Pamiętniki - Jan Chryzostom Pasek - ebook

Pamiętniki ebook

Jan Chryzostom Pasek

0,0

Opis

Pamiętniki, które spisał Jan Chryzostom Pasek (ok.1636–1701) najprawdopodobniej pod koniec życia, zostały po raz pierwszy wydane drukiem w 1836 przez hrabiego Edwarda Raczyńskiego. Dzielą się one na dwie części: pierwsza obejmuje lata 1655–1666, w czasie których autor służył jako żołnierz Rzeczypospolitej, druga lata 1667–1688, gdy prowadził spokojny żywot ziemiański. W tej przeważają sprawy domowe i publiczne.

Oprócz wspomnień autor umieścił w swym dziele m.in. wiersz liryczny na cześć ukochanego konia Deresza, panegiryki opiewające zwycięstwa nad rzeką Basią i pod Wiedniem, listy króla Jana Kazimierza i Stefana Czarnieckiego, uroczyste mowy, fragmenty popularnych piosenek, przyśpiewek, kąśliwych paszkwili na Litwinów.

Pasek to urodzony gawędziarz, taką konwencję przyjął też w swym dziele. Mnóstwo w nim anegdot, dowcipów, zabawnych sytuacji, dobrego humoru i rubasznego słownictwa. Jego Pamiętniki są nazywane „epopeją Sarmacji polskiej”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 725

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rok Pański 1656

ROK PAŃ­SKI 1656

APO­STROFA

Nie umie­jęt­ność moja to spra­wiła,

Ale natura dobrym cię czy­niła;

Ta zaś łaska­wość i kocha­nie z tobą

Z tej oka­zji, żeśmy rośli z sobą.

Kie­dym wsiadł na cię, tak mi się widziało,

Że na mnie woj­ska sto tysięcy mało;

Było i męstwo, było serca dosyć,

Nie trzeba było w pierw­szy sze­reg pro­sić.

Ustaną teraz we mnie te przy­mioty,

Ubę­dzie owej, co była, ochoty;

Zawsze od bystrej wody sokół stroni,

Gdy czuje, w skrzy­dłach że pióra wyroni1.

Nie takie nasze miało być roz­sta­nie,

Nie z takim żalem cięż­kim poże­gna­nie;

Tyś mnie dono­sić miał jakiej god­no­ści,

A ja też cie­bie docho­wać sta­ro­ści.

Cięż­kie to na mnie będą pery­jody2,

Gdy sobie wspo­mnę na owe swo­body,

Któ­rych, na tobie jeż­dżąc, zaży­wa­łem

I com zamy­ślił, tego doka­za­łem.

Gdy woj­ska staną w zwy­kłej bata­lii,

Ja nie wygo­dzę swo­jej fan­ta­zji.

Więc ciężko wes­tchnąć i zapła­kać cale,

Na cię wspo­mniaw­szy, mój dere­szu – Vale!3

Druga w tymże roku potrzeba była pod Gnie­znem ze Szwe­dami, z wielką woj­ska szwedz­kiego szkodą. Było bo jesz­cze naszych Pola­ków przy królu szwedz­kim4 siła; aria­nie, lutro­wie cho­rą­gwie mieli swoje, pod któ­rymi kato­li­ków wiele słu­żyło, jedni per nexum san­gu­inis5, inni dla zysku i swa­woli.

Trze­cia potrzeba6 po szczę­śli­wie ode­bra­nej War­sza­wie i wzię­ciu het­mana szwedz­kiego naj­wyż­szego, Witem­berka7, przez zły rząd złym też szczę­ściem poszła, bo mogli­śmy bić króla szwedz­kiego, dopóki nie przy­szedł kur­first bran­den­bur­ski8 z szes­na­stu tysięcy woj­ska swego; ale jak się sku­pili, Tata­rzy auksy­liarni9 naj­pierw od nas ucie­kli, a potem woj­sko z pola zegnano i god­nych żoł­nie­rzy pogi­nęło, ale też i Szwe­dów.

Czwarta nader szczę­śliwa pod Warką wik­to­rią, kie­dy­śmy z Czar­niec­kim10 samego wyboru szwedz­kiego kilka tysięcy tru­pem poło­żyli i rzekę Pilicę krwią i tru­pami szwedz­kimi napeł­nili. Od tego czasu już nutare coepit11 potęga szwedzka i znacz­nie słab­nąć.

Piąta potrzeba, a pra­wie też już ostat­nia z Szwe­dami inter viscera12, pod Trze­meszną, kie­dy­śmy z samą tylko Czar­niec­kiego dywi­zją, a dwa tysiąca mając z sobą ordy krym­skiej, sześć tysięcy Szwe­dów tych, co się byli z roż­nych for­tec zgro­ma­dzili i już się za kró­lem do Prus prze­bie­rali z wiel­kimi dostat­kami, któ­rych nabyli w Pol­sce, tak wycięli, jak owo mówią, nec nun­tius cla­dis13 nie został się i jeden, który by był kró­lowi o zgi­nie­niu tego woj­ska wieść zaniósł; bo który z pobo­jo­wi­ska do lasu albo na błota uciekł, tam od ręki chłop­skiej okrut­niej­szą zgi­nął śmier­cią; kogo chłopi nie wytro­pili, musiał wyjść do wsi albo do mia­sta: po sta­remu mu zgi­nąć przy­szło, bo już ni­gdzie, nie było Szwe­dów. (A ta oka­zja była od Rawy mila.) Ze wszyst­kich tedy tych zgi­nio­nych, nie wiem, jeże­liby się który zna­lazł, który by nie miał być egzen­te­ro­wany14, a to z tej oka­zji: zbie­ra­jąc chłopi zdo­bycz na pobo­jo­wi­sku, nade­szli jed­nego trupa tłu­stego z brzu­chem, okrut­nie sza­blą roz­cię­tym, tak że inte­stina15 z niego wyszły. Więc, że kiszka prze­cięta była, oba­czył jeden czer­wony złoty; dalej szu­ka­jąc, zna­lazł wię­cej: dopie­roż innych pruć, i tak znaj­do­wali miej­scami złoto, miej­scem też błoto. Nawet i tych, co po lasach żyw­cem znaj­do­wali, to wprzód koło niego poszu­kali trzosa, to potem brzuch nożem roze­rznąw­szy i kiszki wyjąw­szy, a tam nic nie zna­lazłszy, to dopiero: „Idźże, zło­dzieju plu­draku, do domu; kiedy zdo­by­czy nie masz, daruję cię zdro­wiem”. Bito i po innych miej­scach Szwe­dów znacz­nie w tym roku. Ale gdziem nie był, trudno o tym pisać. Bo ja przez wszyst­kie wojny tego trze­paczki trzy­ma­łem się, Czar­niec­kiego, i z nim zaży­wał cza­sem okrut­nej biedy, cza­sem też i roz­ko­szy; gdyż wła­śnie był wódz maniery owych wiel­kich wojow­ni­ków i szczę­śliwy; suf­fi­cit16, że po wszy­stek czas mojej służby w jego nie ucie­ka­łem, tylko raz, a goni­łem, mógłby razy tysią­cami racho­wać. Po pro­stu wszystka moja służba była sub regi­mine17 jego i miła bar­dzo.

Roku Pańskiego 1657

ROKU PAŃ­SKIEGO 1657

Mieli­śmy wojnę węgier­ską, na którą były zaciągi nowe, mię­dzy któ­rymi zacią­gał też Filip Pie­kar­ski, krewny mój; z któ­rej racji i ja tam pod­je­cha­łem. Zło­dziej Węgrzyn, sza­lony Rakocy18, świerz­biała go skóra, tęskno go było z poko­jem, zachciało mu się pol­skiego czosnku, który mu ktoś na żart pochwa­lił, że miał być lep­szego niźli węgier­ski smaku.

Jako Kserk­ses ob cari­cas Atti­cas19 pod­niósł prze­ciwko Gre­cji i wojnę, tak i pan Rakocy podobną szczę­śli­wo­ścią we czter­dzie­stu tysięcy Węgrów z Mul­ta­nami, Koza­ków zacią­gnąw­szy alte­rum tan­tum20, wybrał się na czo­snek do Pol­ski; ale dano mu nie tylko czosnku, ale i dzię­gielu z kmi­nem. Bo jak on tylko wyszedł za gra­nicę, zaraz Lubo­mir­ski Jerzy poszedł w jego zie­mię, palił, ści­nał, gdzie tylko zasiągł, wodę a zie­mię zosta­wił. A potem od matki Rako­cego wielki okup wziąw­szy, wyszedł synowi per­swa­do­wać, żeby nie wszyst­kiego czosnku zja­dał, przy­naj­mniej na roz­mno­że­nie zosta­wił. A my też już z Czar­niec­kim posłu­go­wali, jake­śmy umieli; i tak szczę­śli­wie najadł się czosnku, że woj­sko wszystko zgu­bił, sam się w nasze ręce dostał, potem uczy­niw­szy targ o swoją skórę, pozwo­lił miliony i upro­siw­szy sobie zdro­wie, jako Żyd kałau­zo­wany21 do gra­nicy w bar­dzo małym poczcie, samo­kilk22 tylko, zosta­wił in oppi­gno­ra­tione23 umó­wio­nego okupu wiel­go­moż­nych gro­fów Kata­nów24, któ­rzy zrazu wino pili, na sre­brze jadali w Łań­cu­cie; jak było nie widać okupu, pijali wodę, potem drwa do kuchni rąbali i nosili, i w tej nędzy żywot skoń­czyli. Okup prze­padł, on też sam, że ni­gdzie nie miał oka weso­łego, bo gdzie się obró­cił, wszę­dzie płacz i prze­kleń­stwo sły­szał od synów, mężów, braci, któ­rych na woj­nie pol­skiej pogu­bił, wpadł w despe­ra­cją i umarł. Otóż tobie czo­snek!

Kiedy na tę wojnę wyjeż­dżał, poże­gnaw­szy się z matką, wsiadł na konia; w oczach jej padł koń pod nim. Kiedy mu matka per­swa­do­wała, żeby zanie­chał tej wojny, mówiąc, że to znak jest nie­do­bry, odpo­wie­dział, że to nogi koń­skie złe, ale nie znak. Prze­siadł się tedy na inszego; zła­mał się pod nim dyl w moście, znowu spadł z konia: i na to powie­dział, że i dyl był zły. Jak to prze­cież te pra­esa­gia25 zwy­czaj­nie rady się wery­fi­kują.

Roku Pańskiego 1658

ROKU PAŃ­SKIEGO 1658

Król z jed­nym woj­skiem pod Toru­niem, dru­gie woj­sko w Ukra­inie, nasza zaś dywi­zja z panem Czar­niec­kim; pod Dra­hi­mem sta­li­śmy przez mie­sięcy trzy. In decursu Augu­sti26 poszli­śmy do Danii na sukurs kró­lowi duń­skiemu27, który uczy­nił aver­sio­nem28 wojny szwedz­kiej u nas w Pol­sce. Nie tak ci to on podobno uczy­nił ex com­mi­se­ra­tione29 nad nami, cho­ciaż ten naród jest ab anti­quo30 przy­chylny naro­dowi pol­skiemu, jako dawne świad­czą pisma, ale prze­cież mając inna­tum31 prze­ciwko Szwe­dom odium32 i owe zawzięte in vici­ni­tate ini­mi­ci­tias, nactus occa­sio­nem33, za którą mógł się krzywd swo­ich wten­czas, kiedy król szwedzki był zajęty wojną w Pol­sce, pomścić, wpadł mu z woj­skiem w pań­stwo, bił, ści­nał i zabi­jał. Gustaw, jako to był wojow­nik wielki i szczę­śliwy, powró­ciw­szy stąd, a nie­które for­tece w Pru­sach osa­dziw­szy, potęż­nie oppres­sit34 Duń­czy­ków, tak że i swoje od nich ode­brał, i pań­stwo ich pra­wie wszystko opa­no­wał. Duń­czyk tedy kolo­ry­zu­jąc rzecz swoją, że to wła­śnie per amo­rem gen­tis nostrae35 uczy­nił, że pacta zła­mał i wojnę prze­ciwko Szwe­dom pod­niósł, prosi o sukurs Pola­ków, prosi też i cesa­rza36. Cesarz wymó­wił się pak­tami, które miał z Szwe­dem, z tej racji posłać posił­ków nie może; druga eks­kuz­cja37, że woj­ska pro­tunc38 nie miał, pozwo­liw­szy kró­lowi pol­skiemu wszyst­kiego zacią­gnąć na jego usługę. Król tedy nasz posyła Czar­niec­kiego z sze­ściu tysięcy woj­ska naszego, posyła to niby ze swego ramie­nia gene­rała Mon­te­ku­ku­lego39 z woj­skiem cesar­skim. Tam kazano nam iść komo­ni­kiem40, Wil­helm zaś, kur­first bran­den­bur­ski, był in per­sona41 króla pol­skiego i on to był nad tymi woj­skami quasi supre­mum caput42. Zosta­wi­li­śmy tedy tabory nasze w Cza­plinku mając nadzieję powró­cić do nich naj­wię­cej za pół roku.

Tam, kie­dy­śmy wycho­dzili, było medy­ta­cji bar­dzo wiele i roż­nych w ludziach woj­sko­wych. Alte­ro­wało43 to nie­jed­nego, że to iść za morze, iść tam, gdzie noga pol­ska ni­gdy nie postała, iść z sze­ściu tysięcy woj­ska prze­ciwko temu nie­przy­ja­cie­lowi do jego wła­snego pań­stwa, któ­re­go­śmy poten­cji w ojczyź­nie naszej wszyst­kimi siłami nie mogli wytrzy­mać. A jesz­cze też nie było conc­lu­sum44, żeby woj­sko cesar­skie miało z nami pójść. Ojco­wie do synów pisali, żony do mężów, żeby tam nie cho­dzić, choćby zasług i pocz­tów postra­dać; bo wszy­scy nas sądzili za zgu­bio­nych. Ociec jed­nak mój, cho­ciaż mnie miał jed­nego tylko, pisał do mnie i roz­ka­zał, żebym imię Boskie wziąw­szy na pomoc, tym się naj­mniej nie kon­fun­do­wał, ale szedł śmiele tam, gdzie jest wola wodza, pod bło­go­sła­wień­stwem ojcow­skim i macie­rzyń­skim, obie­cu­jąc gorąco do Maje­statu Boskiego supli­ko­wać i upew­nia­jąc mnie, że mi i włos z głowy nie spad­nie bez woli Bożej.

Gdy­śmy tedy poszli do Cie­let­nic i do Mię­dzy­rze­cza, już za gra­nicę, ucho­dziło siła kom­pa­nii i cze­la­dzi nazad do Pol­ski, oso­bli­wie Wiel­ko­po­lacz­ków spod tych nowo zacięż­nych powia­to­wych cho­rą­gwi, jako to sta­ro­sty osiec­kiego pułku i woje­wody pod­la­skiego Opa­liń­skiego. Kozub­skiego cho­rą­giew wszystka się roz­je­chała, sam tylko z cho­rą­żym i z jed­nym towa­rzy­szem z nami poszedł. Woje­wody san­do­mier­skiego, Zamoy­skiego, cho­rą­giew husar­ska została; wszystka kom­pa­nia – verius dicam45 – poucie­kała, tylko przy cho­rą­gwi sześć towa­rzy­stwa a namiest­nik zostaw­szy, poszli prze­cież z nami i włó­czyli się tak przy woj­sku; zwa­li­śmy ich cyga­nami, że to w czer­wo­nych kili­mach była cze­ladź. Spod innych cho­rą­gwi po dwóch, po trzech. Tak owi tchó­rze i dobrym pachoł­kom byli serce zepsuli, że nie­je­den bił się z myślami. Wcho­dząc tedy już za gra­nicę, każdy według swo­jej inten­cji swoje Bogu poślu­bił wota. Zaśpie­wało wszystko woj­sko pol­skim try­bem O glo­riosa Domina! Konie zaś po wszyst­kich puł­kach uczy­niły okrutne pry­ska­nie, pra­wie aż serca przy­ra­stało i wszy­scy to sądzili pro bono omine46, jakoż i tak się stało.

Poszli­śmy tedy tym trak­tem od Mię­dzy­rze­cza. Prze­cho­dziło woj­sko pagó­rek, z któ­rego widać było jesz­cze gra­nicę pol­ską i mia­sta. Jaki taki obej­rzaw­szy się pomy­ślał sobie: „Miła ojczy­zno, czy cię też już wię­cej oglą­dać będę!”. Obej­mo­wała jakaś tęsk­ność zrazu, dopóki bli­sko domu, ale sko­śmy się już za Odrę prze­pra­wili, jak ręką odjął; a dalej poszedł­szy, już się i o Pol­sce zapo­mniało. Przy­jęli nas tedy Pru­sacy dosyć hono­ri­fice47, wysław­szy komi­sa­rzów swo­ich jesz­cze za Odrę. Pierw­szy tedy pro­wiant dano nam pod Kie­strzy­nem, i tak dawano wszędy, poko­śmy kur­fir­stow­skiego pań­stwa nie prze­szli; i przy­znać to, że dobrym porząd­kiem, bo już była taka ordyn­cja, żeby noc­legi były roz­pi­sane przez całe jego pań­stwo i już na noc­legi zwo­żono pro­wianty. Gdyż posta­no­wiona była w woj­sku naszym maniera nie­miecka, że prze­cho­dząc mia­sta i na każ­dej pre­zen­cie ofi­ce­ro­wie z sza­blami doby­tymi przed cho­rą­gwiami jechali, towa­rzy­stwo zaś pisto­lety, cze­ladź ban­do­lety do góry trzy­ma­jąc. Kara­nie zaś było za eks­cesy już nie ści­nać ani roz­strze­lać, ale za nogi u konia uwią­zaw­szy, włó­czyć po maj­da­nie tak we wszyst­kim, jak kogo na eks­ce­sie zła­pano, według dekretu cho­ciaż dwa, cho­ciaż trzy razy naokoło. I zdało się to zrazu, że to nie­wiel­kie rze­czy; ale okrutna jest męka, bo nie tylko suk­nie, ale i ciało tak opada, że same tylko zostają kości.

Ruszyło się potem woj­sko do Nibelu, stam­tąd do Apen­rade; stam­tąd znowu poszli­śmy na zimo­wi­sko do Hadersz­le­wen, gdzie Woje­woda48 sam sta­nął z samym tylko puł­kiem naszym kró­lew­skim i regi­men­tem jego dra­go­nii, insze zaś pułki w Kol­dynku, w Hor­sens i po innych wsiach i mia­stach; i cho­ciaż głę­biej miało iść woj­sko w duń­skie kró­le­stwo, ale uwa­żał to Regi­men­tarz, żeby sta­nąć na zimę jako naj­bli­żej z tej racji, żeby prze­cież wię­cej jeść chleba szwedz­kiego niżeli duń­skiego. Jakoż tak było, bo przez całą zimę czaty nasze do tam­tych wio­sek wybie­gały, mściły się na nich owych krzywd narodu ich. A pisać by siła, co tam z nimi robili cza­tow­nicy, sta­wia­jąc sobie przed oczy recen­tem od nich iniu­riam49 w ojczyź­nie swo­jej. Pro­wa­dzono z czat wsze­la­kich pro­wian­tów wielką obfi­tość, bydła dosyć, owiec; można było kupić wołu dobrego za bity talar, dwa marki duń­skie; mio­dów pra­śnych wielką wie­ziono obfi­tość, bo po polach lada gdzie prze­stronne pasieki, a wszystko psz­czoły w sło­mia­nych pudeł­kach, nie w ulach; ryb wsze­la­kiego rodzaju pod dostat­kiem, chleba siła, wiń­sko złe, ale zaś peter­cy­menty50 i miody dobre; drew o male, zie­mią rzniętą a suszoną palą, z któ­rej węgle będą takie, jako z drew dębo­wych nie mogą być forem­niej­sze; jeleni, zajęcy, saren nad­spo­dzie­wa­nie dużo i bar­dzo nie pło­che, bo się go nie każ­demu godzi szczwać. Wil­ków też tam nie masz i dla­tego zwierz nie pło­chy, da się zje­chać i bli­sko do sie­bie strze­lić; a oso­bli­wie take­śmy ich łowili: upa­trzyw­szy stado jeleni w polu – bo to i nad wieś przy­cho­dziło to licho, jako bydło – to się ich obje­chało z tej strony od rów­nego pola, a potem sko­czyw­szy na koniach i okrzyk uczy­niw­szy, nagnało się ich na te doły, gdzie zie­mię kopią do pale­nia – a są te doły bar­dzo głę­bo­kie i sze­ro­kie – to tego nawpa­dało w doły, to dopiero ich stam­tąd trzeba było wywłó­czyć a rznąć. O wil­kach nad­mie­ni­łem, że ich tam nie masz, bo prawo takie, że kiedy wilka oba­czą, powinni wszy­scy na głowę wycho­dzić z domów, tako po mia­stach, jako też i wsiach, i tak długo owego wilka prze­śla­du­jąc gonią, aż go albo umo­rzą, albo uto­pią, albo zła­pią; to go nie odzie­ra­jąc, tak ze wszyst­kim na wyso­kiej szu­bie­nicy albo na drze­wie obwie­szą na gru­bym żela­znym łań­cu­chu i tak to długo wisi, dopóki kości staje. Nie tylko roz­mno­żyć, ale i prze­no­co­wać mu się nie dadzą, kiedy mu się dosta­nie tam wejść na jele­ninę z tego tu tylko przy­stępu, który jest mię­dzy morzami wąski, z inszej zaś strony nie ma ni­gdzie przy­stępu, bo z jedną stronę Bał­tyc­kie Morze, z drugą stronę, a sep­tem­trione51, ocean oblewa to kró­le­stwo. Z tam­tych wszyst­kich stron wilk nie ma przy­stępu, chyba żeby sobie we Gdań­sku u pana pre­zy­denta najął szmagę52 do prze­wozu, zapła­ciw­szy od niej dobrze. Z tej racji zwie­rza wsze­la­kiego wielka tam jest obfi­tość; kuro­patw zaś nie masz z tej racji, że to jest głu­pie: prze­lęk­nąw­szy się lada czego, to pad­nie i na morzu, i uto­nie.

Lud też tam nadobny; bia­ło­głowy gład­kie i zbyt białe, stroją się pięk­nie, ale w drew­nia­nych trze­wi­kach cho­dzą wiej­skie i miej­skie. Gdy po bruku w mie­ście idą, to taki uczy­nią kołat, co nie sły­chać, kiedy czło­wiek do czło­wieka mówi; wyż­szego zaś stanu damy to takich zaży­wają trze­wi­ków jako i Polki. W afek­tach zaś nie tak są powścią­gliwe jako Polki, bo cho­ciaż zrazu jakąś nie­zwy­czajną poka­zują wsty­dli­wość, ale zaś za jed­nym posie­dze­niem i przy­mó­wie­niem kilku słów zby­tecz­nie i zapa­mię­tale zako­chają się i pokryć tego ani umieją: ojca i matki, posagu boga­tego goto­wiu­sieńka odstą­pić i jechać za tym, w kim się zako­cha, choćby na kraj świata. Łóżka do sipie­nia53 mają w ścia­nach zasu­wane tak jako szafa, a pościeli tam okrut­nie siła ścielą. Nago sypiają, tak jako matka uro­dziła, i nie mają tego za żadną sro­motę, roz­bie­ra­jąc się i ubie­ra­jąc jedno przy dru­giem, a nawet nie strzegą się i gościa, ale przy świecy zdej­mują wszy­stek orna­ment54; a na ostatku i koszulę zdej­mie i powie­sza to wszystko na kołecz­kach, i dopiero tak nago, drzwi poza­my­kaw­szy, świecę zaga­siw­szy, to dopiero w ową szafę włazi spać. Kie­dy­śmy im mówili, że to tak szpet­nie, u nas tego i żona przy mężu nie uczyni, powia­dały, że „tu u nas nie masz żad­nej sro­moty i nie rzecz jest wsty­dzić się za swoje wła­sne członki, które Pan Bóg stwo­rzył”. Na to zaś nagie sypia­nie powia­dają, że „ma dosyć za swe koszula i inszy ubiór, co mi służy przez dzień i okrywa mię; powinna też przy­naj­mniej w nocy mieć swoją ochronę, a do tego co mi po tym robaki, pchły brać z sobą na noc­leg do łóżka i dać się im kąsać, mając od nich w smacz­nym spa­niu prze­szkodę!” Różne nie­cnoty wyra­biali im nasi chłopcy, ale prze­cież nie prze­ła­mano zwy­czaju. Wiwenda ich ucieszna bar­dzo, bo rzadko co cie­płego jedzą, ale na cały tydzień różne potrawy w kupie uwa­rzyw­szy, tak na zimno tego po kęsu zaży­wają, a czę­sto, nawet kiedy młócą – bo tak tam bia­ło­głowa młóci cepami jako i chłop – led­wie nie za każ­dym snopa omłó­ce­niu to usiądą na sło­mie i wziąw­szy chleba i masła, które zawsze z jasz­czem stoi, to sma­rują i jedzą, to znowu wstaną i robią; i tak to czę­sto czy­nią a po kąsku. Wołu, wie­prza albo barana kiedy zabiją, to naj­mniej­szej kro­ple krwi nie zepsują, ale ją wyto­czą w naczy­nie; namie­szaw­szy w to krup jęcz­mien­nych albo tatar­cza­nych, to tym kiszki owego bydlę­cia nadzieją i razem w kotle uwa­rzą i osnują to wień­cem na wiel­kiej misie koło głowy owe­goż bydlę­cia te kiszki, i tak to na stole sta­wiają przy każ­dym obie­dzie, i jedzą za wielki spe­cjał. Etiam55 i w domach szla­chec­kich tak czy­nią; i mnie czę­sto­wano tym do uprzy­krze­nia, aż powie­dzia­łem, że się Pola­kom tego jeść nie godzi, bo by nam psi nie­przy­ja­ciółmi byli, gdyż to ich potrawa. Pie­ców w domach nie mają, chyba wielcy pano­wie, bo od nich wielki poda­tek na króla idzie; powia­dali, że sto bitych tala­rów od jed­nego na rok. Ale kominy mają sze­ro­kie, przy któ­rych krze­se­łek stoi tak wiele, ile w domu osób; to się tak ogrze­wają, posiadł­szy. Albo też dla lep­szego izby zagrza­nia w środku izby jest rowek jako korytko; to go węglami napeł­niw­szy, roze­dmą z jed­nego końca i tak się to żarzy i cie­pło czyni.

Kościoły tam bar­dzo piękne, które przed­tem bywały kato­lic­kie, nabo­żeń­stwo też pięk­niej­sze niżeli u naszych pol­skich kal­wi­ni­stów, bo są ołta­rze, obrazy po kościo­łach. Bywa­li­śmy na kaza­niach, gdyż umyśl­nie dla nas goto­wali się po łaci­nie i zapra­szali na swoje pre­dykty – bo to tam tak zowią kaza­nie – i tak kazali cir­cum­specte56, żeby naj­mniej­szego słowa nie wymó­wić con­tra fidem57, rzekłby kto, że to rzym­ski ksiądz każe; i tym glo­ria­ban­tur58, mówiąc to, że „my w to wie­rzymy, co i wy, darem­nie nas nazy­wa­cie odszcze­pień­cami”. Ale po sta­remu ksiądz Pie­kar­ski łajał o to, cośmy tam bywali; drugi bar­dziej dla­tego bywał, żeby widzieć piękne panny i ich oby­czaje. Jest takie ich nabo­żeń­stwo, co Niemcy oczy zasła­niają kape­lu­szami, a bia­ło­głowy tymi swymi kwe­fami, i schy­liw­szy się włożą głowy pod ławki, to im wten­czas nasi chłopcy najbar­dziej książki kra­dli, chustki etc. Postrzegł raz mini­ster i okrut­nie się śmiał, tak że kaza­nia przed śmie­chem nie mógł skoń­czyć. I my także, cośmy na to patrzali, musie­li­śmy się śmiać. Stu­pe­bant59 lute­rani, że się śmie­jemy i kazno­dzieja się z nami śmieje. Przy­to­czył potem przy­kład o owym żoł­nie­rzu, który pro­sił ere­mity, żeby się za niego modlił; klęk­nął ere­mita na modli­twę, a on mu tym­cza­sem porwał baranka, co za nim tłu­mo­czek nosił, i uciekł. Przy dokoń­cze­niu tego przy­kładu exc­la­ma­vit: O devo­tio­nem supra devo­tio­nes! alter orat, alter fura­tur60. Od tego czasu, kiedy już miały pokryć głowy, to pocho­wały wprzód książki i chustki, a po sta­remu i to nie było bez śmie­chu, jedna na drugą spoj­rzaw­szy. Kie­dym z nimi roz­pra­wiał, na jaką pamiątkę głowy krią i oczy zasła­niają, ponie­waż tak nie czy­nił Pan Chry­stus ani apo­sto­ło­wie, żaden nie umiał odpo­wie­dzieć; jeden tylko tak powie­dział, że na tę pamiątkę, że Żydzi zasła­niali Panu Chry­stusowi oczy i kazali mu pro­ro­ko­wać. Ja im na to odpowie­dział: „Chce­cie w tym nale­ży­cie wyra­zić recor­da­tio­nem pas­sio­nis Domini61, to was przy tym zasło­nie­niu trzeba w kark pię­ścią bić, bo tam tak czy­niono”; ale na to zgody nie było. Prędko o tym nabo­żeń­stwie wie­dział kur­first bran­den­bur­ski i, kiedy u niego był sta­ro­sta kaniow­ski, rze­cze: „Dla Boga, prze­strzeż WPan JMość Pana Woje­wodę ode mnie, żeby zaka­zał panom Pola­kom w kościele bywać, bo się ich pew­nie siła pona­wraca na wiarę lute­rań­ską, gdyż, jako sły­szę, tak się gorąco modlą, aż chustki pan­nom duń­skim ta gorą­cość pożera”. Woje­woda się sro­dze śmiał z tej prze­strogi.

Ten Wil­helm, książę, bar­dzo się nam grzecz­nie sta­wiał, we wszyst­kich oka­zjach akko­mo­do­wał się62, czę­sto­wał, po pol­sku cho­dził. Kiedy woj­sko przecho­dziło, jako zwy­czaj­nie ten tego, ten też tego pomija, to on wyszedł przed namiot cho­ciaż też przed stan­cją, jeżeli w mie­ście stał, to trzy­mał tak długo czapkę, dopóki wszyst­kie nie poprzecho­dziły cho­rą­gwie. Pono też to spo­dzie­wał się, że go zawo­łają na pań­stwo post fata63 Kazi­mie­rza. Jakoż led­wie by było do tego nie przy­szło, gdyby był nie podrwił poseł pod­czas elek­cji; któ­remu gdy rzekł sena­tor jeden: „Niech książę JMość porzuci Lutra, a będzie u nas kró­lem” exar­sit64 na te słowa dekla­ru­jąc, żeby tego nie uczy­nił i dla cesar­stwa, a co mu książę miał bar­dzo za złe i kon­fun­do­wał go, że tak abso­lute65 powie­dział, nie spy­taw­szy go się o to.

Tam będąc w Danii, zno­sił się z nim Woje­woda czę­sto, gdyż on był in per­sona króla pol­skiego i miał komendę jako nad naszym, tak i nad cesar­skim woj­skiem, któ­rego było 14 tysięcy z gene­ra­łem Mon­te­ku­ku­lem, a z nim było Pru­sa­ków 12 tysięcy, ale lep­szego ludu niżeli cesar­scy, i wole­li­śmy zawsze z nimi na imprezę niżeli z cesar­skimi i nie­do­brze było bli­sko z nimi obo­zem sta­wać, bo nam zaraz do naszego obozu nasłali szwa­czek. I to dziwna, że w kraju tak obfi­tym, gdzie u nas wszyst­kiego było pełno, a oni byle tydzień na miej­scu postali, to zaraz do nas po kwe­ście przy­słali żony. Przy­szła kobieta nadobna, młoda, a chuda, jakoby z naj­cięż­szego oblę­że­nia, to ora­cja taka wszystka, przy­szedł­szy do sza­łasu: „Mospan Polak, daj troszki kleb, będziem tobie koszul uszyć”. To spoj­rzaw­szy na ową nędzną, to się musiało dać jał­mużnę; komu też potrzeba było koszule szyć, to szyła i tydzień, i dwie nie­dzieli. Jakoż nie­trudno było o płótno, bo go wozili z czaty pod dostat­kiem, a uszyć nie miał kto, bośmy w woj­sku mieli tylko jedną kobietę, trę­baczkę; z tej racji tedy była z nich wygoda. Jak się zaś ich mężo­wie nie mogli docze­kać, to przy­szli szu­kać ich, od sza­łasu do sza­łasu; skoro zna­lazł, to ją wziął ze sobą podzię­ko­waw­szy, że ją prze­ży­wiono. Jeżeli też jesz­cze była potrzebna, że koszule nie doszyła, to jeno było dać mężowi sucha­rów, to poszedł zosta­wiw­szy ją na dal­szy czas, a sam do niej nad­cho­dził cza­sami. To tak małpa nie­jedna tak się popra­wiła za dwie nie­dzieli, że jej zaś mężo­wie nie popo­zna­wali…

Aż tam już radzą, jako się pod­szań­co­wać, jako mury rąbać, a czym rąbać, nie wspo­mnieli. A sie­kiery kędy? Dopiero zaraz kazał straż­nik Woło­szy spod cho­rą­gwie, żeby się roz­je­chali po wsiach o mil dwie albo trzy o przy­czy­nie braku sie­kier. Jesz­cze nie świ­tało, a już pięć­set sie­kier na kupie nakła­dziono. Skoro tedy zegary poczęły bić 4 z pół­nocka kazano trą­bić pobudkę, sam66 wstał, mało co śpiąc, owe sie­kiery kazał podzie­lić mię­dzy cho­rą­gwie i pie­chotę. W godzinę po pobudce kazał otrą­bić, żeby byli gotowi do szturmu za godzinę i żeby snopy każdy niósł przed sobą na pier­siach, dla postrzału od ręcz­nej strzelby, ażeby wszy­scy wraz sko­czyw­szy pod mury i jako naj­le­piej przy­ci­snąw­szy się do muru, żeby z góry nie rażono, a dru­gim odstrze­li­wać. Skoro tedy świ­tać poczęło, pode­mknęło się woj­sko bli­żej pod mia­sto, ja też dopiero do księ­dza. Rze­cze mi potem Woje­woda: „Pan porucz­nik Char­lew­ski prosi się z ochoty do prze­wo­dze­nia cze­la­dzi. Niech­że tam już oni idą, a Wasz­mość zostań”. Odpo­wiem: „Już to wszy­scy sły­szeli, żeś mnie WPan pro­sił, i rozu­miałby kto o mnie, że ja się lękam: pójdę”.

Jake­śmy z koni zsie­dli, aż też zsiada Kos­sow­ski Paweł i Łącki. Było nas tedy przy cze­la­dzi spod naszej cho­rą­gwie pięć; ale po sta­remu komenda przy mnie była, bo mi już była oddana, dopóki owi starsi żoł­nie­rze nie namy­ślili się na ochotę. Oddaw­szy się tedy Boskiej i Jego Naj­święt­szej Matki pro­tek­cji, każdy swoje z osobna Jego św. Maje­sta­towi poślu­biw­szy wota, z kom­pa­nią się też już tak wła­śnie jako na śmierć poże­gnaw­szy, sta­nę­li­śmy już osobno od kon­nych. Ksiądz Pie­kar­ski, jezu­ita, uczy­nił do nas egzortę67 w ten sens:

„Lubo wdzięczna jest Bogu ofiara każda, z serca szcze­rego dana, oso­bli­wie kto krew swoją za dosto­jeń­stwo Jego świę­tego na plac nie­sie Maje­statu, naj­mil­sza ze wszyst­kich ofiara. Za cóż pobło­go­sła­wił Abra­ha­mowi, że wszy­stek świat jego odzie­dzi­czyło ple­mię? Tylko za to, że za jedno Boskie roz­ka­za­nie z ochotą krew uko­cha­nego kon­se­kro­wał Iza­aka. Woła na nas krzywda Boska, od tego narodu ponie­siona; wołają świą­ty­nie Pań­skie, od nich po całej Pol­sce spro­fa­no­wane; woła krew braci naszych i ojczy­zna ręką ich spu­sto­szona; woła na osta­tek Naj­święt­sza Panna, Matka Boska, która jest imie­nia prze­czy­stego, że ten naród jest bluź­niercą, żeby­śmy za te ujęli się szcze­rze pre­ten­sje, żeby w oso­bach naszych widział jesz­cze świat nie­umarłą przod­ków naszych sławę i fan­ta­zją. Nie­sie­cie tu, odważni kawa­le­ro­wie, z Iza­akiem krew swoją na ofiarę Bogu; upew­niam was imie­niem Boskim, że kogo Bóg jako Iza­aka samą jego kon­ten­tu­jąc się inten­cją zdrowo z tej wypro­wa­dzi oka­zji, i sławą dobrą, i wszel­kim swoim kom­pen­so­wać mu to będzie bło­go­sła­wień­stwem; kogo by zaś cokol­wiek potkało, za Naj­święt­szy Maje­stat i Matki Jego wylana kro­pla krwi by naj­cięż­sze, wszyst­kie obmyje grze­chy i wieczną bez wąt­pie­nia w nie­bie zgo­tuje koronę. Oddaj­cież się temu, który dziś ubogo dla was w jase­łecz­kach poło­żony, krew swoją ochot­nie dla zba­wie­nia waszego ofia­ruje Bogu Ojcu. Ofia­ruj­cież te swoje teraź­niej­sze actio­nes68 w nagrodę jutrzej­szego nabo­żeń­stwa, które zwy­czaj­nie o tym cza­sie odpra­wimy, wita­jąc nowego gościa – Boga w ciele ludz­kim na świat zesła­nego. A ja w tym mam nadzieję, któ­rego Prze­naj­święt­sze wspo­mi­nam imię Jezus, i w przy­czy­nie Prze­naj­święt­szej Jego Matki, do któ­rej wołam: Vin­dica hono­rem Filii Tui69. Przy­czyną Swoją, Matko, u Syna spraw to, żeby tę raczył pobło­go­sła­wić imprezę, żeby tę zacną kawa­le­rią szczę­śli­wie z tego upału raczył wypro­wa­dzić i na dal­szy zaszczyt swego Boskiego kon­ser­wo­wać Maje­statu. Tych tedy w przed się wziętą drogę daję wam wodzów, zastęp­ców, opie­ku­nów; w tym grun­towną pokła­dam nadzieję, że was wszyst­kich powra­ca­ją­cych w dobrym witać będą zdro­wiu”.

Mówił potem z nami akt skru­chy i wszyst­kie cyr­kum­stan­cje te, co się zacho­wują z owymi, któ­rzy już pod miecz idą. Przy­stą­piw­szy się ja do niego bli­żej i mówię: „Pro­szę ja też, mój dobro­dzieju, o oso­bliwe bło­go­sła­wień­stwo”. Ści­snął mnie z konia za głowę i bło­go­sła­wił, a zdjąw­szy z sie­bie reli­kwie, wło­żył na mnie: „Idźże śmiele, nie bój się”. Ksiądz Dąbrow­ski, też jezu­ita, także do innych puł­ków jeź­dzi, prawi, wię­cej pła­cze, niżeli mówi; bo takie miał vitium70 że choć był nie­zły kazno­dzieja, że jak co począł mówić, roz­pła­kał się i nie skoń­czył kaza­nia, a naro­bił śmie­chu.

A tym­cza­sem powraca trę­bacz, do nich posłany, czę­stu­jąc ich paro­lem, jeżeli chcą. A oni: „Czyń­cie z nami, co wam fan­ta­zja każe kawa­ler­ska; my też także, jake­śmy się was w Pol­sce nie bali, tym bar­dziej i tu nie boimy”. A potem zaraz i strze­lać poczęli; lekce bo nas ważyli widząc, że działka i jed­nego nie mamy, pie­choty tylko jeden regi­ment, a Pia­se­czyń­skiego cztery szwa­drony i seme­nów trzy­sta, ale bar­dzo dobrych. Na kon­nych oni mówili, że to ludzie do sztur­mów nie­zwy­czajni; pój­dzie to w roz­sypkę, jak raz ognia dadzą, bo tak sami więź­nio­wie powia­dali. Każdy z pachoł­ków trzyma ów snop słomy przed sobą, towa­rzy­stwo zaś w pan­cer­zach tylko, nie­któ­rzy też z kał­ka­nami71.

A wtem przy­jeż­dża Woje­woda i mówi: „Niech­że was Bóg ma w swo­jej pro­tek­cji i Imię Jego święte. Ruszaj­cież się, a jak się przez fosę prze­pra­wi­cie, skocz­cież pod mury we wszyst­kim biegu, bo już wam pod murami nie mogą tak szko­dzić”. Że nam tedy duchowni kazali to ofia­ro­wać in memo­riam jutrzni, bo to samym było świ­ta­niem w dzień Naro­dze­nia Pań­skiego, zaczą­łem ja z owymi, co w mojej komen­dzie byli: Już pochwalmy Króla tego… etc. Wol­ski także, Paweł, że potem był sta­ro­stą lityń­skim, towa­rzysz naten­czas kró­lew­skiej pan­cer­nej cho­rą­gwie, co także swo­jej cho­rą­gwie cze­ladź przy­wo­dził, kazał toż śpie­wać. Tak Bóg dał, że spod tych cho­rą­gwi i jedna dusza nie zgi­nęła, a u innych, co nie śpie­wali, powy­ty­kano dzie­się­cinę. Sko­ro­śmy tedy do fosy przy­szli, okrut­nie poczęły parzyć owe snopy słomy. Już się cze­la­dzi trzy­mać uprzy­krzyło i poczęli je ciskać w fosę; jaki taki, oba­czyw­szy u pierw­szych, także czy­nił i wyrów­nali ową fosę, tak że już daleko lepiej było prze­pra­wiać się tym, co na ostatku szli, niżeli nam, cośmy szli w przo­dzie z pułku kró­lew­skiego. Bo źle było z owymi sno­pami dra­pać się do góry po śniegu na wał; kto jed­nak swój wyniósł, poma­gał i znaj­do­wano w nich kulę, co i do połowy nie prze­wier­ciła. Wycho­dząc tedy z fosy kaza­łem ja swoim wołać: „Jezus, Maryja!”, cho­ciaż insi wołali: „Hu, hu, hu!” bom się spo­dzie­wał, że mi wię­cej pomoże Jezus niżeli ten jakiś pan Hu. Sko­czy­li­śmy tedy we wszyst­kim biegu pod mury, a tu jako grad lecą kule, a tu jaki taki stęk­nie, jaki taki o zie­mię się ude­rzy. Dostało mi się tedy z moją watahą, że przy sro­gim fila­rze albo raczej naroż­niku było jakieś okno, w któ­rym sro­dze gruba żela­zna krata; zaraz tedy pod ową kratą kaza­łem mur rąbać na odmianę: ci się zmor­dują, a ci wezmą. Było zaś na dru­gim pię­trze nad nami takie okno z takąż kratą. Z tam­tego okna strze­lano do nas, ale tylko z pisto­le­tów, bo z dru­giej strzelby nie mógł strze­lić do nas i wysa­dzić się nijak dla owej kraty; chyba tam do dal­szych mógł strze­lać. Jam też kazał do góry nago­to­wać 15 ban­do­le­tów i, jak rękę wytknie, wraz dać ognia. I tak się stało, że zaraz i pisto­let na zie­mię upadł. Nie śmieli tedy już wię­cej rąk poka­zy­wać, ale tylko kamie­nie wypy­chali na nas przez ową kratę; ale prze­cież już się tego było snad­niej uchro­nić niżeli kule. Tym­cza­sem jak rąbią, tak rąbią mur i nako­lu­sieńko, jak kiedy owo pin­czow­ski pie­sek kto obiega wkoło, nie wie­dząc, gdzie by Szwe­dom ręce wra­zić. Kiedy już końce owej kraty widać, radzi­śmy, bo tu już grad na nas pada; dusz­koż by co prę­dzej wejść pod dach, ale że nie było czym owej kraty wywa­żyć, musieli jesz­cze dalej rąbać. Skoro już mógł się jeden zmie­ścić, aż ja każę cze­la­dzi wła­zić po jed­nemu. Wol­ski, jako to chłop chciwy, żeby to wszędy być wprzód, rze­cze: „Wlazę ja”. Tylko wlazł, a Szwed go tam za łeb. Krzyk­nie. Ja go za nogi. Tam go do sie­bie zapra­szają; my go też tu nazad wydzie­ramy: led­wie­śmy chłopa nie roze­rwali. Woła na nas: „Dla Boga, już mnie puść­cie, bo mnie roze­rwie­cie!”. Krzyknę ja na swo­ich: „Daj­cie w okno ognia!”. Wło­żyli tedy kilka ban­do­le­tów w okno, dali ognia: zaraz Szwe­dzi Wol­skiego puścili; dopie­roż my po jed­nemu owym oknem leźli: już nas tam było z pół­to­ra­sta. Inte­rim72 idzie kilka rot musz­kie­te­rów, co to znać, co stam­tąd ucie­kli, powie­dzieli. Już pra­wie wcho­dzą do sklepu, aż tu nasi dadzą ognia w kupę; padło ich sześć, dru­dzy w nogi w dzie­dzi­niec. Wycho­dzimy tedy sobie szczę­śli­wie z sklepu i sta­niemy sze­re­giem w dzie­dzińcu, a tu coraz wię­cej ową dziurą przy­bywa. Oba­czyw­szy nas Szwe­dzi w dzie­dzińcu, dopiero poczęli trą­bić i cho­rą­gwią białą wywi­jać, co jest signum73 pro­sze­nia o miło­sier­dzie, odmie­niw­szy w krót­kim cza­sie zwy­czaj narodu swego świń­skiego, co powia­dali, że „nie pro­simy kwa­teru”. Z kupy tedy roz­cho­dzić się nie dam, dopóki nie oba­czę jene­ral­nej kon­fu­zji nie­przy­ja­ciel­skiej; Wol­ski także swoim.

W dzie­dzińcu nie masz nic, bo wszy­scy ludzie poroz­sa­dzani, każdy swo­jej pil­no­wał kwa­tery. Aż tu widać po wscho­dach z tych poko­jów, gdzie sam był komen­dant, że scho­dzą na dół musz­kie­te­ro­wie. Mówię do swo­ich towa­rzy­stwa: „Ano mamy gości”. Kaza­li­śmy tedy sta­nąć cze­la­dzi sze­re­giem, nie kupą, tak jakoby mie­sią­cem, bo nie tak razi sze­re­giem, jako w kupie; a kaza­li­śmy zaraz po wyda­niu pierw­szego ognia zaraz wziąć na sza­ble. A tam w woj­sku muzyka trąbi, w kotły biją, hałas, grzmot, krzyk. Wycho­dzą tedy w dzie­dzi­niec i zaraz stają do ordynku; my też do nich postę­pu­jemy: już, już tylko ognia dać do sie­bie. A tym­cza­sem z tych poko­jów, co przy bra­mie, poczną ucie­kać; bo się już był Tetwin, obe­rsz­ter­lejt­nant, z dra­go­nią wła­mał. Ska­czemy tedy na tych, co nam w czole. Dadzą ognia; z obu stron padło i tam też wzię­li­śmy ich na sza­ble. Wpa­dło ich kilka na schody, skąd przy­szli; dru­gich zaraz lewym skrzy­dłem prze­rżnięto od wscho­dów, nuż siec. Co tam ucie­kają przed Tetwi­nem, pra­wie jako pod smycz nam przy­cho­dzą; jako tedy tych, tak i tam­tych poło­ży­li­śmy mostem. Dopiero co żywo z naszego rycer­stwa w roz­sypkę, w rabu­nek po poko­jach: po tych tam kątach zam­ko­wych biorą, ści­nają, gdzie kogo zastaną, zdo­bycz wyno­szą. A Tetwin też wcho­dzi z dra­go­nią rozu­mie­jąc, że on tam do zamku naj­pierw­szy wszedł – trupa leży gwałt, a nas tylko z pięt­na­ście stoi towa­rzy­stwa, bo się już od nas poroz­bie­gali – i żegna się mówiąc: „A tych ludzi kto narznął, kiedy was tu tak mało?” Odpo­wie­dział Wol­ski: „My, ale i dla was będzie; ono wyglą­dają z wieże”. A wtem pro­wa­dzi tłu­stego ofi­cera młody wyro­stek. Ja mówię: „Daj sam, zetnę go”; on prosi: „Niech go pier­wej roz­biorę, bo suk­nie na nim piękne, pokrwa­wią się”. Roz­biera go tedy, aż przy­szedł Ada­mow­ski, kraj czego koron­nego towa­rzysz, Lesz­czyń­skiego, i mówi: „Panie bra­cie, gruby ma kark na Wasz­mo­ści młodą rękę, zetnę ja go”. Tar­gu­jemy się tedy, kto go ma ści­nać, a tym­cza­sem wpa­dli tam do sklepu, w któ­rym były pro­chy w becz­kach; pobraw­szy insze rze­czy, biorą też i pro­chy w czapki, chustki, kto w co ma. Dra­gon zdrajca przy­szedł z lon­tem zapa­lo­nym, bie­rze też proch: jakoś iskra dopa­dła. O Boże wszech­mo­gący, kiedy to huk­nie impet, kiedy się mury poczną trza­skać, kiedy owe mar­mury, ala­ba­stry latać! A była tam wieża na samym rogu zamku nad morzem, na któ­rej wierz­chu dachu nie było, tylko pła­sko cyną wszystka pokryta, tak jako w izbie posadzka; rynny dla spły­wa­nia wód mosiężne, zło­ci­ste, a wokoło tego balasy i sta­tuy także na rogach takież z mosią­dzu a grubo zło­ci­ste; miej­scem też posągi z bia­łego mar­muru, takie wła­śnie jakoby żywe. Bo lubom ich tam in inte­gro74 z bli­ska nie widział, ale po roz­rzu­ce­niu przy­pa­try­wa­li­śmy się i jedną wyrzu­ciły były pro­chy całą nie­na­ru­szoną na tę stronę ku woj­sku, która wła­śnie taka była jak kobieta żywa; do któ­rej na dziwy się zjeż­dżali, jeden dru­giemu powia­da­jąc, że tam leży żona komen­dan­towa, wyrzu­cona pro­chami, a to leżała owa pac­twa75, roz­krzy­żo­waw­szy się, in forma jako czło­wiek z pięk­nego ciała stwo­rzony, że roze­znać było trudno, aż pra­wie poma­caw­szy twar­do­ści kamien­nej.

Na tej wieży albo raczej sali kró­lo­wie ucie­chy swoje mie­wali, kola­cje jadali, tańce i rożne odpra­wiali rekre­acje, bo jest w ślicz­nym bar­dzo pro­spek­cie: może z niej wszyst­kie pra­wie kró­le­stwa swego widzieć pro­win­cję, ale i część Szwe­cji widać. Tam na tę wieżą komen­dant i wszy­scy, co przy nim byli, ucie­kli i stam­tąd o kwa­ter, cho­ciaż nie­ry­chło, pro­sili; co mogliby byli otrzy­mać, ale te pro­chy, które directe76 pod tą wieżą zapa­liły się, wynio­sły ich bar­dzo wysoko, bo wszyst­kie owe poroz­sa­dzaw­szy pię­tra, jak ich wziął impet, to tak lecieli do góry prze­wa­la­jąc się tylko mię­dzy dymem, że ich okiem pod obło­kami nie mógł doj­rzeć; dopiero zaś impet stra­ciw­szy, widać ich było lepiej, kiedy nazad powra­cali, a w morze jako żaby wpa­dali. Chcieli nie­bo­żęta przed Pola­kami uciec do nieba, ale ich tam nie pusz­czono; zaraz św. Piotr przy­warł furtki, mówiąc: „A, zdrajcy! Wszak wy powia­da­cie, że świę­tych łaska na nic się nie przy­go­dzi, instan­cja ich do Pana Boga nie­ważna i nie­po­trzebna. W kościo­łach w Kra­ko­wie chcie­li­ście sta­wiać konie stra­sząc jezu­itów, aż wam musieli nie­bo­żęta zło­żyć się na okup jako poga­nom; teraz czę­sto­wał was Czar­niecki poko­jem i zdro­wiem chciał daro­wać: pogar­dzi­li­ście. Pamię­ta­cie, coście w san­do­mier­skim zamku zdra­dziecko pro­chy na Pola­ków pod­sa­dzili, a prze­cież i tam Pan Bóg obro­nił od śmierci, kogo miał obro­nić; wyrzu­ciły pro­chy pana Bobolę, szlach­cica tamecz­nego, i z koniem aż za Wisłę na drugą stronę, a prze­cież zdrowy został. I teraz strze­la­li­ście gęsto, a nie­wie­le­ście nabili Pola­ków – cze­muż? Bo ich anio­ło­wie strzegą, a was czarni, taką macie ich usługę”. Miły Boże, jakie to spra­wie­dliwe sądy Twoje! Szwe­dzi naszym Pola­kom tak wyrzą­dzili w San­do­mie­rzu, zasa­dziw­szy miny zdra­dziecko w zamku, a tu sami na się zbu­do­wali pułapkę. Bo im to nasi nie z umy­słu uczy­nili, ponie­waż i samych tenże przy­pa­dek pożarł ze dwu­na­stu. Nie wie­dziano tedy, kto tam z naszych zgi­nął, ale się tylko doro­zu­mie­wano, kiedy ani żywego, ani zabi­tego nie zna­le­ziono. Widzieli to spec­ta­cu­lum77 kró­lo­wie oba: duń­ski i szwedzki, widziały wszyst­kie woj­ska cesar­skie i bran­den­bur­skie, ale rozu­mieli, że to Polacy try­umf jakiś czy­nią in lau­dem Domi­ni­cae Nati­vi­ta­tis78. Radzie­jow­ski79 tedy i Korycki powia­dali kró­lowi szwedz­kiemu, przy któ­rym jesz­cze naten­czas byli, że to coś inszego; nie masz tego u Pola­ków zwy­czaju, tylko na Wiel­ka­nocne Święta.

Po owej szczę­śli­wej wik­to­rii, zro­biw­szy tę robotę pra­wie we trzech godzi­nach, zaraz tam osa­dził na tej for­tecy Woje­woda kapi­tana Wąso­wi­cza z ludźmi. Poszli­śmy nazad, każdy do swego sta­no­wi­ska, bo trzeba było w tak wielką uro­czy­stość mszy świę­tej słu­chać. Mie­li­śmy księ­dza, ale nie było apa­ratu. Jeno cośmy w lasy weszli, aż ks. Pie­kar­skiemu wiozą apa­rat, po który był nocą wypra­wił. Tak tedy sta­nęło woj­sko; nago­to­wano do mszy na pniaku ścię­tego dębu i tam odpra­wiło się nabo­żeń­stwo, napa­liw­szy ogień do roz­grze­wa­nia kie­li­cha, bo mróz był tęgi. Te Deum lau­da­mus śpie­wano, aż po lesie roz­le­gało. Klęk­ną­łem ks. Pie­kar­skiemu słu­żyć do mszy; pokrwa­wiony ubie­ram księ­dza, aż Woje­woda rze­cze: „Panie bra­cie, przy­naj­mniej ręce umyć”. Odpo­wie ksiądz: „Nie wadzi to nic, nie brzy­dzi się Bóg krwią roz­laną dla Imie­nia Swego”. A potem naszych luź­nych spo­ty­ka­li­śmy, wię­żą­cych nam suple­ment rożny. Gdzie kto swego zastał, tam siadł i jadł z owego wczo­raj­szego głodu. Woje­woda wesoło jechał, że to pra­wie nie­zwy­czaj­nym przy­kła­dem, bez armaty i pie­chot wziął for­tecę taką; to utru­mque80 mógłby był mieć od kur­fir­sta bli­sko sto­ją­cego, ale fan­ta­zja w nim była, że nie chciał się kła­niać, ale żeby do niego samego ta regu­lo­wała się sława. Ufa­jąc w Bogu porwał się i doka­zał.

Rok Pański 1659

ROK PAŃ­SKI 1659

Rok pań­ski 1659 zaczę­li­śmy tamże w Hader­sle­wen, daj, Panie Boże, szczę­śli­wie, gdzie zaży­wa­li­śmy mię­so­pu­stu, cho­ciaż nie z taką prze­cież jako w Pol­sce weso­ło­ścią. Mie­li­śmy jesz­cze na prze­szko­dzie insułę81 Alsen, która że nam w tyle zosta­wała, dla­tego też nam na wiel­kiej była prze­szko­dzie: i cze­ladź nam na cza­tach pory­wano, i zdo­bycz odbie­rano, bo tam pra­esi­dium82 było wiel­kie. Prze­szło tedy koło niej woj­sko bran­den­bur­skie i z armatą, i z pie­cho­tami, a po sta­remu ude­rzyć na nią nie chcieli, czyli też nie śmieli, jak to powia­dają: „Kruk kru­kowi oka nie wykole”. Woje­woda raz poje­chał na reko­gno­scen­cją83 w trzy­sta koni, quidem na prze­jazdkę; nic nie mówiąc kazał otrą­bić, żeby naza­jutrz goto­wość była wszelka i wsia­dać na koń. Juże­śmy tedy nie zapo­mnieli o lep­szym porządku, bo się kazało i w sakwy cze­la­dzi nabrać ad vic­tum84, i tak jechali. W pew­nym miej­scu odcięli lód sie­kie­rami, co było morze jesz­cze z brzega nie puściło, cho­ciaż było nie bar­dzo zimno i pogody były piękne; toż z drugą stronę dra­go­nia także uczy­nili; a stało się to w lot, że nie wie­dzieli pra­esi­dia­rii85, aże­śmy już na dru­gim lądzie byli, bo sobie sie­dzieli w mie­ście i po wsiach. Było pły­wać, jako na Pragę z War­szawy, ale w pośrodku tej odnogi było miej­sce takie, gdzie koń zgrun­to­wał i mógł odpo­cząć, bo było takiego miej­sca z pół sta­ja­nia. Sam tedy, prze­że­gnaw­szy się, Woje­woda wprzód w wodę, pułki za nim, bo jeno trzy były, nie całe woj­sko, każdy za koł­nierz zatknąw­szy pisto­lety, a ładow­nicę uwią­zaw­szy u szyi. Skoro przy­pły­nął na śro­dek, sta­nął i kazał każ­dej cho­rą­gwi odpo­cząć, a potem dalej. Konie już były do pły­wa­nia pró­bo­wane; który źle pły­wał, to go mię­dzy dwóch dobrych mie­szano, nie dali mu tonąć. Dzień na to szczę­ście był cichy, cie­pły i bez mrozu; już była tro­chę i rezo­lu­cyja86 poczęła nastę­po­wać, ale zaś potem zima tęgo ujęła. Żadna tedy cho­rą­giew nie była jesz­cze u lądu, kiedy Szwe­dzi przy­pa­dli. Strze­lać tedy poczęli; cho­rą­giew też, która wyszła z wody, to zaraz na nie­przy­ja­ciela sko­czy. Szwe­dzi widząc, że choć dopiero z wody, a prze­cież strzelba nie zamo­kła, ale strzela i zabija, w nogi; owych też, co ich przy­by­wało na pomoc, prze­rżnęli końmi, dopie­roż w nich jako w dym. Powia­dali zaś więź­nio­wie, „żeśmy rozu­mieli na was, żeście dia­bli, nie ludzie”. O komen­danta tamecz­nego przy­słał król duń­ski pro­sząc, żeby mu go żyw­cem przy­słać, bo miał do niego wielką jakąś pre­ten­sją; nie wiem, jako go tam witano. Po owej robo­cie, jak się woj­sko dorwało do cie­płej izby, kto kogo mógł zła­pać, cho­ciaż chłopa, cho­ciaż też kobietę, to zaraz odarł z koszuli, żeby się prze­wlec. Prze­trzą­snąw­szy tedy ową insułę, bo to nie­wielka, jeno jej sie­dem mil, miast kilka, a wsi kil­ka­dzie­siąt, obsa­dził tam Woje­woda na komen­dzie grzecz­nego kapi­tana, szlach­cica duń­skiego, z ludźmi nowo zacięż­nymi. Bo taki był ordy­nans, że zaraz za nami, gdzie­śmy weszli z woj­skiem, ofi­ce­ro­wie króla duń­skiego wer­bo­wali, i tymi ludźmi osa­dzono for­tece, które się dosta­wały. Wziął jed­nak Woje­woda sobie sto Szwe­dów dobrych i pomie­szał ich mię­dzy dra­go­nią w wyna­grodę tych, co prze­cież tu i ówdzie musiało ich uby­wać, jako to zwy­czaj­nie, gdzie drwa rąbią, tam trza­ski padają. Potem wró­ciło się woj­sko do swo­ich kwa­ter, już się nazad w stat­kach prze­wo­żąc. Jako tedy ten rok pięk­nie się skoń­czył wzię­ciem Kol­dynka z dobrą sławą, tak i ten nowy dosyć się w for­tu­nie zaczął wzię­ciem tak glo­riose87 tej insuły Alsen. Juże­śmy potem posie­dzieli kilka nie­dziel spo­koj­nie. Poszli­śmy potem pod Fry­de­ry­zant. Jest to for­teca bar­dzo potężna; nie masz tam mia­sta żad­nego, ale tylko same szańce; for­ty­fi­ka­cja wyśmie­nita i od pola, i od morza. Wcho­dzi ten sza­niec cyplem w morze, tak że morzem do samego szańca okręt przy­stąpi; z tego szańca może nie prze­pusz­czać okrę­tów i bro­nić led­wie że nie całej flo­cie duń­skiej. Tam – lubo­śmy widzieli, że nie po naszych siłach, ale prze­cie, że się wolno i o nie­po­dobne rze­czy poku­sić – pró­bo­wa­li­śmy szczę­ścia, pod­pa­da­li­śmy czę­sto. Szwe­dzi też do nas wycho­dzili, dawali pole przy for­tecy, a potem do dziury, kiedy im ciężko było. Z wiel­kich tylko kar­ta­nów okrut­nie nam łajali; na każdy dzień koniom i ludziom dosta­wało się, bo w tam­tym miej­scu prze­nosi kula z dłu­giego działa pra­wie wszę­dzie. Ale Pan Bóg uspo­koił, cho­ciaż nie wten­czas, ale potem na wio­snę, i podał je w pol­skie ręce dziw­nym spo­so­bem, bez wiel­kiego krwi roz­la­nia.

Tak tedy tę zimę odpra­wi­li­śmy, kłó­cąc się usta­wicz­nie i pod­jaz­dami bijąc się z Szwe­dami.

Poszli­śmy potem do pro­win­cji duń­skiej, która się zowie Jutland, a prze­szedł­szy sta­nął pułk kró­lew­ski w Aar­hu­sen, w mie­ście pięk­nym. Na naszą cho­rą­giew, że się dostała ulica, co nie było gdzie koni posta­wić, sta­jen z czego budo­wać, nawet i miej­sca nabu­do­wa­nie ich nie było, bo bar­dzo w cie­śni mię­dzy wodami, jako Wene­cja, pro­si­li­śmy się u Woje­wody, żeby nam pozwo­lił stać we wsi. Sta­nę­li­śmy tedy w Hur­num i insze pułki, i cho­rą­gwie po wsiach i mia­stach roż­nych. Ustawa tedy sta­nęła, żeby brać po 10 bitych tala­rów co mie­siąc na koń z pługu (co u nas łan, to tam u nich pług). Bra­li­śmy tedy w pierw­szym mie­siącu według ustawy, w dru­gim po 20 bitych, w trze­cim już kto co mógł, choćby naj­wię­cej, wytar­go­wać, zro­zu­miaw­szy sub­stan­cją chłopa, jeżeli się miał dobrze na mieszku. Dostało się cho­rą­gwi naszej na przy­staw­stwo88 mia­steczko Ebol­dot cum atti­nen­tiis89 i z wio­skami do niego nale­żą­cymi, które przy­staw­stwo już to było w samym cyplu mię­dzy Morzem Bał­tyc­kim a oce­anem, skąd już lądem pro­gredi90 nie można. Już się to tam zowie ta pro­win­cja Jutland, a to, gdzie Hader­sle­ben, Suder-Jutland. Cho­rą­giew by tam była bar­dzo stała rada, ale nie pozwo­lono ex ratione91, że daleko od woj­ska, żeby jej nie uło­wiono, bo to już 10 mil od Kop­pen­ha­gen morzem, co jest tak snadny prze­jazd nie­przy­ja­cie­lowi, jak milę iść lądem. Wysy­łają tam tedy mnie na depu­ta­cją, a naj­bar­dziej respek­tem92 języka łaciń­skiego, bo tam lada chłop po łaci­nie mówi, a po nie­miecku rzadko kto, po pol­sku nikt, i taka wła­śnie róż­nica mowy Jutland­czy­ków od nie­miec­kiej, jako Łotwa albo Żmudź od Pola­ków. Cho­ciaż mi było tro­chę okrop­nie jechać tam mię­dzy same wiel­kie morza, bo to już w samym cyplu – spoj­rzaw­szy i na tę stronę, i na tę: ad meri­diem93 Bał­tyc­kie, tu zaś ad sep­tem­trio­nem94 wła­śnie jakoby na obłoki spoj­rzał, a cho­ciaż to woda, jako i to woda, prze­cież znać, że insza tego, a insza tam­tego morza natura jest; bo uwa­ża­łem też to, że cza­sem jedno się wydaje błę­kitno, dru­gie czarno, to zaś cza­sem jako niebo takiego koloru, a dru­gie zawsze od tam­tego odmienne; to igra, wały na nim okrutne ska­czą, a to spo­koj­nie stoi; nawet kiedy oboje stoją, a spoj­rzysz na nie tam, gdzie się jedno z dru­gim styka, oso­bli­wie wie­czo­rem spoj­rzaw­szy, to na nim visi­bi­li­ter95 roze­znać, jako jaką gra­nicę – tro­chę mi było, jako mówię, nie­przy­jem­nie tam jechać; ale prze­cież mając zawsze ape­tyt do widze­nia świata, nie wymó­wi­łem się.

Dano mi tedy cze­la­dzi kil­ka­na­ście; poje­cha­łem, wstą­pi­łem do Aar­hu­sen, aż mi mówią Pie­kar­scy: „Szczę­śliwa droga! Kła­niaj się tam od nas kró­lowi Gusta­wowi, bo ty prę­dzej będziesz w Kop­pen­ha­gen, niżeli u nas nazad”. Ja prze­cież, nie uwa­ża­jąc, poje­cha­łem. I Woje­woda też mówił mi: „Panie bra­cie, i mnie się też tam na kuch­nią moją dostało. Posy­łam tam swego Lanc­ko­roń­skiego; także tam wiedz­cie o sobie, coby­ście nie nawie­dzili Kop­pen­ha­gen”. Bo Woje­woda dla tego tam sobie wziął, bo mu powia­dano, że tam lud naj­do­stat­niej­szy. Poje­cha­łem prze­cież, a Lanc­ko­roń­ski za mną nie przy­je­chał, aż w pół­tora nie­dziel, poko­jowy Woje­wody. A przy­je­chaw­szy tam, jako­bym nie umiał po łaci­nie, poka­za­łem asy­gna­cją komi­sar­ską. Pytają mnie: „Kann der dejcz?”96 – odpo­wiem: „Niks”. Przy­pro­wa­dzili jed­nego, co umiał po wło­sku; pyta mnie: „Ita­liano pierla, fran­ciezo?” – Ja: „Niks”. – Led­wie nie posza­leli plu­dracy od fra­sunku, że się ze mną zmó­wić nie mogli. Cokol­wiek do mnie mówią, to ja tylko odpo­wia­dam: „Gielt”97. – Pytają mnie: „Co sobie każesz dać jeść?” – to ja po sta­remu: „Gielt”. Pytają: „Co będziesz pił?” – „Gielt”. Pro­szą, żeby na nich nie nagle nastę­po­wać o pie­nią­dze; ja mówię: „Gielt”. – A prze­cież naj­czę­ściej do mnie po łaci­nie mówią, że to Pola­kom lin­gua usi­tata98. Przy­pro­wa­dzili mi szlach­cica, który tam bli­sko ich miesz­kał – zaraz majęt­no­ści jego i zamek widać było nie­da­leko Fry­de­ryka – który w woj­sku słu­żył i roż­nie pere­gry­no­wał, żeby się mógł jakoś ze mną poro­zu­mieć. Mówi tedy do mnie: „Ego saluto Domi­na­tio­nem Vestram”; ja mówię: „Gielt”. – Mówi: „Pierla fran­ciezo?” – „Gielt”. – Mówi: „Pierla ita­liano?” – Gielt”. – Rze­cze do nich: „Żad­nego języka nie rozu­mie”. – Poje­chał tedy, posie­dziaw­szy. Oni w sro­gim myśle­niu, a było tego przez cały dzień. Już mieli do bran­den­bur­skiego woj­ska posłać nająć kogo do roz­mowy ze mną, a już się jeden goto­wał jechać. A tym­cza­sem naza­jutrz z rana przy­nie­śli mi w poda­runku łoso­sia żywego, wiel­kiego w wan­nie; wołu karm­nego i jele­nia także żywego, cho­wa­nego, na powro­zie przy­pro­wa­dzili, a przy tym w kubku sto bitych tala­rów. Ponie­waż widzieli, że żad­nym języ­kiem nie mogli mnie zażyć, mówią już lin­gua nativa, że „przy­nie­śli­śmy poda­ru­nek”. Dopiero ja do nich prze­mó­wił, na ów kubek z tala­rami poka­zaw­szy: „Iste est inter­pres meorum et vestro­rum desi­de­rio­rum”99. O, kiedy to Niemcy sko­czą od rado­ści, kiedy się poczną recho­tać, obła­piać mnie, kiedy to sko­czą na mia­sto powia­da­jąc, że „prze­mó­wił nasz pan”, owego gonić, co już był wyje­chał po tłu­ma­cza; dopie­roż się roz­ma­wiać, dopie­roż roz­pra­wiać – popieli się Niem­czy­ska na ów śmiech. A naza­jutrz dopiero w trak­tat. Poka­za­łem im regestr komi­sar­ski, jak wiele płu­gów na którą wieś poło­żył, i już żad­nej nie było sprzeczki i zaprzeć nic nie mogli, kiedy widzieli, że nie mój wymysł, ale komi­sar­ska taka jest ordy­na­cja. We dwóch dniach zło­żyli pie­nią­dze za pierw­szy mie­siąc. A już kiedy o tala­rach jaka była mowa, to ich nie mia­no­wali tala­rami, ale inter­pre­tes100; które pie­nią­dze kaza­łem im zaraz odwieźć do cho­rą­gwie, posław­szy przy nich trzech pachoł­ków. Chcia­łem i sam jechać, ale pro­sili bar­dzo, żeby nie jeź­dzić, bo się bali, żeby ich bran­den­bur­skie czaty nie infe­sto­wały, któ­rzy za sześć mil tylko stali. Jakoż i bywali potem, ale szkody nie uczy­nili, bo choć porwał jakie bydlę, to zaraz puścił oba­czyw­szy załogę, a sam ucie­kał.

Zaraz tedy tam przy odda­wa­niu pie­nię­dzy i o tym też tłu­ma­czu powie­dzieli, co zaś potem donio­sło się i do Woje­wody. Kiedy zaś potem byłem w Aar­hu­sen, aż on mówi do Pola­now­skiego, porucz­nika sta­ro­sty bra­ty­jań­skiego: „MPa­nie puł­kow­niku! Mam tu towa­rzy­sza w woj­sku, co wsze­la­kie umie języki, ale con­di­tio­na­li­ter101: trzeba mu wprzód posta­wić kubek spory srebrny, a bitymi tala­rami napeł­niony, to on zaraz gotów prze­mó­wić, jakim komu potrzeba, języ­kiem”. Pola­now­ski tego ter­minu nie wie­dział, aż mu wytłu­ma­czył, i odtąd talary w woj­sku nazy­wano inter­pre­tes, nawet sam Woje­woda, kiedy do Lanc­ko­roń­skiego, poko­jo­wego swego, pisał w ten sens: „Tych pie­nię­dzy, któ­reś przy­niósł, nie liczył pod­skarbi, aż po odjeź­dzie twoim, w któ­rych zna­la­zło się kil­ka­na­ście tala­rów złych. Bądź temu pewien, że tobie samemu dostaną się w zasłu­gach; bo to szpetna rzecz szlach­ci­cowi nie znać się na pie­nią­dzach. Masz tam bli­sko pana Paska, możesz się u niego nauczyć, co to jest bonus inter­pres”102. Jak na drugi mie­siąc pisał do mnie porucz­nik, że „wszyst­kie cho­rą­gwie biorą po 20 tala­rów z pługa, żebyś i ty tak wybrał”. Sar­ka­lić na to nie­bo­żęta, że to con­tra con­sti­tu­tum103, ale prze­cież wydali i odwieźli.

Na trzeci mie­siąc kazali wybie­rać wię­cej, alem się już tego nie chciał pod­jąć, bo widzia­łem też ich wynisz­cze­nie przez wojnę, cho­ciaż znać, że bywali dostatni. Nie chciało mi się tedy z nimi draż­nić, bo lud dobry, tylko że zruj­no­wany od nie­przy­ja­ciela. Pisa­łem do cho­rą­gwie: „Albo się tym, jako na prze­szły mie­siąc, kon­ten­tu­je­cie, to jest po 20 tala­rów, albo mnie stąd spro­wadź­cie, bo ja się tego nie podej­muję być mor­dercą nad ludźmi, któ­rzy są foede­rati104, nie nie­przy­ja­ciele nasi”. Conc­lu­sum105 tedy, żeby podzie­lić pługi na kom­pa­nią, a każdy u swego chłopa niech wybiera, jako może. Tak się stało; przy­słali cze­ladź i każdy sobie wycią­gał, co mógł. Mnie kazano po sta­remu nie zjeż­dżać dla porządku nad cze­la­dzią, żeby eks­ce­sów nie robili; kto tedy prę­dzej wystra­szył pie­nią­dze, to prę­dzej poje­chał i chłop z nim, żeby odda­wał z rąk swo­ich pie­nią­dze. Jam zaś na swój poczet wziął pługi, któ­rem rozu­miał, alias, któ­rzy się o to pro­sili i doku­po­wali. Jużem tedy miał wol­niej­szą głowę, mia­łem wygodę wszelką in vic­tu­ali­bus106, wszystko było, co czło­wiek zamy­ślił: trunki dobre, oso­bli­wie miody, któ­rych tam oby­wa­tele sami nie piją, ale zwa­rzyw­szy do innych pro­win­cyj okrę­tami posy­łają; ryb wsze­la­kich siła; dwa sze­lągi lip­skie, które czy­nią 4 gro­sze pol­skie, posław­szy do nie­wodu, to przy­niósł chłop ryb wór, aż się pod nim zgiął. Chleb z gro­chu pieką, bo tam tego wielka rodzi się obfi­tość. Ale prze­cież pszen­nego cho­ciaż żyt­nego dosta­wano mi, oso­bli­wie od szlachty przy­sy­łano. W post wielki jedli z mię­sem, nawet i sami zeloci, i kon­fun­do­wali; kto nie jadł. Jam to zaś sobie miał za skru­puł, tak wiele ryb mając, z mię­sem jeść; nawet i tych węgo­rzów, które wespół z połciami w kory­cie sło­niały, nie chcia­łem jeść. Jest tam wsze­la­kich ryb dosyć, i mówią­cych, i jęczą­cych, oprócz kar­pia, bo o tego skąpo, etc.

Mia­łem tam rożne ucie­chy i zabawy, widząc takie rze­czy, czego w Pol­sce widzieć trudno; ale też i to ucie­cha być przy łowie­niu ryb na morzu, któ­rych cudowne genera i cudowne spe­cies107. Kiedy wycią­gną tego okrutne mnó­stwo, to które się mnie naj­pięk­niej­sze widzą i naj­lep­sze, są złe i jeść się nie godzą, odrzu­cają na pia­sek dla psów i pta­ków; insze zaś, choć dobre to do jedze­nia, są szpetne, że i spoj­rzeć na nie brzydko. Jest tam ryba tak straszna, że jenom na ścia­nach kościel­nych malo­wa­nego widy­wał owego, co mu pło­mień z gęby wycho­dzi, i mówi­łem: „Gdyby mi głód naj­więk­szy był, tobym tej ryby nie jadł”. Aż kie­dym był w domu szla­chec­kim, mię­dzy inszymi potra­wami (bo tam dają na stół i mięso, i ryby zawsze jed­na­kowo) począ­łem rybę jeść, aż w niej okrut­nie smak dobry; nuż ja ją jeść, żem pra­wie z owego pół­mi­ska sam zjadł. Rze­cze szlach­cic: „Hic est piscis, quem Sua Domi­na­tio dia­bo­lum nomi­na­vit”108. Skon­fun­do­wa­łem się okrut­nie, alem widział, że ją i oni z sma­kiem jedli; a druga, nie wie­rzy­łem, żeby ta, bo mi się widziało nie podobna, aby w tak brzyd­kim ciele miało być smaku tak wiele; jed­nak prze­cież ni­gdy jej potem nie jadłem. Powia­dał ten szlach­cic, że bywa wędzona po czer­wo­nym zło­tym funt; ale prze­zwi­ska jej nie pamię­tam, bo bar­dzo dziwne, jakę i sama dziwna: jest to tam łeb i śle­pie jako u smoka straszne, pasz­częka sze­roka a pła­ska jak u małpy; na łbie rogi dwa zakrzy­wione takie jak u kozy dzi­kiej, ale tak ostre, że się zakole jako igłą; na karku hak mało co mniej­szy od tych, co na gło­wie, zakrzy­wiony na tę stronę ku gło­wie, i już tak po wszyst­kim grzbie­cie jeden za dru­giem a coraz mniej­sze, aż do ogona; sama w sobie okrą­gła jako pniak; skóra wła­śnie taka na niej jako jasz­czur, co go do sza­ble zaży­wają, a po tej skó­rze haczki takie jako i na grzbie­cie, ale już drob­niej­sze, jako szpona u jastrzę­bia, a sro­dze ostre; byle się go dotknął, to zaraz krew wysko­czy. Są i insze cudowne bar­dzo, co jak u pta­ków skrzy­dła, jak u bocia­nów nosy i głowy; kiedy jej łeb z worku dziurą wytknie, przy­siągłby drugi, że bociana ma w worku; ale siła by o tym pisać.

Zaży­wa­li­śmy też tam rekre­acji roż­nej na morzu, wsiadł­szy w barkę. Kiedy woda spo­kojna była, to bywało jeno sta­nąć spo­koj­nie a pojaz­dami nie robić, to się roz­ma­itego napa­trzył stwo­rze­nia, roz­ma­itej gadziny i zwie­rzów mor­skich, cudow­nych ryb, a oso­bli­wie w tym miej­scu sta­nąw­szy, gdzie jest trawa, z któ­rej sól robią, bo w tym miej­scu tak jest morze prze­źro­czy­ste, że na sto latrów109 w głąb oba­czyć może naj­mniej­szą rybkę i cokol­wiek pływa prze­ciwko owej tra­wie, która tak się bieli in pro­fundo110 jako śnieg, i dla­tego widać każdą rzecz naprze­ciwko owej reper­ku­sji. Tę trawę rwą osę­kami żela­znymi, pusz­cza­jąc je na dno na dłu­gim sznu­rze; a tak wycią­gają tę trawę i na brzeg wywożą, roz­rzu­cają to po krza­kach, a skoro uschnie, to ją palą i sól z tego robią bar­dzo dobrą. Ale nie tylko z trawy, ale i zie­mia znaj­duje się taka, że kiedy potrawę jaką oso­lić trzeba, to wziąć na miskę garść zie­mie i wypłu­kaw­szy zlać wodę w gar­nek, za pół godziny zsią­dzie się sól bar­dzo piękna.

Roż­nych rze­czy dziw­nych napa­trzy się na dnie mor­skim. Miej­scem są pia­ski czy­ste, miej­scem trawy i coś jak drzewka; miej­scem stoją skały tak, jako jakie słupy, jako budynki, a na owych ska­łach sie­dzą jakieś zwie­rzątka dziwne. A kie­dy­śmy dosko­nale chcieli napa­trzyć się owych bestyj – był tam zamek pusty na morzu, 4 mile wiel­kie od Ebel­toft na skale wiel­kiej, który się zowie „Ryf wan Anout”111 – to bywało, poje­chaw­szy do owego zamczy­ska przed połu­dniem, posta­wiw­szy barkę przy lądzie, utaić się inter rudera112, nic się nie odzy­wa­jąc, to owdzie po wyła­ziły na owe skały del­finy okrutne, wiel­kie psy mor­skie i insze zwie­rzęta rożne i pokła­dło się to ku słońcu, one sro­gie brzu­chy tłu­ste poroz­wa­lało. A napa­trzyw­szy się już do woli owych dzi­wów, to jeno było małym kamy­kiem tam cisnąć, to się to wszystko w jed­nym mru­gnie­niu oka pocho­wało w wodę. Powia­dali tameczni miesz­kańcy: choć to i z ruśnice strzeli do tego, to darmo zepsuje nabi­cie, bo zaraz i z postrza­łem w morze wpad­nie; choć tam i zdech­nie, to się komu inszemu dosta­nie, bo morze nie wie­dzieć gdzie wyrzuci.

Delek­to­wa­łem się wpraw­dzie spa­ce­rem na morzu, ale też raz wiel­kiego nabra­łem się stra­chu, a to z tej racji: Zachciało mi się morzem jechać na nabo­żeń­stwo wiel­ka­nocne do Aar­hu­sen, gdzie stał Woje­woda, bo i bli­żej było morzem niżeli lądem, i dla­tego też, żeby koni nie tur­bo­wać. Jechał­żem tedy w sobotę, bo morze igrało, ale od pół­nocka ustaw­szy, puści­li­śmy się w drogę, ufa­jąc mary­na­rzom, że nie zbłą­dzą. Była bar­dzo noc ciemna; udali się k sobie, ku Zelan­dii113. Mnie zaraz się to nie podo­bało, że bar­dzo długo jedziemy mil tylko sześć. Spy­ta­łem, czy dobrze jedziemy? Powie­dzą, że „nam tu nie nowina w nocy jeź­dzić; pew­nie tu nie zbłą­dzimy”. Dopie­roż jak już długo jedziemy, poczęli się trwo­żyć, poznaw­szy błąd. Pora­dziw­szy się jeden z dru­giem, chcieli się lepiej napro­sto­wać, poje­chali gorzej. Jedziemy tedy do uprzy­krze­nia, nie widać, tylko niebo a wodę; więc że ja mia­łem bar­dzo wzrok bystry, pier­wej niżeli oni oba­czy­łem jakieś budynki. Ecce in sini­stris appa­ret forte civi­tas114. Oni tego widzieć nie mogli, mówią: Deus aver­tat, ne nobis a sini­stris appa­reat civi­tas; a dextris debet esse nostra civi­tas115. Jedziemy bli­żej, aż okręty stoją w por­cie Niko­pi­nus116. Dopiero trwoga okrutna. Uci­szy­li­śmy się, aż zegar począł bić, a w tym ruszamy się w bok cichu­sieńko. A już też nas doj­rzał szyl­wach, zawoła: „Wer do?”117. Nic się nie ozy­wamy. Drugi raz: „Wer do?” Ja mówię owemu swemu guber­na­to­rowi118: „Dicas, quia sumus pisca­to­res”119. Tak ci tedy odpo­wie­dział. Spy­tał: „Skąd?” Odpo­wie­dział: „Z tego tu lądu”. Kiedy weź­mie besz­tać, źle życzyć: „A szelmo! Dy to już święto, dy to już Wiel­ka­noc!” Kiedy to weź­miemy rznąć w sześć pojazd! Uda­li­śmy się do lądu, nie na morze, żeby się nie domy­ślili. A już się też troszkę zna­czył świt. A wtem poczęli z armaty strze­lać w tele nam; dopiero się domy­śli­łem, że to już jutrz­nia, i mówię: „Ecce ibi vide­tis, quia ibi est Aar­hu­sen, ubi iacu­lan­tur”120. – „O, per Deum! non Aar­hu­sen, sed Kop­pen­ha­gen est, circa obsi­dio­nem iacu­lan­tur”121. Ja jem powia­dam, że to u nas jest zwy­czaj strze­lać pod­czas jutrzni Resur­rec­tio­nis Domini122. Dopiero się reflek­to­wali, że wła­śnie tam jest Aar­hu­sen, i już poznali owe tameczne lądy i port; postrze­gli się już, w któ­rym są miej­scu. Dopie­roż oddaw­szy się P. Bogu, kiedy to poczniemy wszy­scy robić, aż zio­bro na zio­bro zacho­dziło, już pro­sto ku owemu strze­la­niu. A wtem, nie uje­chaw­szy led­wie z milę od owych okrę­tów, skoro świ­tało (a na morzu mila tak się to widzi jak na ziemi kil­koro sta­jań), postrze­gli nas: kiedy to suną za nami sze­ścią barek, kiedy my też poczniemy chy­żego zacią­gać! Gonili nas ze dwie mili; a postrze­gł­szy, że tak ten szcze­rze pra­cuje, co chce uciec, jako i ten, co chce dogo­nić, a podobno zro­zu­miaw­szy coś po morzu, sta­nęli, potem się i wró­cili. Jedziemy dalej, aż mówi ten star­szy: „Eva­si­mus de mani­bus unius hostis, alter immi­net jero­cior, nempe tem­pe­stas. Oran­dum et labo­ran­dum est”123. O! kiedy się to znowu weź­miemy prze­gi­nać, kiedy weź­miemy pocią­gać! Już i Aar­hu­sen widzimy dobrze, a morze też po kąsku ruszać się poczęło. Okrutny strach i szczere nabo­żeń­stwo – tak my, jako i lutrzy. Dał tedy Bóg Wszech­mo­gący, że nie nagle poczęło igrać, ale z wielką zega­rową godzinę tak się pier­wej ruszać poczęło; aż tu już przy­my­kamy się coraz to bli­żej mia­sta, już też woda coraz bar­dziej ska­cze. To nas prze­cież cie­szyło, że wiatr był w bok tro­chę i tak nam prze­cież poma­gał do lądu, nie od lądu, a ster­nik też bar­dzo umie­jęt­nie poda­wał. Z mia­sta nas widzą; patrzą, co takiego od nie­przy­ja­ciel­skiej strony lezie. Dopie­roż kiedy się już woda poru­szy, dopiero kiedy weź­mie ciskać bar­dzo, prze­cież jedni robią pojaz­dami, dru­dzy wodę wyle­wają już i kape­lu­szami nie­miec­kimi, czym kto miał, bo nie było, tylko jedno naczy­nie do wyle­wa­nia wody. Co przy­pad­nie wał, to i nas, i barkę przy­kryje; co ten ustąpi, czło­wiek tro­chę ochłod­nie, spoj­rzysz, aż cię taki drugi doga­nia, to jakoby cię znowu nowy nie­przy­ja­ciel i ostat­nia zguba poty­kała; ten minie, inszy zaraz nastę­puje. Barka trzesz­czy, co ją prze­ła­mują wały; wołają lutrzy: „Och, Her Jesu Christ!” Oni na samego Syna, a kato­licy zaś i na Syna, i na Matkę wołają – zgoła wery­fi­kuje się owa sen­ten­cja: „Qui nescit orare, disce­dat in mare”124. Wpa­dło mi to prze­cież na myśl, żem musiał zawo­łać: „Boże! nie daj nam ginąć; wszak widzisz: taką tu puści­li­śmy się inten­cją, że na chwałę i na służbę Twoją”. Z mia­sta ludzie bie­gną z sznu­rami, co zwy­czaj­nie ciskają toną­cym, wołają na nas, kiwają rękami: nie sły­szymy nic; co też nasi wołają, oni nie sły­szą, bo kiedy morze igra, to taki huk uczyni się, jako z dział bił. A tym­cza­sem juże­śmy też bli­sko bul­war­ków125. Co nas przy­nie­sie wał do bul­warku, to znowu nas impet wody odrzuci na morze; znowu inszy wał przy­bije, znowu odrzuci. Aż ci prze­cież uchwy­cili sznur i dopiero, jak też przy­tarł wał do bul­warku, to tak się stało , kiedy ude­rzył, że ster­nik wypadł na bul­wark, a my wszy­scy padli­śmy na bok w ową barkę, pra­wie pełną wody, któ­rej siła było, choć ją usta­wicz­nie wyle­wano. Tak ci powy­ła­ziw­szy, na bul­wark jako myszy, cośmy mieli tra­fić na jutrz­nią, tośmy i mszy nie słu­chali, przed nie­szpo­rami przy­je­chaw­szy. Posze­dłem do gospody, dał mi gospo­darz koszulę suchą; uczy­niono cie­pło w izbie – roz­pa­liw­szy w pół izby w przy­ko­pie tak jako w korytku, nało­żono węglami, bo tam taki zwy­czaj – i poroz­wie­szano suk­nie i moje, i cze­ladne. Jeść mi dają, nie chcę, ale kaza­łem spory gar­niec miodu wsta­wić (bo tam wina złe), nasy­pa­łem gwoź­dzi­ków, imbiru, tom tak pił. Jak tro­chę otrzeź­wia­łem, już mi się też jeść poczęło zachcie­wać. Posła­łem do księ­dza Pie­kar­skiego pro­sząc o świę­cone jajko, i kaza­łem opo­wie­dzieć, w jakich byłem ter­mi­nach. Przy­słał mi tedy i baranka, plac­ków, jajec. Dopie­rom zażył świę­conego, a już też i na wie­czór było. Dowie­dziaw­szy się o mnie dobrzy rożni przy­ja­ciele, przy­szli, a ja u ognia w koszuli sie­dzę, a zagrze­wam się owym mio­dem. Dopie­roż pytać: „Coś to robił? Jako to?” Powia­da­łem o swoim stra­chu; tak ci jaki taki powin­szo­waw­szy mi tak wiel­kiego szczę­ścia, poroz­cho­dzili się. A ja też poło­ży­łem się spać, bo wła­śnie po takiej łaźni trzeba było wczasu. Naza­jutrz wstaw­szy – suk­nie też już poschły – posze­dłem do Regi­men­ta­rza126, a opo­wie­dziaw­szy za jego pyta­niem wczo­raj­szą biedę i dwa stra­chy, to jest, od Szwe­dów i od wody, rze­cze Woje­woda: „Już to prawda, że to ter­miny były nie­do­bre, ale też, panie bra­cie, masz Waszeć nad całe woj­sko, bo Waszeć woju­jesz po morzu, a woj­sko na lądzie. Chciał Waszeć zbu­rzyć regnum Sueti­cum127 sam i przed nami hono­ris pal­mam128 wziąć”. Jam odpo­wie­dział: „Jeżeli Chry­stus Pan dnia dzi­siej­szego zbu­rzył regnum nie­przy­ja­ciół dusz­nych, toć i nam trzeba sta­rać się, żeby­śmy burzyli regna nie­przy­ja­ciół cie­le­snych. A ponie­waż WMM­Pan sam mówisz, że dwo­jaką manierą wojuję, to ja też pro­szę o dwo­jaką zapłatę: i wodną, i lądową”. Tak ci nażar­to­waw­szy się, poszli na nabo­żeń­stwo. Zaży­łem tedy przez ponie­dzia­łek i wto­rek nabo­żeń­stwa. Mówią mi dru­dzy: „Już teraz będziesz wolał dzie­sięć mil jechać lądem niżeli wodą?” – „Nie myślę o tym, żebym się miał tego nie­szczę­ścia lękać, które mnie już wczo­raj minęło; kto mnie dnia wczo­rajszego wyba­wił, ten mnie i w jutrzej­szym kon­ser­wuje”. Jakoż i uczy­ni­łem tak; wysłu­cha­łem mszy świę­tej we środę, wsia­dłem w tę gon­dułę129 i poje­cha­łem. Alem się już trzy­mał nad lądami, bo nie masz nie­bez­pie­czeń­stwa i małym stat­kiem po morzu jechać, byle nie­da­leko od lądu, byle uciec, oba­czyw­szy jaką odmien­ność nastę­pu­jącą, ale nam to tego nic nie naro­biło, tylko nocny błąd.

Po Prze­wod­niej Nie­dzieli zacho­ro­wał Woje­woda peri­cu­lose130. Wszy­scy zlę­kli­śmy się byli bar­dzo; pospro­wa­dzano dok­to­rów roż­nych, kur­first swo­ich przy­słał. Admi­rał holen­der­ski131 przy­słał dok­tora okrę­tem, bar­dzo sław­nego, ale nie pomnę, z któ­rego mia­sta. Tak-ci go rato­wali wszyst­kimi spo­so­bami. Ex con­si­lio gene­rali132 wyna­leźli medycy, żeby mu muzyka grała con­ti­nue133. Grano tedy zawsze w dru­gim pokoju na tej muzyce cichej, jako to na lut­niach, cytrach, teo­r­bie134 i tam innych, etc. I tak ci przy­szedł do zdro­wia z wielką woj­ska ucie­chą i dzięk­czy­nie­niem P. Bogu. Woj­sko zaś stało po kon­sy­sten­cy­jach, aż dobrze conva­luit135; i ja też na owej depu­ta­cji byłem i ni­gdy się nie próż­no­wało, ale zawsze sta­ra­łem się, żeby widzieć to, czego w Pol­sce widzieć nie mogę. Tylko że trzeba było być zawsze na ostroż­no­ści; bo skoro się już ocie­pliło, to Szwe­dzi od Zelan­dii, od Fio­nii136 czę­ściej niż pier­wej wypa­dali na lądy. Jed­nego czasu przy­szło pod Ebel­toft siedm okrę­tów holen­der­skich i sta­nęły w por­cie tamecz­nym, żeby Szwe­dom na tym tam trak­cie czy­niły impe­dy­ment137, i nas też do Fio­nii prze­wo­zić miały. Stoją tedy tydzień i wię­cej; więc że to byli nasi kol­le­gaci, i szwa­gier to był księ­cia pru­skiego ten prin­ceps Auria­cus138, bo jego miał sio­strę rodzoną za żonę Wil­hel­mus, która z nim była na tejże woj­nie, dla­tego się też już z nami kumali. Kiedy przy­jeż­dżał admi­rał z okrę­tów do kościoła na nabo­żeń­stwo do Ebel­toft, z nami się też poznał i (był tak nie­pyszny139, choć to wła­śnie tej pre­ro­ga­tywy jako u nas het­man, że wstę­po­wał do naszej gospody z kościoła wyszedł­szy, i nas też do sie­bie zapra­szał. Jed­nego czasu pro­sił mnie i Lanc­ko­roń­skiego do sie­bie na okręt w dzień nie­dzielny. Lubo tam jest port spo­kojny i cichy, ale prze­cież nie­przy­stępny, bo do samych bul­war­ków okręt wielki wojenny nie przy­stąpi, chyba te małe okręty kupiec­kie, szmagi; trzeba tedy było do okrętu wozić się. Tak tedy sie­dli­śmy w barkę i zaje­cha­li­śmy do okrętu. Jeno tedy jeść dano, aż woła maj­tek, ten, co na naj­wyż­szym masz­cie pil­nuje, że idą dwa okręty od Zelan­dii. Przy­cho­dzi straż­nik, powiada o tym wodzowi po nie­miecku, a on zaś nam po łaci­nie i zaraz doło­żył: „Isti duo nobis pran­dium non impe­dient”140. Kazał jed­nak wypa­try­wać ban­der141, jakie są, czy szwedz­kie, czy jakie insze, któ­rych jesz­cze z daleka roze­znać trudno. Woła znowu, że idą dru­gie dwa: zaraz potem powiada, że idzie ich wię­cej, ale jesz­cze daleko. Patrzą przez per­spek­tywy142. „Co widzi­cie?” – Powie­dzą, że „Jesz­cze nic wię­cej nie możemy roze­znać”. Każe on sobie podać swoją per­spek­tywę; znać, żeby to albo oko lep­sze, albo też zaś, co zwy­czaj­nie bywa, lep­sza zawsze u pana per­spek­tywa, doj­rzał zaraz z owych naj­pierw­szych ban­der, że Szwe­dzi, a potem coraz to wię­cej się ich poka­zuje. Że już ich widać pięt­na­ście, kazał tedy okrę­tom swoim tro­chę lepiej roz­sze­rzyć się, jako mógł capere143 port, ale z portu nie wycho­dzić, żeby ich nie mogli cir­cu­mu­enire144; bo luboby się on był z nimi śmiele potkał, choć ich wię­cej było, ale że ludzi nie miał na okrę­tach, mało co tylko armat a pusz­ka­rzów, a tych ludzi, co ad guber­nium145 stat­ków należą (bo to on, jakem już napi­sał, miał woj­ska nasze prze­wo­zić na Fio­niją i dla­tego okręty przy­słano bez żoł­nie­rzy, wie­dząc, że u nas są pie­choty), sam widzi. Szwe­dzi też dowie­dziaw­szy się, że przy tych okrę­tach mało potęgi, przy­szli ich brać jako swo­ich wła­snych. Doszli, że Szwe­dów o tym awi­zo­wano146 z woj­ska bran­den­bur­skiego, jako to o zdrajcę wszę­dzie nie­trudno. Gdy tedy owe dwa pierw­sze okręty już nie­da­leko, mówi do nas admi­rał: „For­san abeun­dum est in civi­ta­tem?”147 – Odpo­wiem: „Mane­bi­mus adhuc”148. Lanc­ko­roń­ski rze­cze: „Pojadę ja; mam pięt­na­ście tysięcy wybra­nych pie­nię­dzy, by tam kto w tumul­cie do nich się nie przy­py­tał”. Wsiadł­szy w barkę, odwie­ziono go do bul­warka; jam się został. Kiedy przy­padną na lewe skrzy­dło, nasze też dwa wysu­nęły się ku nim. Kiedy przy­padną sro­giem impe­tem, dadzą ognia do sie­bie z obu stron tak, jako z ręcz­nej strzelby gęściej ognia nie może dać. Odrzucą się zaraz od sie­bie naj­mniej na dzie­sięć sta­jań i poczęli lawi­ro­wać et inte­rim149 armatę nabi­jać; owe też dwa nasze cof­nęły się nazad w port, a potem lawi­rują cze­ka­jąc, że tamte nadydą. Przy­cho­dzą tedy dru­gie dwa, sta­nęły równo z tam­tymi, wyrych­to­waw­szy żaglów, a potem i trze­cie dwa też to czy­nią jak dru­gie, gdy tylko przy­szły. W mie­ście na gwałt biją w dzwony, w bębny; lud się sypie na bul­wark. Kto cokol­wiek ma umie­jęt­no­ści okręt­nej, wsia­dają w barki, zwożą się do okrę­tów. A Szwe­dzi tym­cza­sem armują się150. Kiedy się już wymo­de­ro­wali151, idą ławą; zewrą się bli­żej niż na sta­ja­nie. Kiedy poczną pra­żyć do sie­bie, aż się zaćmiło od dymów powie­trze. Jeden szwedzki zniósł się był, że wpadł mię­dzy holen­der­skie tak jako mię­dzy gwiazdy mie­siąc; kiedy dadzą do niego ognia i z boków, i z tego okrętu, gdzie sam admi­rał sie­dział, to dosyć na tym, aż desz­czułki z niego leciały; poszedł zaraz na stronę, wła­śnie jak ów pies chro­miąc, gdy mu nogę stłuką. Znowu powtór­nie zewrą się, ude­rzą z armat; co się tro­chę odsuną, to znowu nacie­rają. Chcieli Szwe­dzi koniecz­nie teł wziąć Olen­drom, ale żad­nym spo­so­bem nie mogli, bo się Olen­dro­wie przy por­cie trzy­mali. Tak tedy strze­lali do sie­bie, aż był wie­czór; potem się roze­szli, uci­szyw­szy. Ja też wsia­dłem na barkę i wyje­cha­łem na bul­wark. Nocą tedy wzięli Szwe­dzi z bul­warku okręt kupiecki, a skoro świt, zapro­wa­dzili go po wia­tru i ustro­iw­szy go, jako należy do żeglugi, wyhy­so­waw­szy152 żagle, zapa­lili go, puścili mię­dzy okręty holen­der­skie; od któ­rego zaraz jeden się okręt zapa­lił, bo to jest rzecz tak chwy­tliwa jako siarka. Sami też zaraz nacie­rają za ogniem; poczęli okrut­nie bić z armaty. Tam było wła­śnie tra­giczne spec­ta­cu­lum153, kiedy to nie wie­dzieć, czyby się ogniowi, czy nie­przy­ja­cie­lowi bro­nić! Tu się od owego zapa­lo­nego umy­kać trzeba, tu się strzec, żeby ich nie­przy­ja­ciel nie roze­rwał, a tu zaś z owego zapa­lo­nego ucie­kają, kto co może porwać, lada deszczkę, lada drewno, to się z nim ude­rzy w morze. Tu z mia­sta, kto prze­cież śmiały, pod­jeż­dżają z bar­kami, ratują, sznury toną­cym rzu­cają, żeby się ich chwy­tać; a tu z obu stron armata huczy. Uwa­żyć, że na jed­nym okrę­cie 80 będzie i 100 dział, jaki tam musi być ogień; zgoła, straszna jest wojna na ziemi, ale daleko strasz­niej­sza na morzu, kiedy to maszty lecą, żagle na morze spa­dają, czło­wie­kowi zaś i czło­wiek nie­przy­ja­ciel, i woda nie­przy­ja­ciel. Owe kule, co okrę­tów chy­biały, to zaś ludzi na lądzie raziły, tych, co z mia­sta wyszli. Bo gdyby byli Olen­drów zwy­cię­żyli, pew­nie by byli i mia­sto wyra­bo­wali. A jesz­cze wten­czas wszystko mieli w domach, bo się ubez­pie­czyli, że mają woj­sko do obrony, i dopiero wten­czas, skoro oba­czyli zapa­la­jące się okręty, dopie­roż swoje pignora154 do wody kryć. Bo to u nich wszy­stek depo­zyt naj­po­ufal­szy w morzu, a nie tylko come­sti­bi­lium155, ale też i vesti­men­to­rum156, i sre­ber, i pie­nię­dzy; suf­fi­cit157, że utopi, kiedy chce, i dobę­dzie, kiedy chce. A mają spo­soby takie i naczy­nia takie adap­to­wane158, że się w nich nic nie zepsuje i nie zmok­nie; a w tych też miej­scach topią gdzie morze nie wyrzuca, jako to w tych hafach159