Pan Karol - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Pan Karol ebook

Józef Ignacy Kraszewski

0,0

Opis

Jest to jedna z powieści, które w młodości autora wylęgły się, więcej z marzeń o świecie, niż z postrzeżeń nad światem. Przebiegając ulice Wilna wieczorem, gdy padał mrok nocny, wpatrywał się ciekawie w przesuwające postacie, starał się odgadnąć dokąd, po co, z jaką myślą dążyły? Nieraz gonił za posępną twarzą, pod którą brwią nawisłą szukał dziwacznej powieści. Wróciwszy potem do samotnego mieszkania rozplatał swoje marzenia, rozrzucał je, i wił z nich powieści tak dziwaczne, jak postacie sunące się po ulicy o zmroku, jak myśl młodego, gdy ją co daleko od świata rzeczywistego uniesie. Tak się urodził i Pan Karol, ze światła w oknach na Skopówce, z przechadzki na Antokol.

"Darujcie surowsi czytelnicy, rozbujanej młodej fantazij; starszy i chłodniejszy, proszę was o przebaczenie za grzech młodości; któren zmażę kiedyś dziełem tak poważnem, mądrem i głęboko pomyślanem, że nikt go pewnie czytać nie będzie."

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 106

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Józef Ignacy Kraszewski
Pan Karol
Powieść fantastyczna

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok Konin 2018

Józef Ignacy Kraszewski„Pan Karol”

Copyright © by Józef Ignacy Kraszewski, 1840

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania

lub edytowania tego dokumentu, pliku

lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

 Tekst jest własnością publiczną (public domain)

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Skład: Adam Brychcy

Projekt okładki: Adam Brychcy

Druk: Józef Zawadzki

Wydawnictwo: Adam Zawadzki

Wilno, 1840

ISBN: 978-83-8119-442-6

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

 Jest to jedna z powieści, które w młodości mojéj wylęgły się, więcéj z marzeń o świecie, niż z postrzeżeń nad światem. Przebiegając ulice Wilna wieczorem, gdy padał mrok nocny, wpatrywałem się ciekawie w przesuwające postacie, starałem się odgadnąć dokąd, po co, z jaką myślą dążyły? Nieraz goniłem za posępną twarzą, pod której brwią nawisłą szukałem dziwacznéj powieści. Wróciwszy potém do samotnego mieszkania rozplatałem moje marzenia, rozrzucałem je, i wiłem z nich powieści tak dziwaczne, jak postacie sunące się po ulicy o zmroku, jak myśl młodego, gdy ją co daleko od świata rzeczywistego uniesie. Tak się urodził i Pan Karol, ze światła w oknach na Skopówce, z przechadzki na Antokol, z ujrzanych śmiesznych figur kilku w traktyerze. Darujcie surowsi czytelnicy, rozbujanéj młodéj fantazij; starszy i chłodniéjszy, proszę was o przebaczenie za grzech młodości; któren zmażę kiedyś dziełem tak poważném, mądrém i głęboko pomyślaném, że nikt go pewnie czytać nie będzie.

 Gródek d. 12 Sierpnia 1840 r.

J. I. Kraszewski.

I. PRZECHADZKA.

 Piérwszy pocałunek jest bramą do niebios miłości; ostatni tylko fusami szczęścia!

 Myśl przy rozstaniu.

Noc była chłodna, wiatr świszczał po pustych ulicach Wilna, xiężyc blady, jak upior, obwinięty białych chmur całunem, kołysać się zdawał na niebie. Było blisko północy, może po północy; dawno już nie słychać było bicia zegarów, bo wiatr szumny je głuszył i dźwięki ich w drobne cząstki rozrywał.

