Pielgrzymka do Jasnej Góry - Władysław Stanisław Reymont - ebook

Pielgrzymka do Jasnej Góry ebook

Władysław Stanisław Reymont

0,0

Opis

Pielgrzymka do Jasnej Góry„ to reportaż Władysława Reymonta, pisarza, prozaika i nowelisty, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury.

Pielgrzymka z 1894 roku nie miała być tylko wydarzeniem religijnym, ale i zakamuflowaną demonstracją patriotyczną dla uczczenia setnej rocznicy insurekcji kościuszkowskiej. Reymont, będący ówcześnie początkującym pisarzem, został nakłoniony do przyłączenia się do pielgrzymki i spisania z niej relacji reporterskiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 92

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Władysław Reymont

Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-318-3
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

Praga-Kościół.

Czucie i wiara więcej mówi do mnie,Niż mędrca szkiełko i oko...Mickiewicz.

5. 5. 1894.

Idę wyekwipowany jak można najskromniej: długie buty, jakaś sędziwa okrywka, płaski kapelusz i parasol nie odróżniają mnie zbytnio od tłumów, zgromadzonych na placach i drogach przed kościołem. Nikt zresztą na mnie uwagi nie zwraca, wszyscy są zbyt zajęci przygotowaniami do wyruszenia i spoglądaniem na zachmurzony horyzont. Deszcz tnie drobny, ale mimo to wielkiego skłopotania nie znać na twarzach. Gwarno wszędzie, jak w ulu. Przeciskam się na cmentarzu z trudnością, i widzę z zadowoleniem, że niema wcale welonów, surdutów ani kapeluszy. Sam szczery lud. Twarze są proste, czarniawe od skwarów, rysy zgrubiałe, ubiory szare — i widzę przez oczy tego tłumu, że ma duszę napiętą jakiemś niezrozumiałem dla mnie uczuciem. Mieszam się z nimi, wchłaniam setki rozmów, twarze niezliczone, i ta szarzyzna pospolitości, ten gwar jarmarczny przejmują mnie nudą i zniechęceniem. Czuję się ogromnie obcym i osamotnionym. Chciałbym się nawet poddać tej fali ludzkiej, byle wyczuć ten prąd, jaki ją musi przenikać — ale nie mogę... I gdy tak stoję, przystępuje do mnie jakiś chłop, w szarej sukmanie, z różańcem na szyi i twarzą kwadratową.  — Pan także idą? — pyta.  — Idę; idziemy razem.  — To niby z nami?  Odpowiadam mu twierdząco i chcę go wciągnąć w pogawędkę, ale chłop milknie i odchodzi. Znowu stoję i nie wiem, co z sobą zrobić. Do kościoła ani marzyć się dostać: przejście wprost zagwożdżone ludźmi; słyszę tylko śpiewy i głos organów, a potem dochodzą mnie słowa pojedyncze kazania; spazmatyczne a krótkie fale płaczów przelatują jak wicher.  Ksiądz ma przemowę do odchodzących.  Wszyscy klęczą z odkrytemi głowami, w jakiemś biernem poddaniu i ze skupieniem słuchają.  Szare niebo nie przestaje siać deszczykiem a grozić ulewą; to mnie przedewszystkiem pognębia, że już i nie słucham i z niezbyt wielką przyjemnością przypatruję się rozkwitającym bzom i czerwonawej, młodej zieleni kasztanów. Wreszcie zrobiło się zupełnie cicho, i ten tysiączny tłum zaczyna zwolna odpływać cienkimi strumieniami.  I gdyśmy tak szli, rozsypani, to na tle mostu, na tle zieleni parku, na tle miasta rozłożonego z drugiej strony Wisły, te szare, drobne i twarde sylwetki ludu, te profile ostre, twarze szorstkie i grube, postacie kwadratowe, pozginane nieco pod tobołami, obwieszone sznurami różańców, miały w sobie jakąś moc i namaszczenie ogromne.  Krzyż bronzowy, obwiedziony wiankami róż papierowych, kołysał się na czele orszaku, w mętnej, zadeszczonej atmosferze. Gwar miasta dopływał zgiełkliwą falą, dzwonki tramwajów biły raz po raz, turkot wozów brzmiał głucho, kominy fabryk rozwłóczyły nad miastem strzępy mgieł, a tam w dole szarawo-żółta toń z pluskiem bila o przyczółki mostu. Wszędzie wrzało życie pośpieszne, czynne, wysilone, życie miasta; walka o byt i o uciechę.  I gdy tak w myśli zestawiam, spostrzegam wysuwający się z pod wiązań mostu jednokonny karawan, z niebieską trumienką na szczycie, za nim jedną, jedyną kobietę; trzyma się ręką sukna i idzie jakimś automatycznym krokiem, z głową opuszczoną na piersi... Przemknął mi wnet jej profil suchy, przegryziony bólem, a pomimo tego długo widziałem jeszcze ten surowy rysunek ust zaciśniętych, tę czerwoność opuchłych, zapłakanych źrenic, i ten cały wyraz boleści, jakby skamieniałej.  Uczułem jakiś niepokój ciemny i niewytłómaczony znużenia wewnętrznego, ale patrząc na tych gapiów trotuarowych, co bandami stają i przeprowadzają nas głupio ironicznemi spojrzeniami, na tę wstrętną tłuszczę, drwiącą z idących, poczułem szaloną ochotę spoliczkowania jej — ale musiałem ścierpieć. Liczyłem okna, latarnie, byłem nawet w stanie przyglądać się architekturze nowych domów warszawskich przez pięć minut, próbowałem obliczać ilość obrotów koła dorożki, byle nie widzieć tej stłoczonej, miejskiej zgrai.  Kiedym przechodził rogatki, tom posłał Warszawie tylko jedno, ale szczere słowo:  — Nareszcie!... Chociaż na dziesięć dni...

