Opowiadania - Joseph Conrad - ebook + książka

Opowiadania ebook

Conrad Joseph

4,4

Opis

Proza Josepha Conrada od ponad stu trzydziestu lat wywiera wpływ na największych artystów. „Jądro ciemności”, „Lord Jim” czy „Nostromo” stały się inspiracją dla takich mistrzów, jak T.S. Eliot, Francis Ford Coppola, Bob Dylan czy Czesław Miłosz. Trudno bowiem znaleźć pisarza, który równie przenikliwie potrafiłby opisać kondycję ludzką na styku kultur, w przecięciu tego, co stereotypowo uznajemy za cywilizowane i barbarzyńskie, oczywiste i obce. Ten wielki ironista podważa dogmaty, dystansuje się od ideologii i prawd absolutnych, pozostawiając swoich bohaterów samotnych w rękach ślepego losu. Jedyne, co może ich uratować od klęski, to wierność zobowiązaniom, odpowiedzialność, współczucie, a także banalna, jak by się wydawało, trzeźwość w ocenie sytuacji. Czy to jednak wystarczający oręż w starciu z „pełnokrwistym mięsem życia”? Człowiekiem Conrada targają sprzeczności, ludzka słabość zmienia się w krzyk buntu, który milknie wobec nieprzewidywalności losu i dzikości natury. Porażka wydaje się nieunikniona, a po niej zostaje tylko pustka.

Prezentowane Opowiadania są prawdziwymi perłami gatunku. Wybór pokazuje różnorodność tematyki i języka artysty uważanego za jednego z najwybitniejszych stylistów. Trudno nie ulec urokowi i bogactwu Conradowskich opisów, jego cudownej ironii i zaskakującemu poczuciu humoru oraz głębi, z jaką potrafił odmalować złożoność ludzkiej natury.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 598

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (8 ocen)
5
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Joseph Conrad

Opowiadania

Wybór i przekład Magda Heydel

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w  internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i  koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Hulton-Deutsch Collection / CORBIS / Corbis via Getty Images

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2018

Copyright © for the Polish translation by Magda Heydel, 2018

Redakcja Marta Höffner

Korekta d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Alicja Listwan / d2d.pl

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-801-3

Placówka postępu

I

Stacją handlową zawiadywało dwóch białych. Kayerts, szef, był niski i gruby; Carlier, jego zastępca, był wysoki, miał wielką głowę i bardzo szeroki tułów usadowiony na chudych nogach. Trzeci w załodze był Murzyn z Sierra Leone, który utrzymywał, że nazywa się Henry Price. Ale z jakiegoś powodu tubylcy znad rzeki nazwali go Makola i imię to przylgnęło do niego, kiedy wędrował po okolicy. Makola mówił po angielsku i francusku ze szczebiotliwym akcentem, miał pięknie wyrobiony charakter pisma, znał się na buchalterii, a w głębi serca zachowywał nabożny strach przed złymi duchami. Miał żonę, Murzynkę z Loandy, wielką i hałaśliwą. Trójka dzieci baraszkowała w słońcu przed wejściem do jego domu, który wyglądał jak szopa. Makola był milkliwy i nieprzenikniony i głęboko gardził tymi dwoma białymi. Sprawował pieczę nad niewielkim glinianym magazynem pokrytym strzechą z trzcin i udawał, że doskonale kontroluje zasoby koralików, perkalu, czerwonych chusteczek, miedzianego drutu i innych znajdujących się w nim towarów. Poza magazynkiem i chatą Makoli na terenie stacji znajdował się jeszcze tylko jeden duży budynek. Był starannie zbudowany z trzciny, wzdłuż wszystkich czterech ścian biegła weranda. Miał trzy pokoje. Pośrodku salon, w którym stały dwa surowe stoły i kilka taboretów. Po bokach – dwie sypialnie białych. Ich jedynym wyposażeniem były łóżka z moskitierą. Podłogę z desek zaścielały rzeczy należące do mieszkańców: otwarte, na wpół opróżnione pudełka, strzępy podartych ubrań, stare buty; wszystko brudne, wszystko połamane – ot, śmieci, które tajemniczym sposobem gromadzą się wokół bałaganiarzy. W pewnym oddaleniu od tych budynków znajdowało się jeszcze jedno mieszkanie. W nim, pod wysokim krzyżem, znacznie odchylonym od pionu, spoczywał człowiek, który był tu od początku, który zaprojektował tę placówkę postępu i dozorował jej powstawanie. Wcześniej, u siebie, był nieudacznym malarzem, który znudziwszy się poszukiwaniem sławy, gdy kiszki marsza grają, dzięki wysokim protekcjom zdołał wyjechać. To on był pierwszym szefem tej stacji. Makola ze swoją zwykłą obojętnością przyglądał się, jak w świeżo ukończonym domu energiczny malarz umiera na febrę, zupełnie jakby mówił: „Wiedziałem, że tak będzie”. Potem przez jakiś czas żył tu sam, z rodziną, księgami rachunkowymi i Złym Duchem, który rządzi podrównikową krainą. Dobrze się dogadywał ze swoim bogiem. Być może zjednał go sobie obietnicą, że jeśli wykaże trochę cierpliwości, to dostanie do zabawy kolejnych białych. Tak czy inaczej, dyrektor Wielkiej Kompanii Handlowej, przybywszy parowcem, który przypominał ogromną puszkę sardynek z doczepioną od góry płasko zadaszoną szopką, zastał stację w dobrym porządku, a Makolę spokojnego i pilnego jak zawsze. To dyrektor kazał postawić krzyż na grobie pierwszego agenta, a następnie na jego stanowisko wyznaczył Kayertsa. Carlier musiał się zadowolić niższą rangą. Dyrektor był człowiekiem bezwzględnym i skutecznym, który od czasu do czasu pozwalał sobie na ledwo dostrzegalne przejawy czarnego humoru. Wygłosił do ­Kayertsa i Carliera krótką mowę, w której podkreślił budzące optymizm cechy ich stacji. Najbliższa placówka handlowa znajdowała się w odległości jakichś trzystu mil. Oto mają wyjątkową szansę, by się wyróżnić oraz wyciągnąć z handlu niezły procent. To miejsce stanowi naprawdę łakomy kąsek dla początkujących agentów. Kayerts wzruszył się dobrocią dyrektora niemal do łez. Postara się, oświadczył, dołoży wszelkich starań, by nie zawieść pokładanego w nim i jakże mu pochlebiającego zaufania etc., etc. Kayerts pracował przedtem w Zarządzie Telegrafów i umiał się właściwie wyrazić. Carlier, były podoficer kawalerii w armii, której bezpieczeństwo gwarantowało kilka europejskich mocarstw, był pod nieco mniejszym wrażeniem. Jeśli uda się wyciągnąć z tego jakiś procent – to bardzo dobrze. I omiatając ponurym spojrzeniem rzekę, lasy, nieprzenikniony busz, który, jak się wydawało, odcinał stację od reszty świata, wymamrotał przez zęby:

– Się zobaczy, i to niebawem.

Następnego dnia, wyrzuciwszy na brzeg kilka bali bawełny i parę skrzynek żywności, puszka od sardynek odpłynęła, by nie pokazać się przez kolejne sześć miesięcy. Dyrektor z pokładu zasalutował swoim agentom, którzy stali na nabrzeżu i machali do niego kapeluszami, a potem, idąc do kajuty, odwrócił się do starego pracownika kompanii i powiedział:

– Tylko popatrz na tych dwóch imbecyli. Oni tam chyba już całkiem powariowali, że przysyłają mi tu takie okazy. Powiedziałem im, żeby sobie założyli warzywnik, postawili nowy magazyn i płot i żeby zbudowali nowy pomost. Założę się, że nie zrobią nic! Nie będą nawet wiedzieli, jak się do tego zabrać. Zawsze uważałem, że stacja na tej rzece nie ma najmniejszego sensu, a ci dwaj po prostu idealnie do tej stacji pasują.

– Uformują się tu – rzekł stary wyga ze spokojnym uśmiechem.

– Tak czy siak, mam ich z głowy na sześć miesięcy – odpowiedział mu dyrektor.

Dwaj mężczyźni patrzyli, jak parowiec znika za zakrętem rzeki, a następnie ramię w ramię ruszyli w górę po zboczu i wrócili do stacji. W tym wielkim, ciemnym kraju przebywali od niedawna, dotąd zawsze znajdowali się w otoczeniu innych białych, pod czujnym okiem swoich przełożonych. A teraz, choć nie byli przesadnie uwrażliwieni na subtelne wpływy otoczenia, poczuli się bardzo samotni, nagle bowiem znaleźli się bez żadnej pomocy sam na sam z dziczą: i to tym bardziej obcą, tym bardziej niezrozumiałą, że przebłyskiwało z niej skryte w gąszczu, tajemnicze, bujne życie. A oni byli tylko dwiema pozbawionymi znaczenia i mocy jednostkami, których istnienie możliwe było jedynie dzięki wysokiej organizacji cywilizowanego tłumu. Niewielu ludzi zdaje sobie sprawę, że ich życie, sama esencja ich charakteru oraz wszelkie zdolności i śmiałość są niczym więcej jak wyrazem wiary w bezpieczne otoczenie. Odwaga, opanowanie i odpowiedzialność; uczucia i zasady; wszelka myśl, czy to wielka, czy to nieważna, należy nie do jednostki, ale do tłumu: do tłumu, który ślepo wierzy w nieprzezwyciężoną moc swych instytucji i swej moralności, we władzę swej policji i swych opinii. Tymczasem spotkanie z czystą, bezwzględną dziczą, z pierwotną naturą i z pierwotnymi ludźmi przepełnia serce nagłą i głęboką troską. Do poczucia oddalenia od swoich, niewątpliwej samotności własnych myśli i odczuć – do zaprzeczenia wszystkiemu temu, co zwyczajne, co bezpieczne, dochodzi jeszcze potwierdzenie tego, co niezwykłe, niebezpieczne; sugestia czegoś nieokreślonego, nieogarnionego i odrażającego, czego niepokojący, a natrętny napór w równym stopniu pobudza wyobraźnię i poddaje próbie cywilizowane nerwy tak głupich, jak i mądrych.

Kayerts i Carlier szli ramię w ramię, tuląc się do siebie jak dzieci w ciemności; obaj mieli to samo, nie całkiem nieprzyjemne poczucie zagrożenia, które człowiek w połowie bierze za wytwór wyobraźni. Gwarzyli bez ustanku, w tonie poufałym.

– Stację mamy położoną pięknie – rzekł jeden.

Drugi przytaknął z entuzjazmem, rozwodząc się szeroko nad pięknem usytuowania stacji. Przechodzili obok grobu.

– Szkoda czorta! – odezwał się Kayerts.

– Umarł na febrę, co? – wymamrotał Carlier, zatrzymując się.

– E, nie – odrzekł Kayerts z oburzeniem w głosie. – Mnie mówiono, że facet kompletnie zlekceważył słońce. Wszyscy powtarzają, że ten klimat nie jest wcale gorszy niż u nas, tyle tylko, że trzeba uważać na słońce. Słyszysz, Carlier? Jestem tu szefem i wydaję ci oficjalny rozkaz, że masz się dobrze chronić przed słońcem!

Ton wyższości był żartobliwy, ale Kayerts mówił serio. Sama myśl, że miałby, dajmy na to, pochować tu Carliera, przyprawiła go o wewnętrzny dreszcz. Nagle poczuł, że ten Carlier, tutaj w sercu Afryki, jest mu droższy niż gdzie indziej rodzony brat. Carlier, wczuwając się w nastrój chwili, zasalutował po wojskowemu i odpowiedział energicznie:

– Rozkaz, szefie! – I wybuchnąwszy śmiechem, klepnął Kayertsa po plecach, wykrzykując: – Żyć nam się tu będzie przyjemnie! Będziemy sobie siedzieć spokojnie i tylko odbierać od tych dzikusów kość słoniową. Ten kraj ma jednak jakieś dobre strony!

Obaj zarechotali, a Carlier pomyślał sobie: „Biedny Kayerts, taki gruby i niezdrowy. Okropne by było, gdybym go tu musiał pochować. Darzę go szacunkiem…”. Zanim dotarli do werandy przed domem, zwracali się do siebie nawzajem per „drogi przyjacielu”.

Pierwszego dnia wykazywali się sporą aktywnością, kręcili się wokoło z młotkami, gwoździami i czerwonym perkalem, wieszali zasłony, żeby dom był wygodny i piękny; zdeterminowani, by nowe życie urządzić sobie komfortowo. Było to dla nich zadanie niewykonalne. Aby skutecznie uporać się choćby z czysto materialnymi problemami, trzeba mieć więcej spokoju umysłu i wzniosłej odwagi, niż ludzie są w stanie sobie wyobrazić. Nie było chyba na świecie dwu stworzeń mniej przygotowanych do takich zmagań. Społeczeństwo, bynajmniej nie z czułości, ale z powodu swoich dziwacznych potrzeb, zaopiekowało się tymi dwoma mężczyznami, zakazując im wszelkich samodzielnych myśli, wszelkiej inicjatywy, odstępstwa od rutyny; i to pod groźbą śmierci. Żyć mogli jedynie pod warunkiem, że staną się maszynami. A teraz, uwolnieni spod opiekuńczej obecności mężczyzn z piórami zatkniętymi za ucho albo ze złotym szamerunkiem na rękawach, byli niczym ci dożywotni skazańcy, którzy zwolnieni po wielu latach nie wiedzą, co począć z włas­ną wolnością. Nie wiedzieli, jak użyć swoich władz umysłowych, obaj bowiem z braku wprawy niezdolni byli do samodzielnej myśli.

Pod koniec drugiego miesiąca Kayerts mawiał często:

– Gdyby nie chodziło o moją Melie, wołami by mnie tu nie zaciągnął.

Melie to była jego córka. Rzucił posadę w Zarządzie Telegrafów, choć przez siedemnaście lat był tam absolutnie szczęśliwy, żeby zarobić na posag dla swojej dziewczynki. Żona mu umarła, a córeczka poszła na wychowanie do jego sióstr. Teraz brakowało mu ulic, chodników, kawiarni, starych dobrych kumpli; wszystkiego tego, co widział każdego dnia; wszystkich myśli, które te znajome sprawy przywodziły – niewymagających wysiłku, monotonnych i krzepiących myśli urzędnika państwowego; żal mu było plotek, drobnych wrogości, odrobiny jadu i żarcików z rządowych biur.

– Gdybym miał porządnego szwagra – mawiał Carlier – chłopa, co ma serce, na pewno by mnie tu nie było.

Carlier wyszedł z wojska i tak dokuczył rodzinie swoim lenistwem i bezczelnością, że zdesperowany szwagier dosłownie stanął na głowie i załatwił mu stanowisko agenta drugiej klasy w kompanii. ­Carlier nie miał złamanego grosza, więc gdy pojął w końcu, że ze swoich krewnych nic już nie wyciśnie, musiał się wreszcie pogodzić z taką metodą zarabiania na życie. I on, tak jak Kayerts, żałował dawnego życia. Brakowało mu brzęku szabel i ostróg w pogodne popołudnia, koszarowej wesołości, dziewcząt z garnizonowych miast; ale tkwiło w nim też poczucie klęski. Z całą pewnością był człowiekiem głęboko skrzywdzonym. To go czasami wpędzało w melancholię. Generalnie jednak ci dwaj całkiem nieźle sobie radzili w tym swoim braterstwie głupoty i lenistwa. Obaj nie robili nic, literalnie nic, i cieszyli się bezczynnością, za którą im płacono. Z czasem zaczęli czuć do siebie nawzajem coś na kształt sympatii.

Żyli jak ślepcy w wielkim pomieszczeniu, świadomi jedynie tego, co ich bezpośrednio dotyka (a i tego niedokładnie), lecz niezdolni, by dojrzeć ogólny zarys spraw. Rzeka, las, cała ta ogromna tętniąca życiem kraina były niczym wielka pustka. Nawet jaskrawy blask słońca nie odsłaniał niczego zrozumiałego. Wszystko przed ich oczyma pojawiało się i znikało w sposób oderwany i bezcelowy. Rzeka, zdawało się, wypływała znikąd i donikąd dążyła. Przepływała przez pustkę. Z owej pustki raz na jakiś czas wyłaniały się pirogi, a dziedziniec nagle zapełniał się tłumem mężczyzn z włóczniami w rękach. Wszyscy nadzy, połyskliwie czarni, udekorowani śnieżnobiałymi muszlami i lśniącym drutem mosiężnym, doskonale zbudowani. Ich mowa składała się z prymitywnych, bełkotliwych dźwięków, poruszali się z dostojeństwem, rzucali na prawo i lewo dzikie spojrzenia zdumionych, stale niespokojnych oczu. Wojownicy ci w długich rzędach siadali w kucki przed werandą, po czterech albo więcej, a ich wodzowie godzinami targowali się z Makolą o kły. Kayerts siedział w fotelu i z góry przyglądał się tym procedurom, nic z nich nie rozumiejąc. Wpatrywał się w nich swymi okrągłymi niebieskimi oczyma i wołał do Carliera:

– Patrz no na tego! O, na tego tu, i na tego dalej, po jego lewej. Widzia­łeś kiedyś taką gębę? Co za śmieszny drab.

Carlier pojawiał się z nabitą miejscowym tytoniem krótką fajką w zębach, podkręcał wąsa i lustrując wojowników z pełną pobłażliwości wyższością, mawiał:

– Niezłe bydlęta. Przynieśli coś? Na to nigdy nie jest za wcześnie. ­Popatrz na muskuły tego faceta, tego tu, trzeciego od końca. Nie miałbym ochoty oberwać od niego w nos. Ramiona niezłe, ale nogi od kolana w dół do niczego. Z nich by kawalerii nie zrobił.

A potem spojrzawszy nie bez satysfakcji na własne łydki, nieodmiennie stwierdzał:

– Uch, ależ oni cuchną. Ty, Makola! Zabieraj no to stado do fetysza – magazyn w każdej stacji nazywano fetyszem, być może dlatego, że skrywał ducha cywilizacji – i wydaj im tam co z tego twojego śmiecia. Lepiej niech się napełni kością słoniową, niż żeby w nim gniły te szmaty.

Kayerts się zgadzał.

– Tak, tak, panie Makola! Idźcie i tam skończcie to całe zawracanie głowy. Jak się z tym uporacie, to przyjdę zważyć kły. Trzeba uważać. – A potem zwracał się do swojego towarzysza: – To jest to plemię, które żyje w dole rzeki; rzeczywiście są dość aromatyczni. Pamiętam, raz tu już byli. Słyszysz tę awanturę? Czego to człowiek nie musi znosić w tym pieskim kraju. Głowa mi pęka.

Takie korzystne wizyty nie zdarzały się często. Całymi dniami nasi pionierzy handlu i postępu patrzyli tylko na puste podwórze w rozedrganym blasku padających pionowo promieni słońca. Poniżej wysokiego brzegu płynęła milcząca rzeka, lśniąca i spokojna. Na piaszczystej łasze pośrodku bok w bok grzały się w słońcu hipopotamy i krokodyle. A w każdą stronę od nic nieznaczącej polanki, stacji handlowej, w wymownej ciszy milczącej potęgi rozciągały się potężne lasy, kryjące brzemienne w skutki, skomplikowane, fantastyczne życie. Dwaj mężczyźni nie rozumieli niczego i nie dbali o nic poza przemijaniem dni, które dzieliły ich od powrotu parowca. Ich poprzednik zostawił po sobie parę książek. ­Zabrali się więc za te szczątki powieści, a jako że nigdy dotąd nie czytali niczego podobnego, poczuli zdumienie i rozbawienie. Dlatego dni mijały im teraz na nieskończonych niemądrych dyskusjach o wydarzeniach i postaciach. W samym środku Afryki zawarli znajomość z kardynałem Richelieu i d’Artagnanem, z Sokolim Okiem i ojcem Goriot oraz z mnóstwem innych ludzi. Wszystkie te wyobrażone postaci stały się dla nich przedmiotem plotek, jakby to rzeczywiście byli ich znajomi. Pomniejszali ich cnoty, nie wierzyli w czystość motywacji, krytykowali osiągnięcia, gorszyli się ich dwulicowością i powątpiewali w odwagę. Opisy zbrodni napełniały ich odrazą, a fragmenty uczuciowe i wzniosłe poruszały do głębi. Carlier odchrząkiwał i oświadczał żołnierskim tonem:

– Co za bzdury.

Kayerts, którego okrągłe oczy wypełniały się łzami, a tłuste policzki zaczynały drgać, pocierał łysinę i stwierdzał:

– Cudowna książka. Nie miałem pojęcia, że są tacy zdolni ludzie na tym świecie.

Znaleźli też stare egzemplarze gazety ze swoich stron. Ta publikacja rozwodziła się we wzniosłych słowach nad czymś, co z zachwytem określała jako „naszą ekspansję kolonialną”. Wiele było tam mowy o prawach i obowiązkach cywilizacji, świętości trudu cywilizowania, wiele było wychwalania zasług tych, którzy wyruszali, by nieść światło, wiarę i handel w najciemniejsze miejsca Ziemi. Carlier i Kayerts czytali, zdumiewali się i zaczynali myśleć o sobie nieco lepiej. Pewnego wieczoru Carlier, machając ręką, rzekł:

– Za sto lat być może będzie tu miasto. Nabrzeża, magazyny i koszary, i… i… bilard. Cywilizacja, kochany, i cnota, i tak dalej. A potomni będą się uczyli, że pierwszymi cywilizowanymi ludźmi, którzy żyli w tym miejscu, było dwóch dzielnych facetów, Kayerts i Carlier.

Kayerts przytaknął:

– Tak, to jest pocieszająca myśl.

Jakoś zapomnieli o swoim zmarłym poprzedniku, ale któregoś dnia rano Carlier poszedł i na nowo osadził krzyż.

– Bo aż się krzywiłem za każdym razem, jak tamtędy przechodziłem – wyjaśnił Kayertsowi, gdy pili kawę. – Aż się krzywiłem, jak widziałem, że tak się przechyla. To go wyprostowałem. Solidnie, daję słowo. Uwiesiłem się na nim obiema rękami. Nawet nie drgnął. Porządnie to zrobiłem.

Czasami z wizytą przychodził Gobila. Był on wodzem pobliskich wiosek. Ten siwy dzikus, chudy i czarny, miał białą szmatę owiniętą wokół lędźwi, a na grzbiecie nosił wyliniałą skórę pantery. Jego kościste nogi stawiały wielkie kroki, machał kijem dorównującym mu wysokością i tak wchodził do wspólnego pokoju stacji, gdzie siadał w kucki na lewo od drzwi. Siedział sobie, przyglądając się Kayertsowi, od czasu do czasu wygłaszając mowę, z której ten drugi nic a nic nie rozumiał. Kayerts, nie przerywając swego zajęcia, mawiał czasami przyjacielskim tonem:

– No i jak tam leci, ty stara kreaturo? – I uśmiechali się do siebie nawzajem.

Obaj biali lubili nawet to stare i niepojęte stworzenie i nazywali go ojcem Gobila. Gobila zachowywał się po ojcowsku i wyglądało na to, że naprawdę kocha wszystkich białych. Wszyscy biali wydawali mu się strasznie młodzi, identyczni i nierozpoznawalni (najwyżej po postu­rze), wiedział, że są braćmi, jak również że są nieśmiertelni. Śmierć malarza, pierwszego białego, z jakim zawarł bliższą znajomość, nie zakłóciła tej wiary, Gobila był bowiem przekonany, że przybysz udaje tylko, że umarł, że dał się pogrzebać dla swoich własnych tajemniczych celów, w które nie ma sensu wnikać. Może tym sposobem powrócił do swojego kraju? Tak czy inaczej, ci dwaj tutaj byli jego braćmi, więc Gobila przeniósł na nich swoje absurdalne uczucia. A oni je na swój sposób odwzajemniali. Carlier poklepywał go po plecach i dla zabawy lekkomyślnie zapalał zapałki. Kayerts zawsze chętnie dawał mu powąchać swoją buteleczkę amoniaku. Mówiąc krótko, zachowywali się tak samo jak to poprzednie białe stworzenie, które kazało się zakopać w dołku. Gobila uważnie się nad nimi zastanawiał. A może ci dwaj są tym samym bytem co ten poprzedni – a może tylko jeden z nich? Nie był w stanie zadecydować – wyjaśnić tej tajemnicy, ale niezmiennie darzył ich przyjaźnią. Za sprawą tej przyjaźni kobiety z jego wioski wyruszały gęsiego przez trzciniaste trawy i co rano dostarczały do stacji drób, słodkie pataty, wino palmowe, a czasem kozę. Kompania nigdy w pełni nie zaopatrywała placówki, więc te miejscowe dostawy były agentom niezbędne, by przetrwać. Otrzymywali je dzięki dobrej woli Gobili i żyli sobie dostatnio. Od czasu do czasu któryś z nich zapadał na febrę, a wtedy drugi pielęgnował go z czułym poświęceniem. Nie przejmowali się tym zbytnio. Choroby ich osłabiały i coraz gorzej wyglądali. Carlierowi zapadły się oczy i był rozdrażniony. Twarz Kayertsa zwiędła i sflaczała, brzuch był okrągły, co nadawało mu dziwny wygląd. Ale ponieważ stale przebywali razem, nie dostrzegali u siebie nawzajem tych stopniowo postępujących zmian wyglądu, a także usposobienia.

Tak minęło pięć miesięcy.

Aż któregoś ranka, gdy Kayerts i Carlier wypoczywali w fotelach pod dachem werandy, rozmawiając o zbliżającym się przybyciu parowca, z lasu wyłoniła się garstka uzbrojonych mężczyzn, którzy szli ku stacji. Nie byli tutejsi. Wysocy, szczupli, od szyi po pięty w udrapowanym klasycznie frędzlastym niebieskim płótnie, na gołym prawym ramieniu nieśli strzelby. Makola, okazując podniecenie, wybiegł im na spotkanie z magazynu (gdzie spędzał całe dnie). Ludzie weszli na podwórze i rozglądali się wkoło pewnie, pogardliwie. Ich przywódca, mocny i z wyglądu zdecydowany Murzyn o krwawych oczach, stanął na wprost werandy i wygłosił długą mowę. Gestykulował obficie, aż niespodziewanie przerwał.

W jego intonacji, w dźwięku długich zdań, którymi się posługiwał, było coś, co zaniepokoiło białych. Jakby wspomnienie czegoś nie całkiem znajomego, a jednak przypominającego mowę ludzi cywilizowanych. Brzmiało to jak jeden z tych niemożliwych języków, które nieraz słyszy się we śnie.

– Co to za język? – odezwał się zdumiony Carlier. – W pierwszej chwili myślałem, że facet zacznie nawijać po francusku. Tak czy siak, to jakiś inny jazgot niż to, cośmy dotąd słyszeli.

– Prawda – odpadł Kayerts. – Hej, Makola, co on gada? Skąd oni są? Co to za jedni?

Ale Makola, który wyglądał, jakby mu pięty przypiekano, odpowiedział pośpiesznie:

– Nie wiem. Oni są z bardzo daleka. Może pani Price ich zrozumie. To są chyba źli ludzie.

Przywódca odczekał chwilę, potem rzucił coś ostro do Makoli, który potrząsnął głową. Następnie przybysz, rozejrzawszy się dokoła, dostrzegł chatę Makoli i tam się skierował. Natychmiast dało się słyszeć panią Makolową, jak rozprawia z wielką elokwencją. Pozostali – było ich sześciu – przechadzali się swobodnie, wsadzali głowy do magazynu, zebrali się wokół grobu, wskazywali na krzyż i ogólnie czuli się jak u siebie w domu.

– Nie podobają mi się te chłopaki i, powiadam ci, Kayerts, oni na pewno są z wybrzeża, mają strzelby – zauważył roztropnie Carlier.

Kayertsowi także się nie podobali. Obaj uświadomili sobie, że żyją w warunkach, gdzie to, co niezwyczajne, może okazać się groźne, oraz że na ziemi i na niebie nie ma żadnej mocy, która mogłaby stanąć między nimi a tym, co niezwyczajne. Poczuli niepokój, weszli do domu i załadowali rewolwery. Kayerts powiedział:

– Musimy powiedzieć Makoli, żeby kazał im się wynieść przed zmrokiem.

Przybysze odeszli po południu, zjadłszy posiłek, który ugotowała im pani Makolowa. Ta ogromna kobieta była rozemocjonowana i dużo rozmawiała z gośćmi. Trajkotała ostrym głosem, wskazując to tu, to tam, na las i na rzekę. Makola siedział z boku, przyglądał się. Od czasu do czasu wstawał i szeptał coś do żony. Odprowadził obcych na drugą stronę urwiska za stacją i wrócił powoli z zasępioną miną… Kiedy biali próbowali go wypytywać, zachowywał się dziwnie, jakby nie rozumiał, jakby zapomniał francuskiego – jakby w ogóle zapomniał języka w gębie. Kayerts i Carlier wspólnie doszli do wniosku, że Murzyn wypił za dużo wina palmowego.

Pojawił się pomysł, żeby na zmianę trzymać wartę, ale pod wieczór wszędzie panowały taka cisza i spokój, że położyli się spać jak zwykle. Przez całą noc niepokoiły ich odgłosy bębnienia w okolicznych wios­kach. Po jednym głębokim, nagłym dudnieniu gdzieś blisko dały się słyszeć kolejne, z daleka – a potem wszystko nagle cichło. Niebawem krótkie wezwania bębnów terkotały to tu, to tam, następnie wszystkie zmieszały się ze sobą, wzmogły, nabrały mocy, nie ustawały, rozciąg­nęły się na duże połaci lasu. Przetaczały się przez noc, nieprzerwanie i nieustająco, z bliska i z dala, jakby cały ten kraj stał się jednym wielkim bębnem, bez przerwy kierującym swoje wezwania ku niebiosom. Poprzez ten głęboki, przejmujący dźwięk przebijały się nagle wrzaski, jakby urywki śpiewów z domu wariatów, ostre i przenikliwe, niezborne wystrzały dźwięków, które, wydawało się, pędzą wysoko nad ziemię, by wygnać spod gwiazd wszelki spokój.

Carlier i Kayerts źle spali. Obu wydawało się, że w nocy słyszeli wystrzały, ale nie mogli uzgodnić, z której strony. Rano Makola gdzieś zniknął. Wrócił koło południa z jednym z wczorajszych przybyszów i starannie unikał wszelkich prób rozmowy, jakie podejmował ­Kayerts: jakby nagle ogłuchł. Kayerts był zdziwiony. Gdy Carlier, który spędził dzień z wędką nad rzeką, wrócił i pokazywał swoje zdobycze, zauważył:

– Jakoś ci Murzyni są niespokojni. Ciekawe, czy coś się kroi? Łowiłem jakieś dwie godziny, a przez ten czas widziałem z piętnaście łodzi przecinających rzekę.

Kayerts zaniepokojony rzekł:

– Czy ten Makola nie jest dzisiaj jakiś dziwny?

Carlier poradził:

– Na wszelki wypadek trzymaj ludzi w kupie.

II

Dyrektor zostawił w stacji dziesięciu ludzi. Ci, zatrudniwszy się w kompanii na sześć miesięcy (nie mając najmniejszego pojęcia, co to jest miesiąc, i niewiele większe, co to w ogóle jest czas), pracowali na rzecz postępu już od ponad dwu lat. Należeli do plemienia z bardzo odległej części tej krainy ciemności i smutku, dlatego nie uciekali, zakładając w naturalny sposób, że gdyby włóczyli się samotnie jako obcy, zostaliby zabici przez miejscowych – i niewątpliwie mieli rację. Mieszkali w słomianych chatkach na zboczu porosłego trzciniastą trawą wąwozu, tuż za budynkami stacji. Nie byli szczęśliwi, tęsknili za swoimi domowymi świątecznymi śpiewami, czarami i ofiarami z ludzi; zostawili za sobą rodziców, braci, siostry, podziwianych wodzów, szanowanych szamanów, ukochanych przyjaciół i inne więzi, jakich zadzierzganie zwykle przypisuje się ludziom. Poza tym nie służyły im wydzielane przez kompanię racje ryżu, bo był to pokarm nieznany w ich kraju i nie mogli się do niego przyzwyczaić. Dlatego chorowali i marnieli. Gdyby pochodzili z innego plemienia, pewnie zdecydowaliby się na śmierć – nie ma bowiem dla niektórych spośród dzikich nic łatwiejszego niż samobójstwo – by w ten sposób uciec przed zdumiewającymi trudnościami egzystencji. Ale ponieważ należeli do wojowniczego plemienia o spiłowanych zębach, mieli więcej charakteru i dlatego bezsensownie żyli dalej, w chorobie i smutku. Pracowali bardzo niewiele i utracili całą swą wspaniałą krzepę. Carlier i Kayerts leczyli ich wytrwale, ale nie byli w stanie przywrócić do formy. Codziennie rano czarnych wzywano na apel i rozsyłano do różnych zadań: koszenia trawy, budowania płotów, ścinania drzew i tak dalej, choć nie było na świecie siły, która zmusiłaby ich do skutecznego działania. Dwaj biali mieli nad nimi tak naprawdę bardzo mało władzy.

Po południu Makola przyszedł do wielkiego domu i zastał Kayertsa na obserwacji trzech grubych słupów dymu wznoszących się nad dżunglą.

– Co to jest? – zapytał Kayerts.

– Płoną jakieś wioski – odpowiedział Makola, który jakby odzyskał zmysły. I zaraz dodał: – Mamy bardzo mało kości, marny handel przez sześć miesięcy. Chce pan dostać więcej kości?

– Tak – odrzekł Kayerts gorliwie. Pomyślał o procencie, który był niski.

– Ci ludzie, co przyszli wczoraj, to kupcy z Loandy, mają więcej kości, niż mogą zanieść do siebie. Mam kupić? Znam ich obóz.

– Oczywiście – rzekł Kayerts. – Co to za kupcy?

– Źli ludzie – odpowiedział Makola obojętnym tonem. – Walczą z ludźmi, łapią kobiety i dzieci. Źli ludzie, mają strzelby. W kraju jest wielki niepokój. Chce pan kość?

– Tak – odpowiedział Kayerts. Makola przez chwilę nic nie mówił. Potem wymamrotał, rozglądając się wkoło:

– Ci nasi robotnicy to nie są wcale dobrzy. Stacja w bardzo złym stanie, proszę pana. Dyrektor będzie krzyczał. Lepiej zdobyć dobrą kość słoniową, wtedy nic nie powie.

– Nic na to nie poradzę, ludzie nie chcą pracować – powiedział ­Kayerts. – Kiedy dostarczysz te kły?

– Niedługo – odpowiedział Makola. – Może dziś wieczór. Niech mi pan to zostawi i siedzi w domu, proszę pana. I może by pan dał naszym ludziom beczkę wina palmowego, żeby sobie urządzili wieczorem tańce. Żeby się mogli trochę zabawić. Mamy pełno wina palmowego, już trochę skwaśniało.

Kayerts się zgodził, a Makola własnoręcznie przeniósł wielkie tykwy pod drzwi swojej chaty. Stały tam do wieczora, a pani Makolowa zajrzała do każdej z nich. Potem, o zachodzie, dostali je robotnicy. Kiedy Kayerts i Carlier kładli się spać, przed chatami płonęło wielkie ognisko. Słychać było krzyki i bębnienie. Paru ludzi z wioski Gobili dołączyło do pracowników stacji, zabawa trwała w najlepsze.

W środku nocy, zbudziwszy się nagle, Carlier usłyszał, że ktoś krzyczy, potem padł strzał. Tylko jeden. Carlier wybiegł z domu i na werandzie wpadł na Kayertsa. Obaj się przerazili. Kiedy szli przez podwórze, by wezwać Makolę, dostrzegli, że w mroku nocy poruszają się cienie. Jeden z nich zawołał:

– Nie strzelać! To ja, Price.

I zaraz Makola pojawił się tuż przy nich.

– Proszę wracać, proszę wracać – powiedział zdecydowanie. – Wszyst­ko panowie popsują.

– Wokół są obcy ludzie – powiedział Carlier.

– Nic nie szkodzi. Ja wiem, ja wiem – odpowiedział Makola. I dodał szeptem: – W porządku. Będzie kość słoniowa. Nie trzeba nic mówić. Ja znam się na robocie.

Obaj biali niechętnie wrócili do budynku, ale już nie zasnęli. Słyszeli kroki, szepty, jęki. Wydawało się, że ludzie przychodzą, rzucają na ziemię ciężkie przedmioty, długo się sprzeczają, aż w końcu odchodzą. Kayerts i Carlier leżeli na swych twardych pryczach i myśleli: „Ten Makola to jest jednak niezastąpiony”. Rano zaspany Carlier wyszedł na zewnątrz i pociągnął za sznurek od dzwonka. Stacja co rano na jego dźwięk stawała na apel. Tego ranka nikt się nie pojawił. Wyłonił się ziewający Kayerts. Po drugiej stronie podwórza Makola wyszedł z chaty z miseczką mydlin w ręku. Jako cywilizowany Murzyn był bardzo czysty. Zgrabnie chlusnął mydlinami na paskudnego żółtego kundla, którego trzymał, a następnie zwracając się ku domowi agentów, zawołał z oddali:

– Wszyscy ludzie przepadli w nocy!

Obaj usłyszeli go doskonale, ale z zaskoczenia wrzasnęli jednocześnie:

– Co?!

Potem spojrzeli na siebie nawzajem.

– No to jesteśmy ugotowani – mruknął Carlier.

– Niewiarygodne – wymamrotał Kayerts.

– Idę zobaczyć do chat – rzekł Carlier, ruszając. Kiedy Makola podszedł, zastał samego Kayertsa.

– Nie mogę w to uwierzyć – powiedział Kayerts płaczliwie. – Dbaliśmy o nich jakby byli naszymi dziećmi.

– Poszli z tymi ludźmi z wybrzeża – rzekł Makola po chwili wahania.

– Co mnie obchodzi, z kim poszli, niewdzięczne bydło! – wykrzyknął Kayerts. A potem z nagłą podejrzliwością, ostro spoglądając na Makolę, zapytał: – Wiesz coś o tym?

Makola wzruszył ramionami i spojrzał na ziemię.

– Czy ja coś wiem? Ja tylko myślę. Chce pan zobaczyć kość słoniową, którą tu mam? Piękne sztuki. Jeszcze pan takich nie widział.

I ruszył ku magazynowi. Kayerts mechanicznie poszedł za nim, rozmyślając o tej niesamowitej dezercji swoich ludzi. Na ziemi przed wejściem do fetysza leżało sześć wspaniałych kłów.

– Co za nie dałeś? – zapytał Kayerts, kiedy już przyjrzał się im z zadowoleniem.

– Transakcja niestandardowa – powiedział Makola. – Przynieśli kły i dali je mi. Powiedziałem, żeby sobie wzięli ze stacji to, czego najbardziej chcą. Piękne sztuki. Żadna stacja takich nie ma. Ci kupcy potrzebowali tragarzy, a nasi ludzie tu byli na nic. Nie ma handlu, nie ma śladu w księgach, wszystko w porządku.

Kayerts niemal eksplodował z oburzenia.

– Co!? – wrzasnął. – To znaczy, że sprzedałeś naszych ludzi za te kły?

Makola stał niewzruszony i spokojny.

– Ja… ja… ja… – jąkał się Kayerts. – Ty diable! – wykrzyknął.

– Zrobiłem to, co było najlepsze dla kompanii – powiedział niezmieszany Makola. – Czemu pan tyle krzyczy? Niech pan popatrzy na te kły.

– Zwalniam cię! Doniosę na ciebie, nie spojrzę nawet na tę kość. Zabraniam ci jej dotykać. Rozkazuję ci wrzucić ją do rzeki. Ty… ty…

– Pan bardzo czerwony, panie Kayerts. Jak się pan denerwuje na słońcu, to dostanie pan febry i umrze; jak pierwszy szef – oświadczył Makola sugestywnym tonem.

Stali teraz bez ruchu, świdrując się wzrokiem, jakby z wysiłkiem wypatrywali czegoś w oddali. Kayerts zadrżał. Makola nie miał na myśli niczego więcej niż to, co powiedział, ale w uszach Kayertsa jego słowa zabrzmiały jak zły omen. Odwrócił się gwałtownie i poszedł do domu. Makola oddalił się na łono swej rodziny; a kły, pozostawione na ziemi przed magazynem, w blasku słońca wyglądały na bardzo wielkie i bardzo cenne.

Carlier wrócił na werandę.

– Wszyscy przepadli, co? – zduszonym głosem zapytał Kayerts z odległego kąta salonu. – Nikogo nie znalazłeś?

– Owszem – odrzekł Carlier. – Znalazłem jednego z ludzi Gobila, leży nieżywy przed chatami, przestrzelony na wylot. Słyszeliśmy wczoraj ten wystrzał.

Kayerts wyszedł natychmiast. Zastał swojego towarzysza wpatrzonego ponuro w stos kości słoniowej ułożonej obok magazynu po drugiej stronie podwórza. Przez chwilę obaj siedzieli w ciszy. Wreszcie Kayerts streścił rozmowę z Makolą. Carlier się nie odezwał. W południe prawie nic nie zjedli. Przez cały dzień nie zamienili właściwie ani słowa. Wydawało się, że nad stacją zalega wielka, ciężka cisza, która zakleiła im usta. Makola nie otworzył magazynu; przez cały dzień bawił się z dziećmi. Rozciągnął się na macie przed chatą, a maluchy siedziały mu na brzuchu i łaziły po nim. Był to wzruszający widok. Pani Makolowa jak zwykle przez cały dzień zajęta była gotowaniem. Wieczorem biali zjedli już nieco więcej. Po kolacji Carlier, ćmiąc fajeczkę, podszedł do magazynu; długo stał przy kłach, dotknął jednego czy drugiego stopą, nawet spróbował dźwignąć któryś za cieńszy koniec. Wrócił do szefa, który nie ruszył się z werandy, rzucił się na drugie krzesło i powiedział:

– Już rozumiem! Pojmali ich, kiedy ci spali spojeni tym winem palmowym, któreś dał Makoli dla nich. Sprawa była ukartowana! Kapujesz? Najgorsze, że byli tam ludzie Gobili i też zostali uprowadzeni, nie ma co gadać. Najmniej pijany się przebudził i za swoją trzeźwość został zastrzelony. Zabawny kraj. Co masz zamiar teraz zrobić?

– Nie wolno nam ich tknąć, to jasne – odpowiedział Kayerts.

– Jasne, że nie – zgodził się Carlier.

– Niewolnictwo to straszna rzecz – wyjąkał niepewnie Kayerts.

– Przerażająca. Całe to cierpienie – mruknął Carlier z przekonaniem.

Wierzyli w to, co mówią. Wszyscy odnoszą się z najwyższym poważaniem do pewnych dźwięków wydawanych przez nas lub bliźnich. O uczuciach jednak ludzie nie wiedzą nic. Mówimy z oburzeniem lub z entuzjazmem; mówimy o ucisku, okrucieństwie, zbrodni, oddaniu, poświęceniu siebie, cnocie, ale nie mamy pojęcia, co tak naprawdę kryje się za tymi słowami. Nikt nie wie, co znaczy cierpienie lub poświęcenie – być może z wyjątkiem ofiar tajemniczego celu, któremu służą te iluzje.

Następnego dnia ujrzeli, jak Makola pracowicie ustawia na podwórzu wielką wagę do kości słoniowej. Po jakimś czasie Carlier zapytał:

– Co ten brudny łajdak kombinuje? – I niespiesznie wyszedł na podwórze. Kayerts udał się za nim. Stanęli nieopodal i przyglądali się. Makola nie zwracał na nich uwagi. Kiedy waga została wytarowana, usiłował dźwignąć jeden z kłów na szalę. Był za ciężki. Makola w milczeniu bezradnie spojrzał na nich i przez jakąś minutę stali wokoło wagi nieporuszeni, niemi, niby trzy posągi. Aż nagle Carlier rzekł:

– Makola, chwyć no od drugiej strony, ty bydlę, ty. – I razem unieśli kieł. Kayerts zadygotał na całym ciele. Wymamrotał:

– Naprawdę! Nie! Naprawdę! – I włożywszy rękę do kieszeni, namacał świstek papieru i ogryzek ołówka. Odwrócił się od nich, jakby miał zamiar zrobi coś strasznie przebiegłego, i po kryjomu notował wagę kolejnych kłów, którą Carlier przesadnie głośno wykrzykiwał. Kiedy skończyli, Makola szepnął do siebie:

– Słońce strasznie mocne tutaj, nad tymi kłami.

Carlier niedbałym tonem odezwał się do Kayertsa:

– Tego, szefie… Ja mogę mu właściwie pomóc przenieść to do magazynu.

Kiedy wracali do domu, Kayerts zauważył z westchnieniem:

– Trzeba to było zrobić.

A Carlier dodał:

– To obrzydliwe, ale skoro ci ludzie należeli do kompanii, to i kość należy do kompanii. Musimy mieć na nią baczenie.

– Ja oczywiście zaraportuję dyrektorowi – powiedział Kayerts.

– Oczywiście. Niech on decyduje – zgodził się Carlier.

W południe zjedli solidny posiłek. Kayerts od czasu do czasu wzdychał. Za każdym razem, gdy wypowiadali imię Makoli, opatrywali je obelżywym epitetem. To przynosiło ulgę ich sumieniom. Makola dał sobie pół dnia urlopu i kąpał się z dziećmi w rzece. Nikt z wioski Gobili nie zbliżał się tego dnia do stacji. Nikt nie przyszedł także nazajutrz ani następnego dnia, ani przez cały tydzień. Sądząc po braku jakich­kolwiek dźwięków czy znaków życia, wszyscy ludzie Gobili mogli zostać zabici i pogrzebani. Tymczasem po prostu odbywali żałobę po utracie swoich bliskich, przepadłych z powodu czarów białych, które sprowadziły do ich kraju tych złych ludzi. Źli ludzie odeszli, pozostał strach. Strach zawsze pozostaje. Człowiek może zniszczyć w sobie wszystko: miłość, nienawiść i wiarę, nawet zwątpienie; tak długo jednak, jak trwa przy życiu, nie zwalczy strachu: strachu subtelnego, niezniszczalnego, strasznego, który przenika jego istotę, barwi jego myśli, tkwi w sercu, przygląda się, jak na usta wypełza ostatnie tchnienie. Ze strachu łagodny stary Gobila składał kolejne ofiary z ludzi złym duchom, które opętały jego białych przyjaciół. Ciężko mu było na sercu. Niektórzy wojownicy mówili o paleniu i zabijaniu, ale ostrożny stary dzikus odmawiał ich od tego. Kto tam wie, jaką biedę mogą sprowadzić te tajemnicze istoty, kiedy się je rozzłości? Trzeba je zostawić w spokoju. Może z czasem znikną w ziemi, tak jak to było z tym poprzednim? Ludzie mają się od nich trzymać z dala i mieć nadzieję na lepsze czasy.

Kayerts i Carlier jednak nie zniknęli, zostali na powierzchni tej ziemi, która, jakoś tak im się wydawało, zrobiła się większa i pusta. Ale to nie absolutna i głucha samotność stacji robiła na nich takie wrażenie, lecz jakieś niewysłowione poczucie, że zniknęło coś wewnątrz nich, coś, co ich zabezpieczało, co broniło dzikości dostępu do ich serc. Obrazy domu, wspomnienia ludzi takich jak oni, ludzi, którzy myśleli i czuli tak samo jak oni sami niegdyś, odeszły w dal, zamazane blaskiem słońca bez chmur. A z głębi potężnego milczenia otaczającej ich dziczy przybliżyły się do nich, tak czuli, beznadzieja i dzikość, aby się im przyglądać, aby ich otoczyć niepokojem nieodpartym, znajomym i obrzydliwym.

Dnie przeszły w tygodnie, tygodnie w miesiące. Ludzie Gobili tak jak dawniej bębnili i wykrzykiwali o każdym nowiu, ale od stacji trzymali się z daleka. Makola i Carlier wsiedli raz do łodzi, żeby nawiązać kontakty, ale zostali przywitani deszczem strzał i w obawie o życie musieli czym prędzej zawracać. Ta ich próba spowodowała, że okolicę w dół i w górę rzeki na parę dobrych dni ogarnął niepokój. Parowiec się opóźniał. Na początku mówili o tym zawadiacko, potem z niepokojem, w końcu – ponuro. Sytuacja robiła się poważna. Kończyły się zapasy. Carlier zarzucał wędki, ale woda w rzece była niska, a ryby trzymały się nurtu. Nie odważyli się oddalić ze stacji na polowanie. Poza tym w nieprzebytym lesie nie było zwierzyny. Raz Carlier zastrzelił w rzece hipopotama. Ale nie mieli łodzi, żeby go zabezpieczyć, więc zwierz opadł na dno. Kiedy wypłynął, poszedł z nurtem i wyłowili go ludzie Gobili. Z tej okazji ogłosili święto narodowe, a Carlier dostał ataku szału i wygadywał o konieczności wybicia wszystkich Murzynów, jeśli w tym kraju ma się w ogóle dać żyć. Kayerts snuł się w ciszy, godzinami wpatrywał w zdjęcie swojej Melie. Przedstawiało małą dziewczynkę o długich utlenionych lokach i dość kwaśnej mince. Kayerts miał bardzo spuchnięte nogi, ledwie chodził. Carlier, osłabiony przez febrę, nie był już w stanie kroczyć dumnie, tylko dreptał w kółko, jakby wciąż mówił „niech to wszyscy diabli!”, co przystoi człowiekowi, który pamięta klęskę swego regimentu. Zrobił się szorstki, sarkastyczny i chętnie wygłaszał impertynencje, nazywając to „byciem szczerym”. Już dawno obliczyli sobie procenty od transakcji, włączając w nie ostatnią, zawartą „przez tego podłego Makolę”. Doszli też do wniosku, że nic o niej nie wspomną. Kayerts z początku się wahał – bał się dyrektora.

– On widział gorsze rzeczy, które ludzie robią po cichu – utrzymywał Carlier z gorzkim śmiechem. – Uwierz: nie będzie ci wdzięczny, jeśli to wypaplesz. Nie jest lepszy od ciebie ani ode mnie. Kto by miał cokolwiek powiedzieć, jeśli my utrzymamy język za zębami? Tu nie ma nikogo.

W tym tkwił problem! Nie było nikogo, a oni, pozostawieni sam na sam ze swoją słabością, z dnia na dzień coraz bardziej zamieniali się w parę wspólników, a nie oddanych sobie przyjaciół. Od ośmiu miesięcy nie mieli żadnych wieści z domu. Co wieczór mówili sobie: „Jutro zobaczymy parowiec”. Tymczasem jeden z parowców kompanii się rozbił, a dyrektor był zajęty na drugim, bo zmieniał obsadę odleg­łych, a ważnych stacji na głównej rzece. Stwierdził, że nieważna stacja i nieważni ludzie mogą jeszcze poczekać. Kayerts i Carlier żyli wtedy ryżem gotowanym bez soli, przeklinając kompanię, Afrykę i dzień swoich narodzin. Trzeba pożyć na takim wikcie, żeby się przekonać, jak potwornym wysiłkiem może się stać konieczność przełknięcia kęsa strawy. W stacji poza ryżem i kawą nie było dosłownie niczego; kawę pili bez cukru. Ostatnich piętnaście bryłek wraz z połową butelki koniaku Kayerts uroczyście zamknął w swojej skrzynce – „na wypadek choroby”, jak wyjaśnił. Carlier zgodził się z tym:

– Kiedy człowiek choruje – powiedział – każda taka drobna rzecz pomaga.

Czekali. Podwórze zaczęło porastać bujną trawą. Dzwonek już się teraz nie odzywał. Dnie mijały – cicho, nieznośnie, powoli. Kiedy coś mówili – warczeli na siebie; ich milczenie było gorzkie, jakby podbite goryczą myśli.

Jednego dnia, po obiedzie złożonym z gotowanego ryżu, Carlier odstawił nietkniętą filiżankę i powiedział:

– Niech to diabli! Napijmy się raz porządnej kawy. Przynieś no ten cukier, Kayerts!

– Dla chorych – mruknął Kayerts, nie podnosząc wzroku.

– Dla chorych! – przedrzeźnił go Carlier. – Phi!… Dobra. Jestem chory!

– Nie bardziej niż ja, a ja wytrzymuję bez – odpowiedział Kayerts spokojnie.

– Ejże! Dawaj no ten cukier, ty stary skąpy handlarzu niewolników!

Kayerts gwałtownie podniósł głowę. Carlier uśmiechał się z wyraźnym szyderstwem. A Kayertsowi nagle wydało się, że jeszcze nigdy nie widział tego człowieka na oczy. Kto to jest? Nic o nim nie wie. Do czego jest zdolny? Wstrząsnęła nim niespodzianie gwałtowna emocja, jak w obliczu czegoś niewyobrażalnego, niebezpiecznego i ostatecznego. Ale zdołał powiedzieć spokojnie:

– To jest żart w bardzo złym stylu. Nie powtarzaj go.

– Żart! – rzekł Carlier, gwałtownie rzucając się w przód na krześ­le. – Jestem głodny, jestem chory, nie żartuję! Nienawidzę hipokrytów. A ty jesteś hipokrytą. Jesteś handlarzem niewolników. Ja też jestem handlarzem niewolników. W tym przeklętym kraju nie ma nic, tylko handlarze niewolników. A tak czy siak, dzisiaj będę pił kawę z cukrem!

– Zabraniam ci zwracać się do mnie w ten sposób! – powiedział Kayerts tonem wskazującym na spore zdecydowanie.

– Ty! Ty… co? – wrzasnął Carlier, zrywając się na równe nogi.

Kayerts także wstał.

– Jestem twoim szefem – zaczął, starając się zapanować nad drżeniem głosu.

– Co? – wrzeszczał dalej Carlier. – Kto jest szefem? Tu nie ma szefa. To nie ma nic, nic, tylko ty i ja. Idę po cukier, ty brzuchaty ośle.

– Uważaj na słowa. Wynoś się z tego pokoju! – wykrzyknął Kayerts. – Zwalniam cię, ty łajdaku!

Carlier zamachnął się stołkiem. Nagle niebezpiecznie spoważniał.

– Ty kluchowaty nikczemny cywilu! Masz za swoje! – zawył.

Kayerts rzucił się pod stół, a stołek trafił w wewnętrzną trzcinową ścianę pomieszczenia. Gdy Carlier starał się wywrócić stół, Kayerts wykonał na ślepo desperacki ruch, rzucił się głową naprzód, niczym świnia zapędzona w róg, i przewracając przyjaciela, przez werandę pędem wpadł do swojego pokoju. Zaryglował drzwi, chwycił rewolwer i stał tak, dysząc. Po niespełna minucie Carlier już kopał dziko w drzwi, wyjąc:

– Jeśli nie wyniesiesz cukru, zastrzelę cię na miejscu, jak psa. No już: raz – dwa – trzy. Nie? No to zaraz ci pokażę, kto tu rządzi.

Kayerts pomyślał, że drzwi zaraz ustąpią, więc wygramolił się z pokoju przez kwadratowy otwór służący za okno. Dzieliła ich teraz cała szerokość domu. Ale ten drugi najwyraźniej nie miał dość siły, by wyważyć drzwi, i Kayerts usłyszał, że okrąża dom biegiem. Wtedy sam także zaczął pracowicie biec na swoich spuchniętych nogach. Biegł najszybciej, jak mógł, ściskając rewolwer i wciąż nie pojmując, co się właściwie z nim dzieje. Widział kolejno dom Makoli, magazyn, rzekę, wąwóz i niskie zarośla; a potem, kiedy ponownie okrążał dom, zobaczył to wszystko raz jeszcze. A potem jeszcze raz mu to wszystko mignęło. Rano nie był w stanie zrobić kroku bez jęknięcia. A teraz biegł. I to na tyle szybko, by utrzymać się poza zasięgiem wzroku tego drugiego.

Kiedy – słaby i zrozpaczony – pomyślał sobie: „Nie zrobię już kolejnego okrążenia, bo umrę”, usłyszał, że ten drugi potyka się i zatrzymuje. Stanął także. Miał dla siebie tył domu, a Carlier jego przód, tak jak przedtem. Usłyszał, że tamten siada ciężko na krześle i przeklina, a wtedy nagle nogi się pod nim ugięły i ześliznął się do pozycji siedzącej, z plecami opartymi o ścianę. Usta miał suche jak popiół, twarz mokrą od potu – i łez. O co tu chodzi? Pomyślał, że to musi być jakieś koszmarne złudzenie; pomyślał, że śni; pomyślał, że chyba wariuje! Po chwili odzys­kał zmysły. O co oni się pokłócili? O cukier! Co za absurd! Da mu go, przecież go nie potrzebuje. I z nagłym poczuciem bezpieczeństwa zaczął się gramolić na nogi. Ale zanim jeszcze całkiem się podniósł, naszła go zdroworozsądkowa myśl, która z powrotem zepchnęła go w rozpacz. Pomyślał: „Jeśli teraz ustąpię temu prymitywnemu żołnierzowi, to jutro zrobi takie samo piekło – i pojutrze – i codziennie – będzie zgłaszał kolejne pretensje, znęcał się nade mną, torturował mnie, zrobi sobie ze mnie niewolnika – i będę zgubiony! Zgubiony! Parowca możemy nie zobaczyć jeszcze przez wiele dni. Może go wcale nie zobaczymy”. Trząsł się tak, że musiał znowu usiąść na ziemi. Dygotał rozpaczliwie. Czuł, że nie wytrzyma, że się już nie zdoła poruszyć. Kompletnie rozstroiło go nagłe wrażenie, że sytuacja jest bez wyjścia – że śmierć i życie w jednej chwili stały się równie trudne i straszne.

W pewnej chwili usłyszał, że ten drugi szurnął krzesłem do tyłu; skoczył na równe nogi bez najmniejszego problemu. Nasłuchiwał, czuł niepewność. Musi znów biec! W prawo czy w lewo? Usłyszał kroki. Rzucił się w lewo, ściskając rewolwer i w tej samej chwili, tak mu się zdawało, gwałtownie wpadli na siebie. Obaj krzyknęli zaskoczeni. ­Nastąpił między nimi gwałtowny wybuch; ryk czerwonego ognia, gęsty dym, a Kayerts, oślepiony i ogłuszony, rzucił się w tył, myśląc: „Trafił mnie – już po wszystkim”. Spodziewał się, że tamten zaraz się pojawi, by zatriumfować nad jego agonią. Chwycił się wspornika dachu: „Po wszystkim”. Wtedy po drugiej stronie domu usłyszał łomot, jakby ktoś poleciał głową do przodu, wywracając krzesło – a potem cisza. Nic więcej. Nie umarł. Tyle że miał poczucie, jakby mocno wykręcił bark i stracił rewolwer. Był rozbrojony, bezbronny! Czekał na swój los. Ten drugi nie wydawał żadnych dźwięków. To podstęp. Teraz się za nim skrada. Którą stroną? Może w tej właśnie minucie do niego celuje?

Po paru chwilach tej agonii przerażenia i absurdu postanowił, że stawi czoła swemu losowi. Przygotowany był na każdą kapitulację. Wyszedł za róg, jedną ręką przytrzymując się ściany, zrobił kilka kroków i niemal zemdlał. Za następnym rogiem na podłodze zobaczył parę skierowanych ku górze stóp. Parę nagich białych stóp w czerwonych kapciach. Poczuł śmiertelne mdłości i przez dobrą chwilę stał w głębokich ciemnościach. Potem pojawił się przed nim Makola i powiedział cicho:

– Niech pan idzie, panie Kayerts. On nie żyje.

Kayerts wybuchł płaczem wdzięczności, głośno zaszlochał. Po jakimś czasie stwierdził, że siedzi na krześle i patrzy na płasko rozciągniętego na podłodze Carliera. Makola klęczał nad ciałem.

– Czy to pana rewolwer? – zapytał, podnosząc się.

– Tak – odpowiedział Kayerts i dodał bardzo szybko: – On za mną biegł, chciał mnie zabić, sam widziałeś!

– Tak, widziałem – rzekł Makola. – Jest tylko jeden rewolwer. Gdzie drugi?

– Nie wiem – szepnął Kayerts nagle straszliwie osłabłym głosem.

– Pójdę i poszukam – odrzekł ten drugi szeptem. Zrobił rundkę wokoło werandy, Kayerts tymczasem siedział bez ruchu, wpatrując się w ciało. Makola wrócił z niczym, stanął zadumany, po czym cicho wszedł do pokoju nieboszczyka i zaraz wyszedł, w dłoni trzymał rewolwer, wyciągnął go ku Kayertsowi. Kayerts zamknął oczy. Wszystko wirowało. Życie okazywało się straszniejsze i trudniejsze niż śmierć. Zabił bezbronnego człowieka.

Podumawszy chwilę, Makola wskazał na nieboszczyka, leżącego przed nimi z przestrzelonym prawym okiem, i powiedział cicho:

– On umarł na febrę.

Kayerts spojrzał na niego kamiennym wzrokiem.

– Tak – powtórzył Makola z namysłem, przekraczając trupa. – Myślę, że umarł na febrę. Pochowamy go jutro.

I wolnym krokiem odszedł do oczekującej go żony, pozostawiając obu białych sam na sam na werandzie.

Zapadła noc, a Kayerts nieporuszony siedział dalej na krześle. Siedział cicho, jakby wziął dawkę opium. Gwałtowne uczucia, z jakimi przyszło mu się zmierzyć, wprowadziły go w stan spokojnego wycieńczenia. W trakcie jednego krótkiego popołudnia zszedł na dno przerażenia i rozpaczy, teraz znajdował ukojenie w przeświadczeniu, że życie nie ma już przed nim żadnych tajemnic, nie ma ich też śmierć. Siedział nad trupem i rozmyślał; rozmyślał bardzo czynnie, przemyśliwał całkiem nowe myśli. Wyglądało na to, że się od siebie zupełnie wyzwolił. Dawne myśli, przekonania, upodobania i niechęci, to, co szanował, i to, czym gardził, wszystko ukazało mu się wreszcie w prawdziwym świetle. Jako godne pogardy i dziecinne, fałszywe i śmieszne. Siedząc nad ciałem człowieka, którego właśnie zabił, upajał się swą nową mądrością. Spierał się sam ze sobą o wszelkie sprawy pod słońcem z błędną jasnością, jaką obserwuje się u niektórych wariatów. Nawiasem mówiąc, zauważył, że nieboszczyk i tak był obrzydliwym typkiem; że codziennie giną tysiące ludzi; a może nawet setki tysięcy – kto to wie? – i że przy takich liczbach ta jedna śmierć przecież nie robi żadnej różnicy; nie ma żadnego znaczenia, w każdym razie dla istoty myślącej. A on, Kayerts, był istotą myślącą. Przez całe życie, aż do tej chwili, wierzył w taką masę bzdur, podobnie jak reszta ludzkości – która składa się z głupców – ale teraz już myśli! Teraz wie! Teraz czuje spokój, ma dostęp do najwyższej mądrości! Potem starał się wyobrazić sobie siebie nieżywego, podczas gdy Carlier siedzi na krześle i mu się przygląda. Próba ta zakończyła się tak niespodziewanym sukcesem, że po paru chwilach wcale nie był pewien, który z nich umarł, a który żyje. To niezwykłe osiągnięcie wyobraźni zdumiało go jednak, a podjęty na czas wysiłek umysłowy w ostatniej chwili uchronił go przed wcieleniem się w Carliera. Serce zaczęło mu walić i poczuł falę gorąca, jak w chwili niebezpieczeństwa. Carlier! Co za diabelska sprawka! Aby uspokoić swe skołatane teraz – i nie dziwota! – nerwy, próbował coś zagwizdać. Potem nagle zasnął, albo zdawało mu się, że śpi; w każdym razie była mgła i ktoś gwizdał we mgle.

Wstał. Nadszedł dzień i na ziemię zszedł gęsty opar: wciskający się wszędzie, otulający wszystko i cichy; poranna mgła tropikalnych ziem; mgła, która oblepia i zabija; mgła biała i śmiertelna, niepokalana i trująca. Wstał, zobaczył ciało i z płaczem złapał się gwałtownie za głowę, jak człowiek, który budzi się z transu i spostrzega, że został zamurowany w grobowcu.

– Ratunku… mój Boże!

Wrzask, nieludzki, wibrujący i nagły, jak ostra strzała przebił biały całun tej krainy smutku. Potem nastąpiły trzy krótkie, niecierpliwe kwiknięcia, a potem, przez jakiś czas, w straszliwej ciszy przewalały się niczym niezakłócone tumany mgły. Wtedy w powietrze wzbiły się kolejne krzyki, ostre i tnące, jak nawoływania jakiegoś rozdrażnionego, bezlitosnego stworzenia. To postęp wołał do Kayertsa z rzeki. Postęp, cywilizacja i wszystkie cnoty. Społeczeństwo wołało swego wybitnego syna, by podszedł, by uzyskał opiekę i naukę, by został osądzony i potępiony; wzywało go, by powrócił do tej kupy śmieci, którą opuścił, aby sprawiedliwości stało się zadość.

Kayerts usłyszał i pojął. Skuśtykał z werandy, zostawiając tego drugiego całkiem samego – po raz pierwszy, odkąd obaj zostali tu razem rzuceni. Wymacywał sobie drogę we mgle, w swej głupocie wzywając niewidoczne niebiosa, by cofnęły to, co uczynił. Makola mignął mu w tumanie i biegnąc, krzyknął:

– Parowiec! Parowiec! Nic nie widzą. Gwiżdżą na stację. Lecę dzwonić. Niech pan idzie na pomoc, proszę pana. Ja dzwonię.

Zniknął. Kayerts stał bez ruchu. Spojrzał w górę. Nad głową kłębiła mu się mgła. Popatrzył wkoło jak ktoś, kto się zgubił; i dojrzał ciemną smugę, plamę w kształcie krzyża na tle ruchliwej czystości mgły. Kiedy zaczął kuśtykać w tamtą stronę, rozległ się gwałtowny dźwięk dzwonka stacji w odpowiedzi na niecierpliwe hałasy z parowca.

Dyrektor wykonawczy Wielkiej Kompanii Cywilizacyjnej (wiemy bowiem, że cywilizacja idzie w ślad za handlem) pierwszy wyszedł na ląd i bardzo nieroztropnie stracił z oczu parowiec. Mgła nad samą rzeką była niesłychanie gęsta; wyżej, w stacji, rozlegał się bezustannie i bezczelnie dźwięk dzwonka.

Dyrektor głośno krzyknął w stronę parowca:

– Nie ma nikogo na pomoście, coś chyba jest nie w porządku, chociaż dzwonią. Lepiej też chodźcie!

I z wysiłkiem zaczął się wspinać po stromym brzegu. Kapitan i mechanik ruszyli za nim. Gdy brnęli pod górę, mgła się nieco rozrzedziła, widzieli więc dyrektora ładny kawałek przed sobą. Nagle dostrzegli, jak rzuca się naprzód, krzycząc do nich przez ramię:

– Lećcie! Lećcie do budynku! Znalazłem jednego! Szybko, szukajcie drugiego!

Znalazł jednego! I nawet on, człowiek, który miał za sobą niejedno zdumiewające doświadczenie, poczuł się dość zakłopotany tym znaleziskiem. Stał i grzebał po kieszeniach (za nożem), patrząc w twarz Kayertsa, który na skórzanym pasku zwisał z krzyża. Najwyraźniej wspiął się na wysoki i wąski grób, obwiązał końcem paska ramię krzyża i odbił się od grobu. Palce u nóg miał dosłownie parę cali nad gruntem; ramiona zwisały mu sztywno; wydawało się, że stoi wyprężony na baczność, choć jeden czerwony policzek oparł swawolnie o ramię. Do tego z lekceważeniem wywalił na dyrektora spuchnięty język.

Laguna

Biały, wsparty łokciami o dach rufówki, odezwał się do sternika:

– Zatrzymamy się na noc na polanie u Arsata. Już późno.

Malaj mruknął tylko i dalej w skupieniu obserwował rzekę. Biały oparł podbródek na skrzyżowanych rękach i wpatrywał się w kilwater. Na końcu prostej alei wyciętej w lesie przez intensywny blask rzeki pojawiło się słońce, bezchmurne i oślepiające, zawieszone nisko nad wodą, która lśniła gładko niczym metalowa wstęga. Lasy, ponure i nieme, stały w bezruchu i ciszy po obu stronach szerokiego nurtu. U stóp wielkich, wyniosłych drzew z przybrzeżnego błota wyrastały bezkore palmy nipa, niczym kępy olbrzymich, ciężkich liści, zwisających nieruchomo nad kłębami burych wirów. W znieruchomiałym powietrzu każde drzewo, każdy liść, każda gałąź, każda łodyga pnączy i każdy płatek maleńkich kwiatów wyglądały jak zaklęte, unieruchomione w formie doskonałej i ostatecznej. Na rzece nie poruszało się nic, tylko osiem wioseł, które wznosiły się rytmicznie i zanurzały równomiernie jednym pluśnięciem, podczas gdy sternik przesuwał się w prawo lub w lewo, czasami wykonując nagły ruch wiosłem, którego pióro zataczało nad jego głową połyskliwe półkole. Skłębiona woda pieniła się z bezładnym poszumem. A łódź białego człowieka, sunąc pod prąd w tym krótkotrwałym zamieszaniu, przez nią samą wzbudzonym, wchodziła w bramy świata, z którego na zawsze znikło nawet wspomnienie wszelkiego ruchu.

Biały, odwracając się tyłem do zachodzącego słońca, spojrzał na pusty, szeroki przestwór morza. Przez trzy ostatnie mile swego biegu ta meandrująca, niezdecydowana rzeka, jakby ulegając pokusie wolności otwartego horyzontu, płynie wprost do morza, wprost na wschód – na wschód, gdzie skrywa się zarówno światło, jak i ciemność. Przed dziobem łodzi pokrzykiwał jakiś ptak, zgrzytliwie i słabo, dźwięk niósł się po gładkiej wodzie i gubił, zanim w cichym bezdechu tego świata docierał na drugi brzeg.

Sternik zanurzył pióro wiosła w wodzie i pochylając całe ciało do przodu, trzymał rękojeść mocno wyciągniętymi, sztywnymi rękami. Woda zagulgotała głośno i nagle cały długi odcinek rzeki jakby zawirował wokół własnej osi. Las obrócił się półkoliście, a skośne promienie zachodzącego słońca położyły się na burcie łodzi ognistym blaskiem, rzucając zniekształcone cienie załogi na pociętą pasmami światła rzekę. Biały odwrócił się, by spojrzeć w przód. Łódź przeszła na kurs pod kątem prostym do nurtu, rzeźbiona głowa smoka na dziobie skierowała się teraz ku prześwitowi w porastających brzeg zaroślach. Łódź prześliznęła się tamtędy, muskając zwisające pędy i zniknęła z rzeki niczym jakieś smukłe, amfibiotyczne stworzenie, porzucające wodę, by udać się na swoje leśne leże.

Wąski strumień był jak rów: kręty, fantastycznie głęboki; pod cienką warstewką czystego, połyskliwego błękitu niebios krył się mrok. Potężne drzewa wyrastały wysoko, niewidzialne zza udrapowanych zasłon pnączy. Gdzieniegdzie tuż przy lśniącej, mrocznej wodzie, pomiędzy koronkami paproci ukazywał się skręcony korzeń wielkiego drzewa, czarny, matowy, zwinięty i nieruchomy, jak zatrzymany w ruchu wąż. Krótkie komendy wioślarzy odbijały się głośnym echem między gęstymi, ciemnymi ścianami roślinności. Spomiędzy drzew, przez splątany labirynt pnączy, spoza fantastycznie wielkich i nieruchomych liści sączyła się ciemność; ciemność tajemnicza i niezwyciężona; wonna i trująca, ciemność nieprzebytych lasów.

Na płyciźnie załoga odpychała łódź od dna tykami. Strumień poszerzył się teraz i otwarł w szeroki łuk stojącej laguny. Las odsunął się od bagnistego brzegu, pozostawiając płaski pas jasnozielonej trzciniastej trawy, jakby ramę dla odbitego w wodzie błękitu nieba. Wysoko przesuwała się kłębiasta różowa chmurka, a pod unoszącymi się na wodzie liśćmi i srebrzystymi kwiatami lotosu przeciągnął delikatną barwą jej obraz. W oddali zaczernił się niewielki dom wsparty na wysokich palach. Dwie wysokie palmy nibong, które jakby wyszły z roztaczającego się w tle lasu, stały obok i pochylały się lekko nad postrzępionym dachem, a pochylenie ich strzelistych liściastych głów wyrażało niby smutną czułość i troskę.

Sternik, wskazując wiosłem, rzekł:

– Arsat jest tam. Widzę jego łódkę przywiązaną do pali.

Ludzie z tykami biegali po burtach, przez ramię spoglądając na cel całodziennej podróży. Woleliby spędzić noc gdzie indziej, nie w tej lagunie, dziwnej z wyglądu i cieszącej się ponurą reputacją. Poza tym nie lubili Arsata, po pierwsze był obcy, a ponadto ktoś, kto remontuje porzucony dom i mieszka w nim, daje do zrozumienia, że nie boi się żyć wśród duchów nawiedzających miejsca opuszczone przez ludzi. Taki człowiek może spojrzeniami lub słowem zaburzyć bieg losu; a jego własne duchy niełatwo dają się zjednać przypadkowym przybyszom, bo chcą na nich wyładować złe zamiary swojego pana. Biali nie przejmują się takimi sprawami, bo w nic nie wierzą i są w zmowie z Ojcem Zła, który prowadzi ich bez szkody przez niewidzialne niebezpieczeństwa tego świata. A na ostrzeżenia ludzi prawych reagują obraźliwą postawą niewiary. Co więc można zrobić?

Tak rozmyślali, całym ciężarem ciała opierając się na długich tykach. Spora łódź szła ku polanie Arsata szybko, bezszelestnie i gładko, aż z nag­łym stukotem rzucanych w pośpiechu tyk i wśród głośnych pomruków: „Chwała Allahowi”, stuknęła delikatnie w pochyłe słupy przed domem.

Ludzie na łodzi unieśli głowy i wołali nieskładnie:

– Arsat! O, Arsat!

Nikt się nie zjawił. Biały zaczął wspinać się po drabinie prowadzącej na bambusowy podest przed wejściem do domu. Juragan rzekł chmurnie:

– Będziemy gotować na sampanie i spać na wodzie.

– Podajcie moje koce i kosz – odpowiedział biały krótko.

Ukląkł na brzegu podestu i odebrał tobołek. Łódź się cofnęła, a biały, podniósłszy się, stanął przed Arsatem, który ukazał się w niskich drzwiach chaty. Był to człowiek młody, silny, o szerokiej piersi i muskularnych ramionach. Ubrany był tylko w sarong. Głowę miał odkrytą. Intensywnie wpatrywał się w białego wielkimi, miękkimi oczyma, ale głos i postawa były zupełnie spokojne, kiedy bez słowa powitania spytał:

– Masz lekarstwo, tuan?

– Nie – odpowiedział gość zdziwiony. – Nie. A co? Czy w domu choroba?

– Wejdź i zobacz – odpowiedział Arsat tym samym spokojnym tonem i odwracając się w miejscu, wszedł z powrotem w niskie drzwi. Biały zostawił tobołek i wszedł za nim.

W mroku pomieszczenia na bambusowym łóżku dostrzegł kobietę, która leżała na wznak pod szerokim prześcieradłem z czerwonego płótna. Leżała bez ruchu, jakby martwa, ale jej wielkie oczy były szeroko otwarte i błyszczały w ciemności, wpatrzone w smukłe belki stropu, nieruchomo i niewidząco. Było jasne, że ma wysoką gorączkę i jest nieprzytomna. Policzki miała lekko zapadłe, wargi delikatnie rozchylone, a na młodej twarzy jawił się złowrogi, niezmienny wyraz – ów pochłonięty sobą, kontemplacyjny wyraz twarzy kogoś, kto ma umrzeć. Mężczyźni stali, spoglądając na nią w milczeniu.

– Jak długo choruje? – zapytał przybyły.

– Nie śpię od pięciu nocy – odpowiedział Malaj niespiesznie. – Najpierw słyszała głosy, które wołały ją z wody, i wyrywała się, gdy ją trzymałem. Ale odkąd wzeszło słońce dzisiejszego dnia, niczego już nie słyszy, nie słyszy mnie. Niczego nie widzi. Nie widzi mnie. Mnie!

Zamilkł na chwilę, po czym zapytał cicho:

– Tuan, czy ona umrze?

– Boję się, że tak – rzekł biały z troską. Poznał Arsata przed wielu laty w odległym kraju, w czasach niespokojnych i niebezpiecznych, kiedy nie gardzi się żadną przyjaźnią. A odkąd jego malajski przyjaciel zamieszkał z obcą kobietą w chacie nad laguną, wiele razy zatrzymywał się tu na noc podczas swych podróży po rzece. Lubił tego człowieka, który wiedział, jak dochować wiary w radzie i jak walczyć bez strachu u boku swego białego towarzysza. Lubił go – może nie aż tak, jak człowiek lubi swojego ulubionego psa – a jednak lubił go na tyle, by pomagać i nie zadawać pytań, by wśród swych własnych zatrudnień pomyśleć czasem o tym samotnym człowieku i o długowłosej kobiecie z zuchwałą twarzą i triumfalnym wzrokiem, którzy mieszkali razem ukryci wśród lasów – samotni i budzący obawę.

Biały wyszedł z chaty w chwili, gdy potężny pożar zachodu poddawał się zwinnym ukradkowym cieniom, które wznosiły się niby nieuchwytny czarny opar nad wierzchołkami drzew, rozciągały po niebie, gasząc szkarłatne światło wędrownych chmur i czerwony blask odchodzącego dnia. W parę chwil wszystkie gwiazdy pojawiły się ponad intensywną czernią lądu, a rozświetlona nagle odbitym światłem laguna wyglądała niczym wielki owal nocnego nieba zrzucony na pozbawioną nadziei otchłań dziczy. Biały zjadł coś ze swojego koszyka, potem zebrał kilka rozrzuconych na podeście gałęzi i rozpalił małe ognisko, nie dla ciepła, ale by dymem odpędzić moskity. Owinięty kocem, wsparł się plecami o trzcinową ścianę domu i siedział tak, paląc w zamyśleniu.

Arsat wyłonił się z chaty i kucnął przy ogniu. Biały człowiek cofnął nieco wyciągnięte nogi.

– Oddycha – rzekł Arsat cicho, uprzedzając spodziewane pytanie. – Oddycha, ale jest rozpalona jakby potężnym ogniem. Nic nie mówi, nic nie słyszy i płonie!

Zamilkł na chwilę, potem pytał cichym, bezbarwnym głosem:

– Tuan… ona umrze?

Biały niepewnie poruszył ramionami i wymamrotał z wahaniem:

– Jeśli taki jej los…

– Nie, tuan – odpowiedział Arsat spokojnie. – Jeśli taki jest mój los. Ja słyszę, widzę, czekam. Pamiętam… Tuan, czy ty pamiętasz dawne czasy? Pamiętasz mojego brata?

– Tak – odpowiedział biały. Malaj podniósł się nagle i wszedł do domu. Ten drugi, wciąż siedząc na zewnątrz, usłyszał jego głos. Arsat mówił:

– Słyszysz mnie? Odezwij się!

Odpowiedzią była zupełna cisza.

– O, Diamelen! – zawołał nagle. Po tym okrzyku rozległo się głębokie westchnienie. Arsat wyszedł na zewnątrz i opadł na swoje miejsce.

Siedzieli przy ogniu w milczeniu. Żaden dźwięk nie dochodził z chaty, żaden dźwięk nie rozlegał się wkoło nich; tylko w oddali, na lagunie, tu i tam dało się słyszeć niosące się wyraźnie po wodzie głosy przewoźników. Ognisko na dziobie sampana błyskało w oddali nikłym czerwonawym blaskiem. Potem zgasło. Głosy zanikły. Ląd i woda spały niewidoczne, nieporuszone i nieme. Zupełnie jakby na świecie nie zostało już nic, tylko niezmienny i daremny blask gwiazd, spływający przez czarną ciszę nocy.

Biały patrzył szeroko otwartymi oczyma wprost przed siebie, w ciemność. Strach i fascynacja, natchnienie i zdumienie śmiercią – bliską, nieuniknioną i niewidoczną, ukoiły niepokój właściwy jego rasie i wzbudziły w nim myśli mgliste, intymne. Zawsze bliskie przeczucie zła, przeczucie, które nurtuje nasze serca, wsączyło się w otaczającą go ciszę – w tę ciszę głęboką i głuchą, która teraz wydała mu się niewiarygodna i niepewna, niczym spokojna a nieprzenikniona maska, kryjąca niepojęte okrucieństwo. Wobec tego chwilowego, lecz potężnego zakłócenia jego bytu ziemia spowita rozgwieżdżonym spokojem stała się cienistą krainą nieludzkiego cierpienia, polem bitewnym zjaw straszliwych i czarownych, majestatycznych i niecnych, walczących w zapale o nasze bezradne serca. Niespokojną i tajemniczą krainą nieugaszonych pragnień i obaw.

Pośród nocy podniósł się płaczliwy pomruk; pomruk zasmucający i zdumiewający, jakby wielka samotność otaczających go lasów próbowała szeptać mu do ucha mądrość swej potężnej i wyniosłej obojętności. W powietrzu wokoło rozlegały się niepewne i niejasne dźwięki, które formowały się z wolna w słowa, aż wreszcie zaczęły do niego docierać postaci cichych i monotonnych zdań. Poruszył się, jak ktoś nagle przebudzony, i lekko zmienił pozycję. Arsat, nieruchomy w cieniu, siedząc pod gwiazdami z pochyloną głową, mówił cichym, sennym głosem:

– …gdzież bowiem możemy złożyć ciężar naszych trosk, jeśli nie w sercu przyjaciela? Człowiek musi mówić o wojnie i o miłości. Ty, tuan, wiesz, czym jest wojna, widziałeś, że w czas niebezpieczeństwa biegłem ku śmierci, tak jak inni biegną ku życiu! Co zapisane, można utracić; zapisać można i kłamstwo, ale to, co widziały oczy, jest prawdą i pozostaje w umyśle!

– Pamiętam – rzekł cicho biały.

Arsat z ponurym spokojem mówił dalej:

– Dlatego opowiem ci o miłości. Opowiem ci to nocą. Opowiem, zanim i noc, i miłość przeminą, a oko świtu spojrzy na mój smutek i mój wstyd; na moją sczerniałą twarz; na moje wypalone serce.

Westchnienie, szybkie i ciche, znaczyło niemal niezauważalną pauzę, a jego słowa zaraz popłynęły dalej, bez poruszenia, bez żadnego gestu.

– Kiedy już minął czas niepokoju i wojny, a ty odszedłeś z naszego kraju, by podążać za swymi pragnieniami, które dla nas, ludzi z wysp, są niepojęte, ja i mój brat znowu, jak to było przed wojną, zaczęliśmy nosić miecze w służbie Władcy. Należymy, jak wiesz, do wysokiego rodu, do rasy panów i bardziej niż inni powołani jesteśmy do tego, by nosić na prawym ramieniu znak władzy. W czasach dostatku Si Dendring okazał nam więc łaskę, tak jak my w czasach smutku okazaliśmy mu wierność naszego męstwa. To był czas pokoju. Czas polowania na jelenie i walk kogutów; czas pogawędek w bezczynności i głupich sporów między mężczyznami, których brzuchy są pełne, a broń rdzewieje. Ale siewca bez strachu patrzył wówczas, jak kiełkuje ryż, a kupcy wyjeżdżali i wracali; znad rzeki pokoju wyprawiali się szczupli, a powracali tłuści. Przywozili też wieści. Przywozili mieszaninę kłamstw i prawdy, tak że nikt nie wiedział, kiedy się cieszyć, a kiedy smucić. Słyszeliśmy od nich i o tobie. Widywali cię tu czy tam. Cieszyłem się z tych wiadomości, bo pamiętałem niespokojne czasy i pamiętałem ciebie, tuan, aż nadszedł czas, kiedy moje oczy nie widziały już nic z przeszłości, ponieważ spojrzały na tę, która teraz umiera tam, w tym domu.

Przerwał, by wykrzyknąć intensywnym szeptem:

– O, mara bahia! O nieszczęście! – I zaraz mówił dalej, nieco głoś­niej: – Nie ma gorszego wroga ani lepszego przyjaciela niż brat, tuan, bo brat zna brata, a w doskonałej wiedzy jest siła na dobre i na złe. Kochałem mojego brata. Poszedłem do niego i mówię, że nie widzę już niczego, tylko tę jedną twarz; nie słyszę niczego, tylko ten jeden głos. On mi na to: „Otwórz swe serce, aby ona dostrzegła to, co się w nim kryje – i czekaj. Cierpliwość jest mądrością. Inchi Midah może umrzeć, a nasz Władca może pozbyć się strachu przed kobietą…”. Czekałem więc… Pamiętasz panią o zakrytej twarzy i strach naszego Władcy przed jej przebiegłością i złością. A jeśli chciała swego sługę, co mogłem zrobić? Lecz karmiłem swe serce szybkimi spojrzeniami i ukradkowymi słowami. W dzień kręciłem się koło dróżki do łaźni, a kiedy słońce zapadało za lasem, skradałem się po obsadzonym jaśminem dziedzińcu dla kobiet. Nie widząc się nawzajem, rozmawialiśmy poprzez woń kwiatów i zasłonę liści, przez źdźbła wysokich traw, które stojąc bez ruchu, zakrywały nam usta; tak wielka była nasza ostrożność, tak delikatny szmer naszej wielkiej tęsknoty. Czas biegł szybko… a między kobietami pojawiły się pogłoski – nasi wrogowie obserwowali nas – mój brat zrobił się ponury, ja zaś zacząłem myśleć o zabijaniu, o straszliwej śmierci… Jesteśmy ludem, który sięga po to, co chce, tak samo jak wy, biali. Są takie chwile, kiedy człowiek musi zapomnieć o lojalności i szacunku. Moc i władza dana jest rządzącym, ale miłość, siła i odwaga dana jest każdemu człowiekowi. Mój brat powiedział: „Zabierzesz ją spośród nich. My dwaj jesteśmy jak jeden człowiek”. A ja mu odpowiedziałem: „Oby to nastąpiło prędko, bo nie czuję słonecznego ciepła, jeśli nie ogrzewa także i jej”. Nasz czas nastąpił, gdy Władca i wszyscy wielcy wybrali się do ujścia rzeki na nocny połów przy pochodniach. Były tam tysiące łodzi, na białym piasku między wodą a lasem dla świty radżów postawiono domki z liści. Dym z kuchennych palenisk był niczym błękitna mgła wieczorna, w której dźwięczało wiele radosnych głosów. Kiedy szykowano łodzie na połów, mój brat przyszedł do mnie i rzekł: „Dziś w nocy”. Sprawdziłem swoją broń, a gdy nadszedł czas, nasza łódź znalazła się w kręgu innych, wiozących pochodnie. Blask rozświetlał wodę, ale poza łodziami rozciągała się ciemność. Kiedy rozległy się okrzyki, a wszyscy z podniecenia popadli w szaleństwo, wymknęliśmy się. Woda pochłonęła nasz ogień i popłynęliśmy z powrotem ku brzegowi, gdzie była ciemność, tyle że tu i tam żarzyły się popioły ognisk. Słyszeliśmy, jak młode niewolnice gwarzą między szopami. Potem znaleźliśmy miejsce zupełnie puste i ciche. Tam czekaliśmy. Przyszła. Przybiegła brzegiem, prędko, nie zostawiając nawet śladów, niczym listek gnany wiatrem ku morzu. Brat rzekł ponuro: „Idź, weź ją. Wnieś ją do łodzi”. Uniosłem ją w objęciach. Dyszała. Jej serce biło tuż przy mojej piersi. Powiedziałem jej: „Zabieram cię od tych ludzi. Przybyłaś na zew mego serca, ale zabieram cię w ramionach do łodzi wbrew woli możnych”. „Tak jest dobrze” – rzekł mój brat. „Jesteśmy ludźmi, którzy sięgają po to, czego chcą, i nie oddadzą, choćby wielu się im sprzeciwiało. Powinniśmy byli ją wziąć w świetle dnia”. Odpowiedziałem: „Zabierajmy się stąd”, odkąd bowiem miałem ją w łodzi, myślałem o licznych zastępach naszego Władcy. „Tak, zabierajmy się stąd” – zgodził się brat. „Jesteśmy wygnańcami, ta łódź jest teraz naszą ojczyzną, a morze naszym schronieniem”. Zwlekał, wciąż jeszcze opierając stopę o brzeg, a ja ponaglałem go, nadal czułem bowiem bicie jej serca przy mej piersi i myślałem, że dwóch ludzi nie zdoła przeciwstawić się setce. Odpłynęliśmy na wiosłach z nurtem rzeki, tuż przy brzegu; a kiedyśmy przepływali obok strumienia, w którym tamci łowili, wielkie krzyki już ustały, ale słychać było wyraźnie poszum głosów, niczym bzyczenie owadów w samo południe. Łodzie, stłoczone w grupki, spławiały się w czerwonym blasku pochodni, pod czarnym pułapem dymu. Mężczyźni, którzy przechwalali się, pochlebiali sobie i szydzili z siebie – mężczyźni, którzy tego ranka byli naszymi przyjaciółmi, tej nocy stali się naszymi wrogami. Szybko spłynęliśmy obok nich. W naszym rodzinnym kraju nie mieliśmy już przyjaciół. Ona siedziała pośrodku łodzi z zakrytą twarzą; cicha tak jak teraz; tak jak teraz niewidząca, a ja nie czułem żalu za tym, co zostawiam za sobą, ponieważ tuż przy sobie słyszałem jej oddech – tak jak słyszę go teraz.