 W Sapieżyńskim ogrodzie na Antokolu przechadzały się dwie osoby wielką środkową ulicą. Jedną z nich był mężczyzna, drugą kobiéta; — pobrawszy się pod ręce szli i zbliżali się właśnie ku drugiéj fontannie, bliższéj bramy ogrodu, gdy mężczyzna jakby mimowolnie odezwał się przez zęby:

 — Kochana Amalciu! Co za zimno! Kości mi przejmuje. Usiądźmy trochę, tyś się zmęczyć musiała, tobie także, moja droga, musi być zimno?

 — O! nie.

 — Umyślnie tylko tak mówisz. Proszę cię, masz mój płaszcz, obwiń się nim.

 — Nie chcę.

 — Dla czegoż masz marznąć? Jesień już, noc chłodna, do ranka jeszcze daleko — noc teraz długa.

 — To nic.

 — Ale kiedy cię proszę, moja droga.

 — Nie chcę!

 — Prawdziwie, rzekł po chwilce nieznajomy, narzucając znowu na siebie płaszcz z trochą gniewu — to zimno, jeśli nie przejęło ciała, to oziębiło serce twoje; odpowiadasz mi tak krótko, tak zimno, jak gdybym był tylko mężem twoim.

 — Proszę cię, mój Karolu, zawołała porywając się kobiéta, raz na zawsze cię proszę, nie wspominaj mi nigdy męża. Jest to jedyna łaska, o którą cię błagam. Zrobiłam dla ciebie wiele, poświęciłam ci głos mego sumienia, — jest to największa kobiéty ofiara; oszukuję mego męża; a ty, nielitościwy przypominasz mi moje błędy? Toż to jest miłość? Karolu!

 Dodała tęskniéj po chwili:

 — Ale biada, biada téj kobiécie, która kochankowi poświęca wszystko — raz nasycony ofiarami, rzuca ją i miłość jego zagasa w téj chwili, gdy nasza może najmocniéj wybucha, podbudzona, wymodlona!

 — Amalko, cóż za myśli! krzyknął mężczyzna. Wyrzuty! i komuż? twemu Karolowi — i gdzież? tu — w tym ogrodzie, w którym z nim noc przepędzasz. Bo Karol, przypomnij sobie, Karol nie ma domu, nie ma kątka, gdzieby swoją i ukochaną przytulił głowę. Ty jedną chwilę tego mizernego życia chcesz podzielić, rozjaśnić, i gorzkiemi zatruwasz je wymówkami! Kochana Amalciu! uściśnij mnie, proszę! — i dajmy wszystkiemu pokój. Ten ogród, dodał, byłby niebem dla mnie, gdyby — gdyby nie takie zimno przeklęte.

 To mówiąc pocałowali się i usiedli znowu blisko siebie na ławeczce, przytulając się jedno do drugiego, jakby się serc swych biciem ogrzać chcieli. Uszła chwila — Amalija ciężko choć po cichu westchnęła.

 — Wzdychasz, odezwał się Karol, ręczę, żeś sobie przypomniała, iż gdyby nie ja, gdyby nie przeklęta miłość, w którą ciebie uwikłałem, spałabyś teraz wygodnie, spokojnie, w ciepłym pokoju, na szérokiem i miękkiém łożu małżeńskiém.

 — Ach! precz z tą myślą, krzyknęła przeraźliwie kobiéta porywając się — precz z tém przeklętém — Karolu! ucieknę, jeśli słowem jeszcze przypomnisz mi, żem żoną — i nie twoją —!

 Karol bardzo nieznacznie ruszył ramionami i zamilkł. Nowe westchnienie wyrwało się Amalij.

 — Mogliżeśmy się kiedy spodziewać, odezwała się ona po chwili — że my, my dwoje, my będziem musieli takie nocy przepędzać, aby choć chwilę być razem. Pamiętasz Karolu; — ten wesoły balik dziecinny na twoje imieniny?

 — Amaljo! cóż to znowu! Proszę cię, żadnych wspomnień, żadnych — ty wiesz jak mnie one dręczą — Ucieknę!

 Oboje zamilkli, po chwili znowu zbliżyli się do siebie w milczeniu. Zimno coraz to mocniéj dojmowało, rosa jesienna chłodna padała, wiatr dął mocny.

 — Ach, jak zimno! zawołała mimowolnie Amalja.

 — Weźże teraz mój płaszcz!

 — O! za nic!

 — Proszę cię, proszę cię na kolanach! — mnie ciepło, ja go nie chcę, nie potrzebuję, ja go rzucę, jeśli ty nie weźmiesz; proszę cię.

 — Nie, nie, to napróżno! Przyszłam tu dzielić twoje cierpienia, ale nie pomnażać, za nic, za nic!

 — Cha! cha! zabrzmiał głos P. Karola, to ty myślisz, że ja cierpię? Broń Boże! czegoż mi brak? nie jestemże szczęśliwy, tak jak tylko być mogę! Co mi tam zimno, mam surdut ciepły! A na jutrzejsze szczęście dnia, po dzisiejszém szczęściu nocy, mam jeszcze całe półróbla w kieszeni! Jutro będę się miał za co upić! — i będę znowu szczęśliwy!

 — A! Karolu! co ty mówisz! ty nie wiesz ile ja cierpię słuchając tego.

 — Że ty cierpisz, to nic dziwnego, odpowiedział uśmiechając się mężczyzna. Jesteś kobiéta, to, droga moja, wasze przeznaczenie; naszém jest, zatruwać wam ile możności życie, starać się o to wszystkiemi sposoby. Tyś jednak, moja Amalko, na pozor nierównie ode mnie szczęśliwsza, masz zawsze co jeść; a ja — bywają dni, dni nierzadkie, kiedy woda tylko jest mi napojem i pokarmem razem. Wstydzę się żebrać, nie umiem pracować — i umiéram z głodu!

 — Byćże to może! ty! toś ty wszystko stracił?

 — Wszystko! ty nie wiesz jak my prędko tracim.

 — O! mój drogi! dla czegoż ja nic nie mam! Na ci! na — to jest mój — pierścionek ślubny, jedyna rzecz, warta cokolwiek z tych, które mam przy sobie, weź go, przeżyjesz za to dni kilka, może się postaram tymczasem. Więcéj nic nie mam przy sobie, ani pół grosza. Mam prawda jeszcze złoty łańcużek od matki, ale tego nawet tobie oddać nie mogę. Ślubny pierścionek jest wielką pamiątką, ale, pamiątką nieszczęść moich, na cóż go mam nosić!

 Spuściła oczy, opadły ręce i zamyśliła się.

 — Biedna! zawołał Karol z udaną czułością, niosąc niby rękę do otarcia łez, których oczy jego nie wylały — do czegożeśmy przyszli! — ja nędzarz, a ty —

 — Ach! i nie kończ Karolu, krzyknęła kobiéta zatulając mu usta, nie kończ — chcesz że mnie tém zabić?

 — Doprawdy! chciałbym, ale nie mogę, nie mam na to siły! Byłabyś szczęśliwszą. Pomyśl, jutro rano, co za chwila dla ciebie okropna, musisz wesoło udawać, opisywać kłamliwie dzisiejszéj nocy zabawy. Musisz go uścisnąć! myśląc o twoim Karolu, który zgrzytając zębami, bije gdzieś o kamień głową! Powiedz mi co warto takie życie?

 Amalja spójrzała na niego, i łzy płynęły jéj po twarzy, zaświecił xiężyc i przejrzał się w téj czystéj rosie serca.

II. PIERŚCIONEK.

 Przysięga, czcze słowo, możnaż przysięgać na to, co nie w naszéj mocy dotrzymać?

 Myśl w dniu wiarołomstwa.

No! za zdrowie twojéj żony, panie Sędzio! A! że sliczną to sliczną masz żonkę, niech mnie diabli wezmą, jeśli nie najpiękniejszą ze wszystkich Sędzin na świecie. Uf! gdybym ja miał taką!

 — I znowu, i znowu, proszę, bardzo proszę, kiedy już prosiłem, żeby ani słowa o mojéj żonie, ani słowa. Facećje!

 — Cóż tam za drażliwość u licha? Na tożeś się ożenił, żebyś się wiecznie lękał nawet wspomnieć nawet jéj imienia? E to już żarty panie Sędzio, nie bądź bo zazdrośnym po furmańsku. Naléwam ci nowy kieliszek, za zdrowie twojéj żony — Pijcie panowie!

 — Vivat! vivat! Pani Sędzina!

 — W istocie panie Sędzio, rzekł piérwszy współbiesiadnik, ja nie pojmuję jak ty możesz bydź i potrafisz bydź smutny, nasępiony. Nie jest żeś szczęśliwy?

 — Ba! szczęśliwy! a zaraz szczęśliwy! facećje!

 — Ciekawyż jestem wiedzieć, co ci do szczęścia braknie?

 — Braknie, a zaraz braknie! facećje!

 — Ja nie pojmuję! Liczmy twoje dostatki wszelkiego rodzaju. Naprzód masz lat pięćdziesiąt i —

 — I zaraz, panie Józefie! Kiedy wasan zawsze głupstwa prawisz! Co to nie wiész niby że w Lipcu na S. Ignacy zaczynam rok trzydziesty dziewiąty, a ty, facećje!

 — Praw to komu chcesz, ale ja nie wierzę.

 — Ot! i znowu, nie wierzę, kiedy mówię! Jak dziś dzień; pokazałbym ci metrykę, ale kościół parafjalny, w którym chrzczony byłem, spłonął razem z metrykalnemi — xięgami!

 — No! więc mijam lata; powtóre masz piéniądze, a przy twoim wieku jeszcze —

 — I znowu! wieku, facećje! Panie Józefie, opamiętaj się wać, dalibóg ja nie jestem w wieku. Czego ty chcesz — no, patrz; raz, dwa, trzy, jeszcze ci wytnę hołubca i przysiudy, patrz. Albo łydki, albo nogi, to nie tak jak u starego, facećje!

 — No, w wieku czy nie w wieku, zawsze to drugi dostatek, ładna, młoda, miła, i kochająca żona.

 — I zaraz! facećje! Panie Józefie! Gdzie tam ładną! po co to gadać! Proszęż cię ani słówka o żonie, kiedy mówiłem że o niéj ani słówka —

 — A więc, sza! Ale jeszcze kieliszeczek panie Sędzio! doskonały markebrüner.

 — Upadam do nóg, facećje, markebrüner i niósł do ust kieliszek, a potém zawołał.

 — A! a! a toż co za figura?

 Gdy to mówił, wchodził do traktjeru, człowiek młody, blady, blondyn, dość wysokiego wzrostu, nie wykwintnie odziany lecz dość czysto. Płaszcz zrzucił w piérwszym pokoju i posunął się daléj, wszyscy przytomni spójrzawszy na niego, cofnęli się mimowolnie.

 Nadzwyczajna, śmiertelna prawie, sina bladość okrywała twarz jego całą, oczy miał wielkie, czarne, rysy wszystkie skupione, usta szerokie i otwarte, tak, że dwa rzędy zębów białych, długich, wysuwały się z pod warg bladych. Spójrzenie jego było dzikie i szyderskie, a tak przejmujące, że spotkanie tego wzroku na długo humor popsuć mogło. Wyraz całéj twarzy godził się z wejrzeniem i uśmiéchem; dziwaczną tajemnicą człowiek ten mimowolnie wzrok ku sobie pociągał, choć przykro było patrzeć na niego. Długie jasne blond włosy, kręcące się niedbale spadały mu na ramiona.

 Sędzia dwa razy spójrzał na niego i odezwał się do sąsiada po cichu.

 — Facećje! czysta trupiagłowa, ten jegomość; i oczy i zęby! hm! Panie Józefie?

 — Prawda! prawda! jakie oczy! — jak węgle; nos, usta, uśmiéch, zdaje się trupia głowa tylko co wyjęta z kośnicy. — A! jakże się rozsmiał, jak gdyby tysiąc lat nie otwierał gęby!

 — Facećje! takich figur nie powinni wpuszczać do traktjeru, czysta trupia głowa! To psuje apetyt, trawienie, można dostać niestrawności. — A! a! idzie ku mnie! Facećje! czego wasan chcesz? Ba! Mosanie, może kieliszek markebrüner, proszę, pij, pij, i idź sobie z panem Bogiem, bo —

 — Bo co!

 — Bo, ja nie mam czasu.

 — Dziękuję za wino, rzekł nieznajomy do Sędziego, ale jeśli możesz kawałek chleba — albo —

 — Co? przerwał Sędzia — alboż, i tu zatrzymał się, lękając nieprzyzwoitym domysłem obrazić nieznajomego.

 — Tak! tak panie! rzekł cicho przybyły, nie mam co jeść! cha! cha! Nie prawdaż że to się smiesznie panom musi wydawać, po dobrym obiedzie?

 — Ba! smiesznie, pięknie to smiesznie! facećje! to wcale nie smiesznie! Jedz wasan, masz tu co chcesz, może od samego rana nie jadłeś, a to już po czwartéj!

 — Tak, to już trzeci ranek jak nic nie jadłem, rzekł nieznajomy z uśmiechem.

 — Trzeci! trzeci! zawołał Sędzia, facećje, i dziw że tu, że pan tak źle wyglądasz, jak —

 — Jak trup, — podchwycił sam nieznajomy z uśmiechem, nieprawdaż, że to pan chciał powiedzieć? Wszyscy znajdują, dodał obojętnie, że podobną mam twarz do trupiéj —

 — Ja, ba! facećje — ja tego nie mówię, rzekł Sędzia mrugając na P. Józefa — ale proszę jeść.

 Podano, nieznajomy usiadł i zajadał z pośpiechem, potém nagle jakby sobie cóś przypomniał, spiesznie położył widelec i nóż na talerzu, sięgnął ręką do kieszeni bocznéj surduta i spytał obracając się, Sędziego.

 — Może mi pan zrobisz jeszcze jedną łaskę —

 — Co? chcesz może kieliszek markebrüner? chętnie! tylko jedz pan wprzódy, żebyś czasem nie umarł.

 — Nie, tego się pan niémasz co lękać, rzekł nieznajomy; — ale czy nie zechcesz kupić u mnie pierścionka. Głód i potrzeby nieodbite których niémam czém zaspokoić, zmuszają mnie do sprzedania go, chociaż mi jest bardzo drogim —

 — Facećje! bardzo drogim, pierścionek, po mruknął Sędzia, pokaż no pan, może ja go kupię, dla —

 — Dla żony kupisz, podchwycił pan Józef.

 — I znowu! panie Józefie! ba! głupstwa gadasz — kupię dla siebie, proszę pokazać.

 Nieznajomy dobył z kieszeni i podał obrączkę złotą, gładką Sędziemu. On, wziął ją w ręce, wlepił w nią oczy, przetarł je rękawem, popatrzył znowu, a nareście krzyknął głosem zmienionym.

 — Facećje! to obrączka mojéj żony! nasza ślubna —

 — Jego żony! podchwycił nieznajomy — Ha! Proszę mi ją oddać panie Sędzio; ja jéj tobie nie sprzedam, ja żartowałem tylko cha! cha! wybornie. — I uśmiechając się pokazał ogromne dwa rzędy białych jak śnieg zębów, a potém wlepił oczy w Sędziego, tak że on cofnął się krokiem. Nie puścił jednak z rąk pierścionka.

 — Proszę mi go oddać, bardzo proszę —

 — Nie, o! nie! facećje! Ja mam oddać mój ślubny, nasz ślubny, dalibóg własny. Zkąd go masz? powiedź.

 — Jużciż pewnie nie myslisz, żem go ukradł? zawołał nieznajomy i w téj chwili pochwycił tak silnie za rękę Sędziego, że ten ze strachu puścił pierścionek, który po śliskiéj posadzce, potoczył się brzęcząc daleko. Nieznajomy puścił Sędziego i jak kot rzucił się za obrączką. Podpełznął pod kanapę, dostał ją, schował, a nim Sędzia osłupiały miał czas ku niemu się obrócić, zniknął już z traktjeru.

 — Tego dalipan nie pojmuję, rzekł po chwili przychodząc do siebie Sędzia, — Ba! mój własny, nasz ślubny, ten którym zaręczyłem się i zaślubiłem z moją —

 I zatrzymał się.

 — No cóż? boisz się wymówić imienia żony, podchwycił P. Józef.

 — I znowu! wasan tylko bredzisz, panie Józefie, facećje! Ale dali pan mój własny! Tego nie pojmuję, a ten szałaput, ta trupia główka, poleciał i nie powiedział mi nawet zkąd go dostał. Hm! kieliszeczek markebrüner, panie Józefie. Ta obrączka stanęła mi w gardle, że i wina przełknąć nie mogę. Ta trupia głowa.

 — Ach, dałbyś już temu pokój! rzekł Józef, Bóg wie o co kłopoczesz się panie Sędzio. Tak ci się przydało, to nie twoja obrączka, małoż to jest obrączek i cyfer podobnych!

 — I znowu! facećje! Wasan same głupstwa prawisz, panie Józefie, zawsze tylko przydało się, przydało, — ale kiedy mówię że napis czytałem, datę widziałem.

 — Chcesz bydź tego przekonania, a zatém dajmy temu pokój. Chodź panie Sędzio, zagramy w billard jedną partję.

 — Nie — nie potrafię, ręka mi cóś drży — ten człowiek —

 — No! porzuć że dzieciństwa, tchórzysz i mięszasz się jak dziécko.

 — O! dziécko! dawno to już przestałem bydź dziéckiem! facećje —

 — Chodź w billard —

 — Oh! I zaraz —

 — Daję ci dwadzieścia fora!

 — I zaraz! facećje! Na co mnie fory! Ja wasanu dam trzydzieści. — O co gramy — ta obrączka — ten trupia główka — o co gramy?

 — O talara.

 — Dobrze, markier! Hej, zaczynaj pan. Ta obrączka — karambol — dwanaście a trzydzieści — Jakie kije — Jaki billard — Ta obrączka.

 — Chybiasz Sędzio, jakby naumyślnie — kiks, feler. — Czekaj jeszcze, stoję na matce — dwanaście, dwanaście, jeszcze raz, przegrałeś.

 — Bo to jakiś billard, bo ja, tfu! ta obrączka.

 — Wypijem markebrüner!

 — Dobrze! dla odwagi, bo jakoś — ja niewiém.

 — Co? jeszcze ci ta obrączka stoi w gardle?

 — Ba, facećje! nie, tylko mi mdło jakoś, duszno tutaj, — ten szałaput tak uciekł. Już to ostatni kieliszeczek. Muszę iść do domu, słońce zachodzi, zaszło nawet podobno, mam robotę jeszcze.

 — A! nie godzi się Sędzio uciekać od nas, musisz zostać z nami, na robotę czas zawsze!

 — I znowu, panie Józefie, facećje! Nie mogę, dalipan nie mogę, mam robotę pilną. Upadam do nóg — To już chyba ostatni kieliszeczek; — Ta obrączka!

 — Ale ten jeden jeszcze —

 — Ale chyba już ostatni!

 — Kropla na dnie w butelce została, musiémy jéj dopić Sędzio, kieliszeczek jeszcze.

 — Już to chyba ostatni, facećje — bo się upiję — ostatni, panie Józefie — Ta obrączka! Hm!

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok