Ostatnie bezkrólewie - Robert Borkowski - ebook + książka

Ostatnie bezkrólewie ebook

Borkowski Robert

3,7

Opis

Powieść o jednym z najbardziej przełomowych momentów w dziejach Polski

Akcja Ostatniego bezkrólewia rozgrywa się od końca czerwca 1763 do początku września 1764 roku. Są to schyłkowe miesiące życia króla Augusta III i moment ostatniego w dziejach Rzeczypospolitej bezkrólewia. Jeden z najmożniejszych rodów magnackich, Czartoryscy, podjął próbę zdobycia polskiego tronu. Z ramienia ich protektorki, carycy Katarzyny II, królem miał zostać ich siostrzeniec Stanisław Antoni Poniatowski, stolnik litewski. Czartoryscy nie mieli szerokiego poparcia wśród szlachty, dlatego szansą na zrealizowanie ich planów było zbrojne wsparcie wojsk rosyjskich. Po drugiej stronie politycznego bieguna znajdował się hetman wielki koronny Jan Klemens Branicki, dążący do zaprowadzenia reform w Rzeczypospolitej w oparciu o współpracę z królem i zgodne współdziałanie szlachty.

Dwa pomysły na przyszłość Rzeczypospolitej. Dzisiaj wiadomo, który z nich został zrealizowany. Wiadomo również, jaką katastrofą to się zakończyło — wymazaniem polsko-litewskiego państwa z mapy Europy. Czy tak musiało być? Wydarzenia rozgrywają się na dalekiej prowincji w Głogowie (Głowowie), miasteczku na podgórzu rzeszowskim, rodowej siedzibie siostry Branickiego Urszuli Lubomirskiej, oraz w Warszawie, gdzie sejm elekcyjny zostaje opanowany przez zwolenników Czartoryskich. Zaczyna się gra. Gra o polską koronę.

To nie jest książka przedstawiająca historię alternatywną. Została oparta na źródłach historycznych, pamiętnikach, dokumentach, listach. Skłania do myślenia. Brak zgody wśród elit politycznych osiemnastowiecznej Rzeczypospolitej doprowadził państwo do ruiny. Czy coś się zmieniło od tego czasu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 505

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (6 ocen)
1
2
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Robert Borkowski Ostatnie bezkrólewie ISBN Copyright © Miejsko Gminny Dom Kultury im. Franciszka Kotuli w Głogowie Małopolskim, 2021 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2021All rights reserved Książka wydana przy wsparciu finansowym Gminy Głogów Małopolski za pośrednictwem Miejsko Gminnego Domu Kultury, w ramach obchodów 450-lecia lokacji miasta Głowowa w 1570 roku. Redakcja Paulina Jeske-Choińska Korekta Lidia Kozłowska, Julia Młodzińska Opracowanie planów i map Julia Borkowska Projekt typograficzny i łamanie Teodor Jeske-Choiński Projekt graficzny okładki Paulina Radomska-Skierkowska Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

I. GŁOWÓW-GŁOGÓW

1

Trwała najkrótsza noc w roku. Pałac książęcy w Głogowie rozświetlony był mnóstwem świec. Z pootwieranych dla ochłody okien dochodziła muzyka grana na kilku instrumentach przez kapelę dworską. Dźwięki słyszalne były w całym przypałacowym parku, a nawet docierały do domów położonego obok miasteczka. W przeciwieństwie do mieszkańców pałacu mieszczanie mieli pozawierane okiennice i spali sprawiedliwym snem osób ciężko pracujących od świtu do wieczora. Dla nich był to dzień pełen znoju. Właśnie zakończył się jarmark świętojański, jeden z najważniejszych w miasteczku, który przyciągnął tłumy kupców. Podczas gdy mieszczanie spali, mieszkańcy pałacu bawili się. Z jego wnętrz wydobywał się gwar rozbawionych głosów.

Gospodyni, księżna Urszula Lubomirska, starościna bolimowska, sześćdziesięcioośmioletnia już dama, organizowała imieniny swojemu gościowi, Janowi Klemensowi Branickiemu, starszemu od niej o sześć lat rodzonemu bratu. Branicki był jedną z najważniejszych osób w kraju. Jako hetman wielki dzierżył władzę nad wojskiem koronnym, a jako kasztelan i wojewoda krakowski był pierwszym senatorem Rzeczypospolitej. Mimo swojego wieku okazywał jeszcze dość sił, by pląsać ze swoją siostrą, wykręcając figury menueta.

— Brawo, kochany wuju, brawo! — krzyczała, klaszcząc w dłonie, córka Lubomirskiej, księżna Maria Radziwiłłowa, miecznikowa litewska. Podkreślony szminką szkarłat jej ust co chwila układał się w pełen zadowolenia uśmiech. Na głowie nosiła najmodniejszą perukę, a jej suknia, uszy, szyja i palce przyozdobione były skrzącymi się w promieniach świec klejnotami. Wraz z nią tańczącej parze przyklaskiwało kilkanaście siedzących przy stole osób, dworaków księżnej i hetmana. Wśród gości było również kilka osób z sąsiedzkiej szlachty.

— I jak, siostro dobrodziejko? — rzekł hetman, gdy stanął przed Lubomirską twarzą w twarz. — Mówiłem, że zrekompensuję ci długą rozłąkę.

Ukłonił się z gracją i podał rękę magnatce, podprowadzając ją do miejsca przy stole. Był ubrany w cienki żupan, mimo to spocił się, co było widać po mokrych plamach pod pachami.

Członkowie kapeli, skończywszy menueta, zaczęli grać inną nastrojową melodię. Po obu stronach muzyków stali lokaje w liberiach i perukach. Trzymając w dłoniach kilkuświecowe świeczniki, oświecali grającym pulpity z nutami. Również za plecami ucztujących stali lokaje ze świecami. Dodatkowo paliły się świece na każdym ściennym kandelabrze oraz na stole pełnym wykwintnych dań. Niektóre z potraw były napoczęte, inne nawet nietknięte.

— Dobrze się u ciebie czuję, siostro dobrodziejko — powiedział Branicki i sięgnął po kielich z winem. — Wygodny pałac i klimat jakby lepszy niż u mnie w Białymstoku.

— Gdzie tam Głogowowi do Białegostoku — odpowiedziała Lubomirska. — Wszyscy twój pałac, wielmożny bracie, zwą „podlaskim Wersalem”.

— Ba, utrzymanie go kosztuje majątek. A w twoim podgórskim Głogowie, mimo skromności, jest bardzo pięknie. Zgodzisz się ze mną, księże Jakubie?

Towarzyszący magnatom przy stole duchowny skinął z aprobatą głową.

— Jest pięknie, a i ludzie tutaj pobożni. Ochoczo pomagają przy wznoszeniu nowego kościoła. Rad jestem, że jaśnie oświecona księżna zaprosiła do Głogowa mnie i pozostałych wielebnych księży misjonarzy ze zgromadzenia św. Wincentego.

Księża misjonarze od ponad roku przebywali w Głogowie. Księżna zaproponowała wybudowanie dla nich kościoła z domem rekolekcyjnym oraz własnej siedziby. Ustanowiła również fundusz, którego środki zostały powierzone miejscowym kupcom i rzemieślnikom; wypłacali oni z niego prowizję na utrzymanie księży.

— Wiedziałem, że moja siostra dobrodziejka ma dobry gust — ciągnął hetman. — Potrafi zadbać o wszystko, nawet o ufundowanie nowego kościoła.

— O — zauważyła księżna — to wszystko zasługa mojego Jasia, Panie, racz być łaskaw dla jego biednej duszy.

Urszula Lubomirska od ponad dwudziestu lat była wdową. Nie zdecydowała się po raz drugi szukać oparcia w małżeństwie. Z majątkiem pozostałym po mężu i z opieką potężnego brata miała zapewniony byt materialny i towarzyski.

Na wspomnienie o zmarłym Janie Lubomirskim hetman wyraźnie posmutniał. Ponownie sięgnął po kielich i pociągnął łyk.

— Biedny Jasiek — westchnął. — Tyle razy mi opowiadał, że jego czas chwały jeszcze nadejdzie, że wespnie się na urzędy, jak jego ojciec, który tak jak ja nosił buławę i zasiadał wśród pierwszych w senacie. Tymczasem udało mu się jeno kupić starostwo bolimowskie, po czym w kwiecie wieku zmarł. Leży sobie w krypcie u rzeszowskich reformatów i o bożym świecie nie wie.

— Przynajmniej patrzeć nie musi na to, co Czartoryscy wyprawiają — powiedziała księżna. — Od dziesięciu lat już tak knują i szkodzą królowi i Rzeczypospolitej.

— Dziesięć lat — zastanowił się Branicki. — Tak, to zaczęło się w tym samym roku, w którym Marysia za mąż szła…

Urwał nagle i spojrzał speszony na siostrzenicę. Maria Radziwiłłowa była rozwódką, a winą za jej nieudane małżeństwo częściowo obarczał się on sam. Niefortunnie wybrał jej kawalera. Chociaż był nim syn najpotężniejszego magnata na Litwie, mężem okazał się najgorszym z możliwych.

Maria Radziwiłłowa machnęła ręką.

— Niepotrzebnie, kochany wuju, hamujesz się — rzekła. — Od śmierci swego ojca Karol zmienił się w stosunku do mnie, obiecał spłacić odszkodowanie przyznane w rozwodzie, które tamten blokował.

Branicki pokiwał głową.

— A więc porozumiałaś się z nim nareszcie.

— Tak — potwierdziła. — Najbardziej nieustępliwy był zmarły hetman litewski. Karol jako jego jedyny dziedzic przejął całą fortunę. Pieniędzmi sypie na prawo i lewo, więc bez trudu zgodził się zapłacić. Już podjęłam decyzję, na co wydam te pieniądze.

Urszula Lubomirska z ciekawością spojrzała na córkę.

— Nic nie mówiłaś o swoich zamiarach.

— Bo na razie sprawa wymaga prawnego uporządkowania. Chcę kupić pałac Pacowski w Warszawie, który obecnie wynajmuję. Ma aż trzech właścicieli, w dodatku stoi na nim zastaw. Jednak zdeterminowana jestem dopiąć transakcję, gdyż pałac udał mi się wielce.

Hetman podrapał się w głowę.

— Polecę ci, Marysiu, dobrego prawnika, to dawny klient Czartoryszczaków, a obecnie trzyma się mej poły. Stolnik brzeski, jak mu jest… — Branicki zwrócił się w stronę swoich dworzan, licząc na podpowiedź z ich ust.

— Marcin Matuszewicz, wielmożny hetmanie — padła natychmiastowa odpowiedź.

— A juści, Matuszewicz. Bystry jest. Nie raz pomógł mi w trudnej sytuacji. Ochraniam go przed Czartoryskimi, którzy zapisali go w poczet swoich wrogów. Podeślę ci go do Warszawy.

— Dziękuję, kochany wuju, zbawcą moim jesteś.

Księżna Maria podbiegła do hetmana i ucałowała go w oba policzki.

— Czas teraz na menueta ze mną — oświadczyła. — Waszmościowie, proście damy i do tańca!

Kapela znowuż zaczęła przygrywać znajomą muzykę, a szlachcice na zawołanie księżnej czym prędzej się poderwali i zaczęli kłaniać się przed pannami, prosząc ich o taniec. Ruszył korowód par, które co jakiś czas zbierały się w dwa kółeczka, żeńskie i męskie, i wirowały wokół siebie. Przy stole została tylko Urszula Lubomirska i ksiądz Jakub.

