Osądzona - Władysław Stanisław Reymont - ebook

Opis

Osądzona„ to powieść Władysława Reymonta, pisarza, prozaika i nowelisty, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury.

Bukiet do nogi! Na jarmarek mu się zachciewa! Do domu, sobako, warować. Do domu!

I gdy pies jął prosząco skomleć, kopnęła go ze złością, że skoczył w głąb sieni, gdzie siedziały za przegrodą gęsi pozostawione na chowanie. Podniosły niesłychanie wystraszony gęgot i zjadliwie zasyczały na psa.”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 149

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-311-4
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

I

Tego pamiętnego dnia już od samego rana coś ponosiło Jaszczukową. Podniosła się z łóżka dziwnie rozdrażniona, prawie chora i tak w sobie rozdygotana, że o byle co wybuchała gniewem. Właśnie była wyprawiała na jarmark dziewczynę z gęsiami, które darły się w niebogłosy i chociaż z powiązanemi skrzydłami, uciekały z woza.  — Oksienia! — wołała gniewnie. — Łapże niezdaro! Bukiet, nie ruszaj! Przykryj płachtą, tylko żeby się pod nią nie podusiły! Mikołaj! — zakrzyczała na kulawego parobka. — Źróbkę zamknij w stajni, chcesz ją zgubić po drodze czy co? A kobyle wytrzyj boki. Utytłała się w gnoju, jak świnia. Ruszajcież! Oksienia! gąsków taniej niźli po ośm złotych nie sprzedawaj. Nawoływała, gdy wóz nareszcie ruszył z przed chałupy. — A o farbie do wełny nie zapomnij! Bukiet do nogi! Na jarmarek mu się zachciewa! Do domu, sobako, warować. Do domu!  I gdy pies jął prosząco skomleć, kopnęła go ze złością, że skoczył w głąb sieni, gdzie siedziały za przegrodą gęsi pozostawione na chowanie. Podniosły niesłychanie wystraszony gęgot i zjadliwie zasyczały na psa.  — Bukiet, bo znowu oberwiesz! Upominała rozglądając się po szarym, posępnym dniu. Niebo zwisało nisko, że spęczniałe wodą bure chmury, zdawały się leżeć na przydrożnych wierzbach. Po nocnym deszczu jeszcze się lśniły kałuże na drodze. Drzewa stały czarne, obmokłe i na pół odarte z liści. Jesień obtulała ziemię w przemiękły i wyszargany łachman mgieł. Wrony wieszały się po słupach telegraficznych. Z lewej strony, z poza domostw niskich i wysokiej czarnej cerkwi, nakrytej zielonemi kopułami, darły się świsty parowozu i głucho dudniał nadchodzący pociąg. Przeprowadzała go oczami, gdyż przesuwał się tuż za drogą — widział się jej niby rudawy gad, czołgający się w tumanach białych dymów. Prześlizgnął się po moście nad rzeczką i wymijając cmentarne wzgórze, pogrążył się w lasach. Zawiesiła posmutniałe oczy na cmentarzu, który jak potężny okop śmierci, wynosił się lasem ogromnych krzyżów, pochylonych w różne strony świata. Stado wron krążyło nad nimi z przejmującem krakaniem. Wzdrygnęła się z zimna i wróciwszy do izby, chodziła bezradnie od okna do okna. Zabierała się nawet do roboty, ale wszystko leciało jej z rąk, myśli się mąciły i pod piersiami coś boleśnie ściskało. Wreszcie przemógłszy tę dziwnie strwożoną niemoc, zajęła się gospodarstwem. Bukiet łaził za nią nieodstępnie, a gęsi, skoro przechodziła pobok zagrody, wyciągały za nią długie szyje i syczały. Zaś gołębie, jak tylko pokazała się w podwórzu, spływały z dachów do jej nóg z gruchaniem. Nie cieszyło ją to dzisiaj, — nie radował wieprzek wsadzony do karmika, któremu codzień z lubością obmacywała tłuściejące boki. Ani nawet odstawione już od maciory prosięta, biegające za nią i kwikiem proszące o żarcie. Wydoiła krowę, nie zwracając uwagi na czerwone cielę, wesoło brykające po obórce. Zajrzała do sadu zwoływać kury i zapatrzywszy się w skołtunione, bure chmury, zapomniała o nich ze szczętem. Smętek przesłonił jej oczy i smętek przenikał serce. Nie mogła pojąć co się z nią dzieje. Targnął nią niewytłumaczony lęk. Jakieś głuche przeczucie nieszczęścia kąsało jadowicie i bezustannie. A jakby na dobitkę, wracając do izby, trzasnęła drzwiami tak mocno, że jakiś obraz zleciał ze ściany na podłogę.  — Jezus Marja! — wystraszyła się niezmiernie. — Święty Józefat! — jęknęła przerażona, podnosząc wizerunek błogosławionego patrona unitów. Ucałowała go ze czcią i postawiła na stole między oknami.  — Coś mnie spotka złego — szepnęła z zabobonną trwogą. — Może znowu żandarmy przyjdą na rewizję... Albo będzie jaka strata w inwentarzu. Szkło się jednak nie potrzaskało! Całkiem to niezwyczajne! Medytowała głęboko zaniepokojona, lecz pod wpływem jakiejś myśli zaczęła się prędko ubierać do wyjścia.  — Trzeba odebrać, stanie się co, to gotowi nie oddać.  Wyjęła książeczkę emerytalną ze skrzyni i okrywszy się chustą miała już wyjść.  — Z gołemi rękami pójdę, to mi po pieniądze przyjść każą za tydzień.  Z niemałym żalem przebierała między gąskami, aż wybrawszy najlżejszą, związała jej skrzydła i schowawszy pod pachę, ruszyła na stację.  Droga była niedaleka, strasznie błotnista i jeno rowem podzielona od plantu.  — Ośmnaście rubli za trzy miesiące emerytury, za gąski przyjdzie ze dwadzieścia parę a z tem co jest gotowego grosza, to akuratnie chwaciłoby na krowę i Mikole na zasługi! — dawała się ponieść gospodarskim kalkulacjom. — Prawda, zima za pasem, Oksieni trzaby nowych butów i sobie coś niecoś! A gdzie podatki, gdzie gminne, szkolne i drogowe? A i Ojcom na misję też parę rubli, a i składka na kościół! Panie Jezu — westchnęła — niewiem czy obstanę! Za wiele na tę moją biedną wdowią głowinę, za ciężko! Juści, za wieprzka grosz jakiś wpadnie, niezgorzej świntuch się pasie — skrzepiła się tem przypomnieniem. — Parę korczyków zboża też się sprzeda, może i prosięta pod wiosnę! — Jaśniej zrobiło się jej na duszy.  Stacyjka leżała za wsią zbudowaną w ogromny czworobok, na środku wznosiła się stara drewniana cerkiew nakryta zielonemi kopułami, obrastało ją kilkadziesiąt wysmukłych brzóz, klonów i całe gąszcza jarzębin i bzów, a ogradzał drewniany płot, nakryty słomianym daszkiem. Wieś była spora, lecz wszystkie domy poprzegradzane sadami, ginęły pod olbrzymiemi drzewami. Stały oknami na plac, podobny do błotnistego jeziora, po którym brodziły stada gęsi, świnie i para żydowskich kóz. Wyróżniał się jeno duży dom na podmurowaniu i z gankiem, malowany na bronzowo, z zielonym, blaszanym dachem. Była to dawna unicka plebanja, zamieszkała obecnie przez popa. W oknach bieliły się firanki, a za szybami stały pękate gąsiory nalewek na jarzębinie i śliwkach. Przemknęła się bokami za cerkiew na brukowany podjazd stacyjny. Sam dworzec był długim budynkiem, postawionym z okrąglaków przeraźliwie piernikowej barwy. Pusto było przed nim i pusto było w sieniach. W kancelarji stukały aparaty telegraficzne i jakiś urzędnik rozwalał się na ceratowej kanapie. Przez oszklone drzwi dosłyszała głos naczelnika gdzieś z drugiego pokoju — sobaczył komuś.  Odeszła pospiesznie. Naraz zaryczał głos gramofonu z poczekalni, gdzie był bufet, zajrzała tam przez szybę. Jarząbek, jakiś usmolony człowiek i dwóch żandarmów siedziało nad kuflami. Gramofon wył coraz głośniej a oni walili pięściami do wtóru. Naczelnik mieszkał na samym końcu dworca z wejściem od szczytu, zapukała nieśmiało do kuchni, otwierając zarazem drzwi.  Gruba, jak piec, Prakseda, warknęła gniewnie.  — Buty wycierać w sieni. Te chamy prosto z gnoju na pokoje. Wam czego?  — Weźcie no tę gąskę, bo cięży...  — Jaszczykowa ma proszenie? — spytała ważąc w ręku odebraną gąskę.  — Do pani naczelnikowej. Późno mi się wylęgły! — tłumaczyła — młoda jeszcze.  — Co mam dołożyć? — prawie ze wzgardą obmacywała wystraszonego ptaka.  — Jaszczykowa, wdowa po Bazylim, stróżu stacyjnym, prosi o podpisanie książeczki.  — Zaczekajcie, dołożę. A wytrzyjcie buty o słomiankę.  Jakiś pociąg przelatywał z hukiem, że gęś jęła się tłuc po podłodze i krzyczeć.  Prakseda wpuściła kobietę do jadalni. Naczelnikowa siedziała pod oknem w głębokim fotelu, z papierosem w zębach, z książeczką w ręku i z kotem na kolanach. Samowar syczał na stole i w rogu przed ikoną paliła się czerwona lampka. W powietrzu unosił się czad węglowy pomieszany z zapachem heliotropowych perfum.  Przywitała ją z wyróżniającą życzliwością.  Jaszczykowa pocałowawszy ją w rękę, wyłożyła swoją prośbę.  — Prakseda, niech pan podpisze i zaraz przyśle pieniądze. Cóż tam u was?  Podniosła na nią spłowiałe, blade oczy, silnie podmalowane. Twarz chudą i obsypaną pryszczykami, miała również wybieloną, usta krwawe, jasne włosy zafryzowane i czerwoną, jedwabną rubaszkę na drobnych ramionach. Przystrojona była od góry, tyle jeno ile było potrzeba do wyglądania oknem na przelatujące pociągi, reszta zaś tonęła w brudnej halce, opadniętych, rudych pończochach i męskich pantoflach wyszywanych na kanwie.  — Mówili, że Jaszczukowa wychodzi za mąż? — zaczęła dosyć obcesowo.  — W imię Ojca! — rozczerwieniła się. — A któżby to chciał się żenić ze starą babą!  — Wieleż wy sobie liczycie? — rozglądała się w niej z przyjemnością.  — Skończyłam na wiosnę czterdzieści. I nie pilno mi za drugiego! — Zaśmiała się.  — Jarząbek z ekspedycji podobno co wieczór u was przesiaduje.  — A nie mam to w domu panny! Oksienia ma już siedemnasty rok.  — Młódka i sierotka na łasce ciotki. A u wdowy chleb gotowy!  — Pewnie, że niejeden chciałby się przyżenić do moich morgów. Mało to takich, co tylko patrzą, gdzie się z komina kurzy. Ma dziurawe buty a majątku szuka za żoną.  — Jarząbek zupełnie co innego — zachwalała od niechcenia. Ma edukację, przecież był w seminarjum i żeby się ożenił i ustatkował, mógłby się na kolei dosłużyć dobrej posady. I nasz pop jest jego krewnym. Wy prawosławna?  — Ja z unitów — zawahała się trwożnie. — I moja Oksienia też katoliczka — dodała prawie wyzywająco. Męczeńska krew unitów zawrzała w niej bojowo.  — Po ukazie, to już wszystko jedno jakiej kto wiary, byle jeno wiernie służył Carowi. Ślub w cerkwi, czy w kościele jednakowo ważny. Dam wam książeczkę napisaną przez księdza, to się z niej dowiecie, że pomiędzy prawosławiem a katolicyzmem prawie niema różnicy. Jeden Bóg i jeden Car. Przecież i wasz mąż był prawosławnym i sława Bogu, dorobił się na rządowej służbie.  — Ale za ten dorobek uważali go wszyscy za parszywego psa, pluli na niego!  — Nie wiedziałam! Człowiek był porządny i naczalstwo go chwaliło. Cóż to zrobił?  — Wziął majątek po stryju, którego z całą familją wygnali do Orenburga. Dali mu za to, że się pozwolił przepisać na prawosławie — dodała ciszej.  — A widzicie jak to nasz Car wynagradza wiernych poddanych — wyrzekła z zapałem.  Jaszczukowa miała już na języku jakieś złe słowo, gdy weszła Prakseda.  — Że wasz wiernie służył Carowi, to wy teraz macie majątek i pensję dożywotną. Powinniście być wdzięczni i nie słuchać tych polskich miateżników. Jak przeczytacie książeczkę, to wam dam drugą. A będziecie mieli masło, przynieście, kupię.  Jaszczukowa podziękowawszy pokornie, wyniosła się jak mogła najprędzej. Gramofon wciąż wył w bufecie i to samo towarzystwo jeszcze siedziało.  — Trucizny bym ci przyniosła, ty suko prawosławna — pomyślała znalazłszy się na powietrzu. I leciała do domu jakby na skrzydłach. Ponosiło ją wzburzenie i gwałtownie rozbudzona nienawiść. Słowa naczelnikowej rozdmuchały pamięć tych niedawnych jeszcze czasów, kiedy każdy z unitów opowiadający się przy polskości i katolicyzmie, ścigany był niby wściekły pies; trapiony, bity, ograbiany z majątku, pozbawiony czci, i pędzony z najgorszymi zbrodniarzami na Syberję. Pamiętała swoje dziecinne lata, przesiąkłe łzami, krwią i obłędnym, wiecznym strachem. Pamiętała całe wsie umęczone, całe rody wymordowane, całe parafie wygnane. I swoją rodzoną matkę z połamanemi nogami i ojca przepędzonego przez kozackie nahaje, i braci potopionych w jeziorze. Przecież Oksienia sierota po siostrze, zabitej w obronie wiary. I taka moskiewica śmie mówić o carskiej dobroci, a i o tem, że prawosławie i katolicyzm, to jedno! Zatargała jej sercem taka dzika, nieubłagana nienawiść, że zaskowyczała z bólu.  — Ukarz mnie Jezu, ale odpuścić im nie potrafię! Zmiłuj się, ale nie potrafię!  Wróciła do chałupy osłabiona wielce i jeszcze pełniejsza niepokojów i złych przeczuć. Nadarmo się modliła i nadarmo płakała, nie ustępowały.  Jakoś w południe wyjrzało blade, jesienne słońce i świat nieco poweselał, że po obiedzie wybrała się kopać resztę kartofli na ogrodach, za sadem. Ręce pracowały zawzięcie, ale w głowie majaczyły przesmutne tumany.  — Człowiek sam na świecie jak ten pies bezpański. — Podniosła się w niej żałosna skarga. Niema się przed kim nawet wyżalić! A broń Boże, choroby, to co? Zmarnieć przyjdzie! Nikt kropli wody nie poda!  Wyprostowała się, oczy zawisły na cmentarnych krzyżach a myśl bezwolnie uczepiła się Jarząbka. Znała go już rok, przychodził często, przygrywał na harmonji, przymilał się. Juści nie do Oksieni. Pewnie, że gospodarz przydałby się w domu. Chłop do wszystkiego. A jakby urząd dostał dobry, to możnaby przykupić ziemi od Teodorczuka! — Rozjaśniała się jej dusza błyskawicą marzenia. Ale prawosławny! Huknęło jak grom przypomnienie. Odskoczyła niby od trędowatego. Zwarła się na kamień i jakby mszcząc się na sobie za chwilę słabości, wspomniała wszystko, co powiadali o nim ludzie. A mówili źle, posądzając go o różne łajdactwa.  — Nie darmo naczelnikowa trzymała jego stronę. Szpiegun, jeśli nie co gorszego — zdecydowała surowo, tłumiąc zarazem jakiś cichy żal zgoła jej niepojęty. Czas się dziwnie dłużył, chociaż pracowała zawzięcie; zajął ją przez chwilę towarowy pociąg, przeciągający wolno i z ciężkiem sapaniem. Potem słońce się schowało za chmury, świat poszarzał i jął mżyć drobny deszcz. Miała już powracać do domu gdy na drodze pokazali się ludzie wracający z jarmarku, przystawali opowiadając nowiny zasłyszane w miasteczku. Czasy podówczas były burzliwe, rewolucyjne, więc ten i ów powiadał o buntach wojsk, o zabójstwach wielkich urzędników i żandarmów, o ciągłych wieszaniach i napadach na rządowe kasy. Opowiadali szeptem, rozglądając się trwożnie a pełni głębokiej radości.  — Pan Bóg nierychliwy ale sprawiedliwy. Za nasze krzywdy im płaci — dodawała.  — Przyjdzie na nich jeszcze większa kara, to początek — przepowiadał stary Symeon Daniluk, powłóczący nogami przetrąconemi przez kozaków.  Co jakiś czas ktoś przystawał przy niej i dorzucał zasłyszanych nowin.  — Podobno i Żydy buntują się przeciwko carowi — zapewniał któryś ze znajomych.  — Żydy! Sprzedały Chrystusa, to co im ta stoi sprzedać cara — odparła.  Zmierzch się zbliżał, deszcz zacinał coraz gęstszy i zimniejszy, że wzięła koszyk na rękę i już się zawróciła ku domowi, gdy nagle gdzieś z lasu za cmentarzem, wyrwały się przeciągłe gwizdy parowozu i buchnęły karabinowe strzały.  — A słowo stało się ciałem! — krzyknęła, załamując ręce.  Gwizdy nie milknęły a strzelanina stawała się jakby bliższa i rzęsistsza.  Dojrzawszy jakiegoś człowieka, przesadzającego cmentarne ogrodzenie, jakby skamieniała, nie mogąc od niego oderwać oczów, przemykał się chyłkiem pomiędzy jałowcami, zarastającemi wzgórza aż do rzeczki. Zginął jej na chwilę z oczów w nadbrzeżnych szuwarach. Dojrzała go już na swoich polach, leciał miedzą, przyginał się coraz niżej, czasem padał, czasem na mgnienie przytajał się za cierniami i znowu pędził szalonemi skokami.  — Jezus Marja! — krzyknęła, dojrzawszy, że wpadł do jej sadu i gna na podwórze. Rzuciła wszystko i pobiegła przez sad. Już tam Bukiet jęczał pod ścianą z przetrąconym grzbietem. Wpadła do izby prosto w jakieś straszliwe szpony, które ją chwyciły i jakiś głos nad nią zagrzmiał dziko.  — Daj mi jakie ubranie, prędko, bo zabiję, gonią mnie! Prędko.  — Puść, jakże ci dam... Odepchnęła go, stał przed nią wysoki, szczupły człowiek z rewolwerem w ręku, był jeno w poszarpanej i skrwawionej koszuli bez czapki, pot mu się lał po twarzy, ledwie dyszał, wargi mu latały i oczy ciskały błyskawice. Otworzyła mu spokojnie komorę, gdzie wisiały ubrania pozostałe po nieboszczyku. Przybrał się w stary, połatany kożuch i przepasał pasem.  — Czapki, na Boga! Z gołym łbem nie mogę się pokazać, poznają — jąkał.  Znalazła starą baranicę, nadział ją po uszy i wybiegł na izbę.  — Schowajcie mnie do nocy! Zapłacę ile chcecie... Może w stodole w zbożu...  — Jakby szukali, znajdą wszędzie. Niech pan ucieka za stodołę do lasu...  — Nie mogę, nie mam już sił, gołe pola, zobaczą zanim dobiegnę... Co tu robić? Wyjrzyjcie czy nie lecą! Stój! a jeśli mnie wydasz, kula w łeb. Czekaj, jedyny ratunek, dawaj motyczkę, pójdę z tobą kopać kartofle! Prędko! Przylecą, będą pytali, nikogo nie widziałaś! Chodźmy! Spiesz się, bo ci gnaty połamię.  Opuściło ją przerażenie, przeciągnęła się tylko i z pacierzem na roztrzęsionych wargach, powróciła do przerwanego kopania.  Strzelanina ucichła, natomiast wzmogły się krzyki, jacyś ludzie biegli plantem ku pociągowi, który nie przestając gwizdać, zbliżał się zwolna do stacji; z okien wagonów widniały przerażone twarze.  — Będzie, co Bóg da — myślała ze spokojną rezygnacją. — Po rękach poznają — zauważyła.  Umazał je pospiesznie w mokrej ziemi a twarz wytarł rękawem kożucha.  Chwile wlokły się zwolna jak wieczność, wyraźnie słyszała bicie jego serca i krótkie, rzężące oddechy. Kopał automatycznie, cały przemieniony w uwagę.  — Nadchodzą... żołnierskie kroki... — szeptał — pamiętaj, kula w łeb za wydanie, a nie zdążę, zatłuką cię towarzysze. Ja nie zbój! Walczymy za wolność!... — zaszczekał zębami kurczowo przywierając do motyki. — Są już na moście!...  Jakoż kilkunastu żołnierzy pokazało się na moście i za rzeczką. Posuwali się szeroką ławą z karabinami gotowymi do strzału. Prowadził ich żandarm.  — Hej, baba, gdzie uciekał człowiek w rubaszce i bez czapki — ktoś krzyknął do niej.  — Nie widziałam nikogo — odrzekła bez wahania. — Tylko ludzie wracają z jarmarku.  — Jaszczukowa — poznał ją żandarm. Mówcie prawdę, idzie o wielkiego zbója.  Oburzona wywarła na niego gębę, że zamachał ręką, rozglądając się bezradnie.  — A może schował się w krzakach pod tym wielkim lasem — zawołał ktoś z plantu.  — Mołczat, nie twoje dzieło! — zgromił go żandarm i zwrócił się z całym patrolem ku lasom, czerniejącym za domem Jaszczukowej. Maszerowali półkolem, przetrząsając krzaki i strzelając co chwilę w powietrze.  Jaszczukowa długo patrzyła za nimi, a kiedy zniknęli w zmierzchu i oddaleniu, zabrała koszyk i obie motyki, i rzekła ściszonym głosem:  — Już ich nie widać. Niech pan wróci za rzekę i ucieka z Bogiem.  Odwróciwszy się szybko, ruszyła ku domowi i szła wolno i na pozór spokojnie, chociaż ledwie powłóczyła nogami, a serce dziw nie pękło ze straszliwego dygotu. I z tych wzruszeń, obaw i niepokojów, same łzy popłynęły jej po zbladłej twarzy.  — Biedota! Żeby im chociaż uciekł! — myślała, nie oglądając się za siebie, zatroskawszy się nagle jego dolą. Jeszcze nie mogła zebrać myśli. Tak nagle wszystko na nią spadło, że chwilami miała to za przykry sen. Ale nie, prawdą było; na plancie jacyś ludzie latali na wszystkie strony, pociąg stał pod stacją, gwiżdżąc nieustannie, a z pod niedalekich lasów raz poraz grzmiały karabinowe salwy. Na drodze zatrzymywały się wozy powracające z jarmarku i głośno uradzali ludzie, nie dbając o deszcz.  Weszła do izby i rzuciwszy motyczki, nie wiedziała co zrobić ze sobą.  Przywlókł się za nią Bukiet i jął żałośnie skomleć.  — On się ino bronił, sierota! Nie przez złość! — szepnęła, podtykając psu mleka.  Podrzuciła gałęzi na komin, że czerwony blask rozświetlił izbę.  Naraz strach stężył ją na kamień, a z piersi wydarł się jęk.  — Przecież to jakiś zbój! Za gardziel mnie chwycił i przymusił! Matko święta! I ogarnięta dziką, nieludzką trwogą mrożącą krew, uciekła przed dom, w opłotki. Chciało się jej lecieć do ludzi, ale deszcz, błoto, strzelanina i zapadający wieczór, nieco ją oprzytomniły. Już przestąpiła z powrotem próg sieni, gdy jej ktoś zastąpił drogę.  — Święty Józefacie ratuj! — zawołała, osłaniając się rękami, jakby przed ciosem.  Zbieg stał przed nią i coś mówił, czego na razie nie potrafiła wyrozumieć.  — Ocaliliście mi życie! — powtórzył całując ją w rękę, że odskoczyła, oblewając się rumieńcem. — Bóg wam zapłać za pomoc, dorzucił ciszej.  — Żeby ino nie powrócili żandarmi — wyrzekła, odzyskując panowanie nad sobą.  — Odpocznę i zaraz pójdę!... Dajcie mi jeść... umieram z głodu... — prosił gorąco.  — Cicho, Bukiet. Co ja tu dam? — kłopotała się, otwierając do szafy.  Usiadł na progu, nie mając sił posunięcia się dalej i ciężko dysząc.  Nakrajała mu chleba, podała masło i ser, a wreszcie przyniosła kawał słoniny.  — Gdybyście mieli gorzałkę! — szepnął nieśmiało. — Strasznie mi zimno — szczękał zębami.  Wyniosła z komory dobre pół butelki; wypił prawie jednym tchem i łapczywie zabrał się do jedzenia.  Uspokojona zupełnie, patrzyła w niego jakby matczynemi oczami, podtykając coraz nowe kawały chleba. A chociaż paliła ją ciekawość, milczała, nie śmiejąc o nic zapytać. Czuwała przytem nad nim, co chwila wyglądając przed dom i nasłuchując. I przez ostrożność nie zapaliła lampy ani dorzuciła więcej do komina, że tylko przy słabym brzasku dogasającego ognia widziała jego twarz młodą i piękną, jeno strasznie wymizerowaną. Zęby mu błyskały białością w wargach jak blade korale. Orli nos, czoło wysokie, oblepione przepoconą jasną grzywą, dawały mu pozór drapieżnego ptaka. Młody był, prawie dzieciuch bezwąsy.  — Jakiś panicz ze dworu! — przemknęło jej przez głowę, wzbudzając większy szacunek.  Pojadał coraz wolniej, ręce zaczynały mu latać, pot spływał po twarzy, oczy dziwnie mętniały, a i chleb upuścił na ziemię i pochylił się jakby zemdlony.  — Co panu jest? — strwożyła się okropnie. — Trzeba już iść! Mogą zajrzeć ludzie! Zatrzęsła nim ze wszystkich sił, otworzył oczy i coś zabełkotawszy, usunął się na podłogę jak martwy.  — Jezu miłosierny! — wykrzyknęła, załamując ręce i nie wiedząc już co począć. Rozdygotała się, jak osiczyna, boć lada chwila mogli powrócić z jarmarku.  — Prawie bez duszy! Niech kto wejdzie i zobaczy! Panie, musicie już iść! — wołała mu do ucha, nie poruszył się nawet. Chwyciła się za głowę, wybiegając przed dom.  Wieczór zapadał ciemny, deszcz mżył coraz gęstszy, turkotały wozy powracających z jarmarku a po plancie i na stacji biegali ludzie z zapalonemi pochodniami.  — Zobaczą go