Piękni i przeklęci - Francis Scott Fitzgerald - ebook + audiobook

Piękni i przeklęci ebook i audiobook

Francis Scott Fitzgerald

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ameryka, początek dwudziestego stulecia. Tytułowi „Piękni i przeklęci”, Anthony i Gloria, to beztroscy, młodzi kochankowie z wyższych sfer, których wspólne życie utkane jest naprzemiennie z dni zabaw oraz dni melancholii. Ten niezmienny rytm wyznaczają także ich dwie obsesje: pieniądze i alkohol, które z czasem przemienią ich życie w koszmar miłości oraz nienawiści, nałogu i choroby umysłowej. W głównych postaciach odbijają się niczym w lustrze osoby Francisa i Zeldy Fitzgeraldów; powieść, przesycona wątkami autobiograficznymi, stała się zapowiedzią ich późniejszych dramatycznych losów.

Piękni i przeklęci” to klasyka literatury amerykańskiej, jedno z największych osiągnięć literackich Fitzgeralda.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 510

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 21 min

Lektor: Marcin Styczeń

Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
azutodragon

Dobrze spędzony czas

Lubię tego autora a to jedna z jego lepszych pozycji.
00
Heypelin

Dobrze spędzony czas

O wiele lepsza niż Wielki Gatsby, który jest aż do bólu przewidywalny i trąci banalnymi wnioskami. Polecam tym bardziej, że warto zatopić się w hedonistycznym i burzliwym życiu Francisa i Zeldy
00

Popularność




Księga Pierwsza

Księga Pierw­sza

Rozdział I

Roz­dział I

Anthony Patch

ANTHONY PATCH

W 1913, kiedy Anthony Patch miał dwa­dzie­ścia pięć lat, jego duszę, przy­naj­mniej w teo­rii, już od dwóch lat prze­peł­niała iro­nia – Duch Święty owych cza­sów. Iro­nia była niczym ostat­nie mach­nię­cie szczotką po glan­so­wa­nym bucie czy czysz­czo­nym ubra­niu, swo­jego rodzaju „Gotowe!”. Jed­nak, na początku naszej opo­wie­ści, Anthony nie wyszedł jesz­cze poza sta­dium iro­nii świa­do­mej. Kiedy go spo­ty­kamy po raz pierw­szy, czę­sto zasta­na­wia się, czy aby na pewno nie jest pozba­wiony honoru i do tego lekko sza­lony. W takich momen­tach w jego wyobraźni świat przed­sta­wia mu się niczym czy­ste jezioro pokryte brudną i obsce­niczną war­stwą mazi. Zda­rzają się oczy­wi­ście chwile, kiedy myśli o sobie raczej jako o wyjąt­ko­wym mło­dzieńcu, o wyra­fi­no­wa­nym smaku, wspa­niale przy­sto­so­wa­nym do życia w swoim śro­do­wi­sku, który z pew­no­ścią jest dużo bar­dziej wart niż inne znane mu osoby.

W takich momen­tach Anthony’ego prze­peł­niała radość i poczu­cie zado­wo­le­nia, co czy­niło go bar­dzo atrak­cyj­nym w oczach inte­li­gent­nych męż­czyzn i wszyst­kich kobiet. Wyda­wało mu się wów­czas, że pew­nego dnia osią­gnie jakiś sub­telny cel, który wzbu­dzi uzna­nie, a po śmierci będzie przy­jęty do mgli­stego i bli­żej nie­okre­ślo­nego raju, leżą­cego gdzieś pomię­dzy śmier­cią i nie­śmier­tel­no­ścią. Ale do tego czasu pozo­sta­nie Antho­nym Pat­chem – nie pustym wize­run­kiem czło­wieka, ale męż­czyzną o wyraź­nej i dyna­micz­nej oso­bo­wo­ści, pew­nym sie­bie, pogar­dli­wym, otwar­tym na innych – męż­czyzną hono­ro­wym i odważ­nym, choć świa­do­mym tego, że ani honor, ani odwaga nie ist­nieją.

Szlachetny człowiek i jego uzdolniony syn

SZLA­CHETNY CZŁO­WIEK I JEGO UZDOL­NIONY SYN

Anthony miał zapew­nioną wysoką pozy­cję spo­łeczną dzięki temu, że jego dziad­kiem był Adam J. Patch, co było tak samo ważne, jak posia­da­nie w swoim rodo­wo­dzie ryce­rzy uczest­ni­czą­cych w kru­cja­tach. Było to nie­unik­nione, bowiem ary­sto­kraci, któ­rzy swoją pozy­cję zawdzię­czali wyłącz­nie pie­nią­dzom, w szcze­gólny spo­sób wiel­bili mają­tek, wbrew opi­nii miesz­kań­ców Wir­gi­nii czy Bostonu.

Adam J. Patch, zwany Zrzędą, opu­ścił gospo­dar­stwo swo­jego ojca w Tar­ry­town na początku 1861 roku i zacią­gnął się do pułku kawa­le­rii w Nowym Jorku. Powró­cił z wojny do domu w ran­dze majora, zaczął aktyw­nie dzia­łać na Wall Street i zbił ogromną for­tunę w wyso­ko­ści sie­dem­dzie­się­ciu pię­ciu milio­nów dola­rów, co jedni przy­jęli z podzi­wem, a inni z zawi­ścią.

Gro­ma­dze­niem majątku zaj­mo­wał się aż do wieku pięć­dzie­się­ciu sied­miu lat, kiedy to posta­no­wił pod wpły­wem postę­pu­ją­cej demen­cji, że poświęci resztę swo­jego życia na uzdra­wia­nie moralne świata. Został refor­ma­to­rem nad refor­ma­to­rami. Zain­spi­ro­wany zaszczytną dzia­łal­no­ścią Anthony’ego Com­stocka, po któ­rym imię nosił jego wnuk, roz­po­czął walkę z alko­ho­lem, lite­ra­turą, pro­sty­tu­cją, sztuką, lekami obję­tymi paten­tem oraz nie­dziel­nymi przed­sta­wie­niami teatral­nymi. Pod wpły­wem tej okrop­nej cho­roby, która niczym pleśń ata­kuje nasze mózgi, no, może z małymi wyjąt­kami, poświę­cił wszyst­kie swoje wysiłki na kry­tykę ota­cza­ją­cego go świata. Sie­dząc w fotelu w gabi­ne­cie w swo­jej posia­dło­ści w Tar­ry­town, toczył sze­roko zakro­joną wojnę ze swoim wyima­gi­no­wa­nym wro­giem – nie­spra­wie­dli­wo­ścią. W trak­cie tej pięt­na­sto­let­niej kam­pa­nii obja­wił się innym jako skrajny mono­man i nie­zno­śny nudziarz. W roku, w któ­rym roz­po­czyna się nasza opo­wieść, zaczął nieco opa­dać już z sił i stra­cił cały zapał do walki. Zaczęły mu się mylić lata, coraz czę­ściej roz­my­ślał nad wojną sece­syjną, cza­sami wspo­mi­nał swoją zmarłą żonę i syna, a o wnuku zdał się zupeł­nie zapo­mnieć.

Na początku swo­jej kariery Adam Patch oże­nił się z ane­miczną trzy­dzie­sto­latką, Ali­cią Withers, która wnio­sła mu w posagu sto tysięcy dola­rów oraz świetne konek­sje w krę­gach ban­kier­skich Nowego Jorku. Wkrótce potem z wielką werwą uro­dziła mu syna, co wyda­wało się pochło­nąć jej wszyst­kie siły. Od tej pory rzadko opusz­czała zacie­niony pokój dzie­cięcy. Chło­piec, Adam Ulys­ses Patch, stał się bywal­cem klu­bów, znawcą dobrego tonu oraz entu­zja­stą jazdy powo­zem. Już w wieku dwu­dzie­stu sze­ściu lat zaczął pisać pamięt­niki pod tytu­łem „Kręgi nowo­jor­skie z mojej per­spek­tywy”. Kiedy tylko roze­szły się o tym pogło­ski, wydawcy zaczęli prze­ści­gać się w ofer­tach. Nie­stety, po jego śmierci oka­zało się, że dzieło to było tak roz­wle­kłe i nudne, że ni­gdy nie docze­kało się druku.

Ten czło­nek rodu Che­ster­field z Pią­tej Alei oże­nił się w wieku dwu­dzie­stu dwóch lat. Jego żona, Hen­rietta Lebrune, znana jako „Kontr­alt sfer towa­rzy­skich”, pocho­dziła z Bostonu. Docze­kali się jed­nego potomka, któ­rego na prośbę dziadka ochrzczono imie­niem Anthony Com­stock Patch. Kiedy Anthony roz­po­czął stu­dia na Harvar­dzie, zarzu­cił swoje dru­gie imię i ni­gdy już o nim nie sły­szano.

Anthony posia­dał jedną wspólną foto­gra­fię ojca i matki. W dzie­ciń­stwie patrzył na nią tak czę­sto, że stała się bez­oso­bowa jak część ume­blo­wa­nia, wzbu­dzała nato­miast zain­te­re­so­wa­nie wszyst­kich gości. Przed­sta­wiała ona przy­stoj­nego i szczu­płego dan­dysa z lat dzie­więć­dzie­sią­tych sto­ją­cego obok wyso­kiej, ciem­no­wło­sej damy z mufką i zary­sem tur­niury. Pomię­dzy nimi stał mały chło­piec o dłu­gich, krę­co­nych wło­sach, ubrany w aksa­mitny gar­ni­tur niczym mały Lord Faun­ter­loy. Zdję­cie zro­bione było, kiedy Anthony miał pięć lat, czyli w roku, w któ­rym zmarła jego matka.

Anthony miał mgli­ste i czułe wspo­mnie­nia o Kon­tral­cie sfer towa­rzy­skich z Bostonu. Jego matka uwiel­biała śpie­wać w pokoju muzycz­nym w ich domu przy Washing­ton Squ­are. Cza­sami ota­czali ją goście – męż­czyźni sie­dzący na brzegu sofy z zało­żo­nymi rękoma i kobiety z rękoma na podołku, które szep­tały im w ucho i biły brawo po każ­dej pie­śni. Cza­sami śpie­wała jedy­nie dla Anthony’ego – po wło­sku czy fran­cu­sku albo w jakimś okrop­nym dia­lek­cie, który w jej mnie­ma­niu miał przy­po­mi­nać język Murzy­nów z Połu­dnia.

Nato­miast dużo lepiej pamię­tał ele­ganc­kiego Ulys­sesa, pierw­szego Ame­ry­ka­nina, który zaczął pod­wi­jać klapy płasz­cza. Kiedy Hen­rietta Lebrune Patch „prze­nio­sła się do innego chóru”, jak to zwykł był mawiać swoim lekko zachryp­nię­tym gło­sem jego ojciec, zamiesz­kali wspól­nie w posia­dło­ści dziadka w Tar­ry­town. Ulys­ses przy­cho­dził codzien­nie do pokoju Anthony’ego i prze­ma­wiał do niego pięk­nie uło­żo­nymi zda­niami, cza­sem nawet przez całą godzinę. Choć usta­wicz­nie obie­cy­wał, że „już nie­długo” zabie­rze Anthony’ego na polo­wa­nie, na ryby czy do Atlan­tic City, obiet­nice te ni­gdy nie zostały speł­nione. Kiedy Anthony miał jede­na­ście lat, udali się w jedną, jedyną podróż za gra­nicę – do Anglii i Szwaj­ca­rii, gdzie jego ojciec zmarł w naj­lep­szym hotelu w Lucer­nie, jęcząc i pró­bu­jąc zła­pać oddech. Anthony, ogar­nięty paniką, roz­pa­czą i prze­ra­że­niem, powró­cił do Ame­ryki. Od tej pory już zawsze prze­peł­niało go poczu­cie lek­kiej melan­cho­lii.

Przeszłość i postać bohatera

PRZE­SZŁOŚĆ I POSTAĆ BOHA­TERA

W wieku jede­na­stu lat Anthony prze­żył już grozę śmierci. Jego rodzice zmarli w ciągu, jakże istot­nych w jego dzie­ciń­stwie, sze­ściu lat, a babka gasła powoli i nie­po­strze­że­nie, aż do dnia, w któ­rym po raz pierw­szy od zamąż­pój­ścia zapa­no­wała nie­po­dziel­nie w swoim salo­nie. Życie Anthony’ego było nie­ustanną walką ze śmier­cią, która czy­hała za każ­dym rogiem. Pró­bu­jąc uciec przed swoją hipo­chon­dryczną wyobraź­nią, zaczął czy­ty­wać wie­czo­rami, co przy­no­siło mu nieco spo­koju. Czy­tał aż do znu­że­nia i czę­sto zasy­piał przy zapa­lo­nym świe­tle.

Zanim skoń­czył czter­na­ście lat, naj­bar­dziej inte­re­so­wał się zbie­ra­niem znacz­ków. Jego kolek­cja była potężna, jak na chłopca w jego wieku przy­stało – jego dzia­dek, raczej bez­pod­staw­nie, twier­dził, że Anthony uczył się w ten spo­sób geo­gra­fii. Tak więc Anthony pro­wa­dził kore­spon­den­cję z kil­koma fir­mami zaj­mu­ją­cymi się han­dlem znacz­kami i mone­tami, i nie­mal codzien­nie dosta­wał pocztą nowe kla­sery lub paczki błysz­czą­cych arku­szy znacz­ków, które z nie­zmierną fascy­na­cją prze­kła­dał bez­u­stan­nie z jed­nego kla­sera do dru­giego. Czer­pał z tego nie­po­mierną radość. Dener­wo­wało go, gdy kto­kol­wiek prze­ry­wał jego ulu­bione zaję­cie. Znaczki pochła­niały więk­szość jego mie­sięcz­nego kie­szon­ko­wego. Czę­sto, kiedy leżał już w łóżku, roz­my­ślał o swo­jej wspa­nia­łej i peł­nej kolo­rów kolek­cji.

Do szes­na­stego roku życia był prak­tycz­nie cały czas zamknięty w sobie, mało­mówny, odmienny od swo­ich „ame­ry­kań­skich” rówie­śni­ków wpra­wia­ją­cych go w cał­ko­wite zdu­mie­nie. Poprzed­nie dwa lata spę­dził w Euro­pie pod kura­telą guwer­nera, który prze­ko­nał go, że powi­nien stu­dio­wać na Harvar­dzie, gdyż „pomoże mu to w karie­rze”, da mu spo­kój ducha i moż­li­wość zdo­by­cia wielu wier­nych i odda­nych przy­ja­ciół. Tak więc Anthony udał się do Harvardu – wszak nie było dla niego innego roz­sąd­nego wyboru.

Przez jakiś czas ten szczu­pły, nie­wy­soki i ciem­no­włosy mło­dzie­niec o nie­śmia­łych i deli­kat­nych ustach trzy­mał się z dala od życia towa­rzy­skiego, prze­sia­du­jąc samot­nie w prze­stron­nym pokoju w Beck Hall. Ponie­waż otrzy­my­wał wyso­kie kie­szon­kowe, był w sta­nie zbu­do­wać księ­go­zbiór, kupu­jąc pierw­sze wyda­nia dzieł Swin­burne’a, Mere­di­tha i Hardy’ego od ulicz­nego anty­kwa­riu­sza. Nabył też pożół­kły i nie­czy­telny ręko­pis Keatsa za, jak się póź­niej oka­zało, zbyt wysoką cenę. Stop­niowo prze­ro­dził się w nie­ska­zi­tel­nego dan­dysa. Został wła­ści­cie­lem raczej żało­snej kolek­cji jedwab­nych piżam, pokry­tych bro­ka­tem szla­fro­ków i kra­wa­tów zbyt krzy­kli­wych, aby je nosić. Zakła­dał je i para­do­wał przed lustrem w swoim pokoju lub spo­czy­wał na oto­ma­nie przy oknie, obser­wu­jąc dzie­dzi­niec i zda­jąc sobie sprawę, że ni­gdy nie sta­nie się człon­kiem tego prze­le­wa­ją­cego się gło­śnego i osza­ła­mia­ją­cego tłumu.

Godne zasta­no­wie­nia było, że na ostat­nim roku stu­diów stał się pew­nego rodzaju oso­bi­sto­ścią w swo­jej kla­sie. Ze zdu­mie­niem stwier­dził, że postrze­gany był jako postać dość roman­tyczna, uczony, samot­nik i eru­dyta. W skry­to­ści ducha bawiło go to, a jed­no­cze­śnie spra­wiało mu satys­fak­cję. Stop­niowo zaczął udzie­lać się towa­rzy­sko. Przy­jęto go do eli­tar­nego Klubu Hasty Pud­ding. Zaczął popi­jać alko­hol – umiar­ko­wa­nie i zgod­nie z tra­dy­cją. Mówiono o nim, że gdyby nie przy­był na stu­dia w tak mło­dym wieku, „mógłby naprawdę odnieść wielki suk­ces”. Stu­dia skoń­czył w wieku zale­d­wie dwu­dzie­stu lat, w 1909 r.

Następ­nie udał się znowu za gra­nicę – tym razem do Rzymu, gdzie jego uwagę zaprzą­tały archi­tek­tura i malar­stwo. Zaczął rów­nież grać na skrzyp­cach i napi­sał kilka okrop­nych wło­skich sone­tów, które miały przy­po­mi­nać sty­lem roz­wa­ża­nia o rado­ściach życia zakon­nego trzy­na­sto­wiecz­nego mni­cha. Kole­dzy z Harvardu dowie­dzieli się o jego poby­cie w Rzy­mie i ci, któ­rzy tego roku prze­by­wali w Euro­pie, odwie­dzali go i wie­czo­rami wspól­nie zwie­dzali mia­sto star­sze od rene­sansu, a nawet repu­bliki. Jeden z nich, Maury Noble z Fila­del­fii, gościł u niego dwa mie­siące i wspól­nie pozna­wali wdzięk wło­skich kobiet, roz­ko­szu­jąc się swoją mło­do­ścią i wol­no­ścią, i pozna­jąc bar­dzo starą, ale rów­nie wolną cywi­li­za­cję. Odwie­dziło go też wielu zna­jo­mych jego dziadka i gdyby tylko chciał, mógłby zostać przy­jęty do krę­gów dyplo­ma­tycz­nych. Coraz bar­dziej odkry­wał w sobie pociąg do życia towa­rzy­skiego, jed­nak na­dal drę­czyły go wspo­mnie­nia z lat mło­dzień­czych prze­peł­nio­nych samot­no­ścią i smut­kiem.

W 1912 roku powró­cił do Ame­ryki na wieść o nagłej cho­ro­bie dziadka. Po dłu­giej i męczą­cej roz­mo­wie z wiecz­nie powra­ca­ją­cym do zdro­wia star­szym panem posta­no­wił wstrzy­mać się z decy­zją o opusz­cze­niu kraju na stałe, aż do jego śmierci. Po dłu­gich poszu­ki­wa­niach zna­lazł wresz­cie apar­ta­ment przy Pięć­dzie­sią­tej Dru­giej Ulicy i wyda­wać się mogło, że wresz­cie się ustat­ko­wał.

Tak wresz­cie, w 1913 r., Anthony Patch zakoń­czył pomyśl­nie pro­ces dosto­so­wy­wa­nia się do ota­cza­ją­cego go świata. Wyglą­dał teraz dużo lepiej niż za cza­sów uni­wer­sy­tec­kich – choć na­dal zbyt szczu­pły, miał sze­ro­kie ramiona, a jego śniada twarz stra­ciła naresz­cie spło­szony wyraz, jaki zwykł był się na niej malo­wać na pierw­szym roku stu­diów. Był bar­dzo pedan­tyczny i wymu­skany, i ni­gdy nie pozwa­lał, aby jego przy­ja­ciele zoba­czyli go w innym ani­żeli ide­al­nym sta­nie. Miał zbyt ostry nos, a usta zawsze odzwier­cie­dlały jego nastrój, krzy­wiąc się, gdy był nie­szczę­śliwy. Nato­miast jego błę­kitne oczy były pełne czaru, cza­sami błysz­czące inte­li­gen­cją, a cza­sami lekko przy­mru­żone i pełne melan­cho­lij­nego humoru.

Odbie­gał od aryj­skiego ide­ału ze względu na nie­sy­me­tryczne rysy twa­rzy, ale nie­któ­rzy uwa­żali, że jest przy­stojny. Co wię­cej, był bar­dzo schludny, co tylko doda­wało mu urody.

Idealny apartament

IDE­ALNY APAR­TA­MENT

Dla Anthony’ego Piąta i Szó­sta Aleja sta­no­wiły szczyt gigan­tycz­nej dra­biny roz­cią­ga­ją­cej się od Washing­ton Squ­are do Cen­tral Parku. Za każ­dym razem, gdy jechał pię­tro­wym auto­bu­sem w stronę Pięć­dzie­sią­tej Dru­giej Ulicy, wyda­wało mu się, że wspina się po nie­bez­piecz­nych szcze­blach, i gdy wresz­cie wysia­dał z auto­busu przy swoim domu, ogar­niało go poczu­cie ulgi.

Potem musiał już tylko przejść kawa­łek wzdłuż Pięć­dzie­sią­tej Dru­giej Ulicy, mija­jąc sze­reg przy­sa­dzi­stych kamie­nic z ele­wa­cją z pia­skowca, i już był u sie­bie, w swo­jej bawialni z wyso­kim sufi­tem. Tutaj czuł się zupeł­nie zado­wo­lony. W końcu to tutaj zaczy­nało się praw­dziwe życie. Tu spał, jadał śnia­da­nia, czy­tał i przyj­mo­wał gości.

Sam budy­nek, pocho­dzący z końca lat dzie­więć­dzie­sią­tych, był dosyć ciemny. Ze względu na stale rosnący popyt na małe miesz­ka­nia, każde pię­tro zostało prze­bu­do­wane i wynaj­mo­wane oddziel­nie. Apar­ta­ment Anthony’ego, który znaj­do­wał się na pierw­szym pię­trze, był naj­bar­dziej atrak­cyjny ze wszyst­kich.

Bawial­nia miała ele­gancki wysoki sufit i trzy duże okna wycho­dzące na Pięć­dzie­siątą Drugą Ulicę. Była urzą­dzona w dość eklek­tycz­nym stylu, pozba­wiona sztyw­nej atmos­fery, prze­stronna, a jed­no­cze­śnie przy­tulna i pełna pro­stoty. Nie pach­niała ani dymem, ani kadzi­dłem – była wysoka i bla­do­nie­bie­ska. Znaj­do­wała się tam głę­boka i miękka kanapa z brą­zo­wej skóry, która aż zapra­szała do drzemki. Był tam też wysoki para­wan z chiń­skiej laki, ozdo­biony geo­me­trycz­nymi posta­ciami ryba­ków i myśli­wych w czar­nym i zło­tym kolo­rze, a za nim, w rogu, usta­wiony był wielki fotel, przy któ­rym stała poma­rań­czowa lampa. W kominku umiesz­czona była poczer­niała od dymu tar­cza her­bowa.

Z bawialni droga wio­dła do jadalni, która była zupeł­nie nie­wy­ko­rzy­stana, gdyż Anthony jadał w domu tylko śnia­da­nia, i dalej, przez sto­sun­kowo długi kory­tarz, do serca i cen­tral­nego punktu miesz­ka­nia – sypialni i łazienki.

Oba te pomiesz­cze­nia były olbrzy­mie. Sypial­nia była tak wysoka, że nawet wiel­kie łoże z bal­da­chi­mem wyda­wało się niewiel­kie. Pod­łogę pokry­wał egzo­tyczny i miękki niczym runo dywan z pur­pu­ro­wego weluru. Nato­miast łazienka miała nastrój zupeł­nie odmienny – była wesoła, jasna, bar­dzo przy­tulna, a nawet lekko fry­wolna. Na ścia­nach wisiały foto­gra­fie czte­rech sław­nych i pięk­nych gwiazd sceny teatral­nej: Julii San­der­son w roli „Sło­necz­nej dziew­czyny”, Iny Cla­ire jako „Kwa­kierki”, Bil­lie Burke w sztuce „Uwaga, świeżo malo­wane” i Hazel Dawn jako „Różowa dama”. Mię­dzy foto­gra­fiami Bil­lie Burke i Hazel Dawn wisiała rycina przed­sta­wia­jąca zaśnie­żone pole oświe­tlone zim­nym bla­skiem słońca, co w opi­nii Anthony’ego sym­bo­li­zo­wało zimny prysz­nic.

Znaj­do­wała się tam rów­nież olbrzy­mia i głę­boka wanna wypo­sa­żona w pomy­słową pod­stawkę na książki. Obok wanny stała szafa ścienna, wypeł­niona po brzegi bie­li­zną, którą można było obdzie­lić trzech męż­czyzn, oraz całą gamą kra­wa­tów. Na pod­ło­dze, zamiast zwy­czaj­nego dywa­nika, leżał piękny dywan, rów­nie miękki jak ten w sypialni, który zda­wał się maso­wać mokre stopy wycho­dzące z wanny…

Krótko mówiąc, było to pomiesz­cze­nie niczym z baśni i łatwo było zro­zu­mieć, że tutaj wła­śnie Anthony ubie­rał się, ukła­dał nie­na­ganną fry­zurę i prak­tycz­nie robił wszystko poza spa­niem i jedze­niem. Łazienka była jego naj­więk­szą dumą. Czuł, że gdyby miał uko­chaną, to wła­śnie tutaj powie­siłby jej por­tret, naprze­ciwko wanny – tak, aby mógł na nią patrzeć i kon­tem­plo­wać jej urodę, zazna­jąc paru­ją­cej i koją­cej kąpieli.

Ani nie przędzie, ani nie tka

ANI NIE PRZĘ­DZIE, ANI NIE TKA

Miesz­ka­nie utrzy­my­wał w czy­sto­ści angiel­ski słu­żący o jakże wła­ści­wym, teatral­nie wręcz przy­sta­ją­cym nazwi­sku Bounds. Jedy­nym jego man­ka­men­tem było to, że nosił nie­wy­kroch­ma­lony koł­nie­rzyk. Gdyby Bounds pra­co­wał wyłącz­nie dla Anthony’ego, defekt ten zostałby natych­miast usu­nięty. Nie­stety, obsłu­gi­wał on rów­nież dwóch innych dżen­tel­me­nów z sąsiedz­twa i Anthony miał go na wyłącz­ność od ósmej do jede­na­stej rano. Przy­by­wał równo z listo­no­szem i zabie­rał się do przy­go­to­wy­wa­nia śnia­da­nia. O dzie­wią­tej trzy­dzie­ści budził Anthony’ego, pocią­ga­jąc za koł­drę i mówiąc do niego coś zde­cy­do­wa­nym gło­sem, ale Anthony ni­gdy nie pamię­tał dokład­nie co. Mógł jedy­nie podej­rze­wać, że nie było to nic miłego. Następ­nie Bounds ser­wo­wał śnia­da­nie na sto­liku w bawialni, słał łóżko i, zapy­taw­szy nieco wro­gim tonem, czy to już wszystko, wycho­dził.

Przy­naj­mniej raz w tygo­dniu przed połu­dniem Anthony spo­ty­kał się ze swoim makle­rem. Dochody z odse­tek od spadku po matce wyno­siły nieco poni­żej sied­miu tysięcy rocz­nie. Dzia­dek Anthony’ego, który poza spo­rym kie­szon­ko­wym nie wspie­rał finan­sowo swo­jego syna, uwa­żał, że taka kwota była w pełni wystar­cza­jąca, aby zaspo­koić potrzeby wnuka. Jed­nak w każde święta Bożego Naro­dze­nia wysy­łał Anthony’emu obli­ga­cje o war­to­ści pię­ciu­set dola­rów, które Anthony zazwy­czaj sprze­da­wał, gdyż jak zwy­kle nie za bar­dzo potra­fił zwią­zać koniec z koń­cem.

Spo­tka­nia z makle­rem miały cza­sem cha­rak­ter bar­dziej towa­rzy­ski, a cza­sami przy­bie­rały postać dys­ku­sji na temat ryzyka wyni­ka­ją­cego z inwe­sty­cji dają­cych zysk w wyso­ko­ści ośmiu pro­cent, lecz Anthony zawsze wycho­dził zado­wo­lony. Olbrzymi budy­nek spółki powier­ni­czej wyda­wał się łączyć go już na zawsze z innymi boga­czami, u któ­rych podzi­wiał soli­dar­ność. Czuł, że został we wła­ściwy spo­sób wpro­wa­dzony w zawiłe aspekty hie­rar­chii w świe­cie finan­sów. Kiedy przy­glą­dał się zakrzą­ta­nym ludziom prze­mie­rza­ją­cym kory­ta­rze, czuł się dziw­nie bez­piecz­nie – tak jak wtedy, gdy roz­my­ślał o pie­nią­dzach dziadka, a może nawet bar­dziej, gdyż for­tuna dziadka przy­po­mi­nała nieco pożyczkę na żąda­nie udzie­loną Ada­mowi Pat­chowi przez los za jego cno­tli­wość. Nato­miast pie­nią­dze, które miał w cen­trum mia­sta, wyda­wały mu się zgro­ma­dzone w wyniku nie­zmie­rzo­nej siły woli i były, w spo­sób bar­dziej defi­ni­tywny i dobitny – pie­niędzmi.

I choć Anthony musiał bar­dzo uwa­żać, na co wydaje swoje przy­chody, nie narze­kał, że są one zbyt małe. Był pewien, że nadej­dzie kie­dyś ten dzień, gdy zosta­nie milio­ne­rem, a do tego czasu jego raison d’etre było pisa­nie teo­re­tycz­nych roz­pra­wek na temat papieży w epoce rene­sansu. A wszystko to zaczęło się od roz­mowy, jaką prze­pro­wa­dził z dziad­kiem po powro­cie z Rzymu.

Choć miał cichą nadzieję, że dzia­dek nie będzie już żył, w roz­mo­wie tele­fo­nicz­nej dowie­dział się, że Adam Patch miał się cał­kiem dobrze. Ukrył jed­nak swoje roz­cza­ro­wa­nie i udał się tak­sówką do Tar­ry­town. Po prze­je­cha­niu pię­ciu mil od sta­cji tak­sówka wje­chała na pięk­nie utrzy­maną drogę do posia­dło­ści, wijącą się wśród labi­ryntu chro­nią­cych ją murów i dru­cia­nych ogro­dzeń, gdyż, jak mawiali oko­liczni miesz­kańcy, wszy­scy wie­dzieli, że kiedy zwy­ciężą socja­li­ści, jedną z pierw­szych ofiar z pew­no­ścią będzie stary Zrzęda.

Anthony się spóź­nił. Jego dzia­dek, ten czci­godny filan­trop, cze­kał na niego w prze­szklo­nym salo­nie, prze­glą­da­jąc już po raz drugi poranne gazety. Jego sekre­tarz, Edward Shut­tle­worth, który wcze­śniej wiódł nie­cne życie hazar­dzi­sty, hulaki i ogól­nie rzecz bio­rąc potę­pieńca, wpro­wa­dził Anthony’ego do pokoju i wska­zał na swo­jego zbawcę i dobro­czyńcę jak na bez­cenny skarb.

Z powagą uści­snęli sobie dło­nie. – Bar­dzo się cie­szę, że dzia­dek czuje się już lepiej – powie­dział Anthony.

Star­szy Patch spoj­rzał na swój zega­rek, zacho­wu­jąc się tak, jak gdyby nie widzieli się zale­d­wie od tygo­dnia.

– Znowu pociąg się spóź­nił? – zapy­tał na pozór łagod­nym gło­sem.

Bar­dzo nie lubił cze­kać na wnuka. Był prze­ko­nany (choć cał­kiem nie­słusz­nie), że od dziecka był zawsze bar­dzo skru­pu­latny i punk­tu­alny do prze­sady i że temu wła­śnie zawdzię­czał swój suk­ces w życiu.

– W tym mie­siącu bar­dzo czę­sto się spóź­nia – stwier­dził z lekką wymówką w gło­sie, a następ­nie, wes­tchnąw­szy głę­boko, powie­dział: – Usiądź pro­szę.

Anthony przy­pa­try­wał się dziad­kowi ze skry­wa­nym podzi­wem, który zawsze czuł na jego widok. Trudno było sobie wyobra­zić, że ten słaby, nie­zbyt inte­li­gentny star­szy pan, mający taką wła­dzę, że wbrew temu, co twier­dziły bru­kowce, byłby w sta­nie kupić dusze prak­tycz­nie wszyst­kich ludzi w kraju, był kie­dyś różo­wiut­kim nie­mow­lę­ciem.

Jego sie­dem­dzie­się­cio­pię­cio­let­nie życie można było porów­nać do cza­ro­dziej­skiego mie­cha – przez pierw­sze dwa­dzie­ścia pięć lat był pełen życia, a przez ostat­nie – jakby wyssany ze wszyst­kiego. Cała jego postać wyda­wała się coraz bar­dziej skur­czona i pozba­wiona ener­gii – policzki, pierś, ręce i nogi. Miał coraz mniej zębów, ciemne worki pod oczyma, prze­rze­dzone włosy. Miej­scami różowa skóra przy­brała sza­rawy, a gdzie­nie­gdzie żół­tawy odcień, przy­po­mi­na­jąc nieco dzie­cięcy rysu­nek. Sta­rość zaata­ko­wała rów­nież jego duszę i rozum. Spra­wiła, że nocami budził się zlany zim­nym potem, zapła­kany i prze­ra­żony, a za dnia był coraz bar­dziej podejrz­liwy, choć jed­no­cze­śnie dzie­cin­nie łatwo­wierny. Jego zapał prze­mie­nił się w dzie­siątki łagod­nych, ale bar­dzo uciąż­li­wych obse­sji; ener­gia prze­isto­czyła się w zdzie­cin­niałe roz­draż­nie­nie, a żądzę wła­dzy zastą­piło infan­tylne i nie­do­rzeczne pra­gnie­nie stwo­rze­nia na ziemi kra­iny pie­śni i muzyki.

Po zwy­cza­jo­wej wymia­nie uprzej­mo­ści Anthony poczuł się w obo­wiązku przed­sta­wie­nia swo­ich pla­nów na przy­szłość. Jed­nakże błysk w oku dziadka powstrzy­mał go od wyja­wie­nia zamiaru osie­dle­nia się za gra­nicą. Ocze­ki­wał, że Shut­tle­worth będzie na tyle tak­towny, aby wyjść z pokoju – nie zno­sił tego czło­wieka – ale sekre­tarz roz­siadł się bez­czel­nie w fotelu buja­nym i przy­glą­dał się wnu­kowi i dziad­kowi swo­imi wybla­kłymi oczyma.

– Skoro już wró­ci­łeś, musisz zacząć coś robić – powie­dział dzia­dek cichym gło­sem – coś osią­gnąć, coś zosta­wić po sobie na tym świe­cie. Anthony grzecz­nie odcze­kał, aż skoń­czy, a następ­nie zasu­ge­ro­wał:

– Myśla­łem, że może mógł­bym zająć się pisa­niem…

Adam Patch skrzy­wił się, wyobra­ża­jąc sobie rodzin­nego poetę z dłu­gimi wło­sami i trzema kochan­kami.

–… o histo­rii – dokoń­czył Anthony.

– O histo­rii? Histo­rii czego? Wojny sece­syj­nej? Rewo­lu­cji?

– Ależ nie, pro­szę dziadka. Histo­rii śre­dnio­wie­cza. Jed­no­cze­śnie w gło­wie powstała mu myśl o histo­rii papieży rene­sansu, napi­sa­nej z innego punktu widze­nia. Zado­wo­lony był, że zamiast tego powie­dział śre­dnio­wie­cze.

– Śre­dnio­wie­cza? A dla­czego nie wła­snego kraju? Przy­naj­mniej o tym masz jakieś poję­cie.

– No cóż, wie dzia­dek, miesz­ka­łem tak długo za gra­nicą…

– Zupeł­nie nie rozu­miem, dla­czego miał­byś pisać o śre­dnio­wie­czu. Nie na darmo zwane jest mrocz­nym wie­kiem. Nikt tak naprawdę nie wie, co się wtedy wyda­rzyło i nikogo to nie obcho­dzi, no może z wyjąt­kiem faktu, że już się skoń­czyło. Cią­gnął tak przez następne kilka minut, narze­ka­jąc na bez­u­ży­tecz­ność takich infor­ma­cji, wspo­mniaw­szy oczy­wi­ście o inkwi­zy­cji i „zepsu­ciu moral­nym klasz­to­rów”. A potem zasu­ge­ro­wał:

– Myślisz, że będziesz w sta­nie pod­jąć pracę w Nowym Jorku… czy też może nie zamie­rzasz w ogóle pra­co­wać? – dodał z lekko wyczu­wal­nym cyni­zmem.

– Ależ skąd, oczy­wi­ście, że zamie­rzam.

– No to kiedy zamie­rzasz skoń­czyć?

– Muszę naj­pierw opra­co­wać plan i czeka mnie jesz­cze dużo lek­tury.

– Myśla­łem, że wystar­cza­jąco dużo się już naczy­ta­łeś.

Anthony rap­tow­nie zakoń­czył prze­cią­ga­jącą się roz­mowę. Wstał, spoj­rzał na zega­rek i stwier­dził, że jest umó­wiony na spo­tka­nie z makle­rem. Zamie­rzał zostać u dziadka przez kilka dni, ale był bar­dzo zmę­czony i poiry­to­wany po cięż­kiej prze­pra­wie przez ocean, i nie miał ochoty na wysłu­chi­wa­nie kry­tyki z jego strony. Więc po pro­stu obie­cał przy­je­chać znowu za parę dni.

Jed­nak to wła­śnie dzięki tej roz­mo­wie zaczął myśleć o pracy, jako sta­łym zaję­ciu. Przez cały następny rok pra­co­wał nad spo­rzą­dze­niem listy tek­stów źró­dło­wych, a nawet zaczął eks­pe­ry­men­to­wać z tytu­łami roz­dzia­łów i roz­pla­no­wa­niem tre­ści. Nie­stety, nie udało mu się napi­sać nawet jed­nego zda­nia i nie zapo­wia­dało się, że kie­dy­kol­wiek będzie ina­czej. Nie robił nic i – wbrew wszel­kiej logice – był cał­kiem z sie­bie zado­wo­lony.

Popołudnie

POPO­ŁU­DNIE

Pew­nego miłego dnia w poło­wie przy­jem­nego tygo­dnia w paź­dzier­niku 1913 roku, kiedy pro­mie­nie słońca oświe­tlały ulice, a atmos­fera była znu­żona cię­ża­rem opa­da­ją­cych liści, Anthony sie­dział leni­wie przy otwar­tym oknie, koń­cząc roz­dział „Ere­whon”. Tak przy­jem­nie było ziew­nąć sobie około pią­tej, rzu­cić książkę na stół i udać się do łazienki, nucąc po dro­dze.

– Do… cie­bie… pię­ę­ę­ękna pani – śpie­wał pod nosem, odkrę­ca­jąc kran.

– Patrzę… na… cie­bie… moja pię­ę­ękna pani, a moje… serce… pła­cze… – zaczął śpie­wać gło­śniej, prze­krzy­ku­jąc szum wody napeł­nia­ją­cej wannę. Kiedy jego wzrok padł na foto­gra­fię Hazel Dawn wiszącą na ścia­nie, przy­ło­żył do ramie­nia wyima­gi­no­wane skrzypce i zaczął pie­ścić je deli­kat­nie nie­wi­dzial­nym smycz­kiem. Nucił przez zaci­śnięte wargi, naśla­du­jąc dźwięk tego instru­mentu. Po chwili zaprze­stał gra­nia. Roze­braw­szy się, przy­brał postawę niczym atleta w tygry­siej skó­rze, widziany kie­dyś na rekla­mie. Przy­glą­dał się sobie z nie­skry­wa­nym zado­wo­le­niem, a potem spraw­dził stopą, czy aby woda nie jest za gorąca. Przy­krę­cił nieco kran i, postę­ku­jąc nieco, usiadł w wan­nie.

Kedy przy­zwy­czaił się już do gorą­cej wody, zapadł w stan sen­nego zado­wo­le­nia. Po skoń­czo­nej kąpieli pla­no­wał ubrać się i udać na spa­cer wzdłuż Pią­tej Alei do hotelu Ritz, gdzie umó­wił się na obiad ze swo­imi naj­bliż­szymi kom­pa­nami, Dic­kiem Cara­me­lem i Mau­rym Noblem. Po obie­dzie wybie­rał się z Mau­rym do teatru, a Cara­mel praw­do­po­dob­nie będzie chciał wró­cić do domu i pra­co­wać nad książką, która powinna być gotowa już nie­długo.

Anthony był zado­wo­lony, że to nie on będzie pra­co­wać nad swoją książką. Odrazą prze­peł­niała go myśl, że ma zasiąść do pracy i wynaj­dy­wać nie tylko słowa, w jakie miałby ubrać swoje myśli, ale rów­nież wybie­rać myśli, jakie warto byłoby ubrać w słowa. Wyda­wało mu się to absur­dalne i zupeł­nie nie­do­rzeczne.

Wyszedł z wanny i zaczął się bar­dzo dokład­nie wycie­rać niczym sumienny pucy­but. Potem udał się do sypialni i pogwiz­du­jąc dzi­waczną i nie­roz­po­zna­walną melo­dię, zaczął prze­cha­dzać się po pokoju, ubie­ra­jąc się powoli i roz­ko­szu­jąc mięk­ko­ścią dywanu pod sto­pami.

Zapa­lił papie­rosa, wyrzu­cił zapałkę przez okno, a następ­nie zatrzy­mał się gwał­tow­nie, trzy­ma­jąc papie­ros kilka cen­ty­me­trów od na wpół uchy­lo­nych ust. Jego wzrok przy­cią­gnęła jaskrawa plamka na dachu sto­ją­cego opo­dal domu.

Była to dziew­czyna w czer­wo­nym szla­froczku, z pew­no­ścią jedwab­nym, susząca sobie włosy w gorą­cych jesz­cze pro­mie­niach popo­łu­dnio­wego słońca. Gwizd zamarł w nie­ru­cho­mym powie­trzu prze­peł­nia­ją­cym pokój; pod­szedł ostroż­nie do okna i wyobra­ził sobie, że dziew­czyna jest bar­dzo piękna. Oparł­szy oba łok­cie na leżą­cej na para­pe­cie poduszce tego samego koloru co jej strój, spo­glą­dała w dół na ulicę, skąd dobie­gały głosy bawią­cych się dzieci.

Przy­glą­dał się jej przez kilka minut. Zbu­dziło się w nim coś, czego nie można było wytłu­ma­czyć cie­płym zapa­chem popo­łu­dnio­wego powie­trza czy trium­falną żywo­ścią czer­wieni. Był prze­ko­nany, że dziew­czyna jest piękna. Pojął nagle, że naj­bar­dziej pocią­gała go dzie­ląca ich odle­głość, nie ta rzadka, ale jakże cenna odle­głość duchowa, ale ta, którą można zmie­rzyć w ziem­skich metrach. Roz­dzie­leni byli jesien­nym powie­trzem, dachami budyn­ków i nie­wy­raź­nymi gło­sami. A mimo to, przez nie­wy­tłu­ma­czalną chwilę, która z prze­korą zatrzy­mała się w cza­sie, czuł zachwyt, jakiego nie poczuł nawet pod­czas naj­głęb­szego poca­łunku.

Skoń­czył się ubie­rać, wyjął czarną muszkę i sta­ran­nie ją zawią­zał, sto­jąc przed potrój­nym lustrem w łazience. A potem, w nagłym pory­wie, pobiegł do sypialni i znowu wyj­rzał przez okno. Kobieta stała teraz wypro­sto­wana, z odrzu­co­nymi na plecy wło­sami, dzięki czemu mógł się jej dokład­nie przyj­rzeć. Była gruba, mocno po trzy­dzie­stce i zupeł­nie prze­ciętna. Cmok­nąw­szy z dez­apro­batą, wró­cił do łazienki i przy­cze­sał włosy.

– Do… cie­bie… pię­ę­ę­ękna pani – śpie­wał cicho.

– Patrzę… na… cie­bie…

A potem przy­gła­dził błysz­czące włosy ostat­nim muśnię­ciem szczotki, wyszedł z domu i udał się Piątą Aleją do Ritz-Carl­ton.

Trzej mężczyźni

TRZEJ MĘŻ­CZYŹNI

Jest godzina siódma. Anthony i jego przy­ja­ciel Maury Noble sie­dzą przy naroż­nym sto­liku na chłod­nym dachu. Maury Noble wygląda zupeł­nie jak duży, szczu­pły i impo­nu­jący kot. Ma wąskie oczy, które nie­ustan­nie mruży. Jego włosy są gładko przy­li­zane niczym futerko kocię­cia wyli­zane przez jego olbrzy­mią matkę. Za cza­sów stu­diów w Harvar­dzie Maury’ego uwa­żano powszech­nie za naj­bar­dziej ory­gi­nalną i bły­sko­tliwą osobę na całym roku – był ele­gancki, spo­kojny, był jed­nym z wybrań­ców.

To wła­śnie jego Anthony uważa za swo­jego naj­lep­szego przy­ja­ciela. Jest on jedy­nym spo­śród wszyst­kich zna­jo­mych, któ­rego Anthony podzi­wia i któ­remu, choć nie chce się do tego przy­znać, zazdro­ści.

Oby­dwaj cie­szą się ze spo­tka­nia – patrzą na sie­bie oczyma prze­peł­nio­nymi życz­li­wo­ścią, radu­jąc się, że mogą się znowu zoba­czyć po krót­kiej roz­łące. Czują się bar­dzo zre­lak­so­wani w swoim towa­rzy­stwie, ogar­nięci nowo zna­le­zio­nym spo­ko­jem. Maury Noble, ze swoją absur­dal­nie kocią twa­rzą, pra­wie mru­czy z zado­wo­le­nia. A Anthony, który zazwy­czaj nie może sobie zna­leźć miej­sca, jest teraz zupeł­nie spo­kojny.

Pogrą­żeni są w roz­mo­wie, jaką zazwy­czaj pro­wa­dzą męż­czyźni przed trzy­dziestką lub tacy, któ­rzy są w głę­bo­kim stre­sie.

ANTHONY: Jest siódma. Gdzie jest Cara­mel? (z nie­cier­pli­wo­ścią) Niech­że już skoń­czy tę nie­skoń­czoną powieść. Jestem głodny.

MAURY: Ma już nowy tytuł. „Dia­blica” – nie­zły, co?

ANTHONY (z zain­te­re­so­wa­niem): „Dia­blica”? Aha, że niby „wyje”… Cał­kiem nie­zły! Cał­kiem nie­zły… jak myślisz?

MAURY: Zupeł­nie nie­zły. Która to godzina?

ANTHONY: Siódma.

MAURY (mru­żąc oczy – nie z nie­za­do­wo­le­niem, ale raczej z lekką dez­apro­batą): Ostat­nio dopro­wa­dził mnie do wście­kło­ści.

ANTHONY: Dla­czego?

MAURY: Cią­gle coś notuje.

ANTHONY: Mnie też to dener­wuje. Powie­dzia­łem coś wczo­raj wie­czo­rem, co chciał użyć w książce, ale zapo­mniał, co to było i wściekł się na mnie. Powie­dział: „Nie możesz choć na chwilę się sku­pić?”. A ja na to: „Zanu­dzasz mnie na śmierć. Jak mam to pamię­tać?”.

(Na twa­rzy MAURY’EGO poja­wia się lekki uśmiech).

MAURY: Dick wcale nie jest bar­dziej spo­strze­gaw­czy niż inni. Po pro­stu wię­cej rze­czy zapi­suje.

ANTHONY: To cał­kiem godny podziwu talent.

MAURY: Doprawdy. Godny podziwu!

ANTHONY: I jest też pełen ener­gii – ambit­nej, dobrze ukie­run­ko­wa­nej ener­gii. Jest taki zabawny – bar­dzo eks­cy­tu­jący i inspi­ru­jący. Cza­sami aż dech mi zapiera, gdy jestem w jego towa­rzy­stwie.

MAURY: Święta prawda.

(Zapada chwila mil­cze­nia, a potem):

ANTHONY (z peł­nym prze­ko­na­niem na swo­jej szczu­płej i lekko nie­pew­nej twa­rzy): Ale ta ener­gia nie jest nie­wy­czer­pana. Pew­nego dnia go opu­ści, a wraz z nią jego cał­kiem pokaźny talent i pozo­sta­nie z niego cień czło­wieka – zastra­szo­nego, samo­lub­nego i roz­ga­da­nego.

MAURY (ze śmie­chem): Sie­dzimy tu sobie i sta­ramy się wza­jem­nie prze­ko­nać, że nasz mały Dick jest mniej wraż­liwy niż my. Założę się, że uważa się za lep­szego od innych, no wiesz, że jego umysł twórcy jest wię­cej wart niż umysł kry­tyczny i takie tego.

ANTHONY: Z pew­no­ścią. Ale się myli. Ma ten­den­cję do entu­zja­zmo­wa­nia się byle głup­stwem. Gdyby nie to, że absor­buje go realizm i że dla­tego musi przy­bie­rać pozę cynika, byłby… byłby cał­kiem nie­złym przy­wódcą reli­gij­nym na uczelni. Jest ide­ali­stą. Dokład­nie. On tak nie uważa, gdyż odrzu­cił wiarę chrze­ści­jań­ską. Pamię­tasz go z cza­sów stu­diów? Poły­kał po pro­stu wszyst­kie książki każ­dego autora po kolei, ich poglądy, styl pisa­nia i postaci, Che­ster­tona, Shawa, Wel­lsa, wszyst­kich…

MAURY (na­dal roz­my­śla­jąc o tym, co powie­dział):

Pamię­tam.

ANTHONY: To prawda. Uro­dzony fana­tyk. Weźmy cho­ciażby sztukę…

MAURY: Lepiej coś zamówmy. On zaraz…

ANTHONY: Pew­nie. Zama­wiamy. Powie­dzia­łem mu…

MAURY: O, idzie. Zobacz… zaraz wpad­nie na tego kel­nera. (Pod­nosi do góry palec niczym miękki i przy­ja­zny pazur). Jesteś naresz­cie, Cara­mel.

NOWY GŁOS (gwał­tow­nie): Cześć, Maury. Witam cię, Anthony Com­stock Patch. Jak się miewa wnuk sta­rego Adama? Debiu­tantki na­dal za tobą sza­leją, co?

RICHARD CARA­MEL jest niskim blon­dy­nem, wyły­sieje przed czter­dziestką. Ma żół­tawe oczy – jedno przej­rzy­ste, a dru­gie mętne jak mętna woda – i wypu­kłe czoło, zupeł­nie jak u nie­mow­laka z komik­sów. Cała jego postać jest pełna wypu­kło­ści: wypu­kły brzuch, słowa wydają się uwy­pu­klać w jego ustach, nawet kie­sze­nie smo­kinga są wypu­kłe, jakby się tym zara­ziły – muszą prze­cież pomie­ścić pomięte roz­kłady jazdy, pro­gramy i prze­różne świstki, na któ­rych Cara­mel coś tam bazgrze, marsz­cząc przy tym swoje żółte oczy i uci­sza­jąc wszyst­kich lewą ręką.

Pod­cho­dzi do stołu i wita się z ANTHO­NYM I MAU­RYM, ści­ska­jąc im dło­nie. Jest jed­nym z tych ludzi, któ­rzy zawsze ści­skają dło­nie na powi­ta­nie, nawet gdy widzieli się zale­d­wie godzinę temu.

ANTHONY: Witaj, Cara­mel. Miło cię widzieć. Naj­wyż­szy czas, żeby się pośmiać.

MAURY: Spóź­ni­łeś się. Goni­łeś listo­no­sza po ulicy, czy co? Wła­śnie cię obga­dy­wa­li­śmy.

DICK (patrząc na ANTHON’EGO swoim przej­rzy­stym okiem): Coś ty powie­dział? Powtórz, żebym mógł zapi­sać. Musia­łem dziś wyciąć trzy tysiące słów z czę­ści pierw­szej.

MAURY: Co za szla­chetny esteta. A ja tu sie­dzę i wle­wam alko­hol do żołądka.

DICK: W to aku­rat nie wąt­pię. Założę się, że sie­dzi­cie tu już od godziny, gada­jąc o trun­kach.

ANTHONY: Ni­gdy nam się nie urywa film, mój chłop­cze.

MAURY: I ni­gdy nie zabie­ramy do domu pań spo­tka­nych po pijaku.

ANTHONY: A wszyst­kie nasze przy­ję­cia są dosyć nadęte.

DICK: Tylko głupcy chwalą się „mocną głową”! Pro­blem w tym, że oby­dwaj nale­ży­cie do osiem­na­stego wieku. Do szkoły sta­rych angiel­skich dzie­dzi­ców. Pij po cichu, aż sto­czysz się pod stół. I ni­gdy nie baw się za dobrze. Bo to abso­lut­nie nie ucho­dzi.

ANTHONY: Założę się, że to z roz­działu szó­stego.

DICK: Idzie­cie do teatru?

MAURY: Tak. Zamie­rzamy spę­dzić wie­czór na głę­bo­kich roz­my­śla­niach o pro­ble­mach życio­wych. Sztuka ma bar­dzo zwię­zły tytuł „Kobieta”. Zakła­dam, że za to „zapłaci”.

ANTHONY: Rany Boskie! To na to idziemy? Lepiej pójdźmy jesz­cze raz na rewię.

MAURY: Znu­dziła mi się już. Widzia­łem to trzy razy. (Zwraca się do DICKA) Za pierw­szym razem wyszli­śmy po pierw­szym akcie i natknę­li­śmy się na wspa­niały bar. A potem wró­ci­li­śmy, ale nie do tego teatru.

ANTHONY: I przez dłuż­szy czas kłó­ci­li­śmy się z jakąś młodą, prze­ra­żoną parą, twier­dząc, że zajęli nasze miej­sca.

DICK (mówiąc do sie­bie): Myślę… że kiedy już skoń­czę następną powieść i sztukę, i może zbiór opo­wia­dań, zabiorę się za kome­dię muzyczną.

MAURY: Wiem, wiem… z tek­stem tak inte­lek­tu­al­nym, że nikt tego nie będzie słu­chać. A wszy­scy kry­tycy będą jęczeć i wzdy­chać do dobrych, sta­rych dzieł Gil­berta i Sul­li­vana. A ja na­dal będę błysz­czeć niczym bły­sko­tli­wie bez­sen­sowna postać na tym bez­sen­sow­nym świe­cie.

DICK (pom­pa­tycz­nie): Sztuka nie jest bez­sen­sowna.

MAURY: Ależ jest, sama w sobie. Nato­miast stara się nadać życiu wię­cej sensu.

ANTHONY: Innymi słowy wystę­pu­jesz na wiel­kiej sce­nie, gdzie na widowni sie­dzą same duchy.

MAURY: Ale ty i tak się będziesz bar­dzo sta­rać.

ANTHONY (do Maury’ego): Wręcz prze­ciw­nie, po co w ogóle pisać, jeżeli świat nie ma sensu? Już sama próba nada­nia mu sensu jest bez­sen­sowna.

DICK: No cóż, nawet jeżeli tak jest, bądź przy­zwo­itym prag­ma­ty­kiem i daj bied­nym ludziom chęć do życia. Chcesz naprawdę, żeby wszy­scy uwie­rzyli w te sofi­styczne bzdury?

ANTHONY: Myślę, że tak.

MAURY: Ależ nie, mój panie! Uwa­żam, że wszyst­kich ludzi w Ame­ryce, z kil­koma wyjąt­kami, należy zmu­sić, aby przy­jęli bar­dzo sztywne normy moralne… rzym­sko­ka­to­lic­kie na ten przy­kład. Nie mam nic prze­ciwko kon­wen­cjo­nal­nej moral­no­ści. Nato­miast draż­nią mnie pod­rzędni here­tycy, któ­rzy papu­gują bar­dziej wyra­fi­no­wane poglądy i przy­bie­rają pozę swo­body moral­no­ści, na którą by­naj­mniej nie zasłu­gują ze względu na brak inte­li­gen­cji.

(Kel­ner przy­nosi zupę i to, co MAURY chciał jesz­cze powie­dzieć, zostało na zawsze stra­cone).

Noc

NOC

Po kola­cji udali się do konika i za wysoką cenę kupili bilety na nową kome­dię muzyczną pod tytu­łem „Sza­lona zabawa”. Przy­sta­nęli na chwilę w foyer, aby rzu­cić okiem na wcho­dzącą publicz­ność. Były tam pele­ryny uszyte z wie­lo­ko­lo­ro­wego jedwa­biu i futra; były tam klej­noty kapiące z rąk, szyj i uszu bia­łych i różo­wych; były też nie­zli­czone, błysz­czące od świa­teł jedwabne kape­lu­sze; były i buty: złote i brą­zowe, czer­wone i czarne lakierki; koafiury pię­trzące się na gło­wach pań i przy­li­zane włosy dan­dy­sów… a przede wszyst­kim było to wesołe morze ludzi, falu­jące, pod­no­szące się i opa­da­jące, roz­ga­dane, roz­chi­cho­tane, spie­nione, o leni­wie toczą­cych się falach, wpły­wa­jące skrzą­cym się stru­mie­niem do sztucz­nego jeziora śmie­chu.

Po przed­sta­wie­niu roz­stali się… Maury uda­wał się na tańce do Sherry’s, a Anthony do domu, spać.

Powoli prze­ci­skał się przez tłum wie­czor­nych prze­chod­niów na Times Squ­are – rzadko kiedy tak piękny, niczym kar­na­wał z wyści­giem powo­zów i tysią­cami widzów. Wokół niego, jak w kalej­do­sko­pie, wiro­wały twa­rze dziew­cząt – brzyd­kich, brzyd­kich jak noc, za gru­bych i zbyt chu­dych. Uno­siły się one w jesien­nym powie­trzu jakby zawie­szone na wła­snych gorą­cych i żar­li­wych odde­chach odpły­wa­ją­cych w noc. Tutaj, pomimo swo­jej wul­gar­no­ści, zda­wały się być deli­katne i sub­tel­nie tajem­ni­cze. Ostroż­nie wdy­chał do płuc zapach per­fum i nawet przy­jemną woń palą­cych się papie­ro­sów. Jego wzrok zatrzy­mała na moment piękna bru­netka sie­dząca samot­nie w tak­sówce. W pół­mroku jej oczy suge­ro­wały noc i fiołki, i przez chwilę znowu oży­wiło go dale­kie już wspo­mnie­nie dziew­czyny, któ­rej przy­glą­dał się po połu­dniu.

Minęło go dwóch mło­dych Żydów, któ­rzy roz­ma­wiali gło­śno i roz­glą­dali się dookoła, rzu­ca­jąc infan­tylne i wynio­słe spoj­rze­nia. Ubrani byli w prze­sad­nie obci­słe gar­ni­tury, które wycho­dziły już z mody; posta­wione koł­nie­rzyki ocie­rały się im o grdyki; mieli szare trze­wiki na nogach i szare ręka­wiczki zawie­szone na rącz­kach od laski.

Prze­szedł obok zdez­o­rien­to­wa­nej star­szej kobiety, którą pod oba łok­cie trzy­mało dwóch męż­czyzn, nio­sąc ją pra­wie jak kosz z jaj­kami. Zwra­cali jej gło­śno uwagę na wszyst­kie cuda Times Squ­are i tłu­ma­czyli wszystko tak szybko, że star­sza pani, pró­bu­jąc wysłu­chać ich obu naraz, odwra­cała głowę to w jedną, to w drugą stronę niczym kawa­łek zeschnię­tej skórki poma­rań­czo­wej tar­ga­nej wia­trem. Anthony’ego dobie­gły frag­menty ich roz­mowy:

– Mamo, zobacz, tam jest Astor!

– Patrz! Widzisz ten afisz o wyścigu powo­zów…

– Byli­śmy tam dzi­siaj. Nie, patrz tam!

– Wielki Boże!…

– Martw się, martw, a wychud­niesz jak szczapa. – Do jego uszu dobie­gło od prze­cho­dzą­cej pary modne tego roku powie­dzonko.

– I mówię mu, że…

Szum prze­my­ka­ją­cych tak­só­wek i śmiech – chra­pliwy jak u wrony, nie­koń­czący się i gło­śny – i huk metra dobie­ga­jący spod ziemi, a nad tym wszyst­kim wiru­jące i falu­jące morze świa­teł, które ukła­dały się w błysz­czące linie i koła, i mon­stru­al­nie gro­te­skowe postaci skrzące się na nie­bie.

Z ulgą odda­lił się od tłumu i, niczym ciemny wiatr, owiała go cisza. Minął restau­ra­cję, gdzie na wysta­wie pie­kło się na roż­nie kil­ka­na­ście kur­cza­ków. Od drzwi dole­ciał do niego zapach gorą­cego i różo­wego pie­ką­cego się cia­sta. Szedł dalej. Prze­cho­dząc obok apteki, wdy­chał zapach lekarstw i roz­la­nej wody sodo­wej zmie­szany z miłą wonią kosme­ty­ków, a potem obok chiń­skiej pralni, która na­dal była otwarta i z któ­rej dola­ty­wał duszący i lekko pożół­kły zapach wykroch­ma­lo­nej pościeli. Wszystko to wpro­wa­dziło go w stan przy­gnę­bie­nia. Kiedy doszedł do Szó­stej Alei, zatrzy­mał się w naroż­nym skle­pie tyto­nio­wym, skąd wyszedł już w znacz­nie lep­szym humo­rze. W skle­pie pano­wała miła atmos­fera i poczuł się tam jak czło­wiek spo­wity gra­na­tową mgłą, pozwa­la­jący sobie na chwilę luk­susu.

Wszedł do miesz­ka­nia, usiadł w ciem­no­ści przy otwar­tym oknie fron­to­wym i zapa­lił ostat­niego papie­rosa. Po raz pierw­szy od ponad roku stwier­dził, że bar­dzo lubi Nowy Jork. Mia­sto to nie było pozba­wione rzad­kiej pikan­te­rii, tak powszech­nej na Połu­dniu, ale mimo to ota­czała je atmos­fera samot­no­ści. Choć dora­stał w samot­no­ści, ostat­nio nauczył się jej sta­ran­nie uni­kać – w ciągu ostat­nich kilku mie­sięcy, kiedy nie był z nikim umó­wiony na wie­czór, spie­szył zawsze do jed­nego z klu­bów, szu­ka­jąc towa­rzy­stwa. Tak, bez wąt­pie­nia jest tutaj samot­nie.

Jego papie­ros, z któ­rego dym uno­sił się wokół zasłon niczym lekka, bia­ława mgiełka, żarzył się w ciem­no­ści aż do chwili, gdy zegar na wieży kościoła św. Anny wybił pierw­szą w nocy, dźwię­cząc gło­śno w ciem­no­ści. Zza naj­bliż­szej, cichej i spo­koj­nej prze­cznicy dobie­gał brzmiący jak wer­bel stu­kot kolejki nad­ziem­nej. Gdyby wychy­lił się moc­niej przez okno, mógłby zoba­czyć prze­jeż­dża­jący pociąg, poko­nu­jący ciemny zakręt jak roz­gnie­wany orzeł. Przy­po­mniała mu się prze­czy­tana nie­dawno powieść fan­ta­styczna, w któ­rej lata­jące pociągi zrzu­cały bomby na mia­sta. Przez chwilę wyobra­ził sobie, że Washing­ton Squ­are wypo­wie­dział wojnę Cen­tral Park i że mknący na pół­noc pociąg wyła­do­wany był bitwą i nagłą śmier­cią. Po chwili jed­nak ilu­zja pry­sła; pociąg odda­lał się, a stu­kot kół cichł coraz bar­dziej, przy­po­mi­na­jąc już tylko szum skrzy­deł orła.

Dobie­gał do niego rów­nież nie­prze­rwany dźwięk klak­so­nów samo­cho­dów prze­jeż­dża­ją­cych Piątą Aleją, ale na jego ulicy pano­wała cisza i czuł się tutaj bez­piecz­nie, z dala od groź­nego zgiełku życia, oddzie­lony od niego drzwiami, dłu­gim kory­ta­rzem i wła­sną, bez­pieczną niczym przy­stań sypial­nią – naresz­cie bez­pieczny! Świa­tło latarni wpa­da­jące do okna lśniło jak księ­życ, choć może było jaśniej­sze i pięk­niej­sze niż księ­życowe.

Wspomnienia z raju

WSPO­MNIE­NIA Z RAJU

Pięk­ność, która rodzi się na nowo co sto lat, sie­działa w swo­jego rodzaju pocze­kalni na dwo­rze, sma­gana podmu­chami bia­łego wia­tru i wśród gdzie­nie­gdzie bły­ska­ją­cych gwiazd. Mru­gały one do niej czule, a wiatr nie­ustan­nie bawił się jej wło­sami. Była istotą nie­zro­zu­miałą, gdyż dusza i ciało sta­no­wiły w niej jedno – piękno jej ciała było kwin­te­sen­cją jej duszy. Two­rzyła jed­ność, któ­rej od wie­ków poszu­ki­wali filo­zo­fo­wie. Sie­działa w tej pocze­kalni owia­nej wia­trem i obla­nej świa­tłem gwiazd już od stu lat, poprze­staw­szy na roz­my­śla­niu nad samą sobą.

Aż wresz­cie nad­szedł czas, aby naro­dzić się ponow­nie. Wes­tchnąw­szy głę­boko, zaczęła długą roz­mowę z gło­sem uno­szą­cym się na wie­trze – roz­mowę, która trwała wiele godzin i któ­rej jedy­nie frag­ment przy­to­czono poni­żej.

PIĘK­NOŚĆ (Jej usta pra­wie nie­ru­chome, oczy zapa­trzone, jak zwy­kle, w głąb wła­snej duszy): Dokąd wie­dzie moja podróż?

GŁOS: Do nowej kra­iny, zupeł­nie ci nie­zna­nej.

PIĘK­NOŚĆ (obra­żona): Nie zno­szę pozna­wać nowych cywi­li­za­cji. Jak długo mam tam pozo­stać tym razem?

GŁOS: Pięt­na­ście lat.

PIĘK­NOŚĆ: A jak zwą to miej­sce?

GŁOS: Jest to naj­bo­gat­sza i naj­pięk­niej­sza kra­ina na ziemi, gdzie naj­mą­drzejsi są jedy­nie nieco mądrzejsi niż naj­głupsi; gdzie władcy mają men­tal­ność dzieci, a pra­wo­dawcy wie­rzą w Świę­tego Miko­łaja; gdzie brzyd­kie kobiety rzą­dzą sil­nymi męż­czy­znami.

PIĘK­NOŚĆ (ze zdu­mie­niem): Słu­cham?

GŁOS (bar­dzo przy­gnę­biony): Zaprawdę, jest to bar­dzo smutne wido­wi­sko. Kobiety o cof­nię­tych pod­bród­kach i bez­kształt­nych nosach cho­dzą sobie bez­kar­nie po świe­cie, roz­ka­zu­jąc „Zrób to!” i „Zrób tamto!”, a wszy­scy męż­czyźni, nawet ci naj­bo­gatsi, ślepo ich słu­chają, zwra­ca­jąc się do nich per „Pani Iksiń­ska” lub „żono”.

PIĘK­NOŚĆ: Ależ to nie może być prawda! Mogę oczy­wi­ście zro­zu­mieć ich posłu­szeń­stwo wobec kobiet peł­nych wdzięku… ale wobec gru­bych kobiet? kości­stych kobiet? kobiet o zapa­dłych policz­kach?

GŁOS: Nie­stety.

PIĘK­NOŚĆ: A co ze mną? Jak ja tam prze­trwam?

GŁOS: No, na pewno nie będzie ci łatwo.

PIĘK­NOŚĆ (po dłuż­szej chwili peł­nego nie­za­do­wo­le­nia mil­cze­nia): A dla­cze­góż nie mogę powró­cić do sta­rych kra­jów, gdzie rosną winne grona, a męż­czyźni prze­ma­wiają uprzej­mym gło­sem albo do kra­iny mórz i stat­ków?

GŁOS: Prze­wi­duje się, że nie­długo będą bar­dzo zajęci.

PIĘK­NOŚĆ: Ach tak!

GŁOS: Twoje życie na ziemi będzie, jak zawsze, prze­mi­jać niczym pomię­dzy jed­nym a dru­gim spoj­rze­niem w zwier­cia­dło docze­snego świata.

PIĘK­NOŚĆ: A kim tam będę? Pro­szę, powiedz!

GŁOS: Z początku mia­łaś udać się tam jako aktorka fil­mowa, ale potem uznano, że nie byłoby to odpo­wied­nie. Swoje pięt­na­ście lat spę­dzisz w prze­bra­niu kobiety, którą zwą dziew­czyną z towa­rzy­stwa.

PIĘK­NOŚĆ: A co to takiego?

(Wśród szumu wia­tru roz­lega się nowy dźwięk, który dla celów niniej­szej opo­wie­ści należy uznać za dra­pa­nie się w głowę przez GŁOS).

GŁOS (po chwili): Jest to taka pod­ra­biana ary­sto­kratka.

PIĘK­NOŚĆ: Pod­ra­biana? A co to zna­czy?

GŁOS: Tego to już dowiesz się na miej­scu. Wiele jest tam pod­ra­bia­nych rze­czy. I sama też będziesz robić wiele takich pod­ra­bia­nych rze­czy.

PIĘK­NOŚĆ (łagod­nym gło­sem): To wszystko brzmi bar­dzo wul­gar­nie.

GŁOS: Bar­dziej, niż ci się wydaje. Przez te pięt­na­ście lat zwać cię będą dziec­kiem rag­time’u, pod­fru­wajką, dziec­kiem jazzu i małym wam­pem. Będziesz tań­czyć nowe tańce z takim samym wdzię­kiem, jak tań­czy­łaś stare.

PIĘK­NOŚĆ (szep­tem): Czy otrzy­mam zapłatę?

GŁOS: Tak jak zwy­kle – będą ci pła­cić miło­ścią.

PIĘK­NOŚĆ (z lek­kim uśmie­chem, który tylko na chwilę roz­ciąga jej nie­ru­chome usta): A czy spodoba mi się, gdy będą mnie nazy­wać dziec­kiem jazzu?

GŁOS (z powagą): Będziesz tym zachwy­cona.

(W tym miej­scu roz­mowa dobiega końca. PIĘK­NOŚĆ na­dal sie­dzi w mil­cze­niu, gwiazdy wpa­trują się w nią z naj­wyż­szym uwiel­bie­niem, a wiatr, biały i pory­wi­sty, roz­wiewa jej włosy.

Wszystko to miało miej­sce sie­dem lat wcze­śniej, zanim ANTHONY zasiadł przy oknie w swoim miesz­ka­niu i zaczął się wsłu­chi­wać w bicie zegara w kościele św. Anny).

Rozdział II

Roz­dział II

Portret syreny

POR­TRET SYRENY

Mie­siąc póź­niej w Nowym Jorku nastał chłód, za któ­rym podą­żył listo­pad oraz trzy naj­waż­niej­sze mecze fut­bo­lowe i gło­śny sze­lest futer na Pią­tej Alei. Przy­niósł ze sobą rów­nież poczu­cie napię­cia i tłu­mio­nego pod­nie­ce­nia. Każ­dego ranka Anthony otrzy­my­wał różne zapro­sze­nia. Trzy tuziny cno­tli­wych kobiet z wyż­szych sfer ogła­szały wszem i wobec swoją zdol­ność, a nawet chęć, do uro­dze­nia dzieci trzem tuzi­nom milio­ne­rów. Pięć tuzi­nów cno­tli­wych kobiet z nieco niż­szych sfer gło­siło nie tylko taką zdol­ność, ale rów­nież ogromną i niczym nie­skry­waną ambi­cję pozna­nia tych trzech tuzi­nów mło­dych męż­czyzn, któ­rych oczy­wi­ście zapro­szono na wszyst­kie dzie­więć­dzie­siąt sześć przy­jęć… wraz z całą grupą przy­ja­ciół i zna­jo­mych mło­dej panny, stu­den­tów i peł­nych zapału pro­win­cju­szy. Była jesz­cze i trze­cia war­stwa towa­rzy­ska – pocho­dząca z przed­mieść, z Newarku i Jer­sey, aż po zgorzk­niałe Con­nec­ti­cut i zupeł­nie nie­od­po­wied­nie czę­ści Long Island… – oraz kolejne, coraz niż­sze w hie­rar­chii sfery, aż po war­stwy najniż­sze – od River­side aż po Bronx młode Żydówki debiu­to­wały w doro­słym świe­cie, z nie­cier­pli­wo­ścią wycze­ku­jąc pozna­nia mło­dego maklera lub jubi­lera i koszer­nego wesela; Irlandki kie­ro­wały swoje wysiłki, naresz­cie za przy­zwo­le­niem, na mło­dych poli­ty­ków z par­tii demo­kra­tycz­nej, poboż­nych przed­się­bior­ców pogrze­bo­wych i doro­słych już mini­stran­tów.

Natu­ralną koleją rze­czy całe mia­sto zara­ziło się tą atmos­ferą „wcho­dze­nia w świat” – pra­cu­jące dziew­częta, te biedne brzy­dule paku­jące mydło w fabry­kach i obsłu­gu­jące klientki w wiel­kich domach han­dlo­wych marzyły, że w tej spek­ta­ku­lar­nej atmos­fe­rze pod­nie­ce­nia znajdą może tego upra­gnio­nego męż­czy­znę – podob­nie jak nie­udolny kie­szon­ko­wiec może liczyć na lep­szy połów wśród roz­ba­wio­nego, kar­na­wa­ło­wego tłumu. Zaczęły dymić kominy, a stę­chłe powie­trze w wago­nach metra nieco się orzeź­wiło. Aktorki zaczęły wystę­po­wać w nowych sztu­kach, wydawcy publi­ko­wali nowe książki, tan­ce­rze tre­no­wali nowe tańce, a linie kole­jowe ogła­szały nowe roz­kłady jazdy, zawie­ra­jące nowe błędy, które zastą­piły te stare, do jakich pasa­że­ro­wie zdą­żyli się już przy­zwy­czaić.

Całe mia­sto szy­ko­wało się do debiu­tanc­kiego balu!

Pew­nego popo­łu­dnia, idąc Czter­dzie­stą Drugą Ulicą pod sta­lo­wo­sza­rym nie­bem, Anthony spo­tkał nie­spo­dzie­wa­nie Richarda Cara­mela, który wła­śnie wycho­dził od fry­zjera w hotelu Man­hat­tan. Był to pierw­szy tak zimny dzień i Cara­mel ubrany był w długi kożuch, taki jakie nosili robot­nicy na Środ­ko­wym Zacho­dzie i który zaczął powoli wcho­dzić w modę. Na gło­wie miał ciem­no­brą­zowy, miękki kape­lusz, spod któ­rego jego widzące oko lśniło niczym topaz. Z wielką rado­ścią powi­tał Anthony’ego, kle­piąc go po ramio­nach nie tyle z rado­ści, co dla roz­grzewki, a potem, po nie­odzow­nym uści­sku dłoni, zaczął mówić na cały głos:

– Zimno jak dia­bli… Boże, pra­co­wa­łem dziś jak wariat przez cały dzień, ale w pokoju zro­biło się tak zimno, że o mało co nie dosta­łem zapa­le­nia płuc. Ta cho­lerna gospo­dyni skąpi węgla. Musia­łem wołać ją chyba z pół godziny, zanim wresz­cie przy­la­zła na górę. Zaczęła się mocno tłu­ma­czyć. Boże! Naj­pierw dopro­wa­dziła mnie do szału, a potem pomy­śla­łem sobie, że może przyda mi się jako postać do książki, więc zaczą­łem robić notatki, ale tak, żeby się nie zorien­to­wała, no wiesz, żeby pomy­ślała, że sobie bazgrzę od nie­chce­nia…

Schwy­cił Anthony’ego pod ramię i szyb­kim kro­kiem popro­wa­dził wzdłuż Madi­son Ave­nue.

– Dokąd idziemy?

– Doni­kąd.

– To nie ma żad­nego sensu – powie­dział Anthony.

Zatrzy­mali się i wbili w sie­bie wzrok. Anthony zasta­na­wiał się, czy jego zmar­z­nięta twarz była tak samo odpy­cha­jąca jak twarz Dicka, któ­rego nos przy­brał kolor pur­pury, czoło stało się sine, a żółte oczy – zaczer­wie­nione i załza­wione.

Po chwili znów ruszyli przed sie­bie.

– Sporo udało mi się napi­sać – powie­dział Dick, patrząc na chod­nik – ale muszę cza­sami wyjść na mia­sto. – Rzu­cił Anthony’emu prze­pra­sza­jące spoj­rze­nie, jak gdyby ocze­ki­wał zachęty.

– Potrze­buję roz­mowy. Mam wra­że­nie, że nie­wielu ludzi po pro­stu roz­my­śla, to zna­czy siada i zaczyna myśleć, i przy­cho­dzą im do głowy spre­cy­zo­wane pomy­sły. Ja myślę, pisząc albo roz­ma­wia­jąc. Trzeba od cze­goś zacząć, cze­goś bro­nić lub cze­muś prze­czyć – mam rację?

Anthony mruk­nął coś pod nosem i uwol­nił ramię.

– Możesz uwie­sić się na mnie, Dick, ale ten kożuch…

– Cho­dzi o to – cią­gnął Dick z powagą na twa­rzy – że kiedy piszesz, pierw­szy aka­pit musi zawie­rać jakąś kon­cep­cję, którą potem się kry­ty­kuje lub roz­wija. W roz­mo­wie zawsze odpo­wia­dasz na ostat­nią wypo­wiedź roz­mówcy, ale kiedy roz­my­ślasz, no cóż, wów­czas twoje myśli kręcą się po gło­wie niczym obrazki w latarni magicz­nej, a każda nowa wypiera tę poprzed­nią.

Minęli Czter­dzie­stą Piątą Ulicę i zwol­nili kroku. Zapa­lili papie­rosy, wydy­cha­jąc wiel­kie kłęby dymu zmie­szane ze zmro­żo­nym powie­trzem.

– Chodźmy lepiej do Plaza napić się ajer­ko­niaku – zapro­po­no­wał Anthony. – Dobrze ci zrobi. Prze­wie­trzysz sobie płuca z tej okrop­nej niko­tyny. Chodź… możesz mi opo­wia­dać o swo­jej książce przez całą drogę.

– Nie chcę cię zanu­dzić. Nie musisz tego robić z grzecz­no­ści – wyrzu­cił z sie­bie Dick, lecz mimo że pró­bo­wał niczego po sobie nie poka­zać, jego twarz skrzy­wiła się nie­znacz­nie. Anthony poczuł, że musi zaprze­czyć: – Zanu­dzić? Co za bzdura!

– Moja kuzynka… – zaczął Dick, ale Anthony nie dał mu dokoń­czyć. Roz­ło­żył ramiona i wykrzyk­nął rado­śnie:

– Wspa­niała pogoda! Prawda? Czuję się, jak­bym znowu miał dzie­sięć lat. To zna­czy, jak powi­nie­nem się czuć, mając dzie­sięć lat. To wszystko jest takie męczące! Mój Boże! W jed­nej chwili czuję się panem świata, a chwilę póź­niej, że jestem naj­więk­szym głup­cem na świe­cie. Ale dzi­siaj świat należy do mnie i wszystko idzie jak z płatka. Nawet nic jest łatwe!

– Mam kuzynkę w Plaza. Wszy­scy ją znają. Możemy ją odwie­dzić. Mieszka tam zawsze zimą, a przy­naj­mniej ostat­nio… z matką i ojcem.

– Nie wie­dzia­łem, że masz krew­nych w Nowym Jorku.

– Ma na imię Glo­ria. Pocho­dzi z moich stron, z Kan­sas City. Jej matka wyznaje bil­fizm, a ojciec jest nudzia­rzem o nie­ska­zi­tel­nych manie­rach.

– A co oni robią? Dostar­czają ci mate­ria­łów do książki?

– Pró­bują. Stary zawsze mi opo­wiada, że wła­śnie spo­tkał kogoś, kto mógłby być wspa­niałą posta­cią w powie­ści. A potem zaczyna gadać o jakimś swoim głu­pim zna­jo­mym i stara się mnie prze­ko­nać: „To jest wła­śnie temat dla cie­bie! Może napisz coś o nim. Każdy będzie nim zain­te­re­so­wany”. Albo zaczyna wywody na temat Japo­nii czy Paryża lub innego zna­nego wszyst­kim miej­sca i suge­ruje: „A może napi­sał­byś o tym coś? To byłoby wspa­niałe miej­sce akcji!”.

– A co z tą dziew­czyną? – zapy­tał od nie­chce­nia Anthony – Glo­ria… jak jej tam?

– Gil­bert. Na pewno o niej sły­sza­łeś… Glo­ria Gil­bert. Cho­dzi na wszyst­kie bale uni­wer­sy­tec­kie i takie tam inne rze­czy.

– Jej nazwi­sko obiło mi się o uszy.

– Bar­dzo ładna… wręcz prze­piękna.

Doszli do Pięć­dzie­sią­tej Ulicy i skrę­cili w stronę Alei.

– Co do zasady, nie gustuję w mło­dych dziew­czy­nach – powie­dział Anthony, zmarsz­czyw­szy czoło.

Nie było to jed­nak cał­ko­wi­cie zgodne z prawdą. Choć wyda­wało się mu, że prze­ciętna debiu­tantka spę­dza całe dnie, myśląc jedy­nie o tym, co zgo­to­wał dla niej wielki świat na naj­bliż­szą godzinę, fascy­no­wały go wszyst­kie dziew­częta, które całe swoje życie poświę­cały jedy­nie uro­dzie.

– Glo­ria jest bar­dzo miła… nie ma w gło­wie ani kro­pli oleju.

Anthony par­sk­nął śmie­chem.

– Rozu­miem, że nie lubi roz­ma­wiać o lite­ra­tu­rze.

– Nie, wcale nie.

– Dick, dobrze wiesz, co według cie­bie ucho­dzi za inte­li­gen­cję u dziew­czyn. Szczere młode kobiety, które prze­sia­dują z tobą w kącie i roz­ma­wiają z oży­wie­niem o życiu. Takie, które w wieku szes­na­stu lat deba­to­wały z poważną twa­rzą o tym, czy cało­wa­nie im ucho­dzi, czy nie… i czy stu­denci pierw­szego roku powinni pić piwo.

Richard Cara­mel poczuł się ura­żony. Twarz wykrzy­wiła mu się niczym zmięta kartka papieru.

– Nie… – zaczął, ale Anthony prze­rwał mu bez­li­to­śnie.

– Ależ tak; takie, które wła­śnie w tym momen­cie sie­dzą w kącie i dywa­gują na temat naj­now­szego dzieła Dan­tego ze Skan­dy­na­wii prze­tłu­ma­czo­nego na angiel­ski.

Dick odwró­cił się do niego dziw­nie przy­kur­czony. Zapy­tał nie­mal bła­gal­nym tonem: – Co z tobą i z Mau­rym? Cza­sami trak­tu­je­cie mnie z wyż­szo­ścią.

Anthony zmie­szał się, ale był tak prze­mar­z­nięty i zmę­czony, że zamiast się bro­nić, zaata­ko­wał: – Tu nie cho­dzi o twoją inte­li­gen­cję, Dick.

– Oczy­wi­ście, że o to cho­dzi! – krzyk­nął z gnie­wem Dick. – Co masz na myśli? Dla­czego to się nie liczy?

– Być może zbyt wielu myśli nie potra­fisz prze­lać na papier.

– Zupełna bzdura.

– Mogę sobie z łatwo­ścią wyobra­zić – cią­gnął Anthony – kogoś, kto wie zbyt wiele, aby to wyra­zić na piśmie. Tak jak ja. Przy­pu­śćmy na przy­kład, że mam wię­cej wie­dzy, ale mniej talentu niż ty. Nie potra­fił­bym napi­sać ani słowa. A ty z kolei masz wystar­cza­jąco wody, aby napeł­nić naczy­nie i naczy­nie wystar­cza­jąco duże, aby ją tam wlać.

– Nie mam poję­cia, o czym ty mówisz – zaczął żalić się Dick. Wyda­wało się, że na znak pro­te­stu znowu uwy­dat­niły się wszyst­kie jego wypu­kło­ści. Przy­glą­dał się Anthony’emu tak inten­syw­nie, że co chwila wpa­dał na innych prze­chod­niów, któ­rzy obrzu­cali go obu­rzo­nym spoj­rze­niem.

– Myślę po pro­stu, że taki talent jak Wells mógłby spro­stać inte­li­gen­cji takiego na przy­kład Spen­cera. Ale czło­wiek mniej uta­len­to­wany może jedy­nie z god­no­ścią pisać o pod­rzęd­nych ide­ach. Im bar­dziej przy­glą­dasz się cze­muś z bli­ska, tym bar­dziej możesz trak­to­wać to z humo­rem.

Dick zasta­no­wił się przez chwilę, nie mogąc zde­cy­do­wać, jak bar­dzo kry­tyczne były uwagi Anthony’ego. Ale Anthony kon­ty­nu­ował z cha­rak­te­ry­styczną dla sie­bie swo­bodą. Jego czarne oczy pło­nęły w szczu­płej twa­rzy. Uniósł pod­bró­dek, pod­niósł głos i jego cała postać zda­wała się rów­nież uno­sić.

– Przy­pu­śćmy, że jestem dumny, roz­sądny i mądry… niczym rodem z Aten. A i tak może nie udać mi się coś, co komuś gor­szemu przy­szłoby z łatwo­ścią. Mógłby on mnie naśla­do­wać, coś tam pozmie­niać, coś dodać, dolać tro­chę entu­zja­zmu i mógłby nawet wyra­żać się cał­kiem kon­struk­tyw­nie. Nato­miast ja był­bym zbyt dumny, aby kogoś naśla­do­wać, zbyt roz­sądny, aby oka­zy­wać entu­zjazm, zbyt wyra­fi­no­wany, aby wie­rzyć w ide­ały i zbyt grecki, aby doda­wać jakie­kol­wiek upięk­sze­nia.

– Czyli uwa­żasz, że arty­sta nie kie­ruje się inte­li­gen­cją?

– Tak wła­śnie uwa­żam. Jeżeli jest w sta­nie, ulep­sza tylko styl, który naśla­duje i two­rzy, sto­su­jąc wła­sną inter­pre­ta­cję ota­cza­ją­cego świata. A tak naprawdę każdy pisarz two­rzy, bo tym zara­bia na życie. Nie wmó­wisz mi, że wie­rzysz w tę całą bzdurę o świę­tym posła­niu arty­sty?

– Nawet ja sam nie uwa­żam się za arty­stę.

– Dick – Anthony zmie­nił zupeł­nie ton – bar­dzo cię prze­pra­szam.

– Dla­czego?

– Za ten wybuch. Naprawdę przy­kro mi. Popi­sy­wa­łem się tylko.

– Zawsze mówi­łem, że w głębi ducha jesteś pro­stacz­kiem.

Kiedy doszli do bia­łej fasady hotelu Plaza i powoli sma­ko­wali gęsty i spie­niony ajer­ko­niak, zapa­dał już mroźny zmierzch. Anthony przy­glą­dał się swo­jemu towa­rzy­szowi. Jego nos i czoło nabie­rały powoli nor­mal­nego koloru; nos sta­wał się mniej czer­wony, a czoło mniej sine. Anthony zer­k­nął na swoje odbi­cie w lustrze i z zado­wo­le­niem stwier­dził, że jego skóra nie zmie­niła koloru. Wręcz prze­ciw­nie, z lekko zaró­żo­wio­nymi policz­kami… ni­gdy nie wyglą­dał przy­stoj­niej.

– Ja już mam dość – powie­dział Dick jak spor­to­wiec po cięż­kim tre­ningu. – Chcę teraz iść na górę i odwie­dzić Gil­ber­tów. Idziesz ze mną?

– Oczy­wi­ście, czemu nie. Pod warun­kiem, że nie uciek­niesz gdzieś do kąta z Dorą, pozo­sta­wia­jąc mnie na pastwę rodzi­ców.

– Nie Dora, tylko Glo­ria.

Recep­cjo­ni­sta zaanon­so­wał ich przez tele­fon. Wje­chali na dzie­siąte pię­tro, prze­szli dłu­gim i krę­tym kory­ta­rzem do pokoju 1088. Drzwi otwo­rzyła dama w śred­nim wieku – pani Gil­bert we wła­snej oso­bie.

– Witam panów. – Mówiła tak, jak wszyst­kie kon­wen­cjo­nalne damy w Ame­ryce. – Bar­dzo mi miło…

Dick pró­bo­wał coś wtrą­cić, lecz ona kon­ty­nu­owała:

– Pan Patch? Zapra­szam do środka, tutaj może pan zosta­wić palto. – Wska­zała na fotel i zaczęła mówić już zupeł­nie innym tonem, co chwila śmie­jąc się lekko pogar­dli­wie. – Bar­dzo mi miło… bar­dzo. Richard, tak dawno nas już nie odwie­dza­łeś… ależ nie… nie… – Te ostat­nie mono­sy­laby były odpo­wie­dzią na próby nawią­za­nia roz­mowy przez Dicka. – Sia­daj­cie, pro­szę, i powiedz­cie, jak wam się wie­dzie.

Nie wie­dzieli za bar­dzo, co zro­bić z rękoma; stali, lekko kiwa­jąc gło­wami, uśmie­cha­jąc się głup­ko­wato i zasta­na­wia­jąc się, kiedy pani domu wresz­cie usią­dzie, aby mogli zasiąść wygod­nie w fote­lach i spę­dzić miły wie­czór.

– To na pewno dla­tego, że jesteś bar­dzo zajęty, z całą pew­no­ścią – pani Gil­bert uśmiech­nęła się dosyć dwu­znacz­nie.

„Z całą pew­no­ścią” było jej ulu­bio­nym wtrą­ce­niem we wszyst­kich nie­zbyt zręcz­nych wypo­wie­dziach. Miała jesz­cze dwa inne: „Ja przy­naj­mniej tak uwa­żam” i „To oczy­wi­ste”. Te trzy powie­dzonka sto­so­wane na prze­mian spra­wiały, że wszyst­kie jej wypo­wie­dzi przy­bie­rały ton reflek­sji nad życiem, jak gdyby zana­li­zo­waw­szy wszyst­kie przy­czyny, naresz­cie wybrała tę naj­lep­szą.

Anthony spo­strzegł, że twarz Richarda przy­brała już natu­ralny kolor. Czoło i policzki miały nor­malną barwę, a nos stał się znowu tylko nie­po­zorną czę­ścią twa­rzy. Wpa­try­wał się w ciotkę swoim jaskra­wo­żół­tym okiem, poświę­ca­jąc jej prze­sad­nie całą swoją uwagę, jak to czy­nią wszy­scy mło­dzi męż­czyźni w sto­sunku do kobiet, któ­rymi się w ogólne nie inte­re­sują.

– Czy pan też pisze, panie Patch?… No, to może na nas wszyst­kich spły­nie tro­chę sławy Richarda… – Roze­śmiali się w odpo­wie­dzi na śmiech pani Gil­bert.

– Glo­ria wyszła – powie­działa sta­now­czym tonem, jak gdyby pró­bo­wała udo­wod­nić jakieś twier­dze­nie. – Poszła dokądś na tańce. Cią­gle tylko dokądś cho­dzi. Zro­zu­mieć nie mogę, jak ona to może znieść. Tań­czy od wie­czora do rana. Cza­sami boję się, że nic z niej nie zosta­nie. Jej ojciec bar­dzo się o nią mar­twi.

Uśmiech­nęła się do nich. A oni do niej.

W opi­nii Anthony’ego skła­dała się z sze­regu pół­okrę­gów i krzy­wych, jak syl­wetki two­rzone na maszy­nie do pisa­nia przez osoby uzdol­nione: głowa, ramiona, biust, bio­dra, uda i stopy – wszyst­kie były w spo­sób wręcz osza­ła­mia­jący i zdu­mie­wa­jący okrą­głe. Pani Gil­bert była bar­dzo schludna i nie­na­gan­nie ubrana. Miała nie­na­tu­ral­nie sre­brzy­ste włosy; jej duża twarz sta­no­wiła schro­nie­nie dla oto­czo­nych zmarszcz­kami nie­bie­skich oczu, a nad górną wargą dostrzec można było deli­katny, siwy wąsik.

– Zawsze powia­dam – zwró­ciła się do Anthony’ego – że Richard to dusza wręcz sta­ro­żytna.

Zapa­dło nie­zręczne mil­cze­nie i Anthony już chciał wysko­czyć z jakimś dow­ci­pem, np. że Dic­kowi wszy­scy wcho­dzą na głowę.

– Wszy­scy mamy dusze z róż­nych epok – cią­gnęła pro­mien­nie pani Gil­bert – ja tak przy­naj­mniej uwa­żam.

– Być może – przy­tak­nął Anthony, uda­jąc zain­te­re­so­wa­nie. Pani Gil­bert traj­ko­tała dalej:

– Glo­ria to bar­dzo młoda dusza – zupeł­nie nie­od­po­wie­dzialna, z całą pew­no­ścią. Nie ma abso­lut­nie poczu­cia odpo­wie­dzial­no­ści.

– Ma bar­dzo żywy tem­pe­ra­ment, pro­szę cioci – powie­dział uprzej­mie Richard. – Jakie­kol­wiek poczu­cie odpo­wie­dzial­no­ści wszystko by popsuło. Jest taka śliczna.

– No cóż – przy­znała pani Gil­bert – wiem tylko, że ni­gdy jej w domu nie ma…

Dal­sze wywody na temat licz­nych eska­pad Glo­rii prze­rwał odgłos otwie­ra­nych drzwi, w któ­rych sta­nął pan Gil­bert.

Był niskiego wzro­stu, z wąsem przy­po­mi­na­ją­cym biały obło­czek zawie­szony pod zupeł­nie prze­cięt­nym nosem. Osią­gnął w swoim życiu etap, na któ­rym jego war­tość jako członka krę­gów towa­rzy­skich była zde­cy­do­wa­nie ujemna. Wyzna­wał te same bzdurne poglądy, które popu­larne były dwa­dzie­ścia lat temu, a jego świa­to­po­gląd oparty był obec­nie tylko na arty­ku­łach wstęp­nych w gaze­tach. Po ukoń­cze­niu nie­wiel­kiego, ale prze­ra­ża­ją­cego uni­wer­sy­tetu na Zacho­dzie roz­po­czął pracę przy pro­duk­cji celu­lo­idu i cał­kiem nie­źle sobie radził przez sze­reg lat, gdyż praca ta wyma­gała tylko nie­wiel­kiej dozy inte­li­gen­cji. Dzia­łał tak do 1911 roku, kiedy zarzu­cił reali­za­cję zamó­wień na rzecz raczej nie­kon­kret­nych umów z prze­my­słem fil­mo­wym. Nie­stety już w 1912 roku prze­mysł fil­mowy cał­ko­wi­cie go pochło­nął i zaczął mu się zapa­dać grunt pod nogami. W tym cza­sie pra­co­wał jako kie­row­nik Asso­cia­ted Midwe­stern Film Mate­rials Com­pany, spę­dza­jąc pół roku w Nowym Jorku, a pół w Kan­sas City i St. Louis. Wie­rzył naiw­nie, że nadejdą nie­długo lep­sze czasy, a jego żona i córka podzie­lały to prze­ko­na­nie.

Nie apro­bo­wał zacho­wa­nia Glo­rii – wra­cała do domu późną nocą, ni­gdy nie koń­czyła posił­ków, zawsze powo­do­wała wokół sie­bie zamie­sza­nie, a kie­dyś, gdy zezło­ściła się na niego, obrzu­ciła go sło­wami, o zna­jo­mość któ­rych w życiu by jej nie podej­rze­wał. Znacz­nie łatwiej żyło mu się z żoną. Po pięt­na­stu latach wojny par­ty­zanc­kiej naresz­cie udało mu się zwy­cię­żyć – była to wojna męt­nego opty­mi­zmu ze świet­nie zor­ga­ni­zo­waną nudą. Zwy­cię­stwo przy­nio­sła mu stra­te­gia nie­ustan­nego pota­ki­wa­nia, któ­rym był w sta­nie zatruć każdą roz­mowę.

– Tak-tak-tak-tak – mawiał – tak-tak-tak-tak. Niech pomy­ślę. To było latem… chwi­leczkę… dzie­więć­dzie­sią­tego pierw­szego albo dru­giego – tak-tak-tak-tak.

Nawet pani Gil­bert nie zdo­łała wytrwać pięt­na­stu lat pota­ki­wa­nia. Nato­miast kolejne pięt­na­ście lat tych cią­głych, niczego nie­po­twier­dza­ją­cych potwier­dzeń, któ­rym towa­rzy­szyły bez­u­stan­nie kłęby dymu z trzy­dzie­stu dwóch tysięcy cygar, zupeł­nie ją zła­mało. Pod­dała się mu osta­tecz­nie i poszła na ostat­nie ustęp­stwo w mał­żeń­skim życiu, które jest bar­dziej trwałe i nie­odwo­łalne ani­żeli ślu­bo­wa­nie – zaczęła go słu­chać. Wma­wiała sobie, że te wszyst­kie lata nauczyły ją tole­ran­cji, a tak naprawdę pozba­wiły ją jedy­nie resz­tek odwagi moral­nej.

Przed­sta­wiła męża Anthony’emu.

– To pan Patch – rze­kła.

Mło­dzie­niec i star­szy pan uści­snęli sobie dło­nie; ręka pana Gil­berta była miękka i zużyta niczym wyci­śnięty grejp­frut. Mał­żon­ko­wie przy­wi­tali się – on stwier­dził, że na dwo­rze jest coraz zim­niej; opo­wie­dział o swoim spa­ce­rze do kio­sku na Czter­dzie­stej Czwar­tej Ulicy, żeby kupić gazetę z Kan­sas City. Miał zamiar wró­cić auto­bu­sem, ale było w nim zbyt zimno, tak, tak, tak, tak, zbyt zimno.

Pani Gil­bert wsłu­chi­wała się w jego słowa z wiel­kim zain­te­re­so­wa­niem, podzi­wia­jąc jego odwagę w walce z mro­zem.

– Ty to masz ikrę! – wykrzyk­nęła z podzi­wem. – Boha­ter z cie­bie. Ja nie wyszła­bym z domu za żadne skarby świata.

Pan Gil­bert, jak na praw­dzi­wego męż­czy­znę przy­stało, pomi­nął mil­cze­niem podziw, jaki wzbu­dził w swo­jej żonie. Zwró­cił się do mło­dzień­ców i z trium­fem zro­bił im wykład na temat pogody. Richard Cara­mel miał za zada­nie przy­po­mnieć sobie, jak wyglą­dał listo­pad w Kan­sas. Nie zdą­żył jed­nak zająć się tą kwe­stią, gdyż natych­miast wcią­gnięty został z powro­tem w pułapkę roz­mówcy, który jak dra­pież­nik bawił się nim, dopóki nie pozba­wił go oznak życia.

Poru­szono też odwieczny temat, że gdzieś tam bywają cie­płe dni, a noce są bar­dzo przy­jemne i okre­ślono dokład­nie dystans od małej sta­cyjki pomię­dzy dwoma punk­tami, o któ­rych Dick wspo­mniał nie­chcący. Anthony przy­pa­try­wał się panu Gil­ber­towi tak inten­syw­nie, że nie­mal wpadł w trans, z któ­rego wyrwał go wesoły szcze­biot pani Gil­bert:

– Wydaje się, że tutaj powie­trze jest wil­got­niej­sze, mro­żące do kości.

Ponie­waż pan Gil­bert miał na końcu języka tę wła­śnie uwagę, popartą odpo­wied­nią liczbą pota­ki­wań, nic dziw­nego, że posta­no­wił nagle zmie­nić temat.

– A gdzie Glo­ria?

– Powinna przyjść lada chwila.

– Czy zna pan moją córkę, panie…?

– Jesz­cze nie mia­łem przy­jem­no­ści. Ale Dick czę­sto o niej mówi.

– Są kuzy­nami.

– Doprawdy? – Anthony uśmiech­nął się z pew­nym wysił­kiem. Nie był przy­zwy­cza­jony do prze­by­wa­nia w towa­rzy­stwie star­szych ludzi i usta zdrę­twiały mu już od sztucz­nego uśmie­chu. Tak miło było pomy­śleć o Glo­rii i Dicku jako kuzy­nach. Udało mu się w trak­cie kolej­nej minuty rzu­cić bła­galne spoj­rze­nie na przy­ja­ciela.

Richard Cara­mel z żalem stwier­dził, że muszą już wycho­dzić.

Pani Gil­bert było bar­dzo przy­kro.

Pan Gil­bert stwier­dził, że to wielka szkoda.

Pani Gil­bert powie­działa coś jesz­cze: że miło było ich gościć, nawet jeśli musieli roz­ma­wiać jedy­nie ze star­szą panią, zbyt starą, aby z nimi flir­to­wać. Anthony i Dick wybu­chli grom­kim śmie­chem uni­sono, roz­ba­wieni tym wspa­nia­łym żar­tem.

A może dadzą się zapro­sić wkrótce?

– Z pew­no­ścią.

Glo­rii będzie bar­dzo przy­kro!

– Do widze­nia.

– Do widze­nia.

Uśmie­chy!

Uśmie­chy! Trzask!

Nie­po­cie­szeni, udali się do windy na dzie­sią­tym pię­trze hotelu Plaza.

Nogi damy

NOGI DAMY

U Maury’ego Noble’a za fasadą atrak­cyj­nej indo­len­cji, roz­trze­pa­nia i łagod­nego kpiar­stwa kryła się zaska­ku­jąco nie­po­wstrzy­mana chęć dąże­nia do celu. Już na uczelni zapla­no­wał spę­dzić trzy lata na podró­żach, trzy lata poświę­cić cał­ko­wi­temu nie­rób­stwu, a następ­nie wzbo­ga­cić się jak naj­szyb­ciej.

Trzy lata podróży miał już za sobą. Obje­chał cały świat z takim zapa­łem i zacie­ka­wie­niem, że u każ­dej innej osoby uznano by to za pedan­te­rię bez jakiej­kol­wiek spon­ta­nicz­no­ści, nie­malże uoso­bie­nie ludz­kiej wer­sji prze­wod­nika tury­stycz­nego. Jed­nak Maury’ego ota­czała atmos­fera tajem­ni­czego celu i istot­nych zamia­rów, jak gdyby był on z dawna zapo­wia­da­nym anty­chry­stem, któ­rego dawne pro­roc­two zmu­siło do odwie­dze­nia wszyst­kich zakąt­ków świata i spo­tka­nia miliar­dów ludzi, któ­rzy pło­dzili dzieci, pła­kali i zabi­jali się nawza­jem.

Po powro­cie do Ame­ryki zajął się szu­ka­niem wszel­kich form roz­rywki z taką samą deter­mi­na­cją. On, który ni­gdy dotąd nie poprze­sta­wał na kilku kok­taj­lach czy kie­liszku wina przy kola­cji, nauczył się pić tak, jakby uczył się greki – bo tak jak greka, była to brama otwie­ra­jąca drogę do nowych doznań, nowych sta­nów psy­chicz­nych i nowych reak­cji, rado­snych lub peł­nych smutku.

Jego nawyki były kwe­stią ezo­te­rycz­nej spe­ku­la­cji. Choć wynaj­mo­wał trzy­po­ko­jowe miesz­ka­nie na Czter­dzie­stej Czwar­tej ulicy, rzadko tam prze­by­wał. Tele­fo­nistka otrzy­mała ści­słe instruk­cje, aby ni­gdy go nie łączyć z nikim, kto się naj­pierw nie przed­stawi. Otrzy­mała rów­nież listę kilku osób, dla któ­rych ni­gdy nie było go w domu, i tylu też osób, od któ­rych zawsze odbie­rał tele­fon. Na czele tej dru­giej listy znaj­do­wali się Anthony Patch i Richard Cara­mel.

Matka Maury’ego miesz­kała u swego żona­tego syna w Fila­del­fii, gdzie Maury zwykł był spę­dzać week­endy. Tak więc pew­nego sobot­niego wie­czora, kiedy despe­racko znu­dzony Anthony prze­mie­rzał prze­peł­nione chło­dem ulice i wpadł na chwilę do Mol­ton Arms, z rado­ścią stwier­dził, że pan Maury Noble jest u sie­bie.

Humor popra­wił mu się już w win­dzie. Tak bar­dzo, bar­dzo cie­szył się na myśl o roz­mo­wie z Mau­rym – a on też z pew­no­ścią się ucie­szy na jego widok. Popa­trzą na sie­bie z głę­boką sym­pa­tią w oczach, którą oby­dwaj potra­fili ukryć za fasadą łagod­nej kpiny. Gdyby to było lato, wybra­liby się na mia­sto, wysą­czyli dwa kok­tajle, roz­luź­nia­jąc przy tym koł­nie­rzyki, i uda­liby się na jakieś, raczej nudne, sierp­niowe przed­sta­wie­nie. Ale na dwo­rze pano­wał ziąb, wiatr hulał mię­dzy wyso­kimi budyn­kami, a gru­dzień był tuż za rogiem. Znacz­nie bar­dziej atrak­cyjny wyda­wał się wspólny wie­czór w mięk­kim świe­tle lamp i przy szkla­neczce lub dwóch whi­sky albo kie­liszku Grand Mar­nier, który Maury tak lubił, wśród zdo­bią­cych ściany ksią­żek, gdzie Maury, niczym wielki kocur, zagłębi się w swoim ulu­bio­nym fotelu.

A oto i on! Ściany pokoju oto­czyły Anthony’ego niby cie­płe ramiona. Cie­pło bijące z tego potęż­nego i elo­kwent­nego umy­słu, tem­pe­ra­ment nie­malże orien­talny w swo­jej nie­ukry­wa­nej nie­wzru­szo­no­ści roz­grzały nie­spo­kojną duszę Anthony’ego i ogar­nął go spo­kój, który można by jedy­nie porów­nać do uko­je­nia, jakie daje towa­rzy­stwo głu­piej kobiety. Trzeba albo wszystko zro­zu­mieć, albo brać wszystko, jakie jest. Maury wypeł­niał pokój niczym tygrys albo jakieś bóstwo. Wiatr ucichł za oknami; mosiężne kan­de­la­bry na kominku lśniły jak świece przy ołta­rzu.

– Co cię zatrzy­mało w mie­ście? – Anthony wycią­gnął się na mięk­kiej kana­pie, oparł­szy łok­cie na podusz­kach.

– Jestem tu już od godziny. Byłem na tań­cach i tak się zasie­dzia­łem, że uciekł mi pociąg do Fila­del­fii.

– To dziwne, że tak długo zosta­łeś – sko­men­to­wał Anthony gło­sem peł­nym zacie­ka­wie­nia.

– Raczej dziwne. A ty co robi­łeś?

– Mia­łem randkę z Geral­dine, no wiesz którą, tą bile­terką z Keitha. Opo­wia­da­łem ci o niej.

– Aaa!

– Wpa­dła do mnie około trze­ciej i została do pią­tej. Dziwna z niej dzie­weczka – rozu­mie mnie. Jest strasz­nie głu­piutka. – Maury sie­dział w mil­cze­niu.

– Co cie­kaw­sze – cią­gnął Anthony – z tego, co sły­sza­łem i co sam stwier­dzi­łem, Geral­dine to cho­dząca cnota.

Znał ją od mie­siąca, tę dziew­czynę o nie­okre­ślo­nych i koczow­ni­czych zwy­cza­jach. Przed­sta­wił mu ją jej poprzedni ado­ra­tor. Anthony’ego bawiła jej oso­bo­wość i nawet polu­bił czy­ste i lek­kie poca­łunki, jakimi obsy­pała go trze­ciego wie­czoru ich zna­jo­mo­ści, kiedy jechali tak­sówką przez Cen­tral Park. Miała jakąś rodzinę – jakąś ciotkę i wuja, u któ­rych miesz­kała gdzieś w labi­ryn­cie ulic w gór­nej czę­ści mia­sta. Dobrze czuł się w jej towa­rzy­stwie, bli­skim i intym­nym, i koją­cym. Nie był jed­nak zain­te­re­so­wany niczym wię­cej – nie ze względu na skru­puły moralne, ale raczej ze stra­chu, że jaki­kol­wiek bliż­szy zwią­zek może zabu­rzyć jego coraz bar­dziej spo­kojny byt.

– Ma w ręka­wie dwie sztuczki – zwie­rzył się Maury’emu. – Jedna to jak prze­sła­nia oczy wło­sami, a potem je roz­dmu­chuje, a druga, jak cią­gle powta­rza „ Jesteś sza­lo­oony!”, kiedy usły­szy coś zbyt dla niej skom­pli­ko­wa­nego. Fascy­nuje mnie to. Potra­fię godzi­nami roz­my­ślać, zain­try­go­wany zwa­rio­wa­nymi symp­to­mami, które wyzwala w mojej wyobraźni.

Maury prze­krę­cił się w fotelu i stwier­dził:

– Zadzi­wia­jące jest, jak taka osoba może rozu­mieć tak nie­wiele, a jed­no­cze­śnie radzić sobie w tak zło­żo­nej cywi­li­za­cji. Takie kobiety przyj­mują cały wszech­świat za rzecz oczy­wi­stą. Nie ma bla­dego poję­cia o niczym – ani o filo­zo­fii Rous­seau, ani o wpły­wie taryf cel­nych na cenę jej kola­cji. Jakby została prze­nie­siona z epoki kamien­nej i porzu­cona w naszych cza­sach, bez­bronna jak wojow­nik, który idzie z łukiem na poje­dy­nek na pisto­lety. Mógł­byś uni­ce­stwić całe pokłady histo­rii, a ona nawet by tego nie zauwa­żyła.

– Może Richard napi­sałby coś o niej.

– Och, Anthony, chyba nie myślisz, że jest tego warta.

– Tak jak każda inna – odpo­wie­dział, zie­wa­jąc. – Pomy­śla­łem sobie dzi­siaj, jak bar­dzo wie­rzę w Dicka. Jeśli tylko będzie pisać o ludziach, a nie o ide­ałach, a natchnie­nie czer­pać będzie z życia, a nie ze sztuki, zakła­da­jąc jego dal­szy twór­czy roz­wój, może osią­gnąć wiel­kie suk­cesy.

– Sądząc po tym, że ostat­nio cały czas nosi ze sobą notat­nik, zaczął się bar­dziej inte­re­so­wać życiem.

Anthony oparł się na łok­ciu i zaczął pero­ro­wać z oży­wie­niem:

– Stara się bar­dzo. Tak jak każdy inny pisarz, z wyjąt­kiem tych naj­gor­szych, ale prze­cież więk­szość z nich żywi się prze­tra­wioną papką. Mogą czer­pać histo­rie czy postaci z życia, ale pisarz zazwy­czaj inter­pre­tuje je na pod­sta­wie ostat­nio prze­czy­ta­nej książki. Załóżmy na przy­kład, że spo­tka kapi­tana statku i stwier­dzi, że to postać godna zain­te­re­so­wa­nia. A tak naprawdę dostrzega podo­bień­stwo mię­dzy tym kapi­ta­nem i kapi­ta­nem z naj­now­szej powie­ści Richarda Dany’ego lub innego autora mary­ni­sty, w związku z czym wie, jak go opi­sać na papie­rze. Dick, rzecz jasna, jest w sta­nie stwo­rzyć dowolną barwną postać o wyróż­nia­ją­cej się oso­bo­wo­ści, ale czy byłby w sta­nie przed­sta­wić swoją wła­sną sio­strę we wła­ści­wym świe­tle?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki