Pinokio - Carlo Collodi - ebook + audiobook

Pinokio ebook i audiobook

Carlo Collodi

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Słynna opowieść o drewnianym pajacu, która od lat fascynuje czytelników – wielokrotnie ekranizowana i przetłumaczona na ponad 300 języków.

Drewniany pajacyk Pinokio musi przebyć długą drogę, aby stać się prawdziwym chłopcem. W trakcie tej wędrówki uczy się odróżniać dobro od zła, prawdę od fałszu, próbuje zrozumieć sens pracy i wartości najważniejszej - miłości. W swoich niezliczonych przygodach poznaje smak życia w bólu i łzach, cierpieniu i śmierci, ale też w radości i pogodzie ducha. Zdobywa przy tym doświadczenie  i wiedzę życia, które pozwalają mu przeistoczyć się w dobrego i odpowiedzialnego chłopca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 183

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 20 min

Lektor: Artur Ziajkiewicz

Oceny
4,2 (23 oceny)
12
6
2
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Motylek17222

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna książka
00
TadekWojtowi

Całkiem niezła

Lektóry nigdy nie były fajne. Ale to nawet nawet
00
Jonmqc

Nie oderwiesz się od lektury

5
00

Popularność




IJak to się stało, że stolarz, majster Wisienka, znalazł kawałek drzewa, który płakał i śmiał się jak dziecko

Był sobie raz...

– Król! – krzykną od razu moi mali czytelnicy.

Nie, dzieci, pomyliłyście się. Był sobie raz kawałek drzewa. Nie było to drzewo szlachetnego rodzaju, tylko zwykły kawał pniaka z takich, jakie zimą wkłada się do pieców i kominków dla rozniecenia ognia i ogrzewania pomieszczeń.

Nie wiem, jak się to stało, że pewnego pięknego dnia ten kawałek drzewa dostał się do pracowni starego stolarza, który nazywał się majster Antonio, chociaż wszyscy nazywali go majstrem Wisienką, a to z powodu koniuszka nosa zawsze świecącego i fioletowego jak dojrzała wiśnia.

Gdy tylko majster Antonio ujrzał ten kawałek drzewa, bardzo się ucieszył i zacierając ręce z zadowoleniem mruknął półgłosem:

– Ten kawał drzewa znalazł się tu w samą porę; przyda mi się do zrobienia nogi do stolika.

Powiedziawszy to, chwycił zaraz wyostrzoną siekierę, żeby odłupać korę i obciosać drzewo, ale kiedy już miał wymierzyć pierwsze uderzenie, ręka zawisła mu w powietrzu, ponieważ usłyszał cichuteńki, cichuteńki głosik, który mówił błagalnie:

– Nie bij mnie zbyt mocno!

Wyobraźcie sobie, jak się zdziwił zacny, stary majster Wisienka. Zdumionym wzrokiem zaczął wodzić po całej izbie, żeby zobaczyć, skąd mógł wyjść ten głosik, ale nie ujrzał nikogo. Zajrzał pod warsztat – nikogo; zajrzał do szafy, która zawsze była zamknięta – nikogo; zajrzał do kosza na wióry i trociny – nikogo; otworzył drzwi pracowni, żeby nawet na ulicę spojrzeć – nikogo! No więc?

– Rozumiem – powiedział śmiejąc się i drapiąc w perukę – widocznie sam sobie uroiłem ten głosik. Weźmy się do pracy!

Ująwszy ponownie siekierę, wymierzył w drzewo siarczyste uderzenie.

– Aj! Boli! – zawołał żałośliwie ten sam głosik.

Tym razem majster Antonio zupełnie osłupiał; stał z wybałuszonymi ze strachu oczami, z rozdziawioną gębą i językiem wywalonym na brodę, jak jedna z tych maszkar, co zdobią fontanny. Zaledwie odzyskał mowę, zaczął bełkotać, drżąc z przerażenia:

– Skąd mógł wydostać się ten głosik, co zawołał „Aj”? Przecież nie ma tu żadnej żywej istoty. Czyżby przypadkiem ten kawałek drzewa nauczył się płakać i żalić jak dziecko? Nie mogę w to uwierzyć. Oto jest ten kawałek drzewa; przecież to zwyczajne drewno, które służy do palenia w kominku, a także do ugotowania garnka fasoli... A zatem? Może tam wewnątrz ktoś się ukrył? Jeżeli ktoś się tam ukrył, tym gorzej dla niego. Już ja go urządzę! – Mówiąc to chwycił oburącz nieszczęsny kawałek drzewa i niemiłosiernie zaczął nim walić o ściany izby.

Potem nadstawił ucha, czy nie słychać żalącego się głosiku. Poczekał dwie minuty, i nic; pięć minut, i nic; dziesięć minut, i nic!

– Rozumiem – powiedział siląc się na uśmiech i czochrając perukę – widać, ja sam uroiłem sobie ten głosik, który zawołał „Aj”. Wracajmy do roboty.

A ponieważ ogarnął go ogromny strach, zaczął sobie przyśpiewywać, aby nabrać odwagi. Po czym, odłożywszy na bok siekierę, ujął hebel, żeby oheblować i wygładzić dokładnie ów kawałek drzewa; ale ledwie zaczął go heblować tu i tam, usłyszał znowu ten sam głosik, który odezwał się do niego ze śmiechem:

– Przestań! Łaskoczesz mnie po całym ciele!

Tym razem biedny majster Wisienka upadł jak rażony piorunem.

Kiedy otworzył oczy, zobaczył, że siedzi na ziemi. Twarz jego wydawała się zmieniona, a nawet koniuszek nosa z fioletowego, jakim był zazwyczaj, stał się z wielkiego strachu niebieski.

IIMajster Wisienka ofiarowuje kawałek drzewa swojemu przyjacielowi imieniem Dżeppetto; pragnie on wystrugać cudownego pajaca, który potrafiłby tańczyć, wywijać i robić karkołomne skoki

Nagle ktoś zapukał do drzwi.

– Wejdźcie! – odezwał się stolarz, nie mając siły stanąć na nogach.

Do warsztatu wszedł rześki jeszcze staruszek, imieniem Dżeppetto1, którego chłopcy z sąsiedztwa, ilekroć chcieli doprowadzić do wściekłości, przezywali „Mamałygą” z powodu jego żółtej peruki, która była bardzo podobna do ciasta z mąki kukurydzianej.

Dżeppetto był dość porywczy. Biada temu, kto nazwał go Mamałygą! Od razu wpadał w szalony gniew i w żaden sposób nie można go było poskromić.

– Dzień dobry, majstrze Antonio! – rzekł Dżeppetto. – Cóż to robicie siedząc na ziemi?

– Uczę mrówki tabliczki mnożenia.

– Oby wam się udało!

– Co was sprowadza do mnie, Dżeppetto?

– Nogi. Muszę wam powiedzieć, majstrze Antonio, że przychodzę do was z wielką prośbą.

– Jestem do waszych usług – odparł stolarz unosząc się na kolana.

– Dziś rano wpadł mi do głowy jeden pomysł.

– Posłuchajmy.

– Wymyśliłem sobie wystrugać z drzewa ładnego pajaca, ale takiego cudownego, który by umiał tańczyć, wywijać i robić karkołomne skoki. Z tym pajacem chcę wędrować po świecie, żeby zarobić sobie na kawałek chleba i szklaneczkę wina. Co wy na to?

– Brawo, Mamałygo! – zawołał znany głosik, który nie wiadomo skąd wychodził.

Usłyszawszy, że go przezwano Mamałygą, Dżeppetto poczerwieniał ze złości jak papryka i, zwracając się do stolarza, zawołał rozsierdzony:

– Dlaczego mi ubliżacie?!

– Kto wam ubliża?

– Nazwaliście mnie Mamałygą!

– To nie ja.

– Wyjdzie na to, że to ja sam powiedziałem. A ja mówię, że to wy.

– Nie!

– Tak!

– Nie!

– Tak!

Denerwując się coraz bardziej, od słów przeszli do czynów i, chwyciwszy się za peruki, zaczęli się nawzajem drapać, kąsać i miętosić.

Po skończonej bójce Antonio ujrzał w swoich rękach żółtą perukę Dżeppetta, a Dżeppetto spostrzegł, że trzyma w zębach siwą perukę stolarza.

– Oddaj mi moją perukę! – zawołał majster Antonio.

I obaj staruszkowie, odebrawszy swoje peruki, uścisnęli sobie ręce i przysięgli pozostać przyjaciółmi na całe życie.

– A teraz, przyjacieluDżeppetto – powiedział stolarz na znak zawarcia pokoju – jakiejże to przysługi żądacie ode mnie?

– Chciałbym dostać kawałek drzewa, żeby sporządzić pajaca. Dacie mi go?

Majster Antonio, ogromnie zadowolony, podszedł czym prędzej do stolarskiego stołu i wziął ów kawałek drzewa, który go nabawił takiego strachu. Ale kiedy już miał go wręczyć przyjacielowi, kawałek drzewa poruszył się gwałtownie i, wyśliznąwszy się przemocą z jego rąk, zaczął z całych sił walić biednego Dżeppetta po wychudłych goleniach.

– Ach! To tak uprzejmie wręczacie mi swój podarunek, majstrze Antonio! Omal żeście mnie nie okulawili!– Przysięgam wam, że to nie ja.

– A więc to pewnie ja sam!

– To wina tego drewna...

– Ja wiem, że to drewno; ale to wy tłukliście mnie po nogach!

– Ja was nie tłukłem!

– Kłamca!

– Dżeppetto, nie obrażajcie mnie, bo inaczej nazwę was Mamałygą!

– Osioł!

– Mamałyga!

– Głupiec!

– Mamałyga!

– Przebrzydły koczkodan!

– Mamałyga!

Kiedy usłyszał, że po raz trzeci przezywają go Mamałygą, Dżeppetto wpadł w szał i rzucił się na stolarza; wtedy obaj zaczęli się porządnie okładać.

Po skończonej bójce majster Antonio miał na nosie o dwa zadrapania więcej, a Dżeppetto – o dwa guziki mniej na płaszczu. Wyrównawszy w ten sposób swoje porachunki, uścisnęli sobie dłonie i ponownie przysięgli, że pozostaną dobrymi przyjaciółmi na całe życie. Po czym Dżeppetto zabrał ten chwacki kawał drzewa i, podziękowawszy majstrowi Antonio, wrócił kuśtykając do domu.

1Dżeppetto oznacza po włosku zdrobniałe imię Józef.

IIIWróciwszy do domu Dżeppetto przystępuje natychmiast do strugania pajaca i nadaje mu imię Pinokio

Mieszkanie Dżeppetta było izdebką na parterze, która miała tyle światła, ile dochodziło spod schodów. Umeblowanie izdebki nie mogło być skromniejsze: lichy taboret, nędzne łóżko i okropnie zniszczony stolik. Na ścianie w głębi widać było kominek, w którym płonął ogień; ale ogień był namalowany, a nad nim namalowany był garnek, który kipiał wesoło i buchał kłębem pary, która wyglądała zupełnie jak prawdziwa.

Wszedłszy do izby, Dżeppetto wziął narzędzia i zaczął strugać pajaca.

– Jakie mu nadać imię? – mruczał do siebie. – Nazwę go Pinokio. To imię przyniesie mu szczęście. Znałem całą rodzinę Pinokiów: Pinokio-ojciec, Pinokio-matka, dzieci też Pinokie; wszystkim doskonale się wiodło. Ten najbogatszy chodził na żebry.

Kiedy już znalazł imię dla swego pajaca, zabrał się na dobre do pracy i zrobił mu najpierw włosy, potem czoło, potem oczy. Gdy już je wystrugał, wyobraźcie sobie jego zdumienie, kiedy spostrzegł, że oczy pajaca poruszały się i przeszywały go na wskroś.

Widząc, że te oczy z drzewa patrzą na niego, Dżeppetto niemal się obraził i rzekł ze złością:

– Drewniane ślepia, czemu na mnie patrzycie?

Nikt nie odpowiedział. Zrobiwszy oczy, wystrugał mu nos; ale ten nos, ledwie wykończony, zaczął rosnąć i rósł, rósł aż po kilku minutach wyrósł w nosisko ogromnej długości. Biedny Dżeppetto silił się, żeby go przyciąć, ale im więcej go przycinał i skracał, tym bardziej bezczelny nos się wydłużał. Skończywszy nos, zrobił mu usta. Usta te nie były jeszcze gotowe, a już zaczęły się śmiać i pokpiwać sobie z niego.

– Przestań się śmiać! – huknął rozgniewany Dżeppetto, ale było to, jak gdyby mówił do ściany. – Przestań się śmiać; powtarzam ci! – zaryczał groźnym głosem.

Wtedy usta przestały się śmiać, ale wysunęły język na całą długość. Nie chcąc zepsuć swojej roboty, Dżeppetto udał, że tego nie zauważył, i pracował dalej.

Po ustach wystrugał mu brodę, potem szyję, barki, brzuszek, ramiona i ręce. Gdy ukończył ręce, Dżeppetto poczuł, że ktoś mu porywa z głowy perukę. Odwrócił się i co zobaczył? Ujrzał swoją żółtą perukę w rękach pajaca.

– Pinokio! Oddaj mi w tej chwili moją perukę!

Ale Pinokio, zamiast oddać mu perukę, włożył ją sobie na głowę i pogrążył się w niej niemal w całości. Po tym zuchwałym i pełnym drwin figlu Dżeppetto posmutniał i stał się markotny jak jeszcze nigdy w życiu.Zwracając się w końcu do Pinokia, powiedział:

– Hultajumały! Jeszcze nie jesteś wykończony, a już nie słuchasz swojego ojca! Źle, mój chłopcze, bardzo źle! – i otarł łzę.

Pozostały jeszcze do wystrugania nogi i stopy.

Ale ledwo Dżeppetto dorobił mu nogi, poczuł kopnięcie w sam koniec nosa.

– Dobrze mi tak! – mruknął do siebie. – Trzeba było wcześniej o tym pomyśleć! Teraz już za późno!

Następnie wziął pajaca pod pachy i postawił na ziemi, na podłodze izdebki, żeby go przyzwyczaić do chodzenia.

Pinokio miał nogi zdrętwiałe i nie umiał się poruszać, więc Dżeppetto poprowadził go za rękę, żeby go nauczyć, jak się stawia krok za krokiem. Kiedy już jego nogi stały się sprężyste, Pinokio zaczął chodzić o własnych siłach i biegać po izbie; w końcu, dopadłszy drzwi, wyskoczył na ulicę i zaczął uciekać. Biedny Dżeppetto rzucił się za nim w pościg, ale nie mógł go dogonić, ponieważ żartowniś Pinokio pędził w susach jak zając, a tłukąc drewnianymi nogami o bruk uliczny robił taki stukot, jak co najmniej dwadzieścia par chłopskich chodaków.

– Trzymajcie go! Trzymajcie go! – wrzeszczał Dżeppetto, ale przechodnie widząc drewnianego pajaca, co pędził jak konik berberyjski, przystawali zachwyceni, żeby mu się przyjrzeć, i śmiali się, śmiali, tak się śmiali, że trudno to opisać. Na szczęście zjawił się w końcu karabinier, który usłyszawszy te wrzaski i sądząc, że chodzi tu o źrebaka, co umknął swemu panu, stanął odważnie na środku ulicy, rozstawił szeroko nogi, zdecydowany zatrzymać zbiega i nie dopuścić do większych przykrości. Ale Pinokio ujrzawszy z daleka karabiniera, który zatarasował całą ulicę, wymyślił sobie czmychnąć mu niespodziewanie między nogami; lecz nie udało mu się. Karabinier, nie poruszywszy się nawet, chwycił go grzeczniutko za nos (a było to olbrzymie nosisko w sam raz na to, żeby karabinierzy mieli za co chwytać) i oddał uciekiniera do rąk własnych Dżeppetta, który dla nauczki chciał mu od razu porządnie natrzeć uszu. Ale wyobraźcie sobie, jak się zdziwił, kiedy mimo szukania nie udało mu się znaleźć uszu pajaca. A wiecie dlaczego? Dlatego że strugając go w pośpiechu, zapomniał o uszach. Wobec tego chwycił Pinokia za kark i, odprowadzając go z powrotem, potrząsał groźnie głową i mówił do niego:

– Wracajmy. Kiedy już będziemy w domu, nie omieszkam się z tobą porachować!

Usłyszawszy taką zapowiedź, Pinokio rzucił się na ziemię i nie chciał iść dalej. Tymczasem ciekawscy i włóczykije zaczęli przystawać i otaczać ich kołem.

Jeden gadał to, drugi tamto.

– Biedny pajac – mówili niektórzy – ma słuszność, że nie chce wrócić do domu! Kto wie, jakby go wygrzmocił ten brutal Dżeppetto!

A inni dorzucali złośliwie:

– Ten Dżeppetto wygląda na zacnego człowieka, ale to srogi tyran dla chłopców! Jeżeli zostawi się biednego pajaca w jego rękach, może połamać go na kawałki!

Słowem, tyle gadali i tyle wyprawiali, że karabinier uwolnił Pinokia, a do więzienia zabrał biednego Dżeppetta. Nie mogąc w pierwszej chwili znaleźć słów na swoją obronę, biedaczysko płakał jak bóbr, a po drodze do aresztu bełkotał wśród łkania:

– Niegodziwy synek! I pomyśleć, że tak się namęczyłem, żeby zrobić grzecznego pajaca! Mam, na co zasłużyłem! Powinienem był wcześniej o tym pomyśleć!

To, co się potem zdarzyło, to historia wręcz niesłychana, którą opowiem wam w następnych rozdziałach.

IVPrzygoda Pinokio z gadającym świerszczem, z której widzimy, że niegrzeczne dzieci bardzo nie lubią, gdy je karcą ci, co są od nich mądrzejsi

A zatem opowiem wam, dzieci, że kiedy niewinnego Dżeppetta prowadzono do więzienia, ten urwis Pinokio, uwolniony ze szponów karabiniera, puścił się na przełaj przez pola, żeby wrócić co prędzej do domu. W szalonym pędzie przeskakiwał najwyższe żywopłoty, cierniste krzewy i rowy pełne wody, jak koziołek jakiś albo zajączek ścigany przez myśliwych. Dobiegłszy do domu, zastał uchylone drzwi. Pchnął je, wszedł do środka i gdy tylko zaryglował wejście, usiadł na podłodze i głęboko odetchnął z zadowolenia.

Ale to zadowolenie trwało niedługo, gdyż usłyszał głos:

– Kri-kri-kri!

– Kto mnie woła? – zapytał Pinokio wystraszony.

– To ja!

Pinokio odwrócił się i ujrzał wielkiego świerszcza, który sunął powoli po ścianie.

– Powiedz mi, świerszczu, kto ty jesteś?

– Ja jestem gadającym świerszczem i mieszkam w tej izbie od stu lat.

– Ale od dzisiaj ta izba jest moja – odrzekł pajac – i jeżeli chcesz mi zrobić prawdziwą przyjemność, to wynoś się stąd natychmiast, nawet nie oglądając się za siebie.

– Nie pójdę stąd – odrzekł świerszcz – zanim nie powiem ci jednej wielkiej prawdy.

– Mów, ale spiesz się.

– Biada chłopcom, którzy buntują się przeciwko rodzicom i z kaprysów porzucają dom ojcowski! Nigdy im nie będzie dobrze na tym świecie i wcześniej czy później gorzko pożałują tego kroku.

– Gadaj zdrów, mój świerszczyku, ile tylko chcesz i co ci się podoba.Ja wiem, że jutro o świcie, chcę stąd wyruszyć, bo jeżeli tu zostanę, podzielę los innych chłopców, to znaczy, że czy chcę, czy nie chcę, będę musiał pójść do szkoły i uczyć się, a mówiąc między nami, nie mam najmniejszej ochoty do nauki; bardziej mnie bawi bieganie za motylami i wspinanie się na drzewa, żeby wybierać z gniazd ptaszki.

– Biedny głuptasie! A nie wiesz, że postępując w ten sposób staniesz się wielkim, ślicznym osłem i że wszyscy będą się z ciebi wyśmiewalie?

– Cicho bądź, złowróżbny świerszczu! – krzyknął Pinokio.

Ale świerszcz, który był cierpliwy i trochę filozof, zamiast rozgniewać się za te niegrzeczne słowa, ciągnął dalej tym samym tonem:

– A jeżeli nie uśmiecha ci się chodzenie do szkoły, to czemu nie nauczysz się przynajmniej jakiegoś rzemiosła, żeby zarobić sobie uczciwie na kawałek chleba?

– Chcesz, żebym ci powiedział? – odparł Pinokio, który zaczynał tracić cierpliwość. – Wśród wszystkich rzemiosł świata jest tylko jedno jedyne, które naprawdę mi się podoba.

– A tym rzemiosłem jest?

– Jeść, pić, spać, bawić się i prowadzić życie włóczęgi.

– Zapamiętaj sobie – rzekł gadający świerszcz ze zwykłym sobie spokojem – że ci wszyscy, którzy obrali sobie takie rzemiosło, kończą prawie zawsze w szpitalu albo w więzieniu.

– Uważaj, przebrzydły, złowróżbny świerszczu! Bo jeżeli wpadnę w złość, to pożałujesz!

– Biedny Pinokio! Doprawdy żal mi ciebie!

– Dlaczego ci żal?

– Dlatego że jesteś pajacem i, co gorsza, że masz drewnianą, zakutą pałę.

Po tych ostatnich słowach Pinokio skoczył rozzłoszczony i, porwawszy z warsztatu drewniany młotek, rzucił nim w gadającego świerszcza.

Może nie chciał go uderzyć, ale na nieszczęście trafił w głowę, tak że biedny świerszczyk miał tylko tyle tchu, żeby zacykać „kri-kri-kri”, i zastygł bez życia, przylepiony do ściany.

VPinokio jest głodny i szuka jaja, żeby zrobić sobie jajecznicę, ale jajecznica wylatuje mu przez okno

Tymczasem zaczął zapadać mrok i Pinokio, przypomniawszy sobie, że nic jeszcze nie jadł, poczuł burczenie w brzuchu, co było bardzo podobne do apetytu. Jednakże apetyt u dzieci szybko wzrasta, i rzeczywiście, po kilku minutach apetyt zmienił się w głód, a głód w okamgnieniu stał się wilczym głodem tak wielkim, że aż można by go nożem krajać. Biedny Pinokio pobiegł od razu do ogniska, gdzie kipiał garnek, i chciał podnieść przykrywkę, żeby zobaczyć, co jest wewnątrz, ale garnek był namalowany na murze. Możecie sobie wyobrazić, co się z nim działo. Nos jego, który był już dość długi, wydłużył mu się jeszcze przynajmniej o cztery palce. Wtedy zaczął biegać po izbie i przetrząsać wszystkie szufladki i wszystkie zakamarki, żeby znaleźć trochę chleba, chociażby i suchego, choćby jakąś skórkę, jakąś kość zachowaną dla psa lub resztkę spleśniałej mamałygi czy też ość z ryby lub pestkę z czereśni. Jednym słowem, coś do przegryzienia, ale nie znalazł nic, po prostu nic, nic a nic. Tymczasem głód wzrastał i wzrastał, a dla biednego Pinokia jedyną ulgą było ziewanie, toteż ziewał tak długo i szeroko, że usta sięgały mu czasami aż do uszu. Po ziewaniu zaczął pluć i poczuł, że brzuch mu się zapada.

Wtedy płacząc i rozpaczając powiedział:

– Gadający świerszcz miał słuszność. Źle zrobiłem buntując się przeciwko tatusiowi i uciekając z domu... Gdyby mój tatuś był tutaj, nie umierałbym teraz z tego ziewania! Ach! Jakaż to straszna choroba ten głód!

Nagle wydało mu się, że w kupie śmieci dostrzega coś okrągłego i białego, coś, co było bardzo podobne do kurzego jajka. Skok i rzucenie się na to było sprawą jednej chwili. Rzeczywiście, było to jajko. Radość pajaca była tak wielka, że nie sposób jej opisać; trzeba umieć ją sobie wyobrazić. Myśląc, że może to tylko sen, obracał jajeczko w rękach i dotykał go, i całował a całując mówił:

– A teraz jakby je tu przyrządzić? Może zrobić jajecznicę? Nie, lepiej zrobić jajko sadzone! Ale czy nie byłoby smaczniejsze, gdybym je usmażył na patelni? Albo też ugotował je na miękko? Nie, najpraktyczniej będzie, jeżeli przyrządzę jajko sadzone na patelni albo w rondelku, mam straszny apetyt na to jajko!

To powiedziawszy, postawił rondelek na piecyku pełnym żarzącego się węgla: zamiast oliwy czy masła nalał do niego trochę wody, a kiedy woda zaczęła buchać parą, stuk! – rozbił skorupkę jajka i chciał wrzucić zawartość do rondelka. Jednak zamiast białka i żółtka, ze skorupki wyskoczyło kurczątko, bardzo wesolutkie i grzeczne, które odezwało się z pięknym ukłonem:

– Stokrotnie dziękuję, panie Pinokio, że mi pan oszczędził trudu rozbicia skorupki. Do widzenia, bywaj pan zdrów i kłaniaj się ode mnie całej rodzinie!

Mówiąc to kurczątko rozpostarło skrzydełka, pofrunęło do okna, które było otwarte, uleciało w dal i zniknęło z oczu. Biedny Pinokiostał jak urzeczony, z nieruchomym wzrokiem, z otwartymi ustami i ze skorupką jajka w ręce.

Wróciwszy do przytomności po pierwszym oszołomieniu, zaczął z rozpaczy płakać, wrzeszczeć i tłuc nogami o podłogę, a wśród łkania mówił:

– A jednak gadający świerszcz miał słuszność! Gdybym nie uciekł z domu i gdyby mój tatuś był tutaj, nie umierałbym teraz z głodu! Och! Jakaż to wstrętna choroba ten głód!

A ponieważ kiszki burczały mu głośniej jeszcze niż przedtem, a sam już nie wiedział, czym je uspokoić, postanowił wyjść z domu i skoczyć do pobliskiej wioski, w nadziei, że znajdzie jakąś litościwą osobę, która jako jałmużnę da mu pajdę chleba.

VIPinokio zasypia z nogami na piecyku z żarem i następnego ranka budzi się

Była to naprawdę piekielna noc. Grzmiało przeraźliwie, błyskało się, jak gdyby niebo płonęło, a w zimnym i szalonym wichrze, świszczącym wściekle i podnoszącym chmury kurzu, wszystkie drzewa w polu trzeszczały i skrzypiały.

Pinokio ogromnie bał się grzmotów i błyskawic, jednakże głód był silniejszy od strachu, więc podszedł do drzwi, a potem, rozpędziwszy się, zdyszany jak pies gończy i z wywalonym jęzorem, pobiegł w setce skoków aż do pobliskiej wioski.

Ale zastał wszystko pogrążone w ciemności i opustoszałe. Sklepy były zamknięte, bramy domów zamknięte, okna zamknięte, a na ulicy nie było nawet psa. Zdawało się, że to kraina umarłych. Wtedy Pinokio, zgnębiony i wygłodniały, uczepił się dzwonka jednego z domów i zaczął przeciągle dzwonić, mówiąc do siebie:

– Ktoś przecież ukaże się w oknie.

I rzeczywiście w oknie ukazał się staruszek w szlafmycy na głowie i krzyknął rozgniewany:

– Czego chcecie o tej porze?

– Nie moglibyście użyczyć mi kawałka chleba?

– Zaczekaj tam, zaraz wrócę – odpowiedział staruszek, sądząc, że ma do czynienia z jednym z tych nieznośnych chłopczysków, co to zabawiają się dzwonieniem po domach, żeby naprzykrzać się zacnym ludziom, którzy śpią sobie spokojnie. Po chwili okno otworzyło się ponownie i ten sam staruszek zawołał do Pinokia:

– Stań pod oknem i nadstaw kapelusz!

Pinokio, który nie miał jeszcze kapelusza, zbliżył się i poczuł, jak spływa na niego ogromna miednica wody oblewając go całego od głowy do stóp, jak gdyby był doniczką zaschniętego geranium.

Wrócił do domu zmoczony jak kurczątko, słaniając się ze zmęczenia i głodu, a ponieważ nie mógł się utrzymać na nogach, usiadł i oparł przemoczone i zabłocone stopy na piecyku pełnym rozżarzonych węgli.

I tak sobie usnął; a w czasie snu stopy, które były z drzewa, zajęły się od żaru, powolutku zwęgliły się i stały popiołem. Pinokio zaś dalej spał i chrapał, jakby jego stopy należały do kogoś innego.

Na koniec z brzaskiem dnia obudził się, ponieważ ktoś zapukał do drzwi.

– Kto tam? – zapytał ziewając i przecierając oczy.

– To ja – odpowiedział jakiś głos.

A był to głos Dżeppetta.

VIIDżeppetto wraca do domu i daje pajacowi śniadanie, które biedaczysko przyniósł dla siebie

Biedny Pinokio, który ciągle jeszcze miał oczy zaspane, nie zauważył wcale, że stopy ma zupełnie opalone, dlatego też, gdy tylko usłyszał głos swojego ojca, zerwał się ze stołka i rzucił ku drzwiom, by odsunąć zasuwkę; tymczasem, zatoczywszy się parę razy, upadł jak długi na podłogę. A padając na ziemię narobił tyle hałasu, co na przykład worek drewnianych klocków, zrzucony z piątego piętra.

– Otwórz mi! – wołał z ulicy Dżeppetto.

– Tatusiu, nie mogę – odpowiedział pajac płacząc i tarzając się po ziemi.

– Dlaczego nie możesz?

– Dlatego, że coś mi zjadło stopy.

– A kto ci je zjadł?

– Kot – odparł Pinokio, ujrzawszy kota, który bawił się podrzucając łapkami wióry.

– Otwórz, mówię ci! – powtórzył Dżeppetto. – Bo jeżeli nie, to kiedy przyjdę do domu, ja ci dam kota!

– Nie mogę stanąć, wierz mi. O ja biedny! Biedny ja, będę musiał przez całe życie chodzić na kolanach!

Dżeppetto, myśląc, że wszystkie te lamenty były tylko nowym figlem pajaca, postanowił skończyć z tym i, wspiąwszy się po murze, wszedł do domu przez okno. W pierwszej chwili chciał zrobić to, co powiedział, ale kiedy zobaczył swojego Pinokia leżącego na ziemi i naprawdę bez nóg, wzruszył się bardzo i, pochwyciwszy go zaraz w ramiona, zaczął całować, pieścić czule i głaskać, a wielkie jak groch łzy spływały mu po policzkach. Łkając zapytał:

– Mój ty Pinokiuniu! Jakże to spaliłeś sobie stopy?

– Nie wiem, tatusiu, ale wierz mi, że była to piekielna noc, której nie zapomnę do końca życia. Grzmiało, błyskało się, a ja byłem strasznie głodny i wtedy gadający świerszczyk powiedział mi: „Dobrze ci tak, byłeś niegrzeczny i zasłużyłeś na to”, a ja mu powiedziałem: „Uważaj, świerszczu...”, a on mi powiedział: „Jesteś pajac i masz drewnianą, zakutą pałę”, a ja rzuciłem w niego drewnianym młotkiem, a on umarł, tylko że to była jego wina, bo ja nie chciałem go zabić.Najlepszy dowód, że postawiłem rondelek na piecyku, ale wyskoczyło kurczątko i powiedziało: „Do widzenia! Pozdrów ode mnie całą rodzinę!” A głód ciągle wzrastał i dlatego ten staruszek w szlafmycy, wychyliwszy się z okna, powiedział mi: „Stań pod oknem i nadstaw kapelusz…” a ja skończyłem z całą miską wody, wylaną na głowę – bo prosić o jałmużnę to chyba nie wstyd, prawda? – natychmiast wróciłem do domu, a że ciągle byłem bardzo głodny, położyłem nogi na piecyku, żeby je trochę osuszyć, a ty, tatusiu, wróciłeś i zobaczyłeś, że mi się spaliły, a tymczasem ciągle jestem głodny i nie mam już więcej nóg! Aj! Aj! Aj! Aj!

I biedny Pinokio zaczął tak płakać i wyć, że słychać go było na odległość pięciu kilometrów.

Dżeppetto, który z tej bezładnej gadaniny zrozumiał tylko to jedno, że pajac umiera z głodu, wyciągnął z kieszeni trzy gruszki i, podając mu je rzekł:

– Te trzy gruszki miały być dla mnie na śniadanie, ale chętnie ci je daję. Zjedz je i niech ci wyjdą na zdrowie.

– Jeżeli chcesz, żebym je zjadł, to obierz mi je ze skórki.

– Obrać ze skórki? – odrzekł zdziwiony Dżeppetto. – Nigdy bym nie uwierzył, mój chłopcze, że jesteś taki wybredny i że masz takie delikatne podniebienie. To źle! Na tym świecie trzeba od dziecka przyzwyczajać się jeść wszystko, bo nigdy nie wiadomo, co nam się może przytrafić. Rozmaicie się zdarza.

– Może i tak – odparł Pinokio – ale ja nie przełknę owocu w skórce. Nie cierpię łupinek.

A poczciwy Dżeppetto, wyjąwszy nożyk i uzbroiwszy się w świętą cierpliwość, obrał ze skórki trzy gruszki i wszystkie skórki położył na rogu stołu. Kiedy Pinokio dwoma kęsami zjadł pierwszą gruszkę, chciał odrzucić ogryzek, ale Dżeppetto przytrzymał jego rękę mówiąc:

– Nie odrzucaj go; wszystko na świecie może się przydać.

– Ale ja nie zjem ogryzka, żeby nie wiem co! – krzyknął Pinokio rzucając się jak żmija.

– Kto wie! Zdarzają się takie wypadki! – powtórzył Dżeppetto nie oburzywszy się ani trochę.

Ostatecznie ogryzki nie zostały wyrzucone przez okno, tylko położone na rogu stołu obok skórek. Zjadłszy, a raczej pożarłszy te trzy gruszki, Pinokio ziewnął od ucha do ucha i westchnął:

– Jeszcze jestem głodny!

– Ale ja, mój chłopcze, nie mam już nic, co bym mógł ci dać.

– Nic, zupełnie nic?

– Mam tylko te ogryzki i te skórki z gruszek.

– Co robić? – powiedział Pinokio. – Jeżeli nie ma nic innego, zjem skórkę.

I zaczął żuć. Z początku skrzywił się nieco, ale potem kolejno pogryzł na miazgę wszystkie skórki; po skórkach także i ogryzki, a kiedy zjadł już wszystko, poklepał się z wielkim zadowoleniem po brzuszku i rzekł wesoło:

– Tak, teraz czuję się dobrze!

– Widzisz więc – zauważył Dżeppetto – że miałem rację mówiąc ci, że nie należy przyzwyczajać podniebienia ani do rzeczy zanadto wyszukanych, ani do zbyt delikatnych. Mój kochany, nie wiadomo, co nam się może przytrafić na tym świecie. Rozmaicie bywa!

VIIIDżeppetto dorabia Pinokiowi nogi i sprzedaje własny płaszcz żeby mu kupić elementarz

Gdy tylko zaspokoił głód, Pinokio zaczął narzekać i płakać, ponieważ chciał dostać nową parę nóg.

Ale Dżeppetto, chcąc go ukarać za popełnioną psotę, pozwolił mu płakać i rozpaczać przez pół dnia, po czym odezwał się:

– A po co miałbym ci zrobić nową parę nóg? Może po to, aby ujrzeć, jak znowu czmychasz z domu?

– Przyrzekam – odrzekł pajac szlochając – że od dziś będę już grzeczny.

A Dżeppetto na to:

– Wszystkie dzieci tak mówią, kiedy pragną coś dostać.

– Przyrzekam, że pójdę do szkoły, że będę się uczył i zasłużę na pochwałę...

– Wszystkie dzieci, kiedy pragną coś dostać, powtarzają to samo.

– Ale ja nie jestem taki jak inne dzieci! Ja jestem lepszy od wszystkich i zawsze mówię prawdę. Przyrzekam ci, ojczusiu, że wyuczę się jakiegoś rzemiosła i że będę pociechą i podporą twojej starości.

Chociaż Dżeppetto przybrał groźną minę, miał oczy pełne łez, a serce wezbrane współczuciem na widok biednego Pinokia; nie odpowiadając mu wcale, wziął narzędzia stolarskie, dwa kawałki dobrze wysuszonego drzewa i zabrał się do pracy z największym zapałem.

I w niespełna godzinę stopy były już gotowe; dwie stopki zgrabne, suche i ruchliwe, jak gdyby wyrzeźbione przez wielkiego artystę.

Wtedy Dżeppetto powiedział do pajaca:

– Zamknij oczy i śpij!

Pinokio przymknął oczy i udał, że śpi. A kiedy tak udawał śpiącego, Dżeppetto, wziąwszy trochę kleju rozrobionego w skorupce jaja, tak dobrze przylepił mu na swoim miejscu obie stopy, że nie było widać ani śladu mocowania.

Gdy pajac spostrzegł, że ma całe nogi, zeskoczył ze stołu, na którym leżał, i zaczął pląsać i wywracać tysiączne koziołki, jak gdyby oszalał z wielkiej radości.

– Ażeby odpłacić ci za to, co dla mnie zrobiłeś – powiedział Pinokio do swojego tatusia – chcę zaraz pójść do szkoły.

– Doskonale, mój chłopcze!

– Ale żeby pójść do szkoły, muszę mieć jakieś ubranie.

Dżeppetto, który był biedny i nie miał w kieszeni ani jednego grosika, zrobił mu ubranko z papieru w kwiatki, trzewiczki z kory drzewnej, a czapeczkę z ośródki chleba.

Pinokio pobiegł zaraz przejrzeć się w miednicy z wodą i taki był zadowolony z siebie, że, pusząc się jak paw, powiedział:

– Wyglądam jak prawdziwy pan!

– Istotnie – odparł Dżeppetto – bo zapamiętaj to sobie, że nie piękne ubranie robi pana, ale raczej czyste ubranie.

– Ale, ale – dorzucił pajac – żeby pójść do szkoły, brak mi jeszcze czegoś, i to nawet czegoś, co najważniejsze i najlepsze.

– To znaczy?

– Brakuje mi elementarza.

– Masz słuszność, ale co tu zrobić, żeby go dostać?

– Nic łatwiejszego: idzie się do księgami i kupuje.

– A pieniążki?

– Ja nie mam nic.

– Ja też nic nie mam – dodał zacny staruszek posmutniawszy.

– Pinokio, chociaż był niezwykle wesołym chłopczykiem, również posmutniał, bo kiedy się spotyka prawdziwą biedę, to wszyscy ją rozumieją, nawet i dzieci.

– Trudno! – zawołał Dżeppetto zrywając się nagle, po czym wdziawszy stary barchanowy płaszcz, cały pozszywany i połatany, wybiegł pędem z domu. Wkrótce potem wrócił; a kiedy wszedł, miał w ręce elementarz dla synka, ale nie miał już płaszcza. Biedaczek miał na sobie tylko kamizelkę, a na dworze padał śnieg.

– A gdzie płaszcz, tatusiu?

– Sprzedałem go.

– Dlaczego go sprzedałeś?

– Bo mi było w nim za gorąco.

Pinokio zrozumiał od razu tę odpowiedź i, nie mogąc pohamować odruchu swego dobrego serduszka, rzucił się Dżeppettowi na szyję i zaczął go całować po twarzy.

IXPinokio sprzedaje elementarz żeby pójść do teatru marionetek

Kiedy już śnieg przestał padać, Pinokio ze swoim pięknym nowym elementarzem pod pachą wyszedł na drogę wiodącą do szkoły, a idąc snuł w swoim móżdżku tysiączne fantazje i budował zamki na lodzie, jeden piękniejszy od drugiego. I rozprawiając sam ze sobą, tak mówił:

– Dzisiaj, w szkole, chcę od razu nauczyć się czytać, jutro nauczę się pisać, a pojutrze liczyć. Potem, dzięki moim zdolnościom, zarobię dużo grosiwa, a za pierwsze grosze, jakie mi wpadną do kieszeni, sprawię tatusiowi piękny wełniany płaszcz. Co ja też mówię? Wełniany to za mało. Chcę, żeby był ze srebra i złota i z brylantowymi guzikami. Ten biedny człowiek naprawdę zasługuje na to, bo przecież, żeby mi kupić książkę i dać wykształcenie, został w samej kamizelce... na taki mróz! Tylko ojcowie są zdolni do takiego poświęcenia!

Kiedy tak mówił ze wzruszeniem, wydało mu się, że słyszy w oddali dźwięki piszczałek i uderzenia w wielki bęben: pi-pi-pi, pi-pi-pi... bum, bum, bum... Zatrzymał się i nadstawił ucha.

Dźwięki dochodziły z głębi długiej poprzecznej ulicy, która wiodła do małej osady, zbudowanej nad brzegiem morza.

– Co to za muzyka? Szkoda, że muszę iść do szkoły, inaczej to...

Stanął niezdecydowany. Jednak trzeba było coś postanowić: albo iść do szkoły, albo posłuchać piszczałek.

– Dzisiaj pójdę posłuchać piszczałek, a jutro pójdę do szkoły. Na pójście do szkoły zawsze jeszcze czas – powiedział urwis wzruszając ramionami.

Jak powiedział, tak zrobił; natychmiast skierował się w przecznicę i zaczął pędzić co sił w nogach. Im dalej biegł, tym wyraźniej słyszał dźwięk piszczałek i głuche uderzenia w wielki bęben: pi-pi-pi, pi-pi-pi... bum, bum, bum... Aż się zatrzymał koło wielkiego baraku z drzewa i płótna, pomalowanego w tysiączne kolory.

– Cóż to za barak? – zapytał Pinokio zwracając się do jakiegoś chłopczyka z tej osady.

– Przeczytaj afisz, na którym wszystko jest napisane, to się dowiesz.

– Chętnie bym to zrobił, ale właśnie dzisiaj nie umiem czytać.

– Ty ośla głowo! Więc ja ci to przeczytam. Dowiedz się więc, że na tym afiszu wypisane jest czerwonymi literami:

 

WIELKI TEATR MARIONETEK

 

– Czy dawno zaczęło się przedstawienie?

– Właśnie się zaczyna.

– A ile się płaci za wstęp?

– Cztery soldy.

Pinokio, który aż drżał z ciekawości, stracił panowanie nad sobą i, nie wstydząc się wcale, powiedział do chłopczyka, z którym rozmawiał:

– Mógłbyś mi pożyczyć do jutra cztery soldy?

– Chętnie dałbym ci je – odpowiedział tamten drwiąco – ale właśnie dzisiaj nie mogę ci ich dać.

– Sprzedam ci mój surducik za cztery soldy.