądali.

Co wieczór piłyśmy ciepłe mleko na dobry sen. Potem i tak śniły mi się rozdarte koperty, uciekające pociągi i ostrza złych spojrzeń. Człowiek w moim brzuchu obracał się kilka razy i dostawał czkawki. Kolejny dzień zastawał mnie nad muszlą klozetową przy porannych mdłościach i toalecie, po której jak zwykle ubierałam się i szłam do sklepu po bułki. Każdego wieczoru zastanawiałyśmy się, jak to zmienić.

Ciotka Rozalia nosiła długie, obszerne sukienki z miękkiej flaneli, a jej twarz zdobił enigmatyczny uśmieszek. Patrząc na nią, zastanawiałam się, co dzieje się w jej głowie. Była zupełnie inna niż moja matka. Bardzo opanowana, ważyła każde słowo, zanim je wypowiedziała. Jej oczy spoglądały uważnie, czasem ironicznie, co zwykle mnie onieśmielało. Swoje myśli zapisywała na tapecie w przedpokoju i pomimo remontów na przestrzeni lat, nigdy jej nie wymieniła. Żyłyśmy już miesiąc pod jednym dachem i co dzień odkrywałam w niej coś nowego. W pierwszych dwóch tygodniach przyzwyczajała się do mnie, ciągała po urzędach i przychodniach lekarskich, żeby wszelkim formalnościom stało się zadość. Czasem nie opowiadając się, wychodziła z domu, nieregularnie, o różnych godzinach. Każdego dnia zamykała się na kilka godzin w pokoju z zastrzeżeniem, żeby jej nie przeszkadzać. Maszyna do pisania nasuwała mi podejrzenia, że pisze jakieś tajne książki, ale nie chciałam pytać, skoro sama milczała. Tak czy inaczej, poza niedzielami, które spędzałyśmy razem, resztę tygodnia miałam dla siebie. Ponad wszelką wątpliwość nie byłam ciotce potrzebna. Nie zamierzała niczego zmieniać w swym zorganizowanym życiu. Nie wtrącała się też w moje sprawy, jeśli nie widziała takiej potrzeby, pozwalając mi na ułożenie każdego dnia według własnej modły. Obserwowała mnie jednak dyskretnie i doskonale orientowała się, co się ze mną i we mnie dzieje. Jedynie w kwestii dalszej nauki była twarda i nieustępliwa. Nie pytając o zdanie, zapisała mnie do szkoły wieczorowej.

Ponieważ udzieliła mi gościny, starałam się być użyteczna. Dbałam o dom, omiatałam z kurzu kąty i gotowałam ciepłe posiłki, na których jej nie zależało. Wspólny obiad, późne kolacje po moim powrocie ze szkoły i rytuał wieczornego picia ciepłego mleka były jedynymi chwilami w ciągu dnia, gdy zamieniałyśmy ze sobą kilka słów. Zwykle dotyczyły one zmian, które mogłyby wzbogacić moją codzienność. Ciotka uważała, że marnuję młodość, pełniąc funkcję domowej gosposi. Przegadywałyśmy więc ten czas, nie dochodząc do żadnych konkluzji, ale ciotka uspokajała sumienie, że coś w tym kierunku zrobiła, pozostawiając w efekcie jedynie otwartą furtkę dla moich pomysłów. Tymczasem był koniec listopada, człowiek, którego nie pragnęłam, rósł w moim brzuchu i chcąc nie chcąc, musiałam pomyśleć o gromadzeniu dla niego wyprawki. Był rok siedemdziesiąty ósmy, w kraju ogarniętym kryzysem niewiele można było kupić. Poza tym nie miałam swoich pieniędzy, a wstydziłam się obarczać ciotkę dodatkowymi wydatkami. Postanowiłam poszukać jakiejś pracy, co w mojej sytuacji było naprawdę trudnym wyzwaniem. Kto zechce zatrudnić dziewczynę bez wykształcenia, w dodatku w ciąży?

Tego wieczora ciotka podkręciła głośniej radio i przysiadła na kuchennym taborecie. Czekała na swoje ulubione słuchowisko, nadawane raz w tygodniu o tej samej porze. Skorzystałam z okazji, że nie jest niczym zajęta i stanęłam w drzwiach, opierając się o framugę.

– Ciociu – zagaiłam. – Mogę zająć cioci chwilkę?

– Chwilkę – zgodziła się. – Zaraz będzie audycja, której chciałabym wysłuchać.

– Wiem – powiedziałam i uśmiechnęłam się. Lubiłam ciotkę Rozalię. Była konkretna i szczera. – Chciałabym podjąć jakąś pracę, ale nie wiem, gdzie szukać – powiedziałam po prostu.

– Chcesz iść do pracy? – zdziwiła się. – Brakuje ci czegoś?

– Nie, mam tu wszystko, ale chcę uzbierać trochę pieniędzy. Dziecko będzie potrzebowało ubranek, wózka, wie ciocia, tego wszystkiego, czego potrzebuje niemowlę – mówiłam z zakłopotaniem.

– Nie wiem – roześmiała się – ale dzięki tobie niebawem się dowiem. Masz rację, musisz być samodzielna. W ubiegłym tygodniu widziałam kartkę na drzwiach naszego osiedlowego sklepu, szukają ekspedientki. Zajrzyj tam jutro, może jeszcze potrzebują.

– Pojdę tam – powiedziałam. – Dziękuję, ciociu.

Pokiwała głową i odprawiła mnie ruchem ręki, bo właśnie zaczynała się audycja.

Wycofałam się do swojego pokoju. Znów zalała mnie fala niechęci, goryczy, żalu do siebie i do losu, który obszedł się ze mną tak okrutnie. Moje koleżanki uczyły się do matury, po lekcjach spotykały się z chłopakami, biegały na dyskoteki. Tęskniłam za takim życiem tym mocniej, im bardziej uświadamiałam sobie, że moje nigdy już nie będzie tak wyglądało. Och, gdyby można było cofnąć czas! Ogarnęło mnie uczucie nienawiści do człowieka, któremu uległam. Przez krótką chwilę fascynacji, złudzenia, że to miłość, będę teraz uwiązana przez całe życie do owocu własnej głupoty. Z zazdrością odprowadzałam wzrokiem dziewczyny o szczupłych taliach, zgrabne i zwinne jak łanie. Czułam się przy nich jak beczka, gruba i niezgrabna. Nieszczęśliwa.

Od kilku dni pisałam list do matki. Za każdym razem gniotłam papier i zaczynałam od nowa. Czułam się w obowiązku poinformować ją, że znalazłam kąt u ciotki Rozalii, dzięki której nie przerwałam nauki i że na pewno jeszcze w tym roku zdam maturę. Zamierzałam napisać, że jestem zdrowa, czuję się dobrze i niczego mi nie brakuje. Zamiast tego cisnęły mi się pod pióro słowa pełne pretensji i żalu. Tęskniłam, ale nie umiałam jej wybaczyć. Zresztą, czy ona potrzebowała mojego wybaczenia? Położyłam się do łóżka i zgasiłam lampę.

Zapatrzona w okno, obserwowałam na tle czarnego prostokąta białe ćmy, które miękko opadały na szybę. Uświadomiłam sobie, że to pierwszy w tym roku śnieg. Leżałam tak, bez marzeń i planów, bezmyślna, nieobecna. Przeszłość pogrzebałam wraz ze szczęśliwą młodością, a o przyszłość nie umiałam jeszcze zabiegać. Bałam się tego, co mnie czeka. Przewracałam się z boku na bok, przeklinając drżące cienie na ścianach, cykanie zegara, istotę rozpychającą moje wnętrze, wszystko to, co nie pozwalało mi spać. Jutro rzeczywistość znów szarpnie mnie za ramię, zmusi do podniesienia głowy z poduszki, do życia, które przeklinałam.

Nie napadało dużo tego śniegu. Ot, zaledwie przykrył cieniutką warstwą zrudziałą trawę na skwerku pod domem. Z mojego okna niewiele można było zobaczyć, nawet jeśli wspinałam się na palce i wyciągałam szyję. Ciotka Rozalia wyszła gdzieś z samego rana. Zajrzała do mnie, uchylając drzwi, ale udałam, że śpię. Wskazówki ściennego zegara biegły dziś wyjątkowo szybko, na przekór mojej stagnacji, spowolnieniu, jakby chciały przypomnieć o wczorajszej obietnicy, którą złożyłam sama sobie. Powinnam wybrać się do sklepu i zapytać o pracę. Tymczasem dochodziła dziesiąta, a ja łaziłam w piżamie po domu i trzęsłam się z zimna. Piecyk olejowy grzał wprawdzie, ale teraz właśnie, gdy nadciągała zima, miałam się przekonać, jak przykry może być wiatr wciskający się do wnętrza przez wszystkie szczeliny okien. Usłyszałam zgrzyt klucza w zamku i zrobiło mi się wstyd, że wciąż snuję się w negliżu po pokoju. Ciotka Rozalia wniosła chłodne powietrze na zaróżowionych policzkach, które pocałowałam na powitanie.

– Rozsądniej będzie, jeśli się ubierzesz – zauważyła. – Nie chcę ci prawić morałów, ale przeziębienie w twoim stanie… Poza tym za chwilę przyjdzie tu klientka z tekstami. Głupio będzie witać ją w piżamie, prawda?

– Myślałam, że ciocia pisze książkę – bąknęłam.

– Ależ co ci przychodzi do głowy – zdziwiła się. – Książkę? Skądże znowu. Tłumaczę teksty. Listy, pisma urzędowe, co tam kto ma.

– Angielskie?

– Angielskie. Od niedawna również francuskie. Ale te znacznie rzadziej… O, idzie właśnie.

Usłyszałam dzwonek i umknęłam do łazienki. Kiedy z niej wyszłam, drzwi do salonu były zamknięte. W kuchni przyrządziłam sobie mocne kakao z dużą ilością cukru. Dobrze wiedziałam, że nie powinnam tyle słodzić, i tak byłam gruba. I nie wiadomo, co było ciążą, a co tłuszczem oblewającym moje boki. Po ciąży będę musiała się go pozbyć. Po ciąży… Tak wiele spraw dzieliłam na to, co teraz i to, co po ciąży. Żyłam jak w poczekalni. Nieoczekiwanie pomyślałam o Reginie. Chciałabym ją spotkać, porozmawiać, może nawet przytulić. Nigdy nie byłyśmy sobie bliskie. I nie chodzi tylko o różnicę wieku. To, że była starsza o dziesięć lat, nie miało znaczenia. To niesamowite, że miałam siostrę, której tak naprawdę nigdy w moim życiu nie było. Nawet wtedy, gdy mieszkałyśmy w jednym pokoju. Teraz jest gdzieś tutaj, w tym samym mieście, a ja nic o niej nie wiem. Być może nie łączy nas nawet to samo nazwisko.

– Anito – wyrwał mnie z zadumy głos ciotki Rozalii. – Proszę, przyjdź do nas na chwilę.

Zaintrygowana odstawiłam kubek z resztką kakao i podążyłam za nią. Na sofce nakrytej wełnianą, pastelową narzutą siedziała kobieta. Jej buty utworzyły niewielką błotnistą kałużę na świeżo wypastowanej podłodze. Ponieważ do mnie należało sprzątanie, na ten fakt przede wszystkim zwróciłam uwagę. Musiała to zauważyć, bo nieznacznie cofnęła nogi, rozmazując błoto jeszcze bardziej.

– Pani Alicjo, to jest właśnie Anita – przedstawiła mnie ciotka, po czym zwróciła się do mnie. – A to pani Mazur, Alicja Mazur. Jeśli się zgodzisz, zapewni ci zajęcie. Zostawię was tu same, porozmawiajcie sobie – powiedziała i wyszła.

Przez moment trwała niezręczna cisza. Poszukałam wzrokiem najbardziej dogodnego miejsca, gdzie mogłabym usiąść. W końcu wybrałam jedno z krzeseł przy stole i zawiesiłam na pani Mazur wyczekujące spojrzenie.

– Tak… Właśnie… – zaczęła trochę nieskładnie. – Bo pani potrzebuje pracy, a ja nie mam jakiegoś gotowego etatu. Chodzi raczej o moją osobistą sprawę. Potrzebuję opieki do starszej kobiety.

– Nie zajmowałam się nigdy starszymi osobami – powiedziałam niepewnie. – Nie wiem, czy potrafię.

– To moja babcia. Ma siedemdziesiąt lat. Fizycznie była zawsze sprawna, ale jakiś czas temu potknęła się i złamała nogę. Trzeba ją obsłużyć, doprowadzić do łazienki, przygotować i podać posiłek, zrobić zakupy, posprzątać… Jak to w domu. Jeśli chodzi o stawkę, na pewno dojdziemy do porozumienia.

– Sama nie wiem… Starsza pani potrzebuje kogoś na stałe, a ja uczę się w szkole wieczorowej.

– Wiem, wzięłam to pod uwagę. Postaramy się, żeby zawsze ktoś zmienił panią na czas. Zależy mi na osobie, której można zaufać, a w pani przypadku mam poręczenie pani Rozalii. Do tej pory dawaliśmy radę, miałam trochę urlopu, ale teraz opieka nad nią to naprawdę duży kłopot. Dzisiaj zostawiłam przy niej kuzynkę, której babcia nie lubi. Wyrzekała cały ranek.

– Skąd wiadomo, że mnie polubi? – zauważyłam.

– To tylko od pani zależy – odparła z uśmiechem Alicja. – Zostawię pani mój numer telefonu. Ma pani skąd zadzwonić?

– Tak, przecież u cioci jest telefon.

– Ano tak, sama dzwoniłam… Do szesnastej poczekam na odpowiedź. Jeśli nie odezwie się pani, będę musiała poszukać kogoś innego. Proszę się zastanowić – rzekła, podając mi wyrwaną z notesu kartkę z numerem.

Ciotka Rozalia nie zachęcała ani nie odradzała. Jak to było w jej zwyczaju, pozostawiła mnie samą z tą decyzją. Zadzwoniłam parę minut przed szesnastą. Na skrawku gazety zapisałam adres podany przez panią Alicję.

Od jutra miałam się stać dorosła i samodzielna. Miałam zarabiać na małego człowieka, który teraz deformuje moją sylwetkę, a za jakiś czas powie do mnie „mamo”. W tej chwili najbardziej obce, a jednocześnie upragnione słowo. Znów tęskniłam za matką, choć nie chciałam się do tego przyznać. Ale gdybym mogła biec na pociąg, zobaczyć ją choć z daleka, szepnąć „mamo”… W ciemności zimnego pokoju ciotki Rozalii śniłam, że nie ma rozstań, a matka jest tuż, na wyciągnięcie ręki.

Mieszkanie Stefanii Zaniewskiej, mojej podopiecznej mieściło się na pierwszym piętrze starej kamienicy w rejonie osławionego „Trójkąta Bermudzkiego” Wrocławia. Nazwa nie była przypadkowa. Tutaj znikali z podwórek ludzie, jak samoloty w czarnej dziurze. Dzieciaki wychowywane w samym środku zła, stawały się złem, dorastały jako zło. Widok pijanych matek i spadających ze schodów ojców nie był niczym nadzwyczajnym, a powielanie tych obrazów przez kolejne pokolenia było normalne, jak codzienna modlitwa w dobrych domach. Tutaj status przestępcy i stawianie się milicjantom były powodem do dumy. Młodzież rządziła tą częścią miasta, bali się jej nawet wytrawni kryminaliści po odsiadce, którzy z czasem stawali się już tylko zwykłymi żulami i drobnymi pijakami, często odpowiadającymi za przewinienia tych młodych. Jednak wszyscy żyli według zasady: nie ruszać swoich. Bo po co ściągać do własnego gniazda władzę, która wścibiałaby nos w nie swoje sprawy. Mieszkańcy dzielnicy nie mieli się więc czego bać. O tym i o wielu innych sprawach ulicy, na której dominowały obłupane z tynku domy i zasikane podwórka, dowiedziałam się od drobnej, siwowłosej staruszki uwięzionej w gipsie. Siedziała teraz naprzeciw mnie w głębokim miękkim fotelu, z nogą wyciągniętą na podstawiony taboret i przyglądała się mi życzliwie. Oczy miała wyblakłe, ale zachowały się w nich jeszcze iskierki radości. Ścieżki czasu przebiegające przez jej twarz wskazywały na pogodny charakter, dominowały kurze łapki wokół oczu, co świadczyło o tym, że lubiła się uśmiechać. Splecione w warkocz włosy owinięte wokół głowy tworzyły srebrzystą koronę i nadawały staruszce dostojności. Pani Stefania Zaniewska wzbudzała zaufanie, a jej ciepły uśmiech zachęcał do zwierzeń.

– Ania. Anitka – mówiła śpiewnym głosem ujawniającym lwowskie korzenie. – Miałam przyjaciółkę Anitę. Ach! – machnęła drobną dłonią – nie żyje już od kilku lat. Ale też była taka śliczna jak ty. Cieszę się, że będziesz do mnie przychodziła. Jak widzisz, sama nie mogę się poruszać, a lekarze mówią, że takie złamanie w moim wieku to już kalectwo do końca życia. Niech sobie mówią – zaśmiała się dźwięcznie. – A ja ich wcale nie słucham.

– Będzie dobrze – zapewniłam, choć przecież wcale się na tym nie znałam, uważałam jednak, że pani Stefanii należały się słowa otuchy.

– Ech, co tam nogi – westchnęła. – Będzie dobrze, jak w kraju się polepszy. Do czego ten świat zmierza… Nie wychodzę, to nie wiem, co ludzie na ulicach gadają, ale telewizję oglądam.

– Moja ciocia mówi, że telewizja kłamie – zauważyłam. – A na Breżniewa to patrzeć już nie może.

– A, bo ta gadzina to samo zło. Ale Gierek jest mądry. Tylko patrzeć, jak porządek z tym wszystkim zaprowadzi.

– Ciocia mówi, że Gierek i ten cały rząd to też nic dobrego i że oni tylko udają. Niby jest demokracja, a wszystkich i wszystko kontrolują, wszędzie węszą, rewidują, bo boją się opozycji. Ludzie nie są tacy głupi, widzą, co się w kraju dzieje i zaczęli się zrzeszać, tworzyć związki zawodowe.

– Kto wie? Może twoja ciocia ma rację – westchnęła. – Ja tam się na polityce nie znam. Cieszę się tylko, że mamy swojego papieża, to będzie się za nas modlił… Będziesz miała dzieciątko – zmieniła nagle temat, patrząc dobrotliwie na mój sterczący brzuch. Zaczerwieniłam się po cebulki włosów. Nie wiem, czemu miałam nadzieję, że ona tego nie zauważy.

– Tak – bąknęłam. – Urodzi się pod koniec marca.

– To już za cztery miesiące, pewnie nie możesz się doczekać – stwierdziła i pokiwała głową, w której zapewne zrodziło się wspomnienie własnych przeżyć. – Urodzisz dziewczynkę – stwierdziła, lustrując moją twarz.

– Skąd pani wie? – zdziwiłam się, chociaż nie chciałam rozwijać tego tematu. Wstydziłam się go i nie sprawiał mi najmniejszej przyjemności.

– Widzę. Jeszcze nigdy się nie pomyliłam. Jak ją nazwiesz?

– Nie wiem. Nie myślałam o tym – odparłam niechętnie.

– Ja od początku wiedziałam, jak moja córka będzie miała na imię. A córeczka mojej przyjaciółki nazywała się Sonia. Była to najpiękniejsza dziewczynka, jaką widziałam na oczy. Jak bym miała drugą, też nazwałabym ją Sonia. Cóż, Bóg poskąpił – westchnęła i zerknęła na mnie z zakłopotaniem. – Czy mogłabyś, kochana, pomóc mi przejść do łazienki? Pod oknem stoi balkonik, podsuń mi go, a potem pomożesz mi wstać.

Wdzięczna za zakończenie niewygodnego tematu, poderwałam się jak na sprężynie i zrobiłam wszystko, o co mnie prosiła. Przykro było patrzeć, ile wysiłku kosztowało ją przejście tych kilku kroków. Kiedy wróciła i pomogłam jej usiąść na miejscu, wskazała staroświecką komodę i poprosiła:

– Otwórz, proszę, górną szufladę. Znajdziesz tam włóczkę i druty. W domu i tak na nic się nie przydam, to chociaż tym się zajmę. Podaj mi je.

Podałam. Potem sporządziłam listę zakupów i ruszyłam do najbliższego sklepu. Już przy drzwiach prowadzących z bramy musiałam pokonać ogromną kałużę, z której wystawały kamienie i cegły, wrzucone tu chyba po to, by łatwiej było przejść. Na podwórku, mimo zimnego wiatru, chłopcy rozgrywali mecz piłki nożnej. Jakiś wyrostek, który miał może dziesięć lat, kibicował, paląc papierosa. Kiedy go mijałam, popatrzył na mnie napastliwie, ale nie zaczepiał. Przyglądając się szarym kamienicom, można było dostrzec w nich jeszcze dawną urodę. Pani Stefania, dawna mieszkanka Lwowa, nie kryła, że głównymi lokatorami tej dzielnicy była łobuzeria i włamywacze z przedwojennej lwowskiej szkoły. Trafili tu z własnym kodeksem honorowym, zabraniającym okradania sąsiadów i osób starszych. Później władze peerelowskie umieszczały w tych domach ludzi mających problemy z prawem, ale i oni nauczyli się panujących tu zasad. Dlatego pani Stefania nie bała się chodzić tędy nawet nocą, zapewniając, że ja również nie powinnam się obawiać. Nie czułam się jednak pewnie, przechodząc obok bramy, w której stało trzech podpitych młodzieńców.

– Te, lala, daj złotówkę! – zawołał jeden z nich, reszta zaś zarechotała ordynarnie.

Nie odpowiedziałam, tylko przyśpieszyłam kroku. W sklepie była dość długa kolejka. Klienci wynosili w szmacianych torbach przeważnie chleb, pasztet i ćwiartkę wódki, żeby zaspokoić podstawowe potrzeby. Kiedy miałam już sprawunki w siatce i odchodziłam od lady, za plecami usłyszałam czyjeś podniesione głosy. Ktoś wszczynał awanturę, nie przebierając w słowach. Na wszelki wypadek szybko opuściłam sklep i czym prędzej skierowałam się do domu pani Stefanii. Uszłam zaledwie kilka kroków, gdy jak wichura przemknął obok mnie młody chłopak w niebieskiej kurtce, za nim zaś biegło jeszcze kilku, wyzywając go niewybrednie. Teraz z kolei zwolniłam kroku, żeby się na nich nie natknąć. Wolałam uniknąć rozróby, na którą się zanosiło. Nagle usłyszałam krzyk i odgłosy bójki, a po chwili tych kilku biegło już z powrotem. Minęłam resztki ogródka jordanowskiego, gdzie została jedynie zardzewiała huśtawka i fragment karuzeli, gdy na chodniku, kilka metrów przede mną ujrzałam zwinięte, bezwładne ciało chłopaka w niebieskiej kurtce. Rozejrzałam się wokół. Na ulicy nie było wiele osób, jednak te, które go mijały, zdawały się niczego nie zauważać. Jakiś mężczyzna przyspieszył nawet kroku i odwrócił demonstracyjnie głowę. Kobieta prowadząca za rękę małą dziewczynkę pociągnęła ją mocniej i powiedziała kilka ostrych słów pod adresem leżącego. Mogłam przejść na drugą stronę, również udając, że go nie widzę. Śpieszyłam się przecież do pani Stefanii, a ten tutaj nic mnie nie obchodził. Nie potrafiłam jednak przejść obojętnie. Tłumiąc w sobie niechęć i odrazę, zbliżyłam się do miejsca, w którym leżał. Kiedy się pochyliłam, nad głową usłyszałam kobiecy głos pełen pogardy:

– Niech pani go zostawi, tu pełno takich. Pani go podniesie, a on w tym czasie zwinie pani portfel.

Odsunęłam się nieznacznie. I wtedy przybiegła ona. Farbowana blond piękność, jakby prosto wyjęta z paryskiej dzielnicy Pigalle. Zadzierając kieckę, uklękła na chodniku i pośpiesznie zaczęła rozpinać niebieską kurtkę chłopaka. Dopiero teraz zauważyłam brunatną plamę krwi przesiąkającą przez tkaninę. Chłopak tymczasem usiłował się pozbierać i wstać z chodnika.

– Leż, głupi – warknęła i przydusiła go kolanem. – Który cię drasnął? Krzywy, słyszysz mnie? Kto to zrobił?

Krzywy zacharczał coś niezrozumiale i opadł z powrotem na chodnik.

– Co się tak gapisz? – zwróciła się nagle do mnie. – Rusz dupę i pomóż mi. Trzeba go przenieść do tamtej zielonej bramy – wskazała ruchem głowy.

Spojrzałam na chłopaka. Ważył co najmniej siedemdziesiąt kilo. Jego twarz przypominała siekany kotlet, z którego wyzierały dwie szparki opuchniętych oczu.

– Złap go za rękę, nie gap się! – syknęła dziewczyna i z niepokojem rozejrzała się wokół. – No już, bo zaraz gliny tu będą.

Skrzywiłam się z obrzydzenia, bo jego ręka była cała umazana krwią. Ton dziewczyny był jednak ostry i bezwzględny.

– Spadaj – burknął nieprzyjemnie Krzywy i uniósł lekko głowę, gdy dotknęłam jego nadgarstka, po czym syknął z bólu i wrócił do pozycji wyjściowej. Spojrzałam bezradnie na dziewczynę.

– Tu niedaleko jest apteka – szepnęłam do niej. – Zawołam kogoś albo wezwę pogotowie.

– Zjeżdżaj, mówię – wybełkotał chłopak w płytę chodnikową i zamknął oczy.

– Pogotowie? Idiotka – warknęła znowu dziewczyna. – Ci z pogotowia zaraz wezwą cały oddział milicji. Łap go za rękę, no już!

– Zostaw – wycharczał chłopak, kiedy usiłowałam dotknąć go ponownie i cofnął gwałtownie rękę.

– Zamknij się, kretynie – upomniała go dziewczyna i skinęła na mnie. – Bierzemy go.

Złapałam zakrwawioną rękę, dziewczyna drugą i pociągnęłyśmy go do góry, używając całej siły, na jaką było nas stać. Chłopak jęknął z bólu, ale zaparł się nogami i po chwili szarpaniny przyjął pozycję pionową.

Przechodnie mijali nas, oglądając się z zainteresowaniem.

– Co mamy z nim zrobić? – zapytałam, gdy zawisł na nas, jak wyprany chałat.

– Ciągniemy do bramy – wskazała brodą wielkie drzwi, w połowie pozbawione zielonej farby.

W ostatniej chwili przerzuciłam przez ramię torbę z zakupami, leżącą dotąd na chodniku. Na początku małymi posuwistymi kroczkami, potem coraz sprawniej, dociągnęłyśmy go do bramy.

– Pod trójkę – wysapała dziewczyna.

Mieszkanie numer trzy na szczęście znajdowało się na parterze. Dziewczyna wysupłała z kieszeni klucz i podtrzymując jedną ręką Krzywego, który lgnął do futryny jak brud do koszuli, otworzyła drzwi.

Uderzył mnie zatęchły smród petów i czegoś jeszcze, czego nie potrafiłam sprecyzować. Mimochodem spojrzałam na okno. Było zakurzone, a pożółkła, zadarta firanka bardziej je szpeciła, niż zdobiła.

– Mogę tu wpuścić odrobinę powietrza? – zapytałam, kiedy już ułożyłyśmy Krzywego na tapczanie.

– Otwórz lufcik – odparła i odsłoniła brzuch Krzywego. – Cholera – zaklęła przez zęby. – Chodź tu, pilnuj, żeby nie umarł – zwróciła się do mnie, sama zaś zaczęła grzebać w metalowym pudełku. Potem usłyszałam z łazienki szum wody, a po chwili dziewczyna była już z powrotem, zaopatrzona w długą nylonową nitkę nawleczoną w cienkie uszko krawieckiej igły, gazik, nożyczki i plaster.

– Co… Co ty chcesz zrobić? – wyjąkałam przerażona, nie spuszczając wzroku z igły.

– Florka jestem, Florentyna – przedstawiła się znienacka. – Zszyję go, bo się wykrwawi – dodała lekkim tonem.

– Oszalałaś – jęknęłam.

– Zobacz – powiedziała, podkasując bardziej podkoszulek Krzywego. – Widzisz tę bliznę? To też moja robota. Trzymaj mu ręce, żeby się nie rzucał.

Sięgnęła po butelkę z resztką spirytusu, która stała na stole i chlusnęła na ranę Krzywego. Ten zawył i chyba zemdlał, bo przestał się ruszać. Odwróciłam głowę. Ja również byłam bliska omdlenia, nie mogłam jednak odejść, bo bałam się Florki. Zabieg trwał dość długo. W tym czasie kilkakrotnie ciemniało mi w oczach i uginały się pode mną nogi. Kiedy skończyła, przykleiła do rany czysty gazik i poprawiła Krzywemu podkoszulek.

– No, po wszystkim – odetchnęła z ulgą i poszła do łazienki umyć ręce.

Patrzyłam na twarz Krzywego. Krew już nieco zakrzepła, sączyła się jedynie z łuku brwiowego. Wciąż leżał nieruchomo, ale Florka zupełnie się tym nie przejmowała. Po powrocie z łazienki usiadła na krześle, podciągnęła drugie pod nogi i zapaliła papierosa.

– No? Co tak patrzysz? Nic mu nie będzie, siadaj. Chcesz fajkę? – wyciągnęła w moim kierunku pomiętą paczkę papierosów i skinęła zachęcająco.

– Nie, dziękuję, muszę już iść – odparłam szybko i zaczęłam zbierać do torby rozsypane zakupy.

– No usiądź na chwilę, pogadamy – zaprosiła i strzepnęła popiół obok wypełnionej po brzegi popielniczki.

Rozpięłam kurtkę i przysiadłam na brzegu krzesła. Obrzuciła ironicznym wzrokiem mój brzuch.

– Frajerka – mruknęła.

Zasłoniłam się ponownie kurtką i spiekłam raka, jak zwykle, gdy była mowa o mojej ciąży.

– Dawno tu mieszkasz? – zapytała.

– Nie mieszkam, pomagam jednej staruszce ze złamaną nogą.

– To ty taka bardziej dobra jesteś, co? Jak masz na imię?

– Anita.

– Anita. Śmiesznie. Ni to Anka, ni to co. A Florentyna nie jest moim prawdziwym imieniem, wiesz? Ale spodobało mi się, jak kiedyś przeczytałam o takiej jednej w książce. Nazywała się właśnie Florentyna. Potem nie czytałam już książek, więc tak zostało. Wszyscy mówią do mnie Florka, czasem zapominam, jak mi matka na chrzcie dała. Napijesz się? – zapytała, wstając od stołu. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, uśmiechnęła się całkiem po ludzku, bez ironii. – Nie, no przecież będziesz miała małe bobo… Ja się napiję za twoje zdrowie.

Nalała sobie pół szklanki wina i wychyliła duszkiem.

– Pójdę już – oznajmiłam z przepraszającym uśmiechem.

– Jak chcesz – mruknęła i nalała sobie drugą szklankę.

7

Każdego ranka podnosiłam głowę wypełnioną jak szklany dzban nadzieją, że coś wreszcie wydarzy się w moim życiu. Każdego wieczora kładłam się na okruchach szkła, które wbijały się boleśnie w ciało, mózg, we mnie całą, aż stawałam się rozpaczą i tęsknotą, zagryzałam róg poduszki, by nie wyć z rozczarowania życiem. Leżąc ze wzrokiem wbitym w przeciwległą ścianę, zastanawiałam się, czy Dawid istniał naprawdę i czy powiedzieliśmy sobie wystarczająco dużo, by znaleźć się tak blisko siebie. W tej chwili wolałabym być hardą Florką z meliny, z jej niechlubną przeszłością i wątpliwą przyszłością, niż przykładnym workiem dumnie wypełnionym macierzyństwem. Czasem marzyłam, że odnajdę tego drania, plunę mu w twarz i rzucę na próg owoc tamtej nocy. Wyjechał nagle i ślad po nim zaginął. Oszukał mnie, wykorzystał. A ja gotowa byłam dać mu wszystko, miłość, całą siebie. Gdyby wiedział, że noszę w sobie jego dziecko, być może tuliłby mnie teraz w ramionach, czekając wraz ze mną na małego człowieka. A ja myślałabym tkliwie o istocie, którą stworzyliśmy jako dopełnienie naszej miłości. Mijały tygodnie, miesiące, każdego dnia uczyłam się zapominać. Nie pamiętać twarzy, dłoni, nawet imienia, które wtedy szeptałam z rozkoszą wprost do jego ucha. Teraz uczyłam się udawać szczęście, patrzeć odważnie ludziom w oczy.