— Jaśnie oświecona księżno — rzekł duchowny, pochylając się nad uchem księżnej — proszę pozwolić mi wrócić na plebanię, północ już minęła, a przy bramie miejskiej czuwa mój sługa, żeby wpuścić mnie do miasta. Muszę mieć wzgląd na niego, a i sam chcę rano dojrzeć pracy na budowie.

Lubomirska, przekonana głównie tym drugim argumentem, gdyż wznoszona świątynia była jej oczkiem w głowie, podała księdzu dłoń. Duchowny ucałował jej upierścienione palce.

— Naturalnie, wielebny ojcze. Nie mogę pozwolić, by służbie Panu przeszkadzały radości i zabawy nas, maluczkich.

Dziwnie zabrzmiały jej słowa, gdyż wiadomym było, że księżna starościna bolimowska, choć bez wielkich tytułów, ma się za jedną z największych dam w kraju. Duchowny skłonił się i poprosił:

— Racz mnie, jaśnie oświecona księżno, wytłumaczyć przed wielmożnym hetmanem oraz pozostałymi gośćmi, niech się na mnie nie gniewają, że wyszedłem.

— Bądź spokojny, wielebny ojcze, usprawiedliwię cię.

Ksiądz Jakub skłonił się z szacunkiem i odszedł w stronę wyjścia. Jeden z lokajów towarzyszył mu, oświetlając drogę. Duchowny zamierzał wydostać się z pałacu nie głównym wejściem, które wiodło na dziedziniec, tylko wejściem ogrodowym, z którego bliżej było do bramy miejskiej. Trasę przez ogród, warzywnik i dalej wzdłuż potoku Szlachciny zaułkami do ulicy Stykowskiej znał na pamięć, więc nie bojąc się ciemności, podziękował lokajowi, odprawiając go w ten sposób do sali balowej.

Księżna Urszula z zadowoleniem patrzyła, jak jej brat tańcował z Marią. Zrobiłaby wszystko, żeby przychylić nieba hetmanowi. Była dumna z córki, że potrafi umiejętnie zabawić wuja i rozruszać całe towarzystwo. Cieszyła się, że Branicki zdecydował się na kilka letnich dni przyjechać do Głogowa leżącego na pograniczu województwa sandomierskiego i ruskiego. Kiedyś hetman był bardzo ruchliwy, ciągle gdzieś wyjeżdżał, teraz wolał wygody białostockiego pałacu, który uczynił perłą Podlasia. Starzał się, zresztą tak jak i ona. Sama także od dwóch już lat nie wyjeżdżała z Głogowa. A przecież jeszcze nie tak dawno…

Nagle od strony ogrodu zagrzmiał huk wystrzału. Tańcujące pary zatrzymały się w pół kroku. Muzyka umilkła i zapadła nieznośna cisza. Spojrzenia wszystkich osób, z lokajami włącznie, skierowały się w stronę otwartych okien.

Lubomirska uniosła się, szeleszcząc suknią. Zgromadzeni w sali ludzie przenieśli na nią wzrok.

— Ksiądz Jakub! — wykrztusiła księżna. — Ktoś strzelał do księdza Jakuba!

2

Karczma „Wygoda” wznosiła się kilka staj na północ od Głogowa. Kazał ją zbudować książę Jan Kazimierz Lubomirski jeszcze w latach dwudziestych XVIII wieku. Teraz, po prawie czterdziestu latach użytkowania, jej stan nie zapewniał już takiego komfortu, jaki sugerowała nazwa. Niemniej jej drewniane zabudowania nadal służyły podróżnym, którzy przed nocą nie zdążyli dostać się do miasta i musieli zanocować w obszernej izbie karczemnej. Przychodziło tutaj również wielu mieszczan, gdyż piwo czy gorzałkę można było kupić nieco taniej niż w zajazdach lub wyszynkach w samym mieście. Do karczmy docierali także mieszkańcy pobliskiej wsi Stykowa, mimo że przy stykowskim folwarku mieli własną.

Minął już rześki poranek i zbliżało się skwarne południe, które kazało szukać zacienionego schronienia. Karczma „Wygoda”, jak zwykle o tej porze, miała swoich stałych bywalców, którzy przerywali codzienne zajęcia i przychodzili odpocząć oraz zwilżyć sobie gardło. Dzisiaj grupie tej rytm nadawał młody mężczyzna, który opowiadał coś podnieconym głosem.

— Powiadam wam, wszyscy wtedy na balu tańcowali, tylko nasza dobrodziejka i wielebny pleban siedzieli przy stole. On nachylił się nad nią i coś szeptał, pani odpowiedziała, a wielebny ukłonił się i wyszedł. Ja stałem najbliżej drzwi, więc otworzyłem mu i poszedłem za nim ze świecami. Lecz wielebny kazał towarzyszyć mi tylko do drzwi. Z pałacu wyszedł od strony ogrodu, bo tędy szybciej można dojść do miasta. Wróciłem do sali balowej i wówczas usłyszeliśmy strzał. Księżna dobrodziejka zerwała się i krzyknęła, że zabili nam wielebnego plebana. Wszyscy wybiegliśmy do ogrodu i zaczęliśmy go nawoływać. Rozbiegliśmy się między alejkami, ale księżna dobrodziejka za namową wielmożnego hetmana kazała nam ustawić się w szpaler, wszystkim, zarówno panom ze szlachty, jak i nam, lokajom. Co więcej, pani kazała obudzić paziów i hajduków, zbiegli się również oficjaliści z pałacu, a nawet pojawili się mieszczanie ze Stykowskiej i Zabajskiej ulicy mieszkający poza wałami miejskimi, myśląc, że gwałt jakiś się dzieje.

Mężczyzna przerwał, chwycił gliniany kufel, przystawił go do ust i pił dłuższą chwilę. Pozostali patrzyli na drgającą mu przy przełykaniu grdykę i niecierpliwili się, czekając na dalszy ciąg opowieści.

— No mówże, potem się napijesz — poganiali co popędliwsi.

Pijący odstawił kufel i rękawem płóciennej koszuli otarł sobie usta.

— Wszak mówię, dlatego w gardle zasycha — wytłumaczył słuchaczom. — Każdy z nas miał świece albo pochodnie, które przyniesiono z oficyn. Przetrząsnęliśmy cały ogród, idąc krok za krokiem. Nawoływaliśmy, bo jeśli wielebny został ranny, mógł się odezwać. Zbadaliśmy brzeg Szlachciny, myśląc, że może znajdziemy w szuwarach jego lub nawet mordercę. Wszystko na próżno. Dobrodziejka kazała posłać na plebanię, by sprawdzić, czy przypadkiem nasz pleban tam nie dotarł. Ale nie, nie było go. Zbudzono pozostałych wielebnych ojców, którzy też przyłączyli się do poszukiwań. Pleban przepadł dosłownie jak kamień w wodzie.

Spragniony piwa lokaj znowu sięgnął po dzban, ale ten zawierał już niewiele płynu, dlatego mężczyzna szybko odjął go od ust i z żalem zajrzał do pustego wnętrza. Słuchacze w mig zorientowali się, w czym rzecz.

— Karczmarzu! — zawołał jeden z nich, który najwyraźniej miał bardziej wypchaną sakiewkę. — Przynieś dzban piwa! I kufel dla mnie!

Wołający przysunął się bliżej do lokaja z pałacu Lubomirskiej, który teraz przedstawiał sobą całkiem inny widok niż jeszcze kilka godzin temu. Po zakończeniu służby musiał zostawić w izdebce w zachodniej oficynie czerwony frak i takąż kamizelkę, miękką koszulę i krótkie pludry oraz białe pończochy. Zresztą poza pałacem nie pokazałby się ani w służbowych bucikach z obcasami, ani w peruce. Teraz nosił krótkie parciane spodnie i zwykłą wypuszczoną na wierzch koszulę przepasaną grubym sznurem, co sprawiało, że wyglądał jak zwykły chłop.

— Chętnie napiję się z waćpanem — powiedział poufale zamawiający.

Mężczyzna spojrzał na niego. Widział go po raz pierwszy w życiu, dlatego zdumiał się, że ten tak ochoczo stawia mu napitek. Nikt ze znajomków, którzy go otaczali, nie był tak szczodry jak on.

— Ja również z waćpanem chętnie się napiję — odpowiedział lokaj, używając tej samej grzecznościowej tytulatury, która zresztą jako mieszczaninowi, wcale mu nie przysługiwała.

Arendujący karczmę Żyd postawił na stole pękaty dzban pełen chmielowego płynu i mniejszy kufel dla gościa. Nie odszedł, póki nie otrzymał za zapłatę miedzianego szóstaka. Nieznajomy napełnił z dzbana kufel lokaja i swój własny, a następnie uniósł go, dając do zrozumienia, żeby się napili. Pozostali goście karczmy wiercili się na ławach, nie mogąc się doczekać, aż ten rytuał dobiegnie końca.

— No — rzekł w końcu lokaj po tęgim łyku piwa — szukaliśmy wielebnego tak długo, aż wreszcie zaczęło dnieć. Zrobiło się jasno, zatem można było pogasić świece i pochodnie. Księżna dobrodziejka liczyła na to, że przy świetle dziennym szybciej wypatrzymy gdzieś chyba już jego zwłoki, bo nikt nawet nie łudził się, iż nasz pleban żyw jeszcze. Ponownie przetrząsnęliśmy piędź po piędzi każdy zakamarek ogrodu i nic. Pani zaczęła mdleć, nie mogła pojąć, co się stało. Księżna córka natychmiast poleciła dwórkom odprowadzić ją do pałacu i obiecała, że sama dopilnuje poszukiwań. Wielmożny hetman, który również do tej pory nam towarzyszył, głównie przypatrując się naszym poczynaniom, także poczuł się znużony i odszedł do swojej komnaty. Ale nakazał wszystkim własnym dworzanom dalej pilnie szukać wielebnego.

Kolejny długi łyk piwa ponownie przerwał dalszą opowieść. Nieznajomy, który postawił napitek, również pociągnął ze swojego kufla. On też zdawał się najbardziej ciekawy dalszego ciągu.

— I co było dalej? — zagadnął.

Lokaj przestał pić.

— Wszak wiadomo, rano wieść o odnalezieniu plebana rozeszła się po całym Głowowie.

— To udało wam się w końcu odnaleźć wielebnego? Pytam, bo nie jestem stąd i żadne nowiny do mnie nie dotarły.

— Nie myśmy go znaleźli, ale robotnicy, którzy rano przyszli na miejsce budowy nowego kościoła na Polach.

— Jak to? A co robił tam pleban?

— Był związany i zakneblowany. Ktoś go uprowadził i tam ukrył, nie wiedząc, że to marna kryjówka, gdyż robotnicy od rana zaczynają pracę.

— Czy wiadomo, kto dopuścił się napaści?

Lokaj pokręcił głową, a później dodał:

— Nikt tego nie wie, nawet sam wielebny. Była czarna noc i nic nie było widać. Usłyszał tylko nagły huk wystrzału, a później ktoś zwalił się na niego. Pleban stracił przytomność, a gdy ocknął się na budowie, był sam, porywacz gdzieś czmychnął.

Nieznajomy zagwizdał ze zdumienia.

— Ani chybi, to wy, czyniąc hałas podczas poszukiwania, spłoszyliście porywacza. Dlatego nie zdążył ujść ze związanym plebanem.

Pozostali słuchacze zgodzili się z jego teorią. Również i lokaj przytaknął.

— Księżna dobrodziejka już rozmówiła się z wielebnym i też jest tego zdania. Zatrzymała plebana w pałacu, aby tam wydobrzał po swej niefortunnej przygodzie. Pani boi się także, aby porywacz ponownie nie spróbował swej sztuki.

— Z jakiego powodu próbowano porwać wielebnego plebana? — chciał wiedzieć nieznajomy.

Lokaj spojrzał na niego i niespodziewanie, jakby zaczął coś podejrzewać, zadał pytanie:

— Kim waćpan jesteś, że tak nagle zaciekawiła cię ta historia?

Nieznajomy wstał.

— Prawda! Razem pijemy, a nawet się nie przedstawiłem — powiedział. — Kasper Machowski herbu Abdank.

Speszony lokaj spuścił oczy. Podniósł się i rzekł przepraszająco.

— Wybaczcie, szlachetny panie, nie nosicie szabli przy boku, myślałem, że jesteście mieszczańskiego stanu. Zwę się Wojciech Dupak, mieszczanin, obywatel głowowski.

Kasper Machowski machnął ręką, dając do zrozumienia, że nie przywiązuje wielkiej wagi do różnic stanowych.

— Postawiłem ci piwo, bo wciągnęła mnie twoja opowieść. Ten pleban musiał niechybnie mieć jakiegoś wroga.

— Wszyscy szanują wielebnego. To ksiądz Jakub Erykowski, superior budowanego właśnie głowowskiego domu księży misjonarzy ze zgromadzenia św. Wincentego a Paulo. Jest w Głowowie od roku. On i pozostali podlegli mu wielebni nie mają żadnych wrogów w naszym miasteczku.

Szlachcic zmarszczył czoło, zastanawiając się przez chwilę.

— W takim razie ktoś chciał go porwać dla okupu. Księżna pewnie wykupiłaby go za niezłą sumkę.

Wojciech Dupak i pozostali obecni w karczmie nie wiedzieli, jak się do tego pomysłu odnieść.

— Może i macie rację, szlachetny panie — rzekł Dupak. — W Głowowie nigdy nic podobnego nie zaszło. Ludzie czasami się procesują, wiadomo, ale żeby porywać człowieka i to jeszcze wielebnego plebana?

— Nie na takie rzeczy ludzie się ważyli — stwierdził autorytatywnie Machowski. — Trzeba tylko ustalić, czy to ktoś z miejscowych, czy jakiś przybysz. Co księżna zamierza zrobić?

Dupak wzruszył ramionami.

— Mnie nic do tego. To sprawa jej pańskiej głowy. Wydaje mi się, że chyba nic nie będzie robić oprócz tego, co już zrobiła, czyli zaopiekowania się wielebnym. Wybaczcie, szlachetny panie, czas na mnie, po południu znów muszę stawić się w pałacu. Dziękuję za piwo.

Mieszczanin dopił resztkę piwa i wstał. Ukłonił się Machowskiemu i wyszedł. Pozostali goście karczmy również porozchodzili się do swoich codziennych zajęć. Szlachcic, nie spiesząc się, popijał ze swojego kufla i zastanawiał się.

— Żydzie! — krzyknął do arendarza stojącego za szynkwasem. Ten natychmiast odłożył trzymaną w rękach ścierkę i podbiegł do szlachcica.

— Słucham szlachetnego pana.

— Zdrożony jestem po podróży. Chciałbym się umyć, ogolić i przebrać. Masz tu gdzieś jakie sposobne miejsce?

Arendarz ukłonił się.

— Wszystko się znajdzie, szlachetny panie. Jest izdebka w sam raz do tego.

— Dobrze, zaprowadź mnie. Zagrzej też wody, przynieś mydło i ręcznik. Przed karczmą stoi mój koń. Daj mu obrok i wodę. Za wszystko zapłacę.

W izdebce Kasper zdjął stary, wytarty żupan, którego wygląd tak zmylił mieszczanina. Nagi do pasa nachylił się nad balią z ciepłą wodą i umył dokładnie, a następnie z kufra wyciągnął podróżne zwierciadło i brzytwę, namydlił policzki i przystąpił do golenia. Gdy zakończył czynności higieniczne, wydobył z bagaży nowy żupan, o wiele bogatszy od starego, i przyodział się, wygładzając dłonią zagniecenia. Na koniec przypasał szablę do lewego boku. Wychodząc, rzucił arendarzowi parę miedziaków.

— Pilnuj mojego kufra, Żydzie.

Starszy, z długą siwą brodą żydowski arendarz skłonił się.

— Jak rozkażesz, szlachetny panie.

— Koń oporządzony?

— Tak, szlachetny panie, jest w stajence.

Szlachcic wyszedł przed karczmę, a pacholik przyprowadził mu konia. Kasper poklepał zwierzę i zgrabnie wskoczył na siodło. Umieścił stopy w strzemionach i spojrzał z wysokości końskiego grzbietu przed siebie.

— Do pałacu którędy najbliżej? — zapytał chłopca.

— Trzeba skręcić za karczmą i jechać drogą wzdłuż lasu. Prowadzi prosto do pałacu, omijając Głowów.

Mężczyzna skinął głową i uderzył piętami boki konia. Zwierzę kierowane ręką człowieka ruszyło stępa w stronę pałacu książęcego. Po prawej stronie drogi, tak jak mówił parobek, ciągnęła się ściana lasu, po lewej pola, na których w rytm powiewów delikatnego wiatru kołysały się dojrzewające łany zbóż. Pomiędzy nimi zieleniły się sady owocowe. Jednak wkrótce zza zieleni wyłoniły się mury wznoszonego właśnie kościoła księży misjonarzy i oficyny przeznaczonej na ich dom. Mimo niebezpiecznej przygody, jaka przytrafiła się księdzu Jakubowi, prace na budowie trwały w najlepsze. Na rusztowaniach kręciło się sporo ludzi, którzy pod kierunkiem majstrów układali cegłę za cegłą i spajali je wapienną zaprawą. Wśród pracujących Machowski dostrzegł nawet dzieci jako pomocników.

Po przeciwnej stronie, w pewnej odległości od drogi ciągnął się przegrodzony groblami staw. Na jego końcu spiętrzona woda napędzała koło wzniesionego tam młyna. Za młynem znajdował się ogrodzony teren z zabudowaniami gospodarczymi, zapewne dworskim folwarkiem. Machowski na powrót skierował wzrok w stronę budowy. Zarówno do niej, jak i do pałacu wiódł dojazd odchodzący od drogi, którą się poruszał. Kasper skręcił tam. Brama na dziedziniec była otwarta, więc szlachcic, nie zatrzymując się, przekroczył ją. Po lewej i prawej stronie ciągnęły się oficyny, natomiast dwukondygnacyjny gmach pałacu z dwoma parterowymi skrzydłami znajdował się na wprost. Jeździec podjechał pod główne wejście i zeskoczył z konia. Trzymając go za wodze, czekał, aż podejdzie do niego ktoś ze służby. Jakoż wkrótce parobek odebrał od niego zwierzę i Kasper wszedł do pałacowych wnętrz.

W środku słychać było gwar związany z obecnością wielu gości. Jednak szlachcic nie musiał się zastanawiać, w którą stronę iść, gdyż natychmiast pojawił się przy nim dworzanin księżnej.

— Strzedulski jestem, czym waszmość panu mogę służyć?

Przybysz przedstawił się i zapytał, czy może widzieć się z księżną Lubomirską.

— Jaśnie oświecona księżna ma gości, więc raczej trudno jej będzie dla waszmość pana znaleźć czas — odpowiedział Strzedulski.

— Moja wizyta związana jest z nocną napaścią na księdza Jakuba Erykowskiego. To ważne!

Dworzanin spojrzał uważniej na Machowskiego.

— Czy waszmość pan coś wiesz na ten temat?

Kasper zrobił tajemniczą minę.

— Mogę to wyjawić tylko jaśnie oświeconej księżnej.

Strzedulski skrzywił się, ale kazał usiąść szlachcicowi na jednym z wyściełanych krzeseł znajdujących się w holu, a sam udał się do apartamentów księżnej. Machowski nie czekał długo, zaledwie po chwili dworzanin ukazał się z powrotem i powiedział:

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki