Piąty elefant - Terry Pratchett - ebook + książka

Piąty elefant ebook

Terry Pratchett

4,8

Opis

Sam Vimes jest uciekinierem. Wczoraj był diukiem, komendantem policji i ambasadorem w tajemniczej, bogatej w tłuszcz krainie Uberwald. Teraz nie ma nic prócz wrodzonej pomysłowości i smętnych portek wujaszka Wani (nie pytajcie). Pada śnieg. Jest mróz. I jeśli nie przedrze się przez las do cywilizacji, wybuchnie straszliwa wojna. Ale jego tropem podążają potwory. Są inteligentne. Są szybkie. Są wilkołakami - i już go doganiają. „Piąty elefant” to najnowsza powieść Terry'ego Pratchetta o Świecie Dysku. Tym razem w rolach głównych: krasnoludy, dyplomacja, intryga i wielkie bryły tłuszczu.

Bezbłędnie wyważona(...) znakomicie ustawione figury(...) dowcipny komiczny thriller...

Peter Ingham, "The Times"

Terry Pratchett - Urodził się 28 kwietnia 1948 roku w Beaconsfield, zmarł 12 marca 2015. Jako autor opowiadań zadebiutował w wieku 13 lat. Już wtedy było oczywiste, że czeka go świetlana przyszłość. W 1965 roku zaczął pracować jako dziennikarz. W 1971 roku wydana została jego pierwsza powieść "The Carpet People", a potem kolejne "The Dark Side of the Sun" (1976) i "Strata" (1981). W 1980 roku został rzecznikiem prasowym Centralnego Zarządu Elektroenergetyki. W 1983 roku wydana została jego pierwsza powieść z cyklu Świat Dysku - "Kolor magii". Po ukazaniu się w 1986 roku książek "Blask fantastyczny" i "Mort" Terry Pratchett zdecydował się poświęcić wyłącznie pisaniu. Od tego czasu zarówno ilość wydanych i sprzedawanych książek, jak i popularność pisarza systematycznie wzrasta. Pratchett był także autorem kilku książek dla młodych czytelników. W 1998 roku został uhonorowany przez królową brytyjską Orderem Imperium Brytyjskiego za zasługi dla literatury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 428

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (252 oceny)
201
45
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kiciunia

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
dedeah

Nie oderwiesz się od lektury

Mistrz wiecznie żywy
00

Popularność



Kolekcje



Tytuł oryginału

FIFTH ELEPHANT

Copyright © Terry Pratchett 1999

This edition is published by arrangement

with Transworld Publishers,

a division of The Random House Group Ltd.

All rights reserved

Projekt graficzny serii:

Zombie Sputnik Corporation

Ilustracja na okładce

Copyright © Josh Kirby via Agentur Schlück GmbH

Redakcja

Łucja Grudzińska

Redakcja techniczna

Elżbieta Urbańska

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8234-674-9

Warszawa 2021

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Tego samego autora polecamy:

KOLOR MAGII

BLASK FANTASTYCZNY

RÓWNOUMAGICZNIENIE

MORT

CZARODZICIELSTWO

ERYK

TRZY WIEDŹMY

PIRAMIDY

STRAŻ! STRAŻ!

RUCHOME OBRAZKI

NAUKA ŚWIATA DYSKU I, II i III

KOSIARZ

WYPRAWA CZAROWNIC

POMNIEJSZE BÓSTWA

PANOWIE I DAMY

ZBROJNI

MUZYKA DUSZY

CIEKAWE CZASY

MASKARADA

OSTATNI BOHATER

ZADZIWIAJĄCY MAURYCY I JEGO EDUKOWANE GRYZONIE

NA GLINIANYCH NOGACH

WIEDŹMIKOŁAJ

WOLNI CIUTLUDZIE

BOGOWIE, HONOR, ANKH-MORPORK

OSTATNI KONTYNENT

CARPE JUGULUM

PIĄTY ELEFANT

PRAWDA

ZŁODZIEJ CZASU

ZIMISTRZ

STRAŻ NOCNA

POTWORNY REGIMENT

PIEKŁO POCZTOWE

ŁUPS!

ŚWIAT FINANSJERY

HUMOR I MĄDROŚĆ ŚWIATA DYSKU

NIEWIDOCZNI AKADEMICY

W PÓŁNOC SIĘ ODZIEJĘ

NIUCH

*1*

Mówią, że świat jest płaski i spoczywa na grzbietach czterech słoni, które z kolei stoją na skorupie gigantycznego żółwia.

Mówią, że słonie – jako że są tak ogromnymi bestiami – mają kości ze skały i żelaza, a nerwy ze złota, bo lepiej przewodzi na wielkie dystanse1.

Mówią, że piąty słoń, rycząc i trąbiąc, nadleciał przez atmosferę młodego świata wiele lat temu i uderzył o grunt z taką mocą, że rozbił kontynenty i wyniósł łańcuchy gór.

Nikt właściwie nie widział jego lądowania, co prowadzi do interesującego problemu filozoficznego: kiedy ważący mnóstwo ton rozwścieczony słoń pędzi po niebie, ale nie ma nikogo, kto by go słyszał, to czy – w sensie filozoficznym – robi hałas?

I jeśli nie było nikogo, kto by widział, jak uderza o grunt, to czy naprawdę uderzył?

Inaczej mówiąc, czy nie jest to zwykła bajka dla dzieci, mająca wyjaśnić pewne interesujące zjawiska naturalne?

Co do krasnoludów, które opowiadają tę legendę i kopią o wiele głębiej niż inni, one twierdzą, że jest w tym ziarno prawdy.

W czysty dzień z wysokich punktów obserwacyjnych w Ramtopach można spojrzeć bardzo daleko na równiny. Latem można policzyć kolumny kurzu, kiedy wołowe zaprzęgi suną ze swą maksymalną prędkością dwóch mil na godzinę, a każda para ciągnie za sobą wóz z przyczepą, po cztery tony ładunku. Długo trwało, nim wszystkie te wozy tu dotarły, ale kiedy już dotarły, było ich bardzo wiele. Do miast znad Morza Okrągłego wiozły surowce, a czasem ludzi, którzy wyruszali szukać szczęścia i garści diamentów.

W góry wracały gotowe wyroby, rzadkie obiekty z krain za oceanami oraz ludzie, którzy znaleźli mądrość i parę blizn.

Zwykle kolejne konwoje dzielił od siebie dzień drogi. Zmieniały krajobraz w rozwinięty wehikuł czasu – przy dobrej pogodzie człowiek mógł zobaczyć zeszły wtorek.

Heliografy mrugały w oddali – to kolumny wozów przesyłały sobie nawzajem wiadomości o aktywności bandytów, ładunku i najlepszym miejscu, gdzie można dostać dwa jajka, potrójne frytki i stek, który ze wszystkich stron zwisa z brzegów talerza.

Wielu ludzi podróżowało tymi wozami. Był to środek lokomocji tani, wygodniejszy niż droga piechotą, no i w końcu docierało się na miejsce.

Niektórzy podróżowali za darmo.

Jeden woźnica miał problemy ze swoim zaprzęgiem. Zwierzęta były nerwowe. Nie dziwiłoby to w górach, gdzie bardzo wiele dzikich stworzeń mogłoby uznać wołu za wędrowny posiłek, ale tutaj nie było nic groźniejszego od kapusty.

Za plecami woźnicy, pomiędzy stosami desek, coś spało.

W Ankh-Morpork był to kolejny zwyczajny dzień...

Sierżant Colon balansował na chwiejnej drabinie na końcu Mosiężnego Mostu, jednej z najbardziej ruchliwych arterii miasta. Jedną ręką trzymał się wysokiego słupa z umocowaną na górze skrzyneczką, drugą podsuwał domowej roboty album do szczeliny w przedniej ściance.

– A tu jest inny typ wozu – powiedział. – Zrozumiałeś?

– ...k – odpowiedział cichutki głosik z wnętrza.

– To dobrze – mruknął sierżant Colon, wyraźnie zadowolony.

Schował album i wskazał most.

– Widzisz te dwa białe znaki namalowane na bruku?

– ...k.

– I oznaczają...?

– Jeśli-wóz-jedzie-między-nimi-mniej-niż-minutę-to-za szybko – powtórzył głosik wcześniejsze instrukcje.

– Dobrze. A wtedy ty...

– Maluję-ob-razek.

– Uważając, żeby było widać...

– Twarz-woźnicy-albo-tablice-wozu.

– A nocą...

– Użyć-salamandry-żeby-było-wyraźne.

– Bardzo dobrze, Rodney. Ktoś z nas zjawi się tu raz dziennie i odbierze obrazki. Masz wszystko, co potrzebne?

– ...k.

– Co to takiego, sierżancie?

Colon spojrzał w dół na bardzo dużą, brązową i skierowaną ku górze twarz. Uśmiechnął się.

– Witaj, Cał – powiedział, schodząc z godnością po drabinie. – To, na co pan teraz patrzy, panie Jolson, to element nowoczesnego projektu „Straż w nowym milenienienum... nium”.

– Nie jest specjalnie straszne – zauważył Cał Jolson, przyglądając się krytycznie. – Widywałem straszniejsze.

– Straż jak w „Straż Miejska”, Cał.

– Aha, rozumiem.

– Niech ktokolwiek spróbuje tu jechać za szybko, a lord Vetinari obejrzy sobie rano jego obrazek. Ikonografy nie kłamią, Cał.

– Zgadza się, Fred. Bo są na to za głupie.

– Jego wysokość miał dosyć wozów pędzących po moście, rozumiesz, i prosił nas, żeby jakoś to rozwiązać. Jestem teraz Szefem Ruchu, Cał.

– To dobrze, Fred?

– No pewno! – zapewnił z satysfakcją sierżant Colon. – Do mnie należy ochrona tych, no... arterii miasta przed zablokowaniem, co doprowadziłoby do całkowitego załamania handlu i ruiny dla nas wszystkich. To najważniejsze z możliwych zadań, można powiedzieć.

– I tylko ty musisz je wykonywać?

– No, głównie. Głównie ja. Kapral Nobbs i inni chłopcy pomagają, oczywiście.

Cał Jolson podrapał się w nos.

– Bo ja właśnie chciałem z tobą pogadać na podobny temat, Fred.

– Nie ma problemu.

– Coś bardzo dziwnego pojawiło się przed moją restauracją, Fred.

Colon podążył za potężnym mężczyzną za róg. Zwykle lubił towarzystwo Cała, ponieważ przy nim wydawał się całkiem szczupły. Cał Jolson był człowiekiem, który figurował w dowolnym atlasie jako zmieniający orbity niewielkich planet. Kamienie bruku pękały pod jego stopami. W jednym ciele łączył – a było tam dość miejsca – najlepszego kucharza w Ankh-Morpork z najbardziej łakomym konsumentem, co stanowiło kombinację doprawdy stworzoną w niebie ziemniaczanego purée. Colon nie pamiętał nawet, jak Jolson ma na imię. Przydomek zyskał przez aklamację, ponieważ nikt, kto widział go na ulicy, nie mógł uwierzyć, że cały ten obiekt jest Jolsonem.

Na Broad-Wayu stał duży wóz. Inne wycofywały się i próbowały jakoś go ominąć.

– Koło obiadu przyszła dostawa mięsa, a kiedy woźnica wyszedł...

Cał Jolson wskazał sporą trójkątną konstrukcję zamontowaną na jednym z kół. Była wykonana z dębu i żelaza oraz pochlapana żółtą farbą.

Fred postukał w nią ostrożnie.

– Widzę, na czym polega kłopot – stwierdził. – Jak długo ten woźnica był u ciebie?

– Wiesz, dałem mu obiad...

– A twoje obiady są doskonałe, Cał, zawsze to powtarzam. Co miałeś na dzisiaj?

– Bitki w sosie śmietanowym, z opadkiem, a na deser bezowy tort „Czarna śmierć”.

Przez chwilę panowało milczenie, gdy obaj wyobrażali sobie cały posiłek. Fred Colon westchnął cicho.

– Opadek polany masełkiem?

– Nie chciałbyś mnie chyba obrazić, sugerując, że zapomniałem o masełku, prawda?

– Człowiek wiele czasu może spędzić, rozkoszując się takim obiadem – uznał Fred. – Tylko że widzisz, Cał, Patrycjusz bardzo nie lubi, kiedy wozy parkują na ulicy dłużej niż dziesięć minut. Uważa, że to coś w rodzaju przestępstwa.

– Zjedzenie mojego obiadu w dziesięć minut to nie jest przestępstwo, Fred, to tragedia – odparł Cał. – Tu jest napisane „Straż Miejska – usunięcie 15 $”, Fred. To mój dochód za kilka dni, Fred.

– Chodzi o to – tłumaczył Fred Colon – że to masa papierów, rozumiesz? Nie mogę tak sobie tego odwołać, chociaż chciałbym. W komendzie na biurku mam wszystkie odcinki kontrolne. Gdybym ja dowodził strażą, to oczywiście... Ale mam związane ręce, rozumiesz...

Stali w niewielkiej odległości od siebie, z rękami w kieszeniach, pozornie nie zwracając na siebie uwagi. Sierżant Colon zaczął cicho pogwizdywać.

– Wiem o tym i owym – oznajmił ostrożnie Cał. – Ludziom się wydaje, że kelnerzy nie mają uszu.

– Ja wiem bardzo dużo, Cał. – Colon zabrzęczał monetami w kieszeni.

Obaj przez chwilę wpatrywali się w niebo.

– Może zostało mi z wczoraj trochę lodów miodowych...

Sierżant Colon spojrzał na wóz.

– Coś podobnego, panie Jolson! – zawołał tonem absolutnego zdumienia. – Jakiś wyjątkowy tępak założył klamrę na pańskie koło! Zaraz się tym zajmiemy.

Wyjął zza pasa dwie okrągłe łopatki pomalowane na biało, spojrzał na wieżę semaforową komendy Straży Miejskiej, wystającą ponad dachem starej fabryki lemoniady, odczekał, aż dyżurny gargulec da mu sygnał, po czym z niejaką werwą i entuzjazmem zaczął odgrywać człowieka o sztywnych rękach, grającego dwie partie tenisa stołowego równocześnie.

– Patrol zjawi się tu lada chwila... Aha, popatrz tylko...

Kawałek dalej na ulicy dwa trolle starannie zakładały blokadę na koło wozu z sianem. Po minucie czy dwóch jeden spojrzał przypadkiem na wieżę komendy, szturchnął kolegę, wyjął własne dwie łopatki i – z nieco mniejszym zapałem niż Colon – wysłał sygnał. Kiedy otrzymał odpowiedź, trolle rozejrzały się, zauważyły Colona i ruszyły w jego stronę.

– Ta-dam! – zawołał z dumą sierżant.

– Niezwykła jest ta nowa technologia – przyznał z podziwem Cał Jolson. – A przecież musieli być... ile? Ze dwadzieścia, trzydzieści sążni stąd.

– Zgadza się, Cał. W dawnych czasach musiałbym gwizdać. A teraz zjawią się tutaj, wiedząc już, że to ja ich wzywam.

– Inaczej musieliby spojrzeć i zobaczyć, że to ty.

– No tak... – przyznał Colon świadomy, że to, co zaszło, może nie być najjaśniejszym promieniem światła w świcie rewolucji komunikacyjnej. – Oczywiście, to by działało tak samo dobrze, gdyby byli wiele ulic stąd. Albo nawet po drugiej stronie miasta. A gdybym kazał gargulcowi, żeby, jak to określamy, „rzucił” wiadomość na „dużą” wieżę nad Tumpem, za parę minut odebraliby wszystko w Sto Lat.

– A to przecież dwadzieścia mil.

– Co najmniej.

– Niezwykłe, Fred.

– Czasy się zmieniają, Cał – stwierdził Colon, gdy trolle dotarły na miejsce. – Funkcjonariusz Czert, kto wam kazał założyć blokadę na wóz mojego przyjaciela? – zapytał groźnie.

– No bo, sierżancie, rano pan mówił, coby zaklamrować każdy...

– Ale nie ten – przerwał mu Colon. – Zdejmijcie to natychmiast i nie będziemy już wracać do tej sprawy. Jasne?

Funkcjonariusz Czert doszedł najwyraźniej do wniosku, że nie płacą mu za myślenie – i dobrze, ponieważ sierżant Colon nie uważał, by w tym zakresie była to rozsądna inwestycja.

– Jak pan tak mówi, sierżancie...

– A kiedy się tym zajmiecie, ja i Cał utniemy sobie małą pogawędkę. Prawda, Cał?

– Zgadza się, Fred.

– To znaczy, mówię „pogawędka”, ale ja będę głównie słuchał, a to z powodu tego, że będę miał pełne usta.

Śnieg zsuwał się z jodłowych gałęzi. Człowiek przecisnął się między nimi, przez chwilę stał nieruchomo, z trudem chwytając oddech, po czym szybkim truchtem ruszył przez polanę.

W dolinie rozległy się pierwsze dźwięki rogu.

Miał zatem godzinę, jeśli można im wierzyć. Może nie uda mu się dotrzeć do wieży, ale były przecież inne rozwiązania.

Miał plany. Potrafi ich przechytrzyć. Trzymać się z dala od śniegu, ile tylko można, zawracać, korzystać ze strumieni... To możliwe, to już się udawało... Był tego pewien.

Kilka mil od niego smukłe ciała zanurzyły się między drzewa. Zaczęły się łowy...

Bardzo daleko od tego miejsca, w Ankh-Morpork, paliła się Gildia Błaznów.

Co stanowiło problem, ponieważ drużyna strażacka gildii składała się głównie z klaunów.

A to z kolei stanowiło problem, ponieważ jeśli pokazać klaunowi wiadro i drabinę, możliwa jest tylko jedna reakcja. Lata szkolenia biorą górę. Coś w czerwonym nosie przemawia do niego. Nie może się powstrzymać.

Sam Vimes ze Straży Miejskiej Ankh-Morpork oparł się o mur i oglądał przedstawienie.

– Naprawdę musimy jeszcze raz złożyć u Patrycjusza wniosek o powołanie publicznej straży pożarnej – powiedział.

Po drugiej stronie ulicy klaun podniósł drabinę, odwrócił się, walnął drabiną klauna za sobą i wrzucił go do wiadra, odwrócił się znowu, żeby sprawdzić, co to za zamieszanie, i posłał swą podnoszącą się ofiarę z powrotem do wiadra, gdzie wpadła z dziwnym mlaskiem. Tłum patrzył w milczeniu – gdyby to było śmieszne, klauni by tego nie robili.

– Gildie są mocno przeciwne – odparł kapitan Marchewa Żelaznywładsson, jego zastępca. Klaunowi z drabiną wylano wodę z wiadra do spodni. – Mówią, że to by było wtargnięcie na prywatny teren.

Płomienie strzeliły z pokoju na pierwszym piętrze.

– Jeżeli pozwolimy, żeby się spaliła, będzie to poważny wstrząs dla rozrywki w tym mieście – oświadczył z przekonaniem Marchewa.

Vimes zerknął na niego z ukosa. To był prawdziwy Marchewowy komentarz. Brzmiał niewinnie jak demony, ale można było go zrozumieć całkiem inaczej...

– Rzeczywiście będzie – przyznał. – Mimo to lepiej chyba coś z tym zrobić. – Zrobił kilka kroków naprzód i uniósł dłonie do ust. – No dobra! Tu Straż Miejska! Uformować łańcuch! Brać wiadra!

– Auu... Musimy? – odezwał się któryś z gapiów.

– Owszem, musicie – zapewnił kapitan Marchewa. – Chodźcie wszyscy, jeśli ustawimy się w dwie linie, załatwimy sprawę raz-dwa. Co wy na to? Może być nawet zabawnie.

Ustawili się posłusznie, jak zauważył Vimes.

Marchewa każdego traktował tak, jakby był miłym i sympatycznym gościem. I w jakiś niewyjaśniony sposób ludzie nie mogli się oprzeć, by wykazywać mu, że się nie myli.

Ku powszechnemu rozczarowaniu ogień szybko został ugaszony – kiedy tylko rozbrojono klaunów i dobrzy ludzie odprowadzili ich na bok.

Marchewa powrócił, ocierając czoło, gdy Vimes zapalał cygaro.

– Zdaje się, że połykacz ognia miał kłopoty żołądkowe – wyjaśnił.

– Całkiem możliwe, że nigdy nam tego nie wybaczą – stwierdził Vimes, kiedy wrócili do patrolowania ulic. – No nie... Co teraz?

Marchewa spoglądał w górę, w kierunku najbliższej wieży semaforowej.

– Rozruchy przy Kablowej – poinformował. – Kod „Wszyscy funkcjonariusze”, sir.

Ruszyli biegiem. Człowiek zawsze biegł na „Wszystkich funkcjonariuszy”. Bo sam też mógł mieć kłopoty.

Kiedy zbliżali się do celu, zauważyli na ulicach więcej krasnoludów. Vimes rozpoznał charakterystyczne znaki: wszystkie krasnoludy miały skupione miny i szły w tym samym kierunku.

– Załatwione – stwierdził, kiedy skręcili za róg. – Od razu można poznać po nagłym zwiększeniu liczby podejrzanie przypadkowych przechodniów.

Cokolwiek się tutaj działo, była to sprawa poważna. Ulicę zaścielały rozmaite śmieci i całkiem sporo krasnoludów. Vimes zwolnił.

– Już trzeci raz w tym tygodniu – zauważył. – Co w nich wstąpiło?

– Trudno powiedzieć, sir – odparł Marchewa.

Vimes zerknął na niego z ukosa. Marchewa wychował się wśród krasnoludów. Poza tym, jeśli tylko mógł tego uniknąć, nigdy nie kłamał.

– To nie to samo co „nie wiem”, prawda?

Kapitan był wyraźnie zakłopotany.

– Myślę, że to... no, jakby sprawa polityczna, sir.

Vimes zauważył wbity w ścianę topór.

– Tak, rzeczywiście – mruknął.

Ktoś nadchodził ulicą – i był prawdopodobnie powodem, dla którego zamieszki ustały. Młodszy funkcjonariusz Bluejohn był chyba największym trollem, jakiego Vimes spotkał w życiu. Wyrastał... Nie wyróżniał się z tłumu, ponieważ sam był tłumem. Ludzie nie zauważali go, gdyż przesłaniał widok. I jak wiele potężnie zbudowanych osób, był instynktownie łagodny i dość nieśmiały, chętnie słuchał rozkazów. Gdyby trafił do gangu, zostałby żołnierzem. W straży służył za tarczę podczas zamieszek. Inni strażnicy wyglądali zza niego.

– Wygląda na to, że wszystko się zaczęło w delikatesach u Świdry – stwierdził Vimes, kiedy dotarła reszta straży. – Weźcie od niego zeznanie.

– To nie jest dobry pomysł, sir – oświadczył stanowczo Marchewa. – On niczego nie widział.

– A skąd wiesz, że niczego nie widział? Nie pytałeś go.

– Wiem, sir. Niczego nie widział. Niczego też nie słyszał.

– Nawet kiedy tłum demolował mu lokal i walczył na ulicy przed drzwiami?

– Tak jest, sir.

– Ach, rozumiem. Nikt nie jest tak głuchy jak ci, którzy nie chcą słyszeć. To chcesz mi powiedzieć?

– Coś w tym rodzaju, sir. Tak. Proszę posłuchać, sir, wszystko się skończyło. Nie sądzę, żeby ktoś był poważnie ranny. Tak będzie najlepiej, sir. Proszę...

– Czy to jedna z tych prywatnych spraw krasnoludów, kapitanie?

– Tak, sir...

– Ale jesteśmy w Ankh-Morpork, nie w jakiejś górskiej kopalni. Moim obowiązkiem jest dopilnowanie spokoju, a to mi nie wygląda na spokój. Co powiedzą ludzie na takie bójki uliczne?

– Powiedzą, że to kolejny dzień w życiu miasta, sir – odparł sztywno Marchewa.

– Tak, przypuszczam, że faktycznie tak powiedzą. Jednakże... – Vimes podniósł jęczącego krasnoluda. – Kto to zrobił? – zapytał groźnie. – Nie jestem w nastroju do słuchania wykrętów. Gadaj! Chcę znać nazwisko!

– Agi Młotokrad – wymamrotał krasnolud.

– Dobrze. – Vimes go puścił. – Zapiszcie to, Marchewa.

– Nie, sir – odparł Marchewa.

– Słucham?

– W mieście nie ma żadnego Agiego Młotokrada, sir.

– Znacie każdego krasnoluda?

– Znam ich wielu, sir. Ale Agiego Młotokrada można spotkać tylko w głębi kopalni, sir. To rodzaj złośliwego ducha, sir. Na przykład „Wsadź to tam, gdzie Agi Młotokrad węgiel trzyma” oznacza...

– Tak, mogę się domyślić – przerwał mu Vimes. – Sugerujesz, że ten krasnolud właśnie powiedział, że awanturę zaczęło leśne licho?

Krasnolud zniknął już za rogiem.

– Mniej więcej, sir. Przepraszam na moment. – Marchewa przeszedł na drugą stronę ulicy, wyjmując zza pasa dwie białe paletki. – Wejdę tylko w linię widoczności wieży – wyjaśnił. – Lepiej posłać sekara.

– Dlaczego?

– No, kazaliśmy czekać Patrycjuszowi, sir, więc wypada może mu powiedzieć, że się spóźnimy.

Vimes sięgnął po zegarek i spojrzał na tarczę. Miał przeczucie, że to znowu jeden z tych dni... tych, które przytrafiają się codziennie.

W naturze wszechświata leży, by osoba, która zawsze każe człowiekowi czekać dziesięć minut, tego dnia, gdy ten człowiek się o dziesięć minut spóźni, była gotowa dziesięć minut wcześniej i bardzo starannie nic o tym nie wspominała.

– Przepraszamy za spóźnienie, sir – rzekł Vimes, kiedy weszli do Podłużnego Gabinetu.

– Och, spóźniliście się, panowie? – Patrycjusz uniósł wzrok znad papierów. – Doprawdy nie zauważyłem. Nic poważnego, mam nadzieję?

– Gildia Błaznów się paliła, sir – wyjaśnił Marchewa.

– Jakieś ofiary?

– Nie.

– Cóż, to prawdziwe błogosławieństwo – stwierdził wolno lord Vetinari.

Odłożył pióro.

– Do rzeczy... Co mieliśmy omówić...? – Przysunął sobie jakiś dokument i przeczytał szybko. – Aha... Jak widzę, nowy wydział ruchu drogowego wywarł oczekiwany skutek. – Wskazał duży stos papierów. – Dostaję niezliczone skargi od Gildii Woźniców i Poganiaczy. Brawo. Proszę przekazać moje podziękowania sierżantowi Colonowi i jego ludziom.

– Oczywiście, sir.

– Jak widzę, jednego dnia zaklamrowali siedemnaście wozów, dziesięć koni, osiemnaście wołów i kaczkę.

– Była nieprawidłowo zaparkowana, sir.

– W samej rzeczy. Jednakże dostrzegam tu chyba pewien dziwny schemat...

– Sir?

– Wielu woźniców zapewnia, że tak naprawdę wcale nie parkowali, ale zatrzymali się tylko, by przepuścić wyjątkowo starą i wyjątkowo brzydką damę, która wyjątkowo powoli przechodziła przez ulicę.

– Tak się tłumaczą, sir.

– Wnioskują, że była stara, na podstawie niekończącej się litanii wyrażeń typu „Laboga, moje biedne stopy” i tym podobnych.

– Z całą pewnością brzmienie sugeruje starszą osobę, sir – rzekł Vimes z nieruchomą twarzą.

– No właśnie. Dziwne jednak, że kilku z nich zauważyło, jak owa starsza dama odbiegała potem w boczną uliczkę, dość szybko. Nie zwróciłbym na to uwagi, oczywiście, gdyby nie fakt, iż ową damę zauważono jakoby podczas przechodzenia przez inną ulicę, bardzo powoli, w sporej odległości od poprzedniej. Tajemnicza sprawa, Vimes.

Vimes przesłonił dłonią oczy.

– To tajemnica, którą zamierzam bardzo szybko wyjaśnić, sir.

Patrycjusz skinął głową i zapisał kilka słów na kartce. Kiedy odłożył ją na bok, odsłonił kartkę o wiele brudniejszą i wielokrotnie złożoną. Chwycił dwa noże do papieru, za ich pomocą bardzo ostrożnie rozłożył kartkę i przesunął po blacie w stronę Vimesa.

– Czy wie pan coś na ten temat?

Vimes spojrzał na wielkie, okrągłe, wyrysowane kredką litery:

„DROG I PANE, OKRUCISTFO WOBES BESDOMYH PSUF W TYM MIESCIE TO CHAŃBA, CO ROBI STRASZ W TEJ SPRAWIEŻ POPDISANO LYGA PSZECIF OKRUCISTFU DLA PSUF”.

– Nic zupełnie – zapewnił.

– Moi urzędnicy twierdzą, że prawie co noc podobny list wsuwany jest pod drzwi – rzekł Patrycjusz. – Jak rozumiem, nikogo nie zauważono.

– Mam to zbadać? Nie powinno być trudno znaleźć w mieście kogoś, kto ślini się przy pisaniu, a ortografię ma jeszcze gorszą niż Marchewa.

– Bardzo dziękuję, sir – wtrącił Marchewa.

– Żaden z gwardzistów nie zameldował, by cokolwiek zauważyli – powiedział Patrycjusz. – Czy jest w Ankh-Morpork jakaś grupa specjalnie zainteresowana dobrobytem psów?

– Wątpię, sir.

– Zatem zignoruję te listy pro tem – zdecydował Vetinari. Wilgotny list z plaśnięciem wylądował w koszu. – Przejdźmy do pilniejszych spraw. O czym to... Co pan wie na temat Bzyku?

Vimes wytrzeszczył oczy.

Marchewa chrząknął dyskretnie.

– Rzeki czy miasta, sir?

Patrycjusz się uśmiechnął.

– Wie pan, kapitanie, już dawno przestał mnie pan zaskakiwać. Chodziło mi o miasto.

– To jedno z większych miast w Überwaldzie, sir – tłumaczył Marchewa. – Eksport: cenne metale, skóra, drewno i oczywiście tłuszcz z głębokich kopalni tłuszczu w Schmaltzbergu...

– Istnieje miasto o nazwie Bzyk? – spytał Vimes, wciąż zaskoczony tempem, w jakim dotarli tam od wilgotnego listu o psach.

– Ściśle mówiąc, sir, poprawna wymowa to raczej Bezik – odparł Marchewa.

– Mimo wszystko...

– A w Beziku, sir, „Morpork” brzmi tak samo jak ich określenie dla elementu damskiej bielizny – ciągnął Marchewa. – Kiedy się zastanowić, na świecie jest tylko skończona liczba sylab...

– Ale skąd ty o tym wiesz, Marchewa?

– Och, człowiek słyszy to i owo, sir. Tu i tam...

– Doprawdy? A który konkretnie element...

– Coś niezwykle ważnego zdarzy się tam za kilka tygodni – przerwał mu Vetinari. – Coś, muszę zaznaczyć, co będzie miało istotne znaczenie dla przyszłej pomyślności Ankh-Morpork.

– Koronacja dolnego króla – domyślił się Marchewa.

Vimes spojrzał na niego, potem na Patrycjusza, potem znów na Marchewę.

– Czy jest jakiś biuletyn, który tu krąży, ale jakoś do mnie nie dotarł?

– Społeczność krasnoludów od miesięcy praktycznie o niczym innym nie mówi, sir.

– Naprawdę? – zdziwił się Vimes. – Chodzi o te zamieszki? Te conocne bójki w krasnoludzich barach?

– Kapitan Marchewa ma rację, Vimes. To będzie wielka uroczystość, w której wezmą udział przedstawiciele licznych rządów. Oraz rozmaitych księstw überwaldzkich, ponieważ dolny król włada tylko tymi częściami Überwaldu, które znajdują się pod powierzchnią. Jego przychylność jest cenna. Bez wątpienia będzie tam Borogravia i Genoa, prawdopodobnie nawet Klatch.

– Klatch? Przecież oni mają do Überwaldu jeszcze dalej niż my! Po co zadają sobie trud?

Vimes przerwał na chwilę i zastanowił się.

– Ha! Byłem głupi. Gdzie są pieniądze?

– Słucham, komendancie?

– Tak mawiał mój dawny sierżant, kiedy czegoś nie rozumiał, sir. Trzeba odkryć, gdzie są pieniądze, i sprawa jest już w połowie rozwiązana.

Vetinari podniósł się i stanął przy wielkim oknie, plecami do nich.

– Überwald to wielka kraina – powiedział, jakby zwracał się do szyby. – Mroczna. Tajemnicza. Starożytna...

– Wielkie, nietknięte złoża węgla i rud żelaza – dodał Marchewa. – I tłuszcz, naturalnie. Najlepsze świece, lampy oliwne i mydło pochodzą w ostatecznym rozrachunku ze złóż Schmaltzbergu.

– Dlaczego? Mamy przecież własne rzeźnie, prawda?

– Ankh-Morpork zużywa wiele świec, sir.

– Z całą pewnością nie zużywa wiele mydła – odparł Vimes.

– Wiele jest zastosowań dla tłuszczu i łoju, sir. Nie jesteśmy w stanie samodzielnie zaspokoić wszystkich potrzeb.

– Ach... – mruknął Vimes.

Patrycjusz westchnął.

– Oczywiście mam nadzieję, że uda nam się wzmocnić powiązania handlowe z różnymi narodami w granicach Überwaldu – powiedział. – Sytuacja tam jest w najwyższym stopniu niepewna. Jak dużo pan wie na temat Überwaldu, komendancie?

Vimes, którego wiedza o geografii sięgała mikroskopijnych szczegółów w zasięgu pięciu mil od Ankh-Morpork, a była zwyczajnie mikroskopijna poza nim, niepewnie pokiwał głową.

– Tylko że właściwie to nie jest państwo – ciągnął Vetinari. – To...

– To raczej coś, co istnieje, zanim zaistnieją państwa – dokończył Marchewa. – Składa się głównie z ufortyfikowanych miast i posiadłości feudalnych, bez prawdziwych granic i z całą masą lasów pomiędzy. Zawsze trwają tam jakieś zatargi. Nie istnieje prawo inne niż stanowione przez lokalnych władców, i szerzy się wszelkiego rodzaju bandytyzm.

– Całkiem inaczej niż w domu, w naszym ukochanym mieście – mruknął Vimes niezupełnie pod nosem.

Patrycjusz rzucił mu obojętne spojrzenie.

– W Überwaldzie nie ustała dawna niechęć między trollami i krasnoludami – ciągnął Marchewa. – Są tam duże obszary kontrolowane przez feudalne klany wampirów albo wilkołaków, są także trakty z o wiele wyższym niż normalne magicznym promieniowaniem tła. To bardzo chaotyczna kraina i czasem trudno uwierzyć, że jesteśmy już w Wieku Nietoperza. Trzeba jednak mieć nadzieję, że sytuacja się wkrótce poprawi i Überwald szczęśliwie dołączy do wspólnoty narodów.

Vimes i Vetinari wymienili znaczące spojrzenia. Marchewa przemawiał czasem, jakby czytał wypracowanie o społeczeństwie, napisane przez naiwnego chłopca z chóru świątynnego.

– Dobrze pan to ujął – pochwalił Vetinari. – Jednak do tego radosnego dnia Überwald pozostaje zagadką owiniętą w tajemnicę owiniętą w sekret.

– Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem – odezwał się Vimes. – Überwald jest jak wielki klops z łojem, który wszyscy nagle zauważyli i teraz, kiedy ta koronacja daje pretekst, wszyscy musimy pędzić tam z nożem, widelcem i łyżką, żeby jak najwięcej załadować sobie na talerz?

– Pańska ocena realiów politycznych jest doprawdy mistrzowska, Vimes. Brakuje panu tylko odpowiedniego słownictwa. Ankh-Morpork musi, naturalnie, wysłać swojego przedstawiciela. Ambasadora, krótko mówiąc.

– Nie sugeruje pan chyba, że powinienem się zająć tą sprawą, prawda? – upewnił się Vimes.

– Och, nie mógłbym tam posłać komendanta Straży Miejskiej. Większość państewek Überwaldu nie ma żadnej koncepcji nowoczesnych, cywilnych sił porządkowych.

Vimes odprężył się.

– Zamiast tego wysyłam diuka Ankh – ciągnął Patrycjusz.

Vimes wyprostował się gwałtownie.

– Panują tam zasadniczo stosunki feudalne – kontynuował Vetinari. – Wielką wagę przywiązują do tytułów...

– Czy rozkazuje mi pan jechać do Überwaldu?

– Rozkazuję, wasza łaskawość? – Vetinari wydawał się wstrząśnięty i zatroskany. – Wielkie nieba, musiałem źle zrozumieć lady Sybil... Zapewniała mnie wczoraj, że wakacje daleko od Ankh-Morpork znakomicie panu zrobią.

– Rozmawiał pan z Sybil?

– Owszem, na przyjęciu dla nowego przewodniczącego Gildii Krawców. Pamiętam, że wyszedł pan wcześniej. Wezwano pana. Jakiś nagły przypadek, jak rozumiem. Lady Sybil wspomniała, że jest pan, jak to określiła, wiecznie na służbie, i jakoś tak się zgadało... Och, mam nadzieję, że nie doprowadzę do jakichś małżeńskich nieporozumień...

– Nie mogę opuścić miasta właśnie teraz! – oświadczył zrozpaczony Vimes. – Jest tyle do zrobienia...

– Właśnie dlatego Sybil uznała, że powinien pan wyjechać.

– Ale otworzyliśmy nowy ośrodek szkoleniowy...

– Który w tej chwili działa już bez problemów, sir – wtrącił Marchewa.

– Cała sieć gołębi pocztowych jest zupełnie poplątana...

– Dało się ją mniej więcej uporządkować, sir, kiedy zmieniliśmy im karmę. Poza tym sekary doskonale spełniają swoje zadanie.

– Mieliśmy powołać Straż Rzeczną...

– Przez tydzień czy dwa i tak nic nie można zrobić, sir. Dopóki nie wyłowimy łodzi.

– Rury w komisariacie na Flaku są...

– Wysłałem hydraulików, żeby się nimi zajęli, sir.

Vimes wiedział już, że przegrał. Przegrał w chwili, kiedy okazało się, że w całą sprawę zamieszana jest Sybil, ponieważ zawsze stanowiła machinę oblężniczą niezwykle skuteczną wobec jego murów obronnych. Ale nie miał zamiaru poddawać się bez walki.

– Wie pan przecież, że nie radzę sobie z dyplomatyczną rozmową – powiedział.

– Wręcz przeciwnie, Vimes. Oszołomił pan cały korpus dyplomatyczny w Ankh-Morpork – zapewnił lord Vetinari. – Nie są przyzwyczajeni do mówienia wprost. To ich zbija z tropu. Co pan powiedział w zeszłym miesiącu istanziańskiemu ambasadorowi? – Przerzucił papiery na biurku. – Zaraz, miałem tu gdzieś skargę... A tak... W kwestii incydentów granicznych na rzece Slipnir zasugerował pan, że dalsze takie naruszenia poskutkują tym, że on osobiście, to znaczy ambasador, cytuję: „wróci do domu w karetce”.

– Bardzo mi przykro, sir, ale miałem za sobą ciężki dzień, a on mi działał na...

– Od tego dnia ich siły zbrojne cofnęły się tak daleko, że są już praktycznie w innym kraju. – Patrycjusz odsunął dokument na bok. – Muszę przyznać, że pańska uwaga, choć jedynie bardzo ogólnie zgodna z moimi opiniami w tej sprawie, przynajmniej była zwięzła. Jak się zdaje, wyglądał pan również bardzo groźnie.

– Bo ja zwykle tak wyglądam...

– Z całą pewnością. Na szczęście w Überwaldzie będzie pan musiał wyglądać jedynie przyjaźnie.

– Ale nie wymaga pan chyba, żebym mówił coś w rodzaju „A może sprzedacie nam cały wasz tłuszcz bardzo tanio?”, prawda... – upewnił się zrozpaczony Vimes.

– Nie jest wymagane, by prowadził pan osobiście jakiekolwiek negocjacje. Tym zajmie się jeden z moich urzędników, który powoła tymczasową ambasadę i przedyskutuje te sprawy ze swoimi odpowiednikami na rozmaitych dworach Überwaldu. Wszyscy urzędnicy mówią tym samym językiem. Pan ma jedynie być tak książęcy, jak tylko pan potrafi. Oczywiście będzie panu towarzyszył orszak. Personel – dodał Vetinari, widząc tępy wzrok Vimesa. Westchnął. – Ludzie, którzy z panem pojadą. Proponuję sierżant Anguę, sierżanta Detrytusa i kapral Tyłeczek.

– Aha... – Marchewa z uznaniem pokiwał głową.

– Przepraszam... – powiedział Vimes. – Mam wrażenie, że jakoś straciłem spory fragment rozmowy.

– Wilkołak, troll i krasnolud – wyjaśnił Marchewa. – Mniejszości etniczne, sir.

– ...Tyle że w Überwaldzie są większościami etnicznymi – dodał Vetinari. – Ta trójka funkcjonariuszy właśnie stamtąd pochodzi, o ile mi wiadomo. Ich obecność powie więcej niż grube tomy...

– Ja nie dostałem nawet kartki – odparł Vimes. – Wolałbym raczej...

– Sir, w ten sposób zademonstruje pan mieszkańcom Überwaldu, że my tutaj, w Ankh-Morpork, jesteśmy społeczeństwem wielokulturowym – przekonywał Marchewa.

– Ach, rozumiem. „Ludzie jak my” – mruknął ponuro Vimes. – Ludzie, z którymi można robić interesy.

– Czasami – wtrącił kwaśnym tonem Vetinari – naprawdę mam wrażenie, że poziom cynizmu w straży jest... jest...

– Niewystarczający? – dokończył Vimes.

Odpowiedziało mu milczenie.

– No dobrze – westchnął. – Pójdę polerować gałki na mojej koronie...

– Korona diuka, jeśli dobrze pamiętam heraldykę, nie ma żadnych gałek. Jest stanowczo... spiczasta. – Patrycjusz przesunął w jego stronę niewielki stosik papierów zwieńczony zaproszeniem ze złoconymi brzegami. – Każę natychmiast przesłać... sekara. Dokładniejszą odprawę przeprowadzimy później. Proszę przekazać diuszesie moje wyrazy szacunku. I nie pozwólcie mi, panowie, dłużej zajmować wam czasu...

– Zawsze to mówi – burczał Vimes, gdy razem z kapitanem zbiegali już po schodach. – Wie, że nie znoszę być mężem diuszesy.

– Myślałem, że pan i lady Sybil...

– Och, być mężem Sybil jest wspaniałe, naprawdę – zapewnił pospiesznie Vimes. – Tylko ta część z diuszesą mi nie pasuje. Gdzie są dziś wszyscy?

– Kapral Tyłeczek ma służbę przy gołębiach, Detrytus jest na nocnym patrolu ze Swiresem, a Angua dostała specjalne zadanie na Mrokach, sir. Pamięta pan? Z Nobbym?

– Bogowie, tak... Dobrze. Kiedy zjawią się jutro, lepiej ich do mnie przyślij. A przy okazji, zdejmij Nobby’emu tę potworną perukę i gdzieś ją schowaj. – Vimes przeglądał papiery. – Nigdy nie słyszałem o dolnym królu krasnoludów – wyznał. – Zawsze mi się wydawało, że „król” w krasnoludzim oznacza kogoś w rodzaju starszego inżyniera.

– No tak, ale dolny król jest dość wyjątkowy – odparł Marchewa.

– Dlaczego?

– Wszystko się zaczęło od Kajzerki z Kamienia, sir.

– Od czego?

– Czy moglibyśmy wrócić do Yardu okrężną drogą, sir? Łatwiej mi będzie wytłumaczyć.

Młoda kobieta stała na rogu ulicy na Mrokach. Jej ogólna postawa sugerowała, że jest kimś, kto w specyficznej gwarze tego rejonu nazywany jest damą dworu. Dokładniej: damą z dworu, czekającą na Odpowiedniego Mężczyznę. A w każdym razie mężczyznę dysponującego odpowiednią gotówką.

Od niechcenia kołysała torebką.

Był to wyraźnie rozpoznawalny sygnał dla każdego, kto miał choćby mózg gołębia. Członek Gildii Złodziei przeszedłby ostrożnie drugą stroną ulicy, obdarzając tę kobietę uprzejmym, a co ważniejsze nieagresywnym skinieniem głowy. Nawet mniej uprzejmi niezależni złodzieje, którzy czaili się w tej okolicy, dwa razy by się zastanowili, nim spojrzeliby łakomie na torebkę. Gildia Szwaczek wymierzała sprawiedliwość bardzo szybko i nieodwracalnie.

Chude ciało Załatwione Duncana nie dysponowało jednak nawet mózgiem gołębia. Niski człowieczek przez całe pięć minut wpatrywał się w torebkę jak kot, a teraz hipnotyzowała go sama myśl o jej zawartości. Niemal wyczuwał smak pieniędzy. Wzniósł się na palce, opuścił głowę, wypadł z zaułka, porwał torebkę i przebiegł jeszcze kilka cali, nim świat wokół eksplodował, a on sam wylądował w błocie.

Coś przy jego uchu zaczęło się ślinić. Słyszał też niski, przeciągły warkot – obietnicę tego, co się stanie, jeśli spróbuje się poruszyć.

Potem usłyszał kroki, a kątem oka dostrzegł plamę twarzy.

– Och, Załatwione... – odezwał się głos. – Wyrywanie damom torebek? Nisko upadłeś, nawet jak na ciebie. Naprawdę mogło ci się coś stać. To tylko Duncan, panienko. Nie sprawia kłopotów. Można go puścić.

Ciężar zniknął z pleców Duncana. Usłyszał, jak coś odbiega w mrok zaułka.

– Załatwiłem to, załatwiłem – powtarzał desperacko złodziejaszek, gdy kapral Nobbs pomagał mu wstać.

– Tak, wiem. Widziałem – przyznał Nobby. – A wiesz, co by się z tobą stało, gdyby zobaczyła to Gildia Złodziei? Byłbyś już trupem spływającym rzeką, bez szans na przepustkę za dobre sprawowanie.

– Nienawidzą mnie, bo jestem taki dobry – tłumaczył Duncan przez swą skołtunioną brodę. – Nie słyszałeś o kradzieży u Cała Jolsona w zeszłym miesiącu? To ja go załatwiłem.

– Zgadza się, Duncan. To ty.

– I obrobiłem skarbiec ze złotem w zeszłym tygodniu. To też ja. Wcale nie Węglarz i jego chłopcy.

– Nie, Duncan, to byłeś ty.

– I ta robota u złotnika, co to wszyscy mówią, że Chrupki Ron załatwił...

– Ty załatwiłeś, prawda?

– Zgadza się – potwierdził Duncan.

– I to ty ukradłeś bogom ogień, co, Duncan? – Nobby uśmiechnął się złośliwie pod peruką.

– Tak, to ja. – Duncan kiwnął głową. Pociągnął nosem. – Byłem wtedy o wiele młodszy, ma się rozumieć. – Wytrzeszczył na Nobby’ego swe oczy krótkowidza. – Dlaczego nosisz sukienkę, Nobby?

– Tajna akcja.

– Jasne. – Duncan niepewnie przestąpił z nogi na nogę. – Nie dałbyś mi paru pensów, Nobby? Od dwóch dni nic nie jadłem.

W mroku błysnęły monety.

– A teraz znikaj – rzucił kapral.

– Dzięki, Nobby. Gdybyście mieli jakieś niewyjaśnione zbrodnie, wiesz, gdzie mnie szukać.

I złodziej odszedł, utykając.

Za Nobbsem pojawiła się sierżant Angua dopinająca półpancerz.

– Biedaczysko – stwierdziła.

– W swoim czasie był dobrym złodziejem. – Nobby wyjął z torebki notes i zapisał kilka linijek.

– Ładnie, że mu pomogłeś.

– Zawsze mogę odebrać sobie pieniądze z puszki – odparł. – A teraz wiemy, kto zwinął te sztabki. Zasłużę u pana Vimesa na pióro do hełmu...

– Czepka, Nobby.

– Co?

– Do twojego czepka. Masz wokół niego całkiem ładne kwiatki.

– A... no tak.

– Nie to, że się skarżę – powiedziała Angua – ale kiedy dostaliśmy tę robotę, myślałam, że to ja będę przynętą, a ty wsparciem.

– No tak, ale skoro jest panienka... – Nobby zmarszczył czoło, wślizgując się na nieznane terytoria lingwistyczne. – Mor... por... log... icz... nie uzdolniona...

– Wilkołak, Nobby. Znam to słowo.

– Właśnie. No to oczywiście czajenie się lepiej panience wychodzi i... i oczywiście nie jest właściwe, żeby kobiety musiały służyć za przynęty w pracy policyjnej...

Angua zawahała się, jak często się jej zdarzało, kiedy usiłowała rozmawiać z Nobbym na trudne tematy. Przesunęła dłońmi przed sobą, jak gdyby ugniatała niewidzialne ciasto swych myśli.

– Chodzi o to... Znaczy, ludzie mogliby... Wiesz... no... Wiesz, jak ludzie nazywają mężczyzn, którzy noszą peruki i suknie?

– Tak, panienko.

– Wiesz?

– Tak. Prawnicy, panienko.

– Dobrze. Tak, dobrze – odparła powoli Angua. – A teraz spróbuj inaczej...

– Eee... Aktorzy, panienko?

Angua zrezygnowała.

– Dobrze ci w tej tafcie, Nobby – pochwaliła.

– Nie wydaje się panience, że wyglądam grubo?

Angua pociągnęła nosem.

– Och, nie... – szepnęła.

– Pomyślałem, że lepiej pochlapię się czymś pachnącym dla zachowania pozorów prawdopozoreństwa... podobieństwa – wyjaśnił pospiesznie Nobby.

– Co? Nie... – Angua potrząsnęła głową i znowu wciągnęła powietrze. – Wyczuwam coś jeszcze...

– Dziwne, bo to pachnidło jest dość gryzące i nie wydaje mi się, żeby lilia z dolin tak pachniała...

– To nie perfumy.

– ...Ale ta lawenda, co ją mieli, to można by nią mosiądz czyścić...

– Nobby, dasz radę sam wrócić do komisariatu na Flaku? – spytała Angua.

Mimo rosnącej paniki pomyślała: W końcu co może się zdarzyć?

– Tak, panienko.

– Bo ja muszę coś... rozwiązać.

Odeszła szybko, a nowy zapach wypełniał jej nozdrza. Musiał być całkiem mocny, skoro pokonał Eau de Nobbs... I był. Och, był...

Nie tutaj, myślała. Nie teraz.

Nie on.

Uciekający człowiek zakołysał się na mokrej od śniegu gałęzi i zdołał zeskoczyć na konar sąsiedniego drzewa. To oddaliło go od strumienia. Jak dobry mają węch? Świetny, wiedział o tym. Ale czy aż tak świetny?

Przeszedł na kolejną zwisającą gałąź. Jeśli biegną wzdłuż brzegów, a są dostatecznie inteligentne, by to robić, nigdy się nie zorientują, że opuścił koryto strumienia.

Usłyszał wycie – gdzieś po lewej stronie.

Skierował się w prawo, w mrok puszczy.

Vimes słyszał, jak Marchewa szuka czegoś po ciemku. Po chwili klucz zgrzytnął w zamku.

– Myślałem, że tym miejscem zarządza teraz Kampania Równego Wzrostu – powiedział.

– Trudno znaleźć wolontariuszy – odparł Marchewa. Przepuścił go przodem w niskich drzwiach i zapalił świecę. – Zaglądam tu codziennie, żeby mieć wszystko na oku, ale nikt inny jakoś się nie interesuje.

– Nie rozumiem dlaczego – zapewnił Vimes, rozglądając się po Muzeum Chleba Krasnoludów.

Jedyną pozytywną opinią, jaką można by wyrazić o rozmaitym leżącym wokół pieczywie, była ta, że jest pewnie tak samo jadalne jak w dniu, gdy zostało upieczone.

Chociaż lepszym określeniem byłoby „wykute”. Chleb krasnoludów wykorzystywany był jako posiłek tylko w ostateczności, a służył także jako broń i waluta. Krasnoludy, o ile Vimes się orientował, nie należały do osobników religijnych, jednak sposób, w jaki myślały o chlebie, był temu bliski.

Gdzieś w mroku coś brzęknęło i zachrobotało.

– Szczury – stwierdził Marchewa. – Cały czas próbują zjadać chleb krasnoludów, biedaczyska. No, jesteśmy na miejscu. Kajzerka z Kamienia. Replika, naturalnie.

Vimes przyjrzał się niekształtnemu obiektowi na zakurzonej podstawce. Był mniej więcej podobny do kajzerki, ale tylko wtedy, jeśli człowiek z góry wiedział, czego się spodziewać. W przeciwnym razie termin „kawał skały” opisywał ten eksponat w miarę precyzyjnie. Miał rozmiar i kształt zbliżony do dobrze wysiedzianej poduszki. Dało się zauważyć charakterystyczne gwiaździste nacięcia.

– Moja żona kładzie na czymś takim stopy, kiedy jest bardzo zmęczona – zauważył.

– Ma tysiąc pięćset lat – oświadczył Marchewa z czymś zbliżonym do podziwu w głosie.

– Mówiłeś chyba, że to replika...

– No tak, ale replika czegoś bardzo ważnego, sir.

Vimes pociągnął nosem. W powietrzu dawał się wyczuć dość intensywny zapach.

– Mocno tu pachnie kotami, prawda?

– Niestety, polują tutaj na szczury, sir. Szczur, który schrupie kawałek chleba krasnoludów, nie jest w stanie uciekać.

Vimes zapalił cygaro. Marchewa rzucił mu spojrzenie pełne ogólnej dezaprobaty.

– Jesteśmy wdzięczni odwiedzającym za niepalenie tutaj – powiedział.

– Dlaczego? Nie wiecie przecież, czy zapalą. – Vimes oparł się o gablotę. – No dobrze, kapitanie. Dlaczego tak naprawdę mam jechać do... Bzyku? Nie znam się wprawdzie na dyplomacji, ale wiem, że nigdy nie chodzi tam o jedną kwestię. Kto to jest ten dolny król? Dlaczego krasnoludy się tłuką?

– No więc, sir... Słyszał pan o kruk?

– Krasnoludzie prawo górnicze?

– Brawo, sir. Ale to coś więcej. Chodzi o to... jak żyć. Prawa własności, prawa małżeńskie, dziedziczenie, zasady rozstrzygania wszelkiego rodzaju sporów, takie rzeczy. Właściwie wszystko. A dolny król... Myślę, że można go określić jako ostateczny sąd apelacyjny. Słucha rad, oczywiście, ale ma ostatnie słowo. Czy to jasne?

– Jak dotąd brzmi sensownie.

– Jest koronowany na Kajzerce z Kamienia i siedzi na niej, wydając sądy, ponieważ wszyscy dolni królowie tak robili od czasów B’hriana Krwawego Topora, który panował tysiąc pięćset lat temu. To daje... autorytet.

– Jest wybierany, rodzi się czy jak? – zainteresował się Vimes.

– Można chyba powiedzieć, że wybierany – odparł Marchewa. – Ale tak naprawdę grupa starszych krasnoludów uzgadnia to między sobą. Po wysłuchaniu innych krasnoludów, oczywiście. Sondowanie opinii, jak się to określa. Tradycyjnie pochodzi z któregoś z wielkich rodów. Ale... no...

– Tak?

– W tym roku sytuacja jest trochę inna. Nastroje są... gorące.

Aha, pomyślał Vimes.

– Wygrał niewłaściwy krasnolud? – zapytał.

– Niektóre krasnoludy tak twierdzą. Lecz zakwestionowano raczej sam proces – wyjaśnił Marchewa. – Przez krasnoludy z największego krasnoludziego miasta poza Überwaldem.

– Nie mów... To musi być to na Oś od...

– To Ankh-Morpork, sir.

– Co? Nie jesteśmy miastem krasnoludów!

– Żyje ich tu obecnie pięćdziesiąt tysięcy, sir.

– Naprawdę?

– Tak jest, sir.

– Jesteś pewien?

– Tak, sir.

Oczywiście, że jest pewien, pomyślał Vimes. Prawdopodobnie zna wszystkich z imienia i nazwiska.

– Musi pan zrozumieć, sir, że toczy się obecnie taka jakby dyskusja – tłumaczył Marchewa. – O tym, jak definiuje się krasnoluda.

– No wiesz, niektórzy mogliby powiedzieć, że przecież są krasnoludami, ponieważ...

– Nie, sir. Wzrost nie ma tu nic do rzeczy. Nobby Nobbs jest niższy od wielu krasnoludów, ale nie nazywamy go krasnoludem.

– Nie nazywamy go też człowiekiem – zauważył Vimes.

– I oczywiście ja także jestem krasnoludem.

– Wiesz, Marchewa, już dawno planuję z tobą o tym porozmawiać...

– Adoptowany przez krasnoludy, wychowany przez krasnoludy. Dla krasnoludów jestem krasnoludem, sir. Potrafię dokonać rytuału k’zakra, znam sekrety h’ragna, umiem ha’lk mój g’rakha jak należy... Jestem krasnoludem.

– A co to wszystko znaczy?

– Nie wolno mi zdradzać tego niekrasnoludom. – Marchewa taktownie usiłował stanąć poza zasięgiem dymu z cygara. – Na nieszczęście niektóre krasnoludy z gór uważają, że krasnoludy, które się przeprowadziły, nie są prawdziwymi krasnoludami. Tym razem jednak wybory poszły po myśli krasnoludów z Ankh-Morpork i wielu krasnoludom w domu to się nie podoba. Zrodziło się wiele niechęci. Rodziny się kłócą i takie rzeczy. Wiele szarpania za brody.

– Naprawdę? – Vimes starał się nie uśmiechać.

– To nie jest zabawne, jeśli ktoś jest krasnoludem.

– Przepraszam.

– I obawiam się, że nowy dolny król jeszcze pogorszy sytuację. Chociaż oczywiście życzę mu jak najlepiej.

– Surowy jest?

– Ehm... Może pan chyba założyć, sir, że każdy krasnolud, który w krasnoludziej społeczności dotrze tak wysoko, by być choćby rozważany jako kandydat na króla, nie dostał się na ten poziom, śpiewając hej-ho i bandażując w lesie ranne zwierzęta. Ale według krasnoludzich standardów król Rhys Rhysson jest nowoczesnym myślicielem. Choć słyszałem, że niezbyt lubi Ankh-Morpork.

– Wydaje się też bardzo rozsądnym myślicielem.

– W każdym razie jego wybór rozdrażnił bardziej... hm, tradycyjne górskie krasnoludy, które wierzyły, że królem będzie Albrecht Albrechtson.

– Który nie jest nowoczesnym myślicielem?

– Uważa, że nawet wyjście na powierzchnię jest niebezpiecznie niekrasnoludzie.

Vimes westchnął.

– No cóż... Dostrzegam problem, kapitanie, ale cechą tego problemu, jego kluczowym elementem jest, że nie jest mój. Ani pański, jest pan krasnoludem czy nie. – Stuknął w gablotę z Kajzerką. – Replika, tak? – mruknął. – Na pewno nie jest prawdziwa?

– Sir! Jest tylko jedna Kajzerka. Nazywamy ją „rzeczą i całą rzeczą”.

– Ale jeśli to dobra replika, kto by się zorientował?

– Każdy krasnolud, sir.

– Żartowałem.

W dole była wioska, w miejscu gdzie spotykały się dwie rzeki. Będą tam łodzie...

Szło dobrze. Zbocza za nim były białe i wolne od ciemnych sylwetek. Nieważne, jakie są szybkie, niech spróbują płynąć szybciej od łodzi...

Ubity śnieg chrzęścił mu pod stopami. Chwiejnie wyminął kilka prymitywnych chałup, zobaczył keję, zobaczył łódki, przez chwilę szarpał zamarzniętą cumę najbliższej, chwycił wiosło i odepchnął się na środek nurtu.

Na wzgórzach wciąż nic się nie poruszało.

Teraz w końcu mógł spokojnie rozważyć sytuację. Łódź była za duża, by mógł nią kierować jeden człowiek, ale przecież musi tylko odpychać się od brzegów. W nocy to wystarczy. W dzień może ją gdzieś zostawić, może posłać kogoś, żeby przekazał wiadomość do wieży, a potem kupi konia i...

Za nim, pod płachtą na rufie, coś zaczęło warczeć.

Naprawdę były bardzo sprytne.

W niezbyt odległym zamku lady Margolotta – wampir – siedziała w ciszy i kartkowała „Herbarz Niemózgiego”. Nie było to najlepsze źródło informacji dla krain po tej stronie Ramtopów, gdzie standardem był „Almanac de Gothick”, w którym tylko ona zajmowała prawie cztery strony2. Kiedy jednak ktoś chciał się dowiedzieć, kto jest kim – albo tak mu się wydaje – w Ankh-Morpork, „Herbarz” okazywał się niezastąpiony.

Jej egzemplarz jeżył się od zakładek. Westchnęła i odłożyła go.

Obok stał wąski kieliszek wypełniony czerwoną cieczą. Wypiła łyk i skrzywiła się. Potem, patrząc w płomień świecy, starała się myśleć jak lord Vetinari.

Jak wiele podejrzewał? Jakie wieści do niego dotarły? Wieża sekarowa stała dopiero od miesiąca i w Bzyku powszechnie krytykowano ją jako niedopuszczalne naruszenie suwerenności. Ale, jak się zdawało, przesyłała sporo lokalnych wieści.

Kogo przyśle?

Jego wybór powie jej wszystko; tego była pewna. Kogoś takiego jak lord Rust czy lord Selachii...? Cóż, wtedy stanowczo mniej będzie go poważać. Z tego, co słyszała – a lady Margolotta słyszała wiele – korpus dyplomatyczny Ankh-Morpork jako całość nawet z mapą nie potrafiłby znaleźć własnego siedzenia. Oczywiście, dyplomata powinien wydawać się głupi, aż do chwili kiedy ukradnie człowiekowi skarpetki. Jednak lady Margolotta poznała członków ankhmorporskiej elity i doprawdy, nikt nie potrafiłby tak doskonale udawać.

Coraz głośniejsze wycie na zewnątrz zaczynało jej działać na nerwy. Zadzwoniła na kamerdynera.

– Tak, jastśnie pani? – zapytał Igor, materializując się spośród cieni.

– Idź powiedz dzieciom nocy, by svą cudovną muzykę tvorzyły gdzie indziej, dobrze? Mam migrenę.

– Otszywistcie, jastśnie pani.

Lady Margolotta ziewnęła. Miała za sobą długą noc. Lepiej jej się będzie myślało po całodziennym śnie.

Kiedy pochyliła się, by zdmuchnąć świecę, raz jeszcze spojrzała na księgę. Tkwiła w niej zakładka na literze V.

Ale... przecież nawet Patrycjusz nie może wiedzieć aż tyle...

Zawahała się, po czym szarpnęła sznur dzwonka nad trumną. Igor pojawił się metodą Igorów.

– Ci bystrzy młodzi ludzie v vieży sekarovej pevnie jeszcze nie śpią, pravda?

– Tak, jastśnie pani.

– Wyślij sekara do naszego agenta i poproś o vszystko na temat komendanta Vimesa ze straży.

– Czy jests dyplomatą, jastśnie pani?

Lady Margolotta ułożyła się wygodnie.

– Nie, Igorze. On jest powodem istnienia dyplomatóv. Zamknij vieko, dobrze?

Sam Vimes umiał myśleć równolegle. Większość mężów to potrafi. Uczą się podążać własnym torem myśli, a jednocześnie słuchać tego, co mówią ich żony. Słuchanie jest ważne, ponieważ w każdej chwili mogą się spodziewać kontroli i wtedy muszą z pamięci wyrecytować w całości ostatnie zdanie. Ważną umiejętnością dodatkową jest wychwytywanie w dialogu istotnych fraz, na przykład „i mogą dostarczyć to na jutro” albo „więc zaprosiłam ich na kolację” lub „mogą ją zrobić w błękicie, całkiem tanio”.

Lady Sybil była tego świadoma. Sam potrafił sensownie prowadzić całą rozmowę, myśląc przy tym o czymś zupełnie innym.

– Powiem Wilikinsowi, żeby zapakował zimowe rzeczy – oświadczyła, przyglądając mu się. – O tej porze roku jest tam pewnie dość zimno.

– Tak. Dobry pomysł. – Vimes wciąż wpatrywał się w punkt tuż nad kominkiem.

– Obawiam się, że sami też będziemu musieli wydać przyjęcie, więc powinniśmy zabrać wóz typowego jedzenia z Ankh-Morpork. Wciągnąć flagę, jak to mówią. Myślisz, że warto zabrać naszego kucharza?

– Tak, moja droga. To świetny pomysł. Nikt poza tym miastem nie wie, jak się przygotowuje kostkowego sandwicza.

Sybil była pod wrażeniem. Uszy, choć działające w trybie automatycznym, skłaniały jednak usta do wygłaszania krótkich, ale trafnych uwag.

– Jak myślisz, powinniśmy zabrać ze sobą aligatora?

– Tak, to chyba rozsądne.

Obserwowała jego twarz. Gdy uszy nerwowo szturchnęły mózg, na czole Vimesa pojawiły się niewielkie zmarszczki. Zamrugał.

– Jakiego aligatora?

– Byłeś daleko stąd, Sam. W Überwaldzie, jak przypuszczam.

– Przepraszam.

– Jakieś kłopoty?

– Dlaczego wysyła właśnie mnie, Sybil?

– Z pewnością Havelock dzieli ze mną przekonanie, że tkwią w tobie ukryte głębie, Sam.

Vimes posępnie zagłębił się w fotelu. Była to, jego zdaniem, trwała skaza na praktycznym poza tym i rozsądnym charakterze jego żony. Wierzyła, wbrew wszelkim dowodom, że Sam jest człowiekiem licznych talentów. Wiedział wprawdzie, że ma w sobie ukryte głębie, lecz nie było w nich nic, co chciałby oglądać na powierzchni. Lepiej to zostawić w ukryciu.

Dręczył go także pewien niepokój, którego nie umiał dokładnie określić. Mógłby spróbować wyrazić to uczucie tak: policjanci nie mają wakacji. Tam, gdzie są policjanci, jak lubił powtarzać Vetinari, tam są przestępstwa. Jeśli więc uda się do Bzyku, jakkolwiek wymawia się tę nieszczęsną nazwę, zdarzy się tam przestępstwo. To coś, co świat zawsze szykował dla policjantów.

– Miło będzie znowu zobaczyć Serafine – oświadczyła Sybil.

– W samej rzeczy – zgodził się Vimes.

W Bzyku nie będzie – przynajmniej oficjalnie – policjantem. I wcale mu się to nie podobało. Nawet mniej niż wszystko pozostałe.

Przy kilku okazjach, kiedy opuszczał Ankh-Morpork i okoliczne włości, albo wyruszał do innych miast w okolicy, gdzie odznaka Straży Miejskiej z Ankh-Morpork miała swoją wagę, albo prowadził pościg – najstarszą i najbardziej szacowną z policyjnych procedur. Z tego, co mówił Marchewa, wynikało, że w Bzyku jego odznaka będzie tylko dodatkowym niestrawnym kąskiem w czyimś menu.

Znowu zmarszczył brwi.

– Serafine?

– Lady Serafine von Überwald – wyjaśniła Sybil. – Matkę sierżant Angui. Pamiętasz, opowiadałam ci w zeszłym roku. Uczęszczałyśmy razem do szkoły. Oczywiście, wszystkie wiedziałyśmy, że jest wilkołakiem, ale w tamtych czasach nikt nawet nie pomyślał, żeby o takich rzeczach rozmawiać. Po prostu nie. Była ta sprawa z instruktorem narciarstwa, ale osobiście jestem przekonana, że musiał spaść do jakiejś szczeliny. Wyszła za barona i mieszkają w pobliżu Bezika. Pisuję do niej na każde Strzeżenie Wiedźm. Bardzo stara wilkołacza rodzina.

– Z rodowodem – mruknął Vimes.

– Och, Sam, że nie chciałbyś, by Angua to słyszała. I nie zamartwiaj się tak. Będziesz miał okazję trochę się odprężyć. Dobrze ci to zrobi.

– Tak, kochanie.

– To będzie jak nasz drugi miodowy miesiąc – westchnęła Sybil.

– Rzeczywiście – zgodził się Vimes, pamiętając, że z takich czy innych powodów nigdy nie mieli pierwszego.

– A skoro już o tym mowa... – Sybil zawahała się trochę. – Pamiętasz, wspominałam ci, że zamierzam odwiedzić panią Content.

– A tak. I co u niej słychać?

Vimes znowu wpatrywał się w kominek. Nie chodziło tylko o dawne koleżanki ze szkoły. Miał czasem wrażenie, że Sybil utrzymuje kontakty z każdym, kogo w życiu poznała. Lista adresów, na które wysyłała strzeżeniowiedźmowe kartki, sięgała już drugiego tomu.

– Wszystko w porządku, jak sądzę. W każdym razie zgadza się, że...

Ktoś zapukał do drzwi.

Westchnęła.

– Wilikins ma dzisiaj wolne – powiedziała. – Lepiej idź i otwórz, Sam. Wiem, że chcesz.

– Uprzedzałem ich, żeby mi nie przeszkadzali, chyba że to coś ważnego.

– Tak, ale w twojej opinii każde przestępstwo jest ważne.

Na progu stał Marchewa.

– To jakby... polityczna sprawa, sir – powiedział.

– Co może się zdarzyć politycznego za kwadrans dziesiąta wieczorem, kapitanie?

– Ktoś się włamał do Muzeum Chleba Krasnoludów, sir.

Vimes spojrzał w szczere, błękitne oczy Marchewy.

– Pewna myśl wpadła mi do głowy, kapitanie – rzekł wolno. – A ta myśl to: zaginął pewien eksponat.

– Zgadza się, sir.

– I to replika Kajzerki.

– Tak, sir. Albo włamali się zaraz po naszym wyjściu, albo... – Marchewa nerwowo oblizał wargi. – Albo ukryli się, kiedy tam byliśmy.

– Czyli jednak nie szczury.

– Nie, sir. Bardzo przepraszam.

Vimes zapiął płaszcz i zdjął z kołka hełm.

– A więc ktoś ukradł replikę Kajzerki z Kamienia, kiedy za kilka tygodni ta prawdziwa ma być wykorzystana w bardzo ważnej ceremonii.Uważam to za bardzo intrygujące.

– I ja tak pomyślałem, sir.

Vimes westchnął.

– Nie cierpię tych politycznych historii.

Kiedy wyszli, lady Sybil siedziała przez chwilę i wpatrywała się w swoje dłonie. Potem zaniosła lampę do biblioteki i zdjęła z półki cienki tomik oprawny w białą skórę, na której złotem wytłoczono słowa „Nasz ślub”.

To było niezwykłe wydarzenie. Wyższe sfery Ankh-Morpork – tak wysokie, że aż cuchną, jak mawiał Sam – zjawiły się głównie z ciekawości. Ona była najlepszą partią w mieście, starą panną, która nigdy nie myślała, że wyjdzie za mąż, on zaś zwykłym kapitanem straży, który często irytował wiele osób.

Album zawierał ikonogramy z ceremonii. Tu ona, raczej wylewna niż promienna, a tutaj Sam, z pospiesznie przygładzonymi włosami, patrzący gniewnie na wizjer. Tutaj sierżant Colon tak nadymający pierś, że stopy niemal odrywają się od ziemi, i Nobby z szerokim uśmiechem, a może tylko robiący miny; z Nobbym trudno powiedzieć.

Sybil ostrożnie przewracała kartki. Powkładała między nie arkusiki bibułki, by chronić ikonogramy.

Pod wieloma względami, tłumaczyła sobie, miała szczęście. Była dumna z Sama. Ciężko pracował dla ludzi. Troszczył się o tych, którzy nie są ważni. Zawsze miał więcej spraw, niż było dla niego dobre. Był najbardziej cywilizowanym człowiekiem, jakiego w życiu spotkała. Nie szlachetnie urodzonym, dzięki niebiosom, ale szlachetnym. I dobrym.

Nigdy nie wiedziała, co on właściwie robi. Och, wiedziała, jakie ma stanowisko, naturalnie, ale zdawała sobie sprawę, że niewiele czasu spędza za biurkiem. Kiedy w końcu przychodził do łóżka, zwykle wciskał ubrania wprost do kosza z praniem. Dopiero później od dziewczyny z pralni dowiadywała się o plamach krwi i błota. Krążyły pogłoski o pościgach szczytami dachów, walkach twarzą w twarz – i kolano w krocze – z ludźmi o imionach jak Harry „Ryglokrój” Weems...

Istniał Sam Vimes, którego znała, który wychodził, a potem wracał do domu. I był inny Sam Vimes, który właściwie nie należał do niej i żył raczej w tym samym świecie co ci wszyscy ludzie o okropnych imionach.

Sybil Ramkin wychowano, by była osobą zapobiegliwą, myślącą, dystyngowaną, choć raczej w stylu praktycznym. I tak, by łagodnie oceniała ludzi.

W ciszy domostwa raz jeszcze przejrzała obrazki. Potem głośno wytarła nos i wróciła do pakowania oraz innych rozsądnych zajęć.

Kapral Cudo Tyłeczek przedstawiała się jako „Cheri”. Była „nią”, a zatem rzadkim kwiatem w Ankh-Morpork.

Nie chodzi o to, że krasnoludów nie interesował seks. Dostrzegały istotne zapotrzebowanie na nowe krasnoludy, którym mogłyby zostawiać swoje majątki, i żeby ktoś kontynuował prace wydobywcze, kiedy one same już odejdą. Równocześnie jednak nie dostrzegały żadnej potrzeby rozróżniania płci w żadnej sytuacji, chyba że całkiem na osobności. Nie istniało coś takiego jak krasnoludzi zaimek żeński ani – kiedy dzieci jadły już pokarmy stałe – coś takiego jak praca odpowiednia dla kobiet.

Potem w Ankh-Morpork zjawiła się Cudo Tyłeczek i zobaczyła, że są tu osoby, które nie noszą kolczug ani skórzanej bielizny3, za to noszą ubrania w ciekawych kolorach i podniecające makijaże, i że osobnicy ci nazywani są kobietami4. I w jej małej, okrągłej głowie pojawiła się myśl: Dlaczego nie ja?

Teraz w piwnicach i krasnoludzich barach w całym mieście była potępiana jako pierwszy w Ankh-Morpork krasnolud, który nosi spódnicę. Była to twarda brązowa skóra, obiektywnie tak erotyczna jak kawałek drewna, ale – jak wskazywały niektóre starsze krasnoludy – gdzieś tam pod spodem były jego5 kolana.

Co gorsza, odkrywali ostatnio, że pośród ich synów są też – dławili się tym słowem – córki. Cudo okazała się tylko pianą na szczycie fali. Niektóre młodsze krasnoludy nieśmiało używały cieni do oczu i deklarowały, że tak naprawdę to nie lubią piwa. Przez krasnoludzią społeczność płynęły nowe prądy.

Krasnoludzia społeczność nie byłaby od tego, żeby rzucić parę kamieni w kierunku tych kołyszących się na powierzchni nurtu, jednak kapitan Marchewa wyraźnie dał do zrozumienia, że będzie to atak na funkcjonariusza, a w tych kwestiach straż ma bardzo stanowcze poglądy. I choćby złoczyńcy byli bardzo niscy, ich stopy naprawdę nie dotkną ziemi.

Cudo zachowała swoją brodę i okrągły hełm, naturalnie. Co innego deklarować, że się jest kobietą, ale nie do pomyślenia byłaby deklaracja, że nie jest się krasnoludem.

– Sprawa otwarta i zamknięta, sir – oznajmiła, kiedy zauważyła wchodzącego Vimesa. – Otworzyli okno w pomieszczeniu na tyłach, żeby się tu dostać, czysta robota, i nie zamknęli frontowych drzwi, kiedy wychodzili. Rozbili gablotę Kajzerki. Wokół podstawki leży pełno szkła. O ile mogłam się zorientować, nie wzięli nic innego. Zostawili w kurzu mnóstwo śladów stóp. Zrobiłam parę obrazków, ale odciski były zatarte i nie na wiele się zdały. To właściwie wszystko.

– Żadnych porzuconych niedopałków, portfeli, kawałków papieru z wypisanym adresem? – upewnił się Vimes.

– Nie. Bardzo nieuprzejmi złodzieje.

– To na pewno – przyznał posępnie Marchewa.

– Pytanie, jakie przychodzi człowiekowi do głowy – rzekł Vimes – brzmi: dlaczego ta sprawa śmierdzi jeszcze bardziej niż kocie siki?

– Mocno, prawda? – zgodziła się Cudo. – Z dodatkowym zapachem siarki. Funkcjonariusz Ping twierdzi, że cuchnęło tak, kiedy tu wszedł, ale nie ma śladów kocich łap.

Vimes przykucnął i przyjrzał się rozbitej szybie.

– Jak się o tym dowiedzieliśmy? – zapytał, przesuwając palcem kilka odłamków.

– Funkcjonariusz Ping usłyszał brzęk, sir. Podszedł od tyłu i zobaczył otwarte okno. Wtedy przestępcy uciekli przez drzwi.

– Bardzo mi przykro, sir. – Ping zasalutował.

Był młodym człowiekiem o ostrożnym spojrzeniu i wyglądał, jakby przez cały czas szykował się do odpowiedzi na pytanie.

– Wszyscy popełniamy błędy – uspokoił go Vimes. – Usłyszeliście pękającą szybę?

– Tajest, sir. I ktoś zaklął.

– Naprawdę? A co powiedział?

– No... „Szlag”, sir.

– Więc poszliście na tył muzeum, zobaczyliście otwarte okno i...?

– Zawołałem: „Jest tam kto?”, sir.

– Tak? A co byście zrobili, gdyby jakiś głos odpowiedział: „Nie”? Nie, nie musicie odpowiadać. Co było potem?

– No... Znowu usłyszałem pękające szkło i kiedy wróciłem na front budynku, zastałem otwarte drzwi, a ich już nie było. No to wróciłem do Yardu i opowiedziałem kapitanowi Marchewie, bo wiem, że bardzo się przejmuje tym muzeum.

– Dziękuję... Ping, tak?

– Tajest. – I całkiem niepytany, ale wyraźnie gotów do odpowiedzi, Ping dodał jeszcze: – To słowo pochodzi z dialektu i oznacza podmokłą łąkę albo łęg, sir.

– Jesteście wolni.

Funkcjonariusz wyraźnie odetchnął z ulgą i wyszedł.

Vimes pozwolił, by jego myśli zaczęły błądzić. Lubił takie chwile, te niewielkie zagłębienia czasu, kiedy zbrodnia leżała przed nim, a on wierzył, że świat zdolny jest do rozwiązania. Wtedy właśnie człowiek naprawdę patrzy na to, co jest do zobaczenia, a czasem to, czego nie ma, okazuje się najciekawsze ze wszystkiego.

Kajzerka leżała na postumencie wysokości trzech stóp, wewnątrz gabloty zrobionej z pięciu szklanych płyt tworzących pudło przyśrubowane do postumentu.

– Rozbili te szyby przypadkiem – stwierdził w końcu.

– Naprawdę, sir?

– Spójrzcie tutaj. – Vimes wskazał trzy śrubki ułożone starannie obok. – Próbowali ostrożnie rozłożyć gablotę. Musiała im się wyśliznąć.

– Ale jaki to ma sens, sir? – wtrącił Marchewa. – Przecież to tylko replika. Nawet gdyby znaleźli kupca, nie jest warta więcej niż parę dolarów.

– Jeśli jest dobra, można ją zamienić na oryginał.

– No, pewnie można by próbować. Ale wystąpiłby pewien kłopot, sir.

– Jaki?

– Krasnoludy nie są głupie, sir. Replika ma wyrzeźbiony na spodzie duży krzyż. A poza tym i tak jest zrobiona z gipsu.

– Och...

– Ale to dobry pomysł, sir – przyznał zachęcająco Marchewa. – Nie mógł pan wiedzieć.

– Zastanawiam się, czy wiedzieli złodzieje.

– Nawet jeśli nie, nie mają żadnej szansy, by się im udało, sir.

– Prawdziwa Kajzerka jest bardzo dobrze strzeżona, sir – wtrąciła Cudo. – Większość krasnoludów rzadko kiedy ma szansę ją zobaczyć.

– A inni by zobaczyli, gdyby ktoś chował pod kurtką kawał skały – dodał Vimes, mniej więcej do siebie. – Czyli mamy tu do czynienia z głupim przestępstwem. Tylko że nie robi wrażenia głupiego. Znaczy, po co zadawać sobie tyle trudu? Zamek w tych drzwiach to raczej żart. Można go bez żadnego wysiłku wykopać z ramy. Gdybym chciał ukraść tę replikę, wszedłbym tu i potem zniknął, zanim szkło by przestało dźwięczeć. Po co starać się zachowywać ciszę o tej porze nocy?

Cudo pogrzebała pod sąsiednią gablotą. Po chwili wyciągnęła rękę. Trzymała w niej śrubokręt, na którego ostrzu lśniła zasychająca krew.

– Widzicie – mruknął Vimes. – Coś się wyśliznęło i ktoś rozciął sobie rękę. Jaki to ma sens, Marchewa? Kocie siki, siarka i śrubokręty... Nie znoszę, kiedy w sprawie jest zbyt wiele tropów. Strasznie trudno ją wtedy rozwiązać.

Rzucił śrubokręt, który czystym przypadkiem trafił w podłogę czubkiem i wbił się, drżąc lekko.

– Wracam do domu – oświadczył Vimes. – Dowiemy się, o co w tym wszystkim chodzi, kiedy zacznie śmierdzieć.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

1 Nie ze skały i żelaza w swej obecnej, martwej postaci, ale z żywej skały i żelaza. Krasnoludy mają bardzo kreatywną mitologię minerałów.

2 Wampiry konstruują sobie długie imiona. Dzięki temu mają jakieś zajęcie na te długie lata.

3 Przynajmniej nie tego rodzaju, jaką ona sama zwykle nosiła.

4 Oraz, ostatnio, kapralem Nobbsem.

5 Nie potrafiły się zmusić do wymówienia słowa „jej”.