Ochota.

Jest to sobie kilkanaście domków brudnych i odrapanych srodze, jakby wysilano się umyślnie, aby stworzyć rzecz brzydką aż do obrzydliwości.

 Tu już gromadzą się wszyscy pątnicy i łączą w kompanie. Czekaliśmy z godzinę, nim się pościągali. Wozów idących z rzeczami i ludźmi jest 76. Mój furman, który się podjął mnie nawet zawieźć do miejsca za 10 rubli, zabiera mnóstwo tobołków. Płacą od zawiniątka po 30, a najwyżej po 50 kop. za całą drogę. Zapłaciłem frycowe, bo się teraz dowiaduję, że można jechać z rzeczami za 3 ruble. Wozy stoją wyciągniętym sznurem z boku szosy, a ludzie porozkładali się obok krzyża, gdzie kto mógł. Karczma przepełniona, ale właściciel chodzi kwaśny.  — Ruch ogromny, narodu jak śledzi w beczce! — mówię mu dla zabicia czasu.  — I! panie kochany: praska kompania to same chamstwo. Herbatą się szprycuje hołota!  — Wolałbyś pan warszawską?  — Czybym wolał! Panie kochany, przez godzinę 50 antałków piwa, milion wódek! — woła z uniesieniem, i tłuste policzki napływają mu krwią miłego przypomnienia.  Nie słucham więcej i wychodzę, bo pod krzyżem ma przemowę starszy brat, ten, co prowadzi pielgrzymkę i ma najwyższą, bo decydującą władzę nad wszystkimi.  Stoję tak daleko od niego, że prawie nic nie słyszę. Widzę tylko płową czuprynę, twarz szarawą i giestykulacyę jakąś tragiczną; musi mówić głośno, dobitnie, i trafia do serc, bo chwilami przelatuje szmer westchnień, tłum się zakołysze, jakiś jęk się zerwie, to oderwane dźwięki płyną — i znowu stoję w ciszy, zasłuchany w falowanie tego morza ludzkiego...  I stoją tak kupą wielką, w obramowaniu nędznych domostw i suchotniczej, zbrudzonej roślinności — sami nędzni, pokrzywieni ciężką pracą, zmiętoszeni niby łachman codzienną, twardą nędzą, pookrywani zaledwie. Słońce blade światło jakby przez sito rozlewa po odkrytych, konopiastych, zwichrzonych i rzadko czesanych grzywach, a zimny wiatr zawiewa z boku i szczypie ich chłodem po bosych nogach. Patrzę na nich i pytam siebie: co im każe rzucić dom, dzieci, gospodarstwo, zarobek, zawsze pewną miskę kartofli, łóżko i pierzynę i iść mil kilkadziesiąt o suchym chlebie, sypiać po drogach, znosić trudy niewypowiedziane życia koczowniczego?... Cóż to jest za siła, która ich porywa z gniazda i rzuca w różnorodny, taki sam tłum, i wlecze, i odprowadza?...  Jeszczem sobie nie odpowiedział, a tłum się już zakołysał, poruszył do odejścia i zaśpiewał donośnie: — „Kto się w opiekę odda Panu swemu!...“  No, i już idziemy, naprawdę idziemy białawym szlakiem szosy, wskroś wielkich pól, poznaczonych kominami. Wiatr targa włosami i powiewa białym woalem jakiejś „siostry“, niby sztandarem. Długi, zlewający się aż pod Raszynem w czarniawą masę, szereg topoli o czerwonawych młodych listkach, szepcze gałązkami. Ptaki uciekają przed nami w pola, a wystraszone skowronki spadają niby kule w zboża zielone i milkną. Chłodno jest, niebo szare, pełne — niby góry śniegowe spiętrzonych obłoków. Spokój jest coraz większy, bo coraz dalej jesteśmy miasta, tylko pieśń go mąci szerokim rytmem i rozbrzmiewa echami po zieleni zbóż:

Na lwa srogiego bez obawy wsiędziesz, I na ogromnym smoku jeździć będziesz...

 Śpiewają wszystkie piersi, i wszystkie serca zdają się kłaść całą wiarę w te słowa, i wszystkie dusze zdają się chwiać i zlewać z sobą, w tej szerokiej, pełnej niezmiernie mocnych dźwięków pieśni trzystoletniej.  — To jest cementem, który ich spaja i jednoczy — myślę, przepatrując twarze.  Chciałbym znaleźć twarz jaką znajomą. Niema nikogo. Pieśń ta ogólna, razem śpiewana, kończy się. Starszy brat intonuje inną, ale równocześnie zaczyna brzmieć dziesięć co najmniej śpiewów o odrębnej melodyi. Teraz widać, że to olbrzymie ciało nie ma głównego i jedynego środka: ma ich kilkanaście; widać setki gromad, idą swojacy przy swojakach, parafiami, wsiami, ba! nawet powiatami i zawsze się któś wysuwa na czoło, rozkłada książkę i intonuje pieśń nową. Powstaje z tego taka kakofonia, taki galimatyas srogi, że słuchać niepodobna; lament tych głosów tworzy okropnie brzęczący wir, który bije niemiłosiernie o mój słuch, niby jakiś ostry i chrapliwy klekot. Wyprzedzam — i idę o jakie pół wiorsty naprzód, a spostrzegłszy tu „siostrę“ woalową, jak w białych ciżemkach spaceruje tęgim kłusem, dopędzam ją i z kapeluszem w ręku pytam się o coś.  „Siostra“ dragońskim głosem i ze staromiejską słodyczą prawi mi impertynencyę. Kłaniam się i odchodzę, ale zaraz przystępuje do mnie jakiś „brat praski“, owinięty w drelichy, z sakwojażem przez ramię, z manierką na wódkę z jednego boku, a z garnuszkiem — z drugiego, i pyta ochrypłym od pożegnań prawdopodobnie głosem:  — Brat do Częstochowy?  — Tak, panie.  — Pójdziemy razem.  — Idziemy przecież wszyscy razem, — odpowiadam, z zajęciem przeglądając jego twarz, doskonale poznaczoną śladami przyjacielskich rozmów.  — Brat pewnie z Warszawy?  — Tak, panie, z Warszawy.  — Niech brat sobie w nos schowa to „panie!“ Tu są wszyscy bracia i siostry — mówi energicznie, a wreszcie zapytuje bez wstępu:  — Brat jakiej profesyi?  Zachłysnąłem się trochę, ale jakoś udało mi się nie odpowiedzieć, a on obejrzał starannie moją okrywkę, torbę przy boku pomacał, dotknął się butów i nóg moich.  — Nie dojdzie brat. Z takiemi nogami to można się kazać na Pradze przetopić i odwiźć do Warszawy, ale nie iść do Częstohowy!... Paliwa dużo brat niesie?... A fajgli?  Podałem mu śpiesznie cygaro. Obciął zębami, zapalił, wciągnął masę dymu w płuca, wypuścił, i jakoś miękko rzekł:  — Co najmniej — dychowe! Ho! ho! brat musi być nie byle profesyant!  Przełożyłem zdenerwowanie nad możebne zniknięcie paliwa i owych fajgli, więc się łączę z kompanią. Ogromnie prędko idą. Kto śpiewa, to śpiewa, a reszta gawędzi z cicha. Słyszę najrozmaitsze szczegóły o gospodarstwie, wsiach; ceny zboża zdają się ich najwięcej interesować. Na wszystkie strony krzyżują się zapytania: Skąd brat? skąd siostra? Przeciągły, śpiewający akcent miękki — dominuje. Widzę głowy twarde, czoła nizkie, profile jakby dzikie, a spojrzenia niezmiernie jasne, o dziecięcym wyrazie. Spoglądają na mnie nieufnie, i gdy się chcę wmieszać do rozmowy — milkną i śpiewać zaczynają.  Odchodzę zły na ten głupi kostium, który mnie wyodrębnia widocznie, i na tę kulturę, która tak mnie przypiłowała, że nie umiem znaleźć słowa, ani pojęcia prostego i naturalnego, aby się niemi włamać do ich dusz. Próżno szukam twarzy i ubiorów innych; nic, tylko samodziały, od krwistych — bordo aż do piaskowych. To morze głów męskich i kobiecych w chustkach szarych, czerwonych, żółtych, ponsowych, tworzy ruchomą falę barw pierwiastkowych, zmieszanych razem. Dopiero pod Raszynem spostrzegłem zdaleka trzy postacie, odrzynające się od tła jaskrawego, trzy głowy w słomianych ogromnych kapeluszach, okręcone białemi woalami. Szły razem i co chwila mi zapadały w gąszczu głów; tylko czasami, przez przerwy, jakie się robiły w tłumie, spostrzegałem postacie wysmukłe i proste, ale wnet zalewała mi je fala ludzka.  Pragnąłem je odszukać i nie mogłem.

Raszyn.

(Pierwszy odpoczynek)

Kilka murowanych i srodze nadwerężonych domów, kościół, ogromna karczma, a z lewej strony masa drzew parku i stawy o modrych zwierciadłach stanowią wszystko. Kościół, tak ciasny przy naszej ilości, że nawet się nie staram dostać do wnętrza i obejrzeć. Trzy czwarte kompanii rozłożyły się przed karczmą i na szosie popasać. W karczmie tłok, a zaraz przy wejściu rzuca mi się w oczy taka scena:  O stół oparty, siedzi