Ołowiany wyrok - Michael Connelly - ebook + audiobook + książka

Ołowiany wyrok ebook i audiobook

Connelly Michael

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Po dwóch latach niepowodzeń i błędnych decyzji Mickey Haller gotowy jest wrócić na salę sądową. Kiedy hollywoodzki prawnik Jerry Vincent zostaje zamordowany, Haller przejmuje największą sprawę w swojej dotychczasowej karierze: obronę Waltera Elliotta, wpływowego producenta filmowego, oskarżonego o zamordowanie swojej żony i jej kochanka. Proces obiecuje wysokie honorarium i popularność w mediach, a wygrana zagwarantuje miejsce w prawniczej elicie. Prowadzący sprawę detektyw Harry Bosch jest przekonany, że zabójcą Vincenta jest jego klient, który teraz na celownik wziął Mickeya Hallera… Sprytna intryga, liczne zwroty akcji, bezbłędne i zaskakujące zakończenie, krystalicznie czysty styl. Jeśli zdążyłeś już zostać fanem Connelly'go, jego dwudziesta książka usatysfakcjonuje Cię jak pochłonięcie pudełka ulubionych czekoladek. A jeśli do tej pory żyłeś pod kloszem i jakimś cudem fenomen Connelly'ego Cię ominął, sięgnij po Ołowiany wyrok– zakochasz się od pierwszej strony. „Deadly Pleasures Mystery Magazine” Mimo że na pierwszy rzut oka są zupełnymi przeciwieństwami – Mickey to romantyczny, uduchowiony łachudra, a Bosch skwaszony i nieugięty samotnik – to są braćmi nie tylko z nazwy. Każdy z nich w niekonwencjonalny sposób używa narzędzi swojego fachu, żeby odnaleźć prawdę w Los Angeles Connelly'ego, gdzie wszyscy, bez wyjątku, kłamią. „Entertainment Weekly” Bestsellerowy Connelly w swojej dwudziestej książce stworzył jedną z najbardziej złożonych fabuł, to świetnie napisany thriller kryminalny. Ołowiany wyrok to spotkanie dwóch indywiduów, Hallera i Boscha, ta wybuchowa mieszanka zachwyci czytelników. „Publishers Weekly”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 514

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 27 min

Lektor: Janusz Zadura

Oceny
4,7 (56 ocen)
41
13
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ulrika

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z lepszych :) a lektor najlepszy!
10
anvik5

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny lektor,
10
mkoston

Nie oderwiesz się od lektury

Gorąco polecam, świetnie sie czyta, akcja toczy sie szybko, wspaniały lektor.
10
ag1ata

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa książka, czekam na kolejne części jako ebook ✊
00
Albi_Na

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




The Brass Verdict

Copyright © 2008 by Hieronymus, Inc.

This edition published by arrangement with Little, Brown and Company,

New York, USA. All rights reserved.

Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2022 for the Polish translation by Łukasz Praski

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Grafika na okładce: Netflix 2022. Used with permission.

Adaptacja okładki: Marcin Słociński / monikaimarcin.com

Zdjęcie autora: © Mark DeLong Photography

Korekta: Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-8230-380-3

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2022

CZĘŚĆ IWalka na przetrzymanie1992

1

Wszyscy kłamią.

Kłamią gliniarze. Kłamią adwokaci. Kłamią świadkowie. Kłamią ofiary.

Proces to turniej kłamstw. I wie o tym każdy na sali rozpraw. Wie o tym sędzia. Wiedzą nawet przysięgli. Wchodzą do gmachu sądu, wiedząc, że będą słuchać kłamstw. Zajmują miejsca na ławie, godząc się na słuchanie kłamstw.

Gdy człowiek siedzi za stołem obrony, cała sztuka polega na tym, żeby uzbroić się w cierpliwość. Czekać. Nie na pierwsze lepsze kłamstwo. Ale na kłamstwo, które będzie można chwycić niczym rozgrzane żelazo i przekuć w ostry miecz. A potem wypruć ostrzem bebechy oskarżenia i wywalić je na podłogę.

Oto moje zadanie – wykuć miecz. Naostrzyć go. Użyć go bez litości i skrupułów. Głosić prawdę w miejscu, gdzie wszyscy kłamią.

2

Kłamstwo, które stało się mieczem do rozprucia oskarżenia, usłyszałem czwartego dnia rozprawy w wydziale 109, w budynku sądów karnych w centrum. Mojemu klientowi, Barnettowi Woodsonowi, postawiono zarzut podwójnego morderstwa, który miał go zaprowadzić do stalowoszarego pomieszczenia w San Quentin, gdzie podają szprycę prosto do nieba.

Woodson, dwudziestosiedmioletni diler narkotyków z Compton, został oskarżony o napad rabunkowy i zabójstwo dwóch studentów college’u z Westwood. Chcieli kupić od niego kokainę. Zamiast sprzedać towar, postanowił zabrać im pieniądze i zastrzelić ich z obrzyna. Tak w każdym razie twierdziło oskarżenie. Zbrodnia nie budziła żadnych wątpliwości, co już stawiało Woodsona w złej sytuacji – zwłaszcza że wydarzyła się zaledwie cztery miesiące po zamieszkach, które wywróciły miasto do góry nogami. Ale na domiar złego sprawca próbował ukryć zbrodnię, wrzucając obciążone ciała do jeziora Hollywood. Po czterech dniach zwłoki wypłynęły na powierzchnię jak jabłka w beczce. Zgniłe jabłka. Wiadomość o ciałach rozkładających się w zbiorniku, który stanowił główne źródło wody pitnej dla miasta, wywołała zbiorowy odruch obrzydzenia wśród mieszkańców. Gdy na podstawie rejestru rozmów telefonicznych namierzono Woodsona, rozsierdzona opinia publiczna uznała, że jego wina jest oczywista. Prokuratura okręgowa niezwłocznie ogłosiła, że będzie się domagać kary śmierci.

Dowody przeciw Woodsonowi nie były jednak wcale tak oczywiste. Oskarżenie opierało się przede wszystkim na poszlakach – billingach wskazujących na jego związki z ofiarami – oraz na zeznaniach świadków, którzy sami byli przestępcami. Wśród nich naczelne miejsce zajmował świadek oskarżenia Ronald Torrance. Twierdził, że Woodson przyznał się przed nim do zabójstwa.

Torrance’a umieszczono na tym samym piętrze centralnego aresztu dla mężczyzn co Woodsona. Obu mężczyzn trzymano w szczególnie strzeżonym skrzydle, które składało się z szesnastu jednoosobowych cel na dwóch poziomach, wychodzących na wspólną salę. W tym czasie wszystkie szesnaście cel w skrzydle zajmowali czarnoskórzy więźniowie, zgodnie z rutynową, choć kontrowersyjną procedurą „segregacji dla bezpieczeństwa”, polegającą na podziale więźniów według rasy i przynależności do gangu, by uniknąć konfliktów i przemocy. Torrance czekał na proces w związku z kradzieżą i czynną napaścią, jakich się dopuścił, plądrując miasto podczas zamieszek. Aresztanci ze strzeżonego piętra od szóstej rano do osiemnastej mieli wstęp do wspólnej sali, gdzie jedli, grali w karty i spędzali razem czas pod czujnym okiem strażników, pilnujących ich z przeszklonych dyżurek na górze. Jak utrzymywał Torrance, przy jednym ze stolików we wspólnej sali mój klient przyznał się przed nim do zabójstwa dwóch chłopaków z Westside.

Oskarżenie wychodziło ze skóry, aby Torrance zaprezentował się wiarygodnie przed ławą przysięgłych, w której skład wchodziło tylko troje czarnoskórych. Został ogolony, pozbawiony warkoczyków i krótko ostrzyżony oraz ubrany w jasnoniebieski garnitur i koszulę bez krawata. Stanął przed sądem czwartego dnia procesu Woodsona i w przesłuchaniu przeprowadzonym przez prokuratora Jerry’ego Vincenta zrelacjonował rozmowę, jaka rzekomo odbyła się między nim a oskarżonym pewnego ranka we wspólnej sali aresztu. Woodson nie tylko przyznał się do zbrodni, ale także podał Torrance’owi wiele istotnych szczegółów morderstwa. Przysięgłym wyraźnie dano do zrozumienia, że te szczegóły mógł znać tylko prawdziwy zabójca.

W trakcie zeznania Vincent trzymał Torrance’a krótko, zadając mu długie pytania, które wymagały zwięzłych odpowiedzi. Pytania były tak naszpikowane aluzjami, że sugerowały odpowiedzi, ale nie zgłaszałem żadnych sprzeciwów, nawet gdy sędzia Companioni spoglądał na mnie spod uniesionych brwi, niemal błagając mnie, żebym przerwał. Nie odzywałem się jednak, ponieważ czekałem na kontrapunkt. Chciałem, by przysięgli zobaczyli, co robi oskarżenie. Zanim nadeszła moja kolej, postanowiłem pozwolić Torrance’owi mówić i spokojnie czekać na kłamstwo, które przekuję w miecz.

Vincent skończył o jedenastej, a sędzia spytał mnie, czy wolę przesłuchać świadka strony przeciwnej po wcześniejszej przerwie na lunch. Odparłem, że nie potrzebuję i nie chcę żadnej przerwy. Powiedziałem to z niesmakiem, jak gdybym nie potrafił czekać całej godziny, aby dobrać się świadkowi do skóry. Wstałem i podszedłem do pulpitu z grubą teczką dokumentów oraz notatnikiem.

– Panie Torrance, nazywam się Michael Haller. Jako obrońca z urzędu reprezentuję Barnetta Woodsona. Czy nie spotkaliśmy się już przy innej okazji?

– Nie, proszę pana.

– Tak myślałem. Ale pan i oskarżony, pan Woodson, znacie się dość długo, prawda?

Torrance posłał mi lekceważący uśmieszek. Ale dołożyłem wszelkich starań, by wiedzieć, z kim mam do czynienia. Miał trzydzieści dwa lata i jedną trzecią życia spędził w aresztach i więzieniach. Jego edukacja zakończyła się na czwartej klasie, gdy przestał chodzić do szkoły, a jego rodzice w ogóle tego nie zauważyli albo nic ich to nie obchodziło. Zgodnie z obowiązującą w stanie zasadą zasądzania najwyższej dopuszczalnej kary przy trzecim złamaniu prawa Torrance’a czekała dożywotnia nagroda za to osiągnięcie, gdyby został skazany za napad rabunkowy i pobicie kierowniczki pralni samoobsługowej. Przestępstwo popełniono podczas trzydniowych zamieszek połączonych z plądrowaniem sklepów i zakładów usługowych, jakie ogarnęły miasto po wyroku uniewinniającym czterech funkcjonariuszy policji, oskarżonych o brutalne pobicie Rodneya Kinga, czarnego kierowcy zatrzymanego za niebezpieczną jazdę. Krótko mówiąc, Torrance miał dobry powód, by pomóc oskarżeniu załatwić Barnetta Woodsona.

– Znamy się najwyżej parę miesięcy – odrzekł Torrance. – Poznaliśmy się w strzeżonym skrzydle centralnego.

– Centralnego, powiedział pan? – spytałem, udając Greka. – Ma pan na myśli jakiś urząd czy instytucję?

– Nie, strzeżone skrzydło w centralnym areszcie okręgowym.

– Czyli mówi pan, że poznaliście się w areszcie śledczym?

– Zgadza się.

– I wcześniej nie znał pan Barnetta Woodsona?

Zadałem to pytanie zdziwionym tonem.

– Nie. Pierwszy raz spotkaliśmy się w areszcie.

Zapisałem tę informację w notatniku, jak gdyby miała istotne znaczenie.

– Spróbujmy zatem policzyć, panie Torrance. Piątego września Barnett Woodson został przeniesiony do strzeżonego skrzydła aresztu, gdzie był pan już osadzony. Pamięta pan to?

– Tak, pamiętam, jak przyszedł.

– Dlaczego przebywał pan w szczególnie strzeżonym skrzydle?

Vincent wstał i zgłosił sprzeciw, twierdząc, że poruszam temat, który został już szczegółowo omówiony w trakcie przesłuchania bezpośredniego. Odparłem, że chcę dokładniej poznać przyczyny uwięzienia Torrance’a, a sędzia Companioni dał mi wolną rękę. Polecił Torrance’owi odpowiedzieć na pytanie.

– Mówiłem już, że dostałem dwa zarzuty, napaści i kradzieży.

– Te domniemane przestępstwa zdarzyły się podczas zamieszek, czy tak?

Wobec antypolicyjnych nastrojów panujących w środowiskach mniejszościowych w mieście jeszcze przed zamieszkami, podczas selekcji przysięgłych, walczyłem o włączenie w skład ławy jak największej liczby czarnoskórych. Rysowała się jednak szansa popracowania nad pięcioma białymi, których prokuraturze udało się upchnąć mimo moich protestów. Chciałem im uświadomić, że człowiek, na którego zeznaniu opierało się prawie całe oskarżenie, jest jedną z osób odpowiedzialnych za to, co w maju oglądali w swoich telewizorach.

– Tak, byłem na ulicy, tak jak inni – odparł Torrance. – Myślę, że w tym mieście glinom pozwala się na zbyt wiele.

Skinąłem głową, jak gdybym się z nim zgadzał.

– A pan w reakcji na niesprawiedliwe wyroki w procesie o pobicie Rodneya Kinga okradł sześćdziesięciodwuletnią kobietę i uderzył ją stalowym kubłem na śmieci, tak że straciła przytomność, zgadza się?

Torrance spojrzał w stronę stołu oskarżenia, a potem ponad ramieniem Vincenta na swojego adwokata, który siedział w pierwszym rzędzie wśród publiczności. Bez względu na to, czy wcześniej przygotowali sobie odpowiedź na to pytanie, Torrance nie mógł liczyć na pomoc swojego zespołu prawników. Był zdany na własne siły.

– Nie zrobiłem tego – powiedział wreszcie.

– Nie jest pan winien przestępstwa, o które został pan oskarżony?

– Nie.

– A plądrowanie sklepów? Nie popełnił pan żadnych przestępstw podczas zamieszek?

Po długiej pauzie i kolejnym spojrzeniu w stronę swojego adwokata Torrance rzekł:

– Odmawiam odpowiedzi na podstawie piątej.

Tak jak się spodziewałem. Następnie zadałem Torrance’owi serię pytań, wobec których nie miał innego wyjścia, jak tylko zasłonić się piątą poprawką do konstytucji. Gdy zrobił to szósty raz, sędzia, zmęczony powtarzaniem tego samego, ponaglił mnie w końcu do zajęcia się bieżącą sprawą. Niechętnie zastosowałem się do polecenia.

– No dobrze, dajmy spokój pańskiej przeszłości, panie Torrance – powiedziałem. – Wróćmy do pańskiej znajomości z panem Woodsonem. Znał pan szczegóły podwójnego morderstwa, jakie się mu zarzuca, zanim pan poznał Woodsona w areszcie?

– Nie.

– Na pewno? Ta sprawa cieszyła się dużym zainteresowaniem mediów.

– Przecież siedziałem.

– W areszcie nie ma telewizji ani gazet?

– Nie czytam gazet, a telewizor w moim skrzydle był zepsuty. Zrobiliśmy aferę, to powiedzieli, że naprawią, ale do dzisiaj gówno naprawili.

Sędzia upomniał Torrance’a, by unikał wulgarnego języka. Świadek przeprosił, a ja kontynuowałem przesłuchanie.

– Według dokumentów w areszcie pan Woodson trafił do strzeżonego skrzydła piątego września, a według materiałów dowodowych ujawnionych przez oskarżenie drugiego października skontaktował się pan z prokuraturą, aby zawiadomić o jego rzekomym przyznaniu się do winy. Czy to się zgadza?

– Tak, zgadza się.

– A mnie coś tu się nie zgadza, panie Torrance. Chce pan przekonać przysięgłych, że człowiek oskarżony o podwójne morderstwo, któremu grozi kara śmierci, przyznał się do winy przed kimś, kogo znał niecałe cztery tygodnie?

Torrance wzruszył ramionami.

– Ale tak było.

– Tak pan twierdzi. Co pan dostanie od prokuratora, jeżeli pan Woodson zostanie skazany za to przestępstwo?

– Nie wiem. Nikt mi niczego nie obiecywał.

– Biorąc pod uwagę pańskie poprzednie czyny i obecne zarzuty, w wypadku wyroku skazującego czeka pana co najmniej piętnaście lat więzienia, tak?

– Nic o tym nie wiem.

– Nie?

– Nie. Tym się zajmuje mój adwokat.

– I nie powiedział panu, że jeżeli nic pan z tym nie zrobi, może pan trafić za kratki na bardzo, bardzo długo?

– Nic takiego mi nie mówił.

– Rozumiem. O co poprosił pan prokuratora w zamian za zeznanie?

– O nic. Nic nie chcę.

– Czyli zeznaje pan przed sądem, bo uważa to pan za swój obywatelski obowiązek, czy tak?

W moim głosie wyraźnie brzmiała nuta sarkazmu.

– Tak jest – odparł z oburzeniem Torrance.

Wziąłem z pulpitu grubą teczkę, aby mógł ją zobaczyć.

– Poznaje pan tę teczkę, panie Torrance?

– Nie. Raczej sobie nie przypominam.

– Jest pan pewien, że nie widział pan jej w celi pana Woodsona?

– Nigdy nie byłem w jego celi.

– Na pewno nie zakradł się pan tam i nie przejrzał ujawnionych materiałów dowodowych, gdy pan Woodson był w sali wspólnej albo pod prysznicem czy w sądzie?

– Nie.

– Mój klient miał w celi wiele dokumentów związanych ze sprawą karną przeciwko niemu. Znajdowało się w nich kilka szczegółów, o których mówił pan w zeznaniu dziś rano. Nie uważa pan, że to podejrzane?

Torrance pokręcił głową.

– Nie. Wiem tylko, że jak siedzieliśmy przy stole, powiedział mi, co zrobił. Marnie się czuł, no i otworzył się przede mną. To nie moja wina, że ludzie się przede mną otwierają.

Skinąłem głową, jak gdybym współczuł Torrance’owi, że musi dźwigać brzemię człowieka, któremu wszyscy się zwierzają – zwłaszcza z podwójnych morderstw.

– Oczywiście, że nie, panie Torrance. Czy może pan wyjawić przysięgłym, co dokładnie panu powiedział? Proszę nie używać skrótów takich jak podczas odpowiedzi na pytania pana Vincenta. Chcę usłyszeć, co dokładnie powiedział panu mój klient. Proszę przytoczyć jego słowa.

Torrance zamilkł, jakby sięgnął pamięcią do tamtej rozmowy, zbierając myśli.

– No więc siedzieliśmy sami – powiedział w końcu – i po prostu zaczął mówić, jak się marnie czuje z powodu tego, co zrobił. Zapytałem go: „Co takiego zrobiłeś?”, a on na to, że zabił dwóch gości i strasznie się tym gryzie.

Prawda jest krótka. Kłamstwa długie. Chciałem skłonić Torrance’a, żeby mówił jak najdłużej, czego Vincentowi udało się uniknąć. Więzienni kapusie mają coś wspólnego z oszustami i zawodowymi łgarzami. Starają się zmylić rozmówcę, zagadując kłamstwo. Owijają je w bawełnę, ale często można pod nią wymacać klucz do odkrycia wielkiego kłamstwa.

Vincent znów zgłosił sprzeciw, zwracając uwagę sędziemu, że świadek już odpowiedział na pytania, a ja zadręczam go tylko ich powtarzaniem.

– Wysoki sądzie – odpowiedziałem. – Świadek wkłada w usta mojego klienta przyznanie się do winy. Z punktu widzenia obrony to jest główny dowód. Sąd dopuściłby się niedbalstwa, gdyby nie pozwolił mi dogłębnie zbadać treści i kontekstu wypowiedzi tak brzemiennej w skutki.

Zanim zdążyłem skończyć ostatnie zdanie, sędzia Companioni pokiwał głową. Oddalił sprzeciw Vincenta i zezwolił mi zadać pytanie. Ponownie odwróciłem się do świadka i powiedziałem ze zniecierpliwieniem:

– Panie Torrance, wciąż pan relacjonuje. Twierdzi pan, że pan Woodson przyznał się do popełnienia morderstwa. Proszę więc poinformować przysięgłych, co panu powiedział. Jak dokładnie brzmiały jego słowa, gdy przyznał się do przestępstwa?

Torrance skinął głową, jakby dopiero teraz się zorientował, o co go proszę.

– Najpierw powiedział do mnie: „Strasznie się gryzę”. Zapytałem go: „Czym się gryziesz, bracie?”. Odpowiedział, że ciągle myśli o tamtych dwóch. Nie wiedziałem, o co mu chodzi, bo jak mówię, nic nie słyszałem o tej sprawie. No więc pytam: „Jakich dwóch?”, a on: „O tamtych czarnuchach, których wrzuciłem do jeziora”. Zapytałem, o czym mówi, no i opowiedział, jak załatwił obu obrzynkiem, owinął siatką ogrodzeniową i tak dalej. Powiedział: „Popełniłem duży błąd”, i zapytałem jaki. Powiedział: „Powinienem wziąć nóż i porozcinać im brzuchy, wtedy by nie wypłynęli”. Tak mi powiedział.

Kątem oka dostrzegłem, jak Vincent wzdryga się w trakcie długiej odpowiedzi Torrance’a. Wiedziałem dlaczego. Ostrożnie ruszyłem naprzód, uzbrojony w miecz.

– Czy pan Woodson użył tego słowa? Nazwał ofiary „czarnuchami”?

– Tak powiedział.

Zawahałem się, formułując w myślach następne pytanie. Wiedziałem, że Vincent tylko czeka na okazję, by wyskoczyć ze sprzeciwem. Nie mogłem prosić Torrance’a o interpretację. Pytając o intencje i motywację Woodsona, nie mogłem użyć słowa „dlaczego”. Byłby to powód do sprzeciwu.

– Panie Torrance, wśród czarnoskórej społeczności słowo „czarnuch” może mieć różne znaczenie, prawda?

– No chyba.

– Czy to oznacza „tak”?

– Tak.

– Oskarżony jest Afroamerykaninem, zgadza się?

Torrance parsknął śmiechem.

– Na to wygląda.

– Podobnie jak pan, zgadza się?

Torrance znów zaczął się śmiać.

– Od urodzenia – powiedział.

Sędzia stuknął raz młotkiem w blat i spojrzał na mnie.

– Panie Haller, to naprawdę konieczne?

– Przepraszam, wysoki sądzie.

– Proszę dalej.

– Panie Torrance, kiedy pan Woodson użył tego słowa, jak pan twierdzi, czy to pana zszokowało?

Torrance potarł podbródek, zastanawiając się nad pytaniem. Po chwili pokręcił głową.

– Nie bardzo.

– Dlaczego to słowo pana nie zszokowało?

– Chyba dlatego, że ciągle je słyszę.

– Od innych czarnoskórych?

– No tak. Od białych też je słyszałem.

– A gdy tego słowa używają inni czarnoskórzy, tak jak zrobił to pan Woodson, kogo mają na myśli?

Vincent zgłosił sprzeciw, twierdząc, że Torrance nie może się wypowiadać w imieniu innych i interpretować ich intencji. Companioni podtrzymał sprzeciw, więc poświęciłem chwilę na przeformułowanie pytania, by uzyskać odpowiedź, na jakiej mi zależało.

– Dobrze, panie Torrance – zacząłem jeszcze raz. – W takim razie porozmawiajmy tylko o panu. Czy pan od czasu do czasu używa tego słowa?

– Chyba tak.

– Rozumiem, a kiedy go pan używał, kogo określał pan tym słowem?

Torrance wzruszył ramionami.

– Innych.

– Innych czarnoskórych?

– Zgadza się.

– Czy zdarzyło się, by nazwał pan czarnuchami białych ludzi?

Torrance pokręcił głową.

– Nie.

– A zatem jak pan to zrozumiał, gdy Barnett Woodson określił dwóch mężczyzn wrzuconych do jeziora jako czarnuchów?

Vincent poruszył się na krześle, wykonując szereg gestów, które sugerowały, że chce zgłosić sprzeciw, nie uzupełniając ich jednak komunikatem werbalnym. Pewnie wiedział, że to bezcelowe. Zaprowadziłem Torrance’a tam, skąd już nie mógł mi się wymknąć.

Torrance odpowiedział:

– Zrozumiałem, że byli czarni i że obu zabił.

Vincent zmienił pozycję ciała, wysyłając inny komunikat niewerbalny. Zgarbił się nieco na krześle, ponieważ wiedział, że jego plan podstawienia wtyczki w areszcie spalił na panewce.

Spojrzałem na sędziego Companioniego. On także wiedział, co się święci.

– Wysoki sądzie, czy mogę podejść do świadka?

– Proszę – odparł sędzia.

Zbliżyłem się do miejsca dla świadków i położyłem przed Torrance’em teczkę formatu dwadzieścia jeden na trzydzieści pięć centymetrów. Była sfatygowana i bladopomarańczowa – tym kolorem w areszcie okręgowym oznaczano dokumenty prawne, które zezwalano posiadać osadzonym.

– Panie Torrance, ma pan przed sobą teczkę, w której pan Woodson trzyma dokumenty z ujawnienia dowodów, przekazane mu przez adwokatów w areszcie. Pytam pana jeszcze raz, czy ją pan poznaje.

– W strzeżonym skrzydle widziałem dużo pomarańczowych teczek. To nie znaczy, że widziałem akurat tę.

– Czyli nigdy nie widział pan u pana Woodsona tej teczki?

– Naprawdę nie pamiętam.

– Panie Torrance, przebywał pan z panem Woodsonem trzydzieści dwa dni w tym samym skrzydle aresztu. Zeznał pan, że przyznał się przed panem do winy. Twierdzi pan, że nigdy nie widział u niego tej teczki?

Nie odpowiedział od razu. Zapędziłem go w kozi róg. Czekałem. Gdyby nadal się upierał, że nigdy nie widział tej teczki, jego słowa o zwierzeniach Woodsona wydałyby się przysięgłym podejrzane. Gdyby w końcu przyznał, że zna teczkę, otworzyłby mi drogę do zwycięstwa.

– Twierdzę, że widziałem u niego pomarańczową teczkę, ale nigdy do niej nie zaglądałem.

Bach. Już go miałem.

– Proszę wobec tego otworzyć teczkę i sprawdzić, co w niej jest.

Świadek spełnił polecenie i obejrzał zawartość otwartej teczki. Wróciłem do pulpitu, po drodze rzucając okiem na Vincenta. Siedział pobladły ze wzrokiem wbitym w stół.

– Co pan widzi po otwarciu teczki, panie Torrance?

– Z jednej strony są zdjęcia dwóch ciał leżących na ziemi. Są spięte zszywkami – znaczy się zdjęcia. Po drugiej stronie jest masa dokumentów, raportów i tak dalej.

– Czy mógłby pan przeczytać fragment podsumowania z pierwszego dokumentu po prawej? Wystarczy tylko pierwsza linijka.

– Nie, nie umiem czytać.

– W ogóle nie potrafi pan czytać?

– Nie bardzo. Nie mam żadnego wykształcenia.

– Nie może pan przeczytać żadnego słowa obok zaznaczonych kratek u góry podsumowania?

Torrance spojrzał w teczkę, w skupieniu marszcząc brwi. Wiedziałem, że podczas ostatniej odsiadki sprawdzano jego umiejętność czytania i ustalono, że jest na najniższym poziomie skali – poniżej umiejętności przeciętnego drugoklasisty.

– Nie bardzo – odparł. – Nie umiem czytać.

Szybko podszedłem do stołu obrony i wziąłem stamtąd inną teczkę, a z aktówki wyciągnąłem flamaster. Gdy wróciłem za pulpit, na okładce teczki napisałem dużymi drukowanymi literami „RASA BIAŁA”. Uniosłem teczkę, aby napis mogli zobaczyć Torrance i przysięgli.

– Panie Torrance, to dwa słowa, które zostały zaznaczone w raporcie. Może je pan przeczytać?

Vincent natychmiast zerwał się z miejsca, ale zanim zdążył otworzyć usta, Torrance upokorzony pokręcił głową. Vincent zaprotestował przeciw prezentacji pozbawionej odpowiednich podstaw, a Companioni podtrzymał sprzeciw. Spodziewałem się tego. Przygotowywałem sobie pole przed następnym ruchem i byłem pewien, że wszyscy przysięgli widzieli, jak świadek przecząco pokręcił głową.

– Dobrze, panie Torrance – powiedziałem. – Zajmijmy się drugą stroną teczki. Może pan opisać ciała na fotografiach?

– Hm, dwaj mężczyźni. Leżą na jakimś brezencie i drucianych siatkach, które zdaje się ktoś rozwinął. Obok stoi paru policjantów i robi zdjęcia.

– Jakiej rasy są mężczyźni leżący na brezencie?

– Są czarni.

– Widział pan wcześniej te fotografie, panie Torrance?

Vincent wstał, by zgłosić sprzeciw wobec pytania, ponieważ jego zdaniem padła już na nie odpowiedź. Ale z równym skutkiem mógłby próbować powstrzymać ręką pocisk. Sędzia surowym głosem rozkazał mu usiąść. Oznaczało to, że prokurator ma siedzieć i spokojnie przyjąć to, co nieuniknione. Kiedy powołuje się na świadka kłamcę, trzeba razem z nim ponieść klęskę.

– Może pan odpowiedzieć na to pytanie, panie Torrance – dodałem, gdy Vincent usiadł. – Widział pan już te fotografie?

– Nie, widzę je pierwszy raz.

– Zgodzi się pan ze mną, że przedstawiają to, co opisał nam pan wcześniej? Czy to zwłoki dwóch zamordowanych czarnych mężczyzn?

– Na to mi wygląda. Ale wcześniej nie widziałem tego zdjęcia, wiem tylko to, co mi sam powiedział.

– Jest pan pewien?

– Czegoś takiego się nie zapomina.

– Powiedział nam pan, że Woodson przyznał się do zabicia dwóch czarnych ludzi, ale jest oskarżony o zabójstwo dwóch białych. Wydaje się więc, że w ogóle nie przyznał się przed panem do winy, nie uważa pan?

– Nie, przyznał się. Powiedział mi, że zabił tych dwóch.

Spojrzałem na sędziego.

– Wysoki sądzie, obrona wnosi o włączenie teczki leżącej przed panem Torrance’em do materiałów dowodowych jako dowodu rzeczowego numer jeden.

Vincent próbował protestować, mówiąc o braku podstaw, lecz Companioni oddalił sprzeciw.

– Dowód zostanie dopuszczony, a przysięgli zdecydują, czy pan Torrance widział, czy nie widział fotografii oraz zawartości teczki.

Czując, że jestem na fali, postanowiłem iść na całość.

– Dziękuję – powiedziałem. – Wysoki sądzie, myślę, że to dobra pora, by prokurator przypomniał świadkowi o sankcjach karnych za składanie fałszywych zeznań.

Była to teatralna zagrywka, która miała zrobić wrażenie na przysięgłych. Spodziewałem się, że będę musiał kontynuować przesłuchanie Torrance’a i wypatroszyć go ostrzem wykutym z jego własnego kłamstwa. Ale wtedy wstał Vincent i poprosił sędziego o przerwę w rozprawie, by mógł się naradzić z reprezentantem przeciwnej strony.

Oznaczało to, że właśnie uratowałem życie Barnettowi Woodsonowi.

– Obrona nie zgłasza sprzeciwu – poinformowałem sędziego.

3

Kiedy przysięgli opuścili ławę, wróciłem za stół obrony, a do mojego klienta podszedł zastępca szeryfa, żeby go skuć i zabrać do sądowej celi.

– Gnojek kituje, aż się kurzy – szepnął do mnie Woodson. – Nie zabiłem dwóch czarnych. Oni byli biali.

Miałem nadzieję, że zastępca szeryfa tego nie słyszał.

– Mógłbyś z łaski swojej stulić pysk? – odpowiedziałem szeptem. – I gdy następnym razem zobaczysz tego gnojka w pudle, powinieneś mu podać rękę. Bo dzięki jego kitowaniu prokurator zrezygnuje z kary śmierci i zaproponuje ci układ. Kiedy się dowiem, od razu przyjdę ci o tym powiedzieć.

Woodson energicznie potrząsnął głową.

– Chyba nie chcę żadnego układu. Stary, powołali na świadka kłamcę. Sąd powinien spuścić ich na drzewo. Możemy wygrać tę pieprzoną sprawę, Haller. Nie idź na żaden układ.

Przez chwilę przyglądałem się Woodsonowi. Właśnie ocaliłem mu życie, ale chciał więcej. Czuł, że ma do tego prawo, bo oskarżenie nie grało fair – mniejsza o odpowiedzialność za śmierć dwóch dzieciaków, do których zamordowania właśnie się przyznał.

– Nie bądź zachłanny, Barnett – ostrzegłem go. – Przyjdę do ciebie, jak tylko dostanę wiadomość.

Zastępca szeryfa wyszedł z nim za stalowe drzwi prowadzące do cel przylegających do sali rozpraw. Odprowadziłem go wzrokiem. Nie miałem żadnych złudzeń co do Barnetta Woodsona. Nigdy nie zapytałem go wprost, ale wiedziałem, że zabił tych dwóch chłopaków z Westside. To nie była moja sprawa. Moje zadanie polegało na tym, aby wykorzystując wszystkie swoje umiejętności, przetestować cały arsenał oskarżenia – tak działał system. Zrobiłem to i dostałem do ręki nóż. Zamierzałem go teraz użyć, żeby znacznie poprawić sytuację swojego klienta, ale pragnienie Woodsona, by wyjść z tego bez szwanku i nie mieć na sumieniu dwóch trupów poczerniałych w wodzie, było marzeniem ściętej głowy. Woodson być może tego nie rozumiał, ale jego niedoceniany i marnie opłacany obrońca z urzędu na pewno tak.

Gdy sala rozpraw opustoszała, Vincent i ja spojrzeliśmy na siebie zza swoich stołów.

– No i? – zacząłem.

Vincent pokręcił głową.

– Po pierwsze – powiedział – nie wiedziałem, że Torrance kłamie. Chcę to wyraźnie zaznaczyć.

– Jasne.

– Po co miałbym w ten sposób sam sobie utrudniać sprawę?

Skwitowałem „mea culpa” lekceważącym machnięciem ręki.

– Słuchaj, Jerry, odpuść sobie. Już przy przesłuchaniu wstępnym powiedziałem ci, że ten gość zajrzał do dokumentów z ujawnienia, które mój klient miał w celi. To jedyna logiczna odpowiedź. Mój nie puściłby pary z gęby przed twoim, którego w ogóle nie znał. Wszyscy o tym wiedzą poza tobą.

Vincent zdecydowanie pokręcił głową.

– Nie wiedziałem, Haller. Sam się zgłosił, prześwietlił go jeden z naszych najlepszych detektywów i nic nie wskazywało na to, że facet mógłby kłamać, choćby to brzmiało jak bajka, że twój klient z nim rozmawiał.

Zaśmiałem się w nieprzyjemny sposób.

– Nie „rozmawiał”, Jerry, tylko przyznał się do winy. To drobna różnica. Lepiej spytaj tego znakomitego detektywa, bo może nie jest wart okręgowej pensji.

– Słuchaj, powiedział mi, że gość nie umie czytać, więc nie było sposobu, żeby się czegokolwiek dowiedział z dokumentów. Ani słowem nie wspomniał o zdjęciach.

– Otóż to, dlatego właśnie powinieneś sobie poszukać nowego detektywa. Wiesz, Jerry, zwykle dość rozsądnie podchodzę do takich rzeczy. Staram się iść na rękę prokuraturze. Ale lojalnie ostrzegłem cię przed tym facetem. Dlatego po przerwie rozerwę go na strzępy, a ty będziesz się mógł tylko temu przyglądać.

Kipiałem już oburzeniem, w dużej mierze szczerym.

– To się nazywa „walka na przetrzymanie”. Ale kiedy skończę z Torrance’em, nie tylko on ją przegra. Przysięgli dojdą do wniosku, że albo wiedziałeś, że facet kłamie, albo byłeś za głupi, żeby to zauważyć. Tak czy inaczej, dobrze na tym nie wyjdziesz.

Vincent patrzył tępo w blat stołu, spokojnie wyrównując plik teczek z aktami sprawy. Powiedział cichym głosem:

– Nie chcę, żebyś go dalej przesłuchiwał.

– W porządku. To przestań się wypierać, przestań wciskać mi kit i zaproponuj wyrok, który…

– Zrezygnuję z kary śmierci. Dożywocie bez warunku do dwudziestu pięciu.

Bez namysłu przecząco pokręciłem głową.

– Nie da rady. Woodson, zanim go zabrali, powiedział, że chce zagrać va banque. Ściślej mówiąc, powiedział „Możemy wygrać tę pieprzoną sprawę”. I wydaje mi się, że może mieć rację.

– No więc czego chcesz, Haller?

– Zgodzę się na maksimum piętnaście. Chyba będę go mógł do tego przekonać.

Vincent zdecydowanie pokręcił głową.

– Nie ma mowy. Jeżeli dam ci piętnastkę za podwójne morderstwo z premedytacją, odeślą mnie do oskarżania drobnych dilerów. Moje ostatnie słowo to dwadzieścia pięć z możliwością warunku. Mniej nie mogę. Przy obecnych wytycznych może wyjść po szesnastu, siedemnastu latach. Nieźle jak za zabójstwo dwóch dzieciaków.

Spojrzałem na niego, starając się wyczytać coś z jego twarzy, szukając jakiegoś znaku. Uznałem, że to naprawdę najlepsza oferta, jaką może mi złożyć. Miał rację – to był całkiem niezły układ, zważywszy na to, co zrobił Barnett Woodson.

– Sam nie wiem – powiedziałem. – Wydaje mi się, że będzie wolał zagrać va banque.

Vincent znów potrząsnął głową i popatrzył na mnie.

– W takim razie będziesz go musiał przekonać, Haller. Bo niżej nie zejdę, a jeżeli będziesz kontynuował przesłuchanie, to prawdopodobnie będzie koniec mojej kariery w prokuraturze okręgowej.

Teraz z kolei ja zwlekałem chwilę z odpowiedzią.

– Chwileczkę, co chcesz przez to powiedzieć, Jerry? Że mam posprzątać bałagan, którego narobiłeś? Budzisz się z ręką w nocniku i to mój klient ma dostać za to w tyłek?

– Chcę powiedzieć, że to uczciwa oferta dla faceta, który jest winny jak wszyscy diabli. Bardziej niż uczciwa. Idź z nim pogadać, użyj swoich czarów, Mick. Przekonaj go. Obaj wiemy, że nie zagrzejesz długo miejsca w biurze obrońców z urzędu. Pewnego dnia, kiedy bez stałej pensji będziesz zdany na własne siły, może poprosisz mnie o przysługę.

Patrzyłem na niego, zdając sobie sprawę, że propozycja jest zobowiązaniem do rewanżu. Pomogę mu, w którymś momencie on pomoże mnie, a Barnett Woodson posiedzi w pudle kilka dodatkowych lat.

– Będzie miał szczęście, jeżeli przeżyje tam pięć lat, a co dopiero dwadzieścia – ciągnął Vincent. – Dla niego co to za różnica? Ale ty i ja? Możemy naprawdę wysoko zajść, Mickey. Dlaczego mamy sobie nawzajem nie pomagać?

Wolno pokiwałem głową. Vincent był ode mnie zaledwie o kilka lat starszy, ale próbował grać jakiegoś siwowłosego mędrca.

– Rzecz w tym, Jerry, że jeżeli zrobię to, co proponujesz, nigdy nie będę mógł spojrzeć w oczy żadnemu klientowi. W tej walce na przetrzymanie chyba skończyłbym na deskach.

Wstałem i zebrałem dokumenty. Zamierzałem iść do celi i poradzić Barnettowi Woodsonowi, żeby postawił wszystko na jedną kartę, a zobaczę, co da się zrobić.

– Do zobaczenia po przerwie – powiedziałem.

I wyszedłem z sali rozpraw.

CZĘŚĆ IIMiasto na walizkach2007

4

Było trochę za wcześnie na kontrolny telefon od Lorny Taylor. Zwykle czekała co najmniej do czwartku. Nigdy nie dzwoniła już we wtorek. Podniosłem słuchawkę, myśląc, że to coś więcej niż zwykły telefon kontrolny.

– Lorna?

– Mickey, gdzie się podziewasz? Dzwonię do ciebie od rana.

– Biegałem. Właśnie wyszedłem spod prysznica. Wszystko u ciebie w porządku?

– Tak, a u ciebie?

– Jasne. O co…

– Dostałeś wezwanie od sędzi Holder. Chciała się z tobą natychmiast spotkać. Jakąś godzinę temu.

Wiadomość dała mi do myślenia.

– W jakiej sprawie?

– Nie wiem. Wiem tylko, że najpierw dzwoniła Michaela, a potem sama sędzia. Tak się zwykle nie zdarza. Chciała wiedzieć, dlaczego nie odpowiadasz.

Wiedziałem, że Michaela to Michaela Gill, asystentka sędzi. A Mary Townes Holder była przewodniczącą sądu okręgowego Los Angeles. Fakt, że dzwoniła osobiście, raczej nie oznaczał, że chciała mnie zaprosić na doroczny bal wymiaru sprawiedliwości. Mary Townes Holder nie dzwoniła do prawników bez ważnego powodu.

– Co jej powiedziałaś?

– Że nie masz dzisiaj żadnej rozprawy i być może pojechałeś na pole golfowe.

– Lorna, przecież nie gram w golfa.

– Słuchaj, niczego lepszego nie mogłam wymyślić.

– W porządku, zadzwonię do niej. Podaj mi numer.

– Mickey, nie dzwoń. Po prostu jedź. Sędzia chce cię widzieć w swoim gabinecie. Wyraźnie to zaznaczyła i nie chciała powiedzieć, o co chodzi. Więc jedź.

– Dobra, pojadę. Muszę się ubrać.

– Mickey?

– Co?

– Powiedz mi, jak się naprawdę czujesz.

Znałem jej szyfr. Wiedziałem, o co pyta. Nie chciała, żebym stawał przed obliczem sędzi, jeżeli nie byłem na to przygotowany.

– Nie musisz się martwić, Lorna. Wszystko w porządku. I wszystko będzie w porządku.

– No dobrze. Zadzwoń i daj mi znać, co się dzieje, jak tylko będziesz mógł.

– Nie martw się, zadzwonię.

Odłożyłem słuchawkę, czując się, jak gdyby dyrygowała mną żona, a nie była żona.

5

Jako przewodnicząca sądu okręgowego Los Angeles, sędzia Mary Townes Holder na ogół pracowała za zamkniętymi drzwiami. Od czasu do czasu korzystała z sali rozpraw, by przeprowadzić jakieś pilne przesłuchanie, ale rzadko odbywały się w niej procesy. Wykonywała swoją pracę niejawnie. W zaciszu gabinetu. Jej obowiązki polegały głównie na administrowaniu wymiarem sprawiedliwości okręgu Los Angeles. Podlegało jej ponad dwustu pięćdziesięciu sędziów i czterdzieści sądów. Każde wezwanie wysłane pocztą do potencjalnego członka ławy przysięgłych nosiło jej podpis, a każda rezerwacja miejsca parkingowego w garażu pod gmachem sądu wymagała jej zgody. Rozdzielała sędziom zadania pod względem geograficznym i merytorycznym – decydując, czy będą się zajmować prawem karnym, cywilnym, rodzinnym czy przestępczością nieletnich. Gdy wybierano nowych sędziów, to od Mary Townes Holder zależało, czy będą pracować w Beverly Hills czy Compton oraz czy będą orzekać w grubych sprawach finansowych w sądzie cywilnym, czy przykrych i wyniszczających sprawach rozwodowych w sądzie rodzinnym.

Szybko ubrałem się w garnitur, który moim zdaniem przynosił mi szczęście – włoskiej marki Corneliani, wkładany zazwyczaj w dniu ogłaszania wyroku. Ponieważ od roku nie byłem na sali rozpraw, a ostatni raz werdykt sądu słyszałem jeszcze dawniej, musiałem wyciągnąć garnitur z plastikowego pokrowca, wciśniętego w głąb szafy. Potem natychmiast pomknąłem do miasta, zastanawiając się, czy przypadkiem nie jadę wysłuchać wyroku we własnej sprawie. Po drodze przeglądałem w myślach listę klientów i spraw sprzed roku. O ile mi było wiadomo, nie zostawiłem żadnej sprawy rozgrzebanej ani nie odłożyłem niczego na później. Może jednak ktoś złożył skargę albo sędzia prowadziła własne dochodzenie na podstawie jakichś plotek z sądu, które doszły do jej uszu. Tak czy inaczej, wchodziłem do sędzi Holder z duszą na ramieniu. Wezwanie do sędziego zwykle nie oznaczało niczego dobrego; wezwanie do przewodniczącej sądu okręgowego było jeszcze gorsze.

W sali rozpraw panował półmrok, a biurko asystentki obok fotela sędziowskiego było puste. Przeszedłem przez bramkę, kierując się do drzwi prowadzących na korytarz za salą, gdy nagle drzwi się otworzyły i ukazała się w nich asystentka sędzi. Michaela Gill była kobietą o miłej powierzchowności i przypominała mi nauczycielkę, która uczyła mnie w trzeciej klasie. Otwierając drzwi, nie spodziewała się ujrzeć nikogo po drugiej stronie. Na mój widok wzdrygnęła się, omal nie wydając okrzyku przerażenia. Zanim zdążyła wcisnąć przycisk alarmowy przy sędziowskim stole, szybko się przedstawiłem. Odetchnęła z ulgą, po czym bez zwłoki zaprowadziła mnie do sędzi.

Minąwszy korytarz, wszedłem do gabinetu i zobaczyłem sędzię Holder, która pracowała przy masywnym biurku z ciemnego drewna. Na wieszaku w rogu wisiała jej czarna toga. Mary Townes Holder miała na sobie bordowy kostium o klasycznym kroju. Była atrakcyjną pięćdziesięciokilkuletnią kobietą, elegancką i szczupłą, o ciemnych włosach, obciętych krótko i praktycznie.

Nigdy dotąd nie spotkałem osobiście sędzi Holder, lecz sporo o niej słyszałem. Przed nominacją sędziowską, którą otrzymała od konserwatywnego gubernatora, dwadzieścia lat pracowała jako prokurator. Nadzorowała dochodzenia w sprawach karnych, sama prowadziła kilka dużych śledztw i wiedziano, że zawsze wnosiła o maksymalny wymiar kary. Dlatego po pierwszej kadencji bez trudu utrzymała urząd. Cztery lata temu została przewodniczącą sądu okręgowego i sprawowała tę funkcję do dziś.

– Dziękuję, że pan przyszedł, panie Haller – powiedziała. – Cieszę się, że pańska sekretarka w końcu pana odnalazła.

W jej głosie brzmiał niecierpliwy, wręcz apodyktyczny ton.

– Ściśle rzecz biorąc, to nie jest moja sekretarka, pani sędzio. Ale znalazła mnie. Przepraszam, że to tak długo trwało.

– W każdym razie nareszcie pan jest. Chyba wcześniej się nie widzieliśmy?

– Nie sądzę.

– Być może zdradzę swój wiek, ale raz zdarzyło mi się wystąpić w sądzie przeciw pańskiemu ojcu. Wydaje mi się, że to była jedna z jego ostatnich spraw.

Musiałem poprawić wcześniejszą ocenę jej wieku. Jeśli spotkała się w sądzie z moim ojcem, musiała mieć co najmniej sześćdziesiątkę.

– Prawdę mówiąc, byłam trzecia w ekipie oskarżenia, tuż po studiach na USC, zupełnie zielona. Miałam przejść chrzest bojowy w procesie. Tydzień przygotowywałam się do przesłuchania, a kiedy przyszła kolej pytań obrony, pański ojciec rozniósł świadka w puch w ciągu dziesięciu minut. Wygraliśmy sprawę, ale tej lekcji nigdy nie zapomniałam. Trzeba być gotowym na wszystko.

Skinąłem głową. W ciągu swojej kariery spotkałem kilkoro starszych prawników, którzy opowiadali mi historie o Mickeyu Hallerze seniorze. Ja znałem ich niewiele. Zanim zdążyłem spytać sędzię o sprawę, która ich ze sobą zetknęła, Holder przeszła do rzeczy.

– Ale nie po to pana wezwałam – powiedziała.

– Tak sądzę, pani sędzio. Wydaje mi się, że chodzi o coś… bardzo pilnego.

– Owszem. Znał pan Jerry’ego Vincenta?

Uderzyło mnie, że użyła czasu przeszłego.

– Jerry’ego? Tak, znam Jerry’ego. Dlaczego pani pyta?

– Nie żyje.

– Nie żyje?

– Ściślej mówiąc, został zamordowany.

– Kiedy?

– Wczoraj wieczorem. Przykro mi.

Spuściłem oczy, zatrzymując wzrok na stojącej na biurku tabliczce. Stylizowany na pismo odręczne napis „Sędzia M.T. Holder” był wyryty w drewnianej wizytówce umieszczonej na podstawce, obok pióra z kałamarzem i sędziowskiego młotka.

– Znaliście się blisko? – zapytała.

To było dobre pytanie, na które właściwie nie znałem odpowiedzi. Nie podnosząc oczu, odrzekłem:

– Stawaliśmy naprzeciwko siebie w sądzie, kiedy pracował w prokuraturze okręgowej, a ja byłem obrońcą z urzędu. Mniej więcej w tym samym czasie rozpoczęliśmy praktykę prywatną i obaj prowadziliśmy jednoosobową działalność. Kilka razy pracowaliśmy razem, przy paru sprawach narkotykowych, i zastępowaliśmy się nawzajem, kiedy było trzeba. Czasami podrzucał mi jakąś sprawę, gdy nie chciał się nią zajmować.

Z Jerrym Vincentem łączyły mnie stosunki zawodowe. Od czasu do czasu chodziliśmy na jednego do Four Green Fields albo umawialiśmy się na mecz na stadionie Dodgersów. Ale przesadziłbym, mówiąc, że byliśmy ze sobą blisko. Miałem o nim niewiele informacji spoza świata prawa. Sądową pocztą pantoflową doszła do mnie wiadomość o jego rozwodzie, ale nigdy go o to nie pytałem. To były sprawy osobiste, o których nie musiałem nic wiedzieć.

– Chyba pan zapomina, panie Haller, że gdy pan Vincent był młodym, dobrze zapowiadającym się oskarżycielem, pracowałam w prokuraturze okręgowej. Jego gwiazda przygasła, kiedy przegrał pewną dużą sprawę. Właśnie wtedy rozpoczął prywatną praktykę.

Spojrzałem na sędzię, lecz nie odpowiedziałem.

– Przypominam sobie również, że był pan obrońcą w tej sprawie – dodała.

Skinąłem głową.

– Broniłem Barnetta Woodsona. Uniewinniono go z zarzutu podwójnego morderstwa. Wyszedł z sali rozpraw i drwiąco przeprosił dziennikarzy za to, że morderstwo uszło mu na sucho. Nie mógł sobie darować, żeby nie wytknąć błędów prokuraturze, co w praktyce zakończyło karierę Jerry’ego.

– Dlaczego więc potem z panem współpracował, a nawet podrzucał panu sprawy?

– Ponieważ kończąc jego karierę prokuratorską, pani sędzio, dałem początek jego karierze adwokackiej.

Na tym chciałem zakończyć wyjaśnienia, które dla niej były jednak niewystarczające.

– No i?

– I dwa lata później zarabiał pięć razy tyle co w prokuraturze. Pewnego dnia zadzwonił do mnie, żeby podziękować, że go oświeciłem.

Sędzia znacząco pokiwała głową.

– Wszystko sprowadzało się do pieniędzy. Zależało mu na pieniądzach.

W milczeniu wzruszyłem ramionami, jak gdyby niezręcznie mi było wypowiadać się w imieniu zmarłego.

– Co się stało z pańskim klientem? – spytała sędzia. – Jaki był los człowieka, któremu morderstwo uszło na sucho?

– Byłoby lepiej dla niego, gdyby został skazany. Dwa miesiące po wyroku uniewinniającym Woodson został zastrzelony z jadącego samochodu.

Sędzia znów pokiwała głową, jakby tym razem chciała powiedzieć: no i proszę, sprawiedliwości stało się zadość. Próbowałem skierować rozmowę na Vincenta.

– Nie mogę uwierzyć, że Jerry’emu przytrafiło się coś takiego. Wiadomo, jak to wyglądało?

– To właśnie niezbyt jasne. Podobno znaleziono go wczoraj późnym wieczorem w samochodzie w garażu biurowca, w którym miał kancelarię. Pan Vincent został zastrzelony. Powiedziano mi, że policja nadal zabezpiecza miejsce zdarzenia i nikt nie został aresztowany. Wszystkie informacje pochodzą od dziennikarza „Timesa”, który zadzwonił do mojego gabinetu z pytaniem, co się stanie z klientami pana Vincenta – zwłaszcza z Walterem Elliotem.

Skinąłem głową. Ostatnich dwanaście miesięcy spędziłem w próżni, która nie była jednak na tyle hermetyczna, abym nie słyszał o zarzucie morderstwa, jaki postawiono magnatowi filmowemu. Była to jedna z długiej serii spraw dużego kalibru, które w ostatnich latach trafiły się Vincentowi. Mimo fiaska sprawy Woodsona, dzięki reputacji oskarżyciela w głośnych procesach mógł wystartować w zawodzie adwokata z wysokiej pozycji. Nie musiał szukać klientów; to klienci go szukali. Zwykle byli to ludzie majętni albo wpływowi, co oznaczało, że mieli co najmniej jeden z trzech atrybutów: mogli zapłacić najwyższe stawki za usługi prawne, ich niewinność wobec stawianych zarzutów nie budziła wątpliwości lub byli bez wątpienia winni, ale mieli po swojej stronie sympatię opinii publicznej. Takich klientów mógł bezpiecznie i otwarcie bronić, bez względu na to, o co ich oskarżano. Dzięki takim klientom pod koniec dnia nigdy nie czuł się jak szmata.

Waltera Elliota cechował co najmniej jeden z tych przymiotów. Był prezesem i właścicielem wytwórni filmowej Archway Pictures i miał bardzo silną pozycję w Hollywood. Oskarżono go o to, że w napadzie szału zamordował własną żonę i jej kochanka, zastawszy ich razem w pensjonacie w Malibu. Sprawa, dotycząca świata sław i seksu, cieszyła się zainteresowaniem mediów. Dla Vincenta stanowiła znakomitą reklamę, a teraz była do wzięcia.

Z rozmyślań wyrwało mnie pytanie sędzi.

– Zna pan artykuł dwadzieścia trzy zero zero ZRPZ?

Na moment zmrużyłem oczy, mimowolnie się zdradzając.

– Hm… niezupełnie.

– Wobec tego odświeżę panu pamięć. To rozdział Zbioru Reguł Postępowania Zawodowego korporacji adwokatów Kalifornii dotyczący przekazania lub odsprzedaży praktyki prawniczej. W tym wypadku chodzi oczywiście o przekazanie praktyki. W swojej standardowej umowie świadczenia usług adwokackich pan Vincent najwyraźniej wskazał pana jako swojego pełnomocnika. Zapis pozwalał panu w razie potrzeby go zastępować i uwzględniał pana w stosunkach między adwokatem a klientem. Dowiedziałam się ponadto, że dziesięć lat temu złożył w sądzie wniosek, zgodnie z którym jego praktyka miała zostać przekazana w pańskie ręce w wypadku jego niezdolności do pracy lub śmierci. Wniosek nigdy nie był zmieniony ani zaktualizowany, ale intencje wnioskodawcy nie pozostawiają żadnych wątpliwości.

Patrzyłem na nią bez słowa. Wiedziałem o klauzuli w standardowej umowie Vincenta. Do swojej włączyłem taką samą, wskazując go jako pełnomocnika. Uświadomiłem sobie jednak, iż ze słów sędzi wynika, że dostałem właśnie sprawy Jerry’ego. Wszystkie, łącznie ze sprawą Waltera Elliota.

Nie oznaczało to rzecz jasna, że poprowadzę dalej wszystkie sprawy. Każdy klient będzie miał prawo skorzystać z usług innego prawnika, gdy zostanie powiadomiony o śmierci Vincenta. Oznaczało to jednak, że będę pierwszy w kolejce potencjalnych kandydatów na nowego przedstawiciela prawnego.

Zacząłem rozmyślać nad sytuacją. Od roku nie miałem żadnego klienta i zgodnie z planem miałem rozkręcać działalność powoli, a nie z nawałem spraw, który najprawdopodobniej właśnie przypadł mi w spadku.

– Mimo to – ciągnęła sędzia – zanim zacznie się pan entuzjazmować tą perspektywą, muszę powiedzieć, że dopuściłabym się zaniedbania obowiązków przewodniczącej sądu okręgowego, gdybym nie zyskała pewności, że klienci pana Vincenta trafią do renomowanego i kompetentnego adwokata.

Wreszcie zrozumiałem. Wezwała mnie, żeby mi wyjaśnić, dlaczego nie będę mógł przejąć klientów Vincenta. Zamierzała postąpić wbrew życzeniu zmarłego adwokata i wyznaczyć kogoś innego, zapewne któregoś z prawników, którzy hojną ręką wspomogli jej ostatnią kampanię wyborczą. O ile wiedziałem, wysokość moich wpłat na jej konto wynosiła dokładnie zero.

Ale sędzi udało się mnie zaskoczyć.

– Zasięgnęłam opinii sędziów – powiedziała – i wiem, że od prawie roku nie prowadzi pan praktyki. Nie znalazłam żadnego wytłumaczenia takiego stanu rzeczy. Zanim wydam polecenie wyznaczenia pana na zastępczego przedstawiciela prawnego, muszę być pewna, że nie powierzam spraw klientów pana Vincenta niewłaściwej osobie.

Skinąłem głową na znak zgody, mając nadzieję, że przed odpowiedzią zyskam trochę na czasie.

– Ma pani rację, pani sędzio. Postanowiłem się na pewien czas wycofać z gry. Ale właśnie podjąłem kroki, żeby do niej wrócić.

– Dlaczego się pan wycofał?

Spytała mnie bez ogródek, patrząc mi prosto w oczy i szukając jakichkolwiek znaków świadczących, że szukam wykrętów. Odpowiedziałem, bardzo ostrożnie dobierając słowa:

– Pani sędzio, kilka lat temu miałem pewną sprawę. Klient nazywał się Louis Roulet i był…

– Pamiętam tę sprawę, panie Haller. Został pan postrzelony. Ale, jak sam pan mówi, to się zdarzyło przed kilkoma laty. O ile sobie przypominam, potem jeszcze przez jakiś czas prowadził pan praktykę. Pamiętam artykuły o pańskim powrocie do pracy.

– Owszem – odparłem. – Okazało się jednak, że wróciłem za wcześnie. Dostałem postrzał w brzuch i powinienem później bardziej na siebie uważać. Ale pospieszyłem się i zaraz zacząłem mieć bóle. Lekarze stwierdzili, że to przepuklina. Przeszedłem operację, a później wystąpiły komplikacje. Źle mnie zoperowano. Miałem gorsze bóle, potem była druga operacja, a potem, mówiąc w skrócie, choroba na pewien czas zwaliła mnie z nóg. Postanowiłem, że tym razem wrócę do pracy dopiero wtedy, gdy będę absolutnie pewien, że jestem gotowy.

Sędzia ze współczuciem pokiwała głową. Uznałem, że słusznie nie wspomniałem o swoim uzależnieniu od tabletek przeciwbólowych i późniejszym pobycie na odwyku.

– Nie chodziło o pieniądze – dodałem. – Miałem trochę oszczędności, dostałem też odszkodowanie z firmy ubezpieczeniowej. Dlatego nie spieszyłem się z powrotem. Ale jestem gotowy. Właśnie miałem zamieścić ogłoszenie na ostatniej stronie książki telefonicznej.

– Czyli przejęcie całej praktyki następuje w dogodnym momencie, tak?

Nie wiedziałem, jak zareagować na pytanie i na obłudny ton, jakim je zadała.

– Pani sędzio, mogę jedynie obiecać, że należycie zajmę się klientami Jerry’ego Vincenta.

Sędzia pokiwała głową, nie patrząc na mnie. Odgadłem, co to oznacza. Coś wiedziała. Coś, co ją niepokoiło. Może wiedziała o odwyku.

– Według dokumentów korporacji był pan kilkakrotnie karany dyscyplinarnie – powiedziała.

Znowu to samo. Czyli wracamy do pomysłu podrzucenia spraw Jerry’ego innemu adwokatowi. Pewnie jednemu ze sponsorów jej kampanii, który nie potrafiłby znaleźć sposobu na obejście procedury karnej, gdyby od tego miało zależeć jego członkostwo w klubie Riviera.

– To wszystko stare dzieje, pani sędzio. Chodziło wyłącznie o uchybienia formalne. W korporacji mam dobrą opinię. Gdyby dziś pani do nich zadzwoniła, na pewno by to pani powiedziano.

Patrzyła na mnie przez długą chwilę, po czym spuściła wzrok na leżący przed nią dokument.

– No dobrze – powiedziała.

Złożyła podpis na ostatniej stronie dokumentu. Przeniknął mnie dreszcz podniecenia.

– Oto postanowienie o przekazaniu panu praktyki – oznajmiła sędzia. – Być może będzie panu potrzebne, kiedy pojedzie pan do jego kancelarii. Proszę posłuchać. Zamierzam pana monitorować. Jeszcze w tym tygodniu chcę dostać aktualny wykaz wszystkich spraw. Wraz ze stanem sprawy każdego klienta. Chcę wiedzieć, którzy klienci będą z panem pracować, a którzy postanowią znaleźć innego przedstawiciela. Potem co dwa tygodnie będzie pan składał raport ze spraw, które będzie pan prowadził. Czy to jest jasne?

– Najzupełniej, pani sędzio. Jak długo?

– Co jak długo?

– Jak długo mam pani składać raport co dwa tygodnie?

Utkwiła we mnie zimny wzrok.

– Dopóki panu nie powiem, żeby pan przestał.

Wręczyła mi postanowienie.

– Jest pan wolny, panie Haller. Na pańskim miejscu natychmiast zajęłabym się ochroną swoich nowych klientów przed nielegalnym przeszukaniem i przejęciem ich dokumentów przez policję. W razie jakichkolwiek kłopotów proszę się ze mną skontaktować. Na postanowieniu zapisałam panu swój prywatny numer.

– Tak, pani sędzio. Dziękuję.

– Powodzenia, panie Haller.

Wstałem i ruszyłem do wyjścia. Stojąc w drzwiach jej gabinetu, obejrzałem się. Siedziała z pochyloną głową, pracując nad kolejnym orzeczeniem sądowym.

Już w korytarzu gmachu sądu przeczytałem dwustronicowe pismo, które potwierdzało, że to wszystko stało się naprawdę.

I stało się. Dokument mianował mnie pełnomocnikiem zastępczym we wszystkich sprawach prowadzonych przez Jerry’ego Vincenta. Postanowienie przyznawało mi prawo natychmiastowego dostępu do kancelarii zmarłego adwokata, do akt oraz rachunków bankowych, na które wpłacono zaliczki klientów.

Wyciągnąłem komórkę i zadzwoniłem do Lorny Taylor. Poprosiłem ją, by znalazła adres biura Jerry’ego Vincenta. Kiedy mi go podała, umówiłem się tam z nią, prosząc, żeby po drodze kupiła dwie kanapki.

– Dlaczego? – zapytała.

– Bo nie jadłem lunchu.

– Nie, pytam, po co jedziemy do biura Jerry’ego Vincenta.

– Bo wracamy do gry.

6

Gdy jechałem lincolnem do biura Jerry’ego Vincenta, coś mi przyszło do głowy i jeszcze raz zadzwoniłem do Lorny Taylor. Nie odebrała, więc zadzwoniłem pod numer jej komórki i złapałem ją w samochodzie.

– Będę potrzebował detektywa. Co ty na to, żebym zadzwonił do Cisco?

Zwlekała chwilę z odpowiedzią. Cisco to był Dennis Wojciechowski, od zeszłego roku jej partner. Sam ich ze sobą poznałem, gdy przy pewnej sprawie korzystałem z jego usług. O ile mi było wiadomo, już razem mieszkali.

– Nie mam nic przeciwko temu, żebyś pracował z Cisco. Ale wolałabym, żebyś mi powiedział, o co chodzi.

Lorna znała Jerry’ego Vincenta tylko jako głos w słuchawce telefonu. To ona z nim rozmawiała, kiedy dzwonił z pytaniem, czy mogę przyjść na ogłoszenie wyroku albo zająć się klientem podczas odczytania aktu oskarżenia. Nie pamiętałem, czy kiedykolwiek się spotkali. Chciałem przekazać jej tę wiadomość osobiście, ale wypadki toczyły się zbyt szybko.

– Jerry Vincent nie żyje.

– Co?

– Wczoraj wieczorem został zamordowany, a ja jestem pierwszy w kolejce do przejęcia jego spraw. Włącznie ze sprawą Waltera Elliota.

Upłynęła długa chwila milczenia.

– Mój Boże… Jak to się stało? Był taki miły.

– Nie pamiętałem, czy go poznałaś.

Lorna pracowała w swoim mieszkaniu w West Hollywood. Odbierała moje telefony i zajmowała się rachunkami. Jej adres był jedyną murowaną siedzibą firmy prawniczej „Michael Haller i Spółka”. Nie było żadnej „spółki”, a gdy pracowałem, moje biuro znajdowało się na tylnym siedzeniu samochodu. W związku z tym Lorna miała niewiele okazji, by spotkać się twarzą w twarz z ludźmi, których reprezentowałem lub z którymi współpracowałem.

– Był na naszym ślubie, nie pamiętasz?

– Rzeczywiście, zapomniałem.

– Nie mogę w to uwierzyć. Co się stało?

– Nie wiem. Holder powiedziała mi, że został zastrzelony w garażu biurowca. Może dowiem się czegoś na miejscu.

– Miał rodzinę?

– Wydaje mi się, że był rozwiedziony, ale nie mam pojęcia, czy miał dzieci. Nie sądzę.

Lorna nie odpowiedziała. Oboje zajęliśmy się własnymi myślami.

– Skończmy, żebym mógł zadzwonić do Cisco – powiedziałem w końcu. – Wiesz, co dzisiaj robi?

– Nie, nie mówił.

– Dobrze, sam sprawdzę.

– Jaką chcesz kanapkę?

– A którędy jedziesz?

– Przez Sunset.

– Wstąp do Dusty’s i kup mi kanapkę z indykiem i żurawinami. Od roku takiej nie jadłem.

– Nie ma sprawy.

– I weź coś dla Cisco, gdyby zgłodniał.

– Dobra.

Rozłączyłem się i znalazłem Dennisa Wojciechowskiego w notesie z adresami, który trzymam w środkowym schowku na desce rozdzielczej. Miałem numer jego komórki. Gdy odebrał, usłyszałem gwizd wiatru i ryk motocykla. Choć wiedziałem, że w kasku ma mikrofon i słuchawkę podłączone do telefonu, i tak musiałem krzyczeć.

– Tu Mickey Haller. Zatrzymaj się na chwilę.

Zaczekałem i po chwili usłyszałem, jak wyłącza silnik swojego harleya rocznik ’63.

– Co słychać, Mick? – zapytał, kiedy wreszcie zapanowała cisza. – Długo się nie odzywałeś.

– Musisz z powrotem zamontować przegrody w tłumiku. Inaczej ogłuchniesz przed czterdziestką i już nikt nie będzie się mógł do ciebie odezwać.

– Jestem już po czterdziestce i na słuch nie narzekam. Co jest?

Wojciechowski był wolnym strzelcem – detektywem, z którego usług korzystałem przy kilku sprawach. Dzięki temu poznał Lornę, odbierając swoje wynagrodzenie. Ale zanim nawiązałem z nim współpracę, znałem go już od ponad dziesięciu lat, ponieważ był związany z klubem motocyklowym Road Saints, w którym przez kilka lat pełniłem funkcję faktycznego radcy prawnego. Dennis nigdy nie występował w barwach klubu, lecz uważano go za członka sympatyka. Grupa nadała mu nawet ksywkę, przede wszystkim dlatego, że miała już w swoich szeregach Dennisa – znanego jako Dennis Groźny – a jego nazwisko było zbyt trudne do wymówienia. Ze względu na ciemną karnację i wąs przechrzcili go na Cisco Kida. Żadnego znaczenia nie miał fakt, że był stuprocentowym Polakiem i pochodził z południowej części Milwaukee.

Cisco był człowiekiem imponującej postury, ale mimo że trzymał z Road Saints, nigdy w nic się nie mieszał. Nie miał na koncie żadnego aresztowania, co mu się opłaciło, gdy potem starał się o licencję prywatnego detektywa. Dziś, wiele lat później, nie nosił już długich włosów, a czarne, przystrzyżone wąsy zaczynały siwieć. Ale przezwisko „Cisco”, podobnie jak zamiłowanie do klasycznych harleyów produkowanych w jego rodzinnym mieście, przylgnęło do niego na całe życie.

Cisco był skrupulatnym i wnikliwym detektywem. Miał jeszcze jedną zaletę. W razie konieczności jego zwalista sylwetka mogła budzić strach. Ten atut okazywał się niezwykle przydatny, gdy musiał odnaleźć ludzi uwikłanych w sprawę kryminalną i użyć wobec nich środków perswazji.

– Po pierwsze, powiedz mi, gdzie jesteś – poprosiłem.

– W Burbank.

– Pracujesz?

– Nie, chciałem się przejechać. Masz coś dla mnie? W końcu bierzesz jakąś sprawę?

– Mnóstwo spraw. I będę potrzebował detektywa.

Podałem mu adres kancelarii Vincenta i powiedziałem, żeby stawił się tam jak najszybciej. Wiedziałem, że Vincent zapewne korzystał z własnej ekipy lub przynajmniej jednego detektywa i gdybym polecił Cisco zapoznać się ze szczegółami jego spraw, mogłaby to być strata czasu, ale w ogóle się tym nie przejmowałem. Potrzebowałem detektywa, któremu ufałem i z którym już wcześniej współpracowałem. Chciałem, by zaczął natychmiast od ustalenia miejsca pobytu moich nowych klientów. Wiedziałem z doświadczenia, że oskarżonych w sprawach karnych nie zawsze można odnaleźć pod adresem, jaki podali w danych osobowych, zwracając się do adwokata o pomoc.

Zamknąwszy telefon, zorientowałem się, że minąłem budynek, w którym Vincent miał biuro. Pracował na Broadwayu niedaleko Trzeciej, a na ulicach było za dużo samochodów i pieszych, abym mógł zawrócić. Zmarnowałem dziesięć minut, wracając okrężną drogą i zatrzymując się na każdych światłach. Zanim dotarłem na miejsce, byłem tak podenerwowany, że postanowiłem jak najszybciej znowu zatrudnić kierowcę, żebym zamiast na adresach mógł się skupić na sprawach.

Kancelaria Vincenta znajdowała się w sześciopiętrowym budynku, nazwanym po prostu „Centrum Prawne”. Biurowiec stał w pobliżu głównych gmachów sądów w śródmieściu – karnego i cywilnego – znalazło w nim więc siedzibę wielu adwokatów. Większość glin i lekarzy – naturalnych wrogów adwokatów – prawdopodobnie życzyłaby sobie, aby budynek implodował przy najbliższym trzęsieniu ziemi. Obok zobaczyłem otwarty wjazd do wielopoziomowego garażu podziemnego i skręciłem tam.

Gdy wyciągałem z automatu bilet, do mojego samochodu podszedł umundurowany policjant. Trzymał przed sobą podkładkę na dokumenty.

– Przepraszam, czy ma pan jakąś sprawę do załatwienia w tym budynku?

– Właśnie dlatego chcę tu zaparkować.

– Czy może pan powiedzieć, co dokładnie pana tu sprowadza?

– To chyba nie pana sprawa.

– Zabezpieczamy ślady na miejscu zdarzenia w garażu i zanim pana wpuszczę, muszę znać cel pańskiej wizyty.

– Mam tu swoje biuro – odparłem. – Wystarczy?

To niezupełnie było kłamstwo. W kieszeni marynarki miałem nakaz sądowy podpisany przez sędzię Holder. Zgodnie z nim miałem w tym budynku biuro.

Odpowiedź najwyraźniej wystarczyła. Gliniarz poprosił mnie o dowód tożsamości i mogłem go przekonywać, że nie ma prawa mnie legitymować, uznałem jednak, że nie ma o co kruszyć kopii. Wyciągnąłem portfel, a policjant spisał moje imię i nazwisko oraz numer prawa jazdy. Następnie wpuścił mnie do garażu.

– Nie można parkować na drugim poziomie – poinformował mnie. – Nie skończyliśmy jeszcze zabezpieczać miejsca.

Machnąłem ręką i ruszyłem podjazdem w górę. Gdy dotarłem na drugi poziom, zobaczyłem, że nie ma na nim żadnych samochodów z wyjątkiem dwóch radiowozów i czarnego bmw coupé, które właśnie ładowano na lawetę z policyjnego garażu. Pewnie wóz Jerry’ego Vincenta. Dwaj gliniarze w mundurach zaczynali zwijać żółtą taśmę, którą odgrodzono piętro od pozostałej części garażu. Jeden z nich dał mi znak, żebym jechał dalej. Nie zauważyłem żadnych detektywów w cywilu, ale policja nie zamierzała jeszcze opuścić miejsca morderstwa.

Ruszyłem dalej i dopiero na piątym poziomie znalazłem wystarczająco duże miejsce, aby wcisnąć się w nie lincolnem. Jeszcze jeden powód, dla którego powinienem znowu postarać się o kierowcę.

Biuro, którego szukałem, znajdowało się na drugim piętrze od frontu budynku. Drzwi z matowego szkła były zamknięte, ale nie na klucz. Wszedłem do sekretariatu i zobaczyłem kilka pustych krzeseł oraz kobietę o zaczerwienionych od płaczu oczach, która siedziała za ladą. Rozmawiała przez telefon, lecz na mój widok natychmiast odłożyła słuchawkę, nie mówiąc nawet rozmówcy, aby chwilę poczekał.

– Jest pan z policji? – zapytała.

– Nie – odparłem.

– W takim razie przykro mi, kancelaria jest dziś nieczynna.

Podszedłem do lady, wyciągając z kieszeni marynarki postanowienie otrzymane od sędzi Holder.

– Nie dla mnie – powiedziałem, wręczając kobiecie nakaz.

Rozłożyła dokument i utkwiła w nim wzrok, ale odniosłem wrażenie, że w ogóle go nie czyta. W ręce ściskała garść chusteczek.

– Co to jest? – spytała.

– Nakaz sądowy – wyjaśniłem spokojnie. – Nazywam się Michael Haller i sędzia Holder wyznaczyła mnie na zastępczego przedstawiciela prawnego klientów Jerry’ego Vincenta. Oznacza to, że będziemy razem pracować. Proszę mi mówić Mickey.

Potrząsnęła głową, jak gdyby usiłowała odegnać jakieś niewidzialne zagrożenie. Zwykle moje nazwisko nie miało takiej siły rażenia.

– Nie może pan tego zrobić. Pan Vincent by sobie tego nie życzył.

Wyjąłem jej z rąk papiery sądowe, złożyłem i zacząłem chować z powrotem do kieszeni.

– Otóż mogę. Otrzymałem polecenie od przewodniczącej sądu okręgowego Los Angeles. Jeżeli wczyta się pani w treść umowy świadczenia usług adwokackich, jaką pan Vincent podpisuje ze swoimi klientami, znajdzie w niej pani moje nazwisko. Figuruję tam jako jego pełnomocnik. Tak więc w tym momencie jest zupełnie nieistotne, czego pani zdaniem życzyłby sobie pan Vincent, ponieważ sam złożył dokumenty, w których wskazał mnie jako swojego następcę w razie jego niezdolności do pracy albo… śmierci.

Kobieta miała osłupiałą minę. Grubo nałożony tusz do rzęs rozmazał się jej pod jednym okiem, nadając jej karykaturalny, niemal komiczny wygląd. Z jakiegoś powodu skojarzyła mi się z Lizą Minnelli.

– Jeśli pani chce, może pani zadzwonić do asystentki sędzi Holder i porozmawiać z nią o tej sprawie – zaproponowałem. – Tymczasem naprawdę muszę zacząć działać. Wiem, że to był dla pani bardzo trudny dzień. Dla mnie też był trudny – znałem Jerry’ego jeszcze z czasów, gdy pracował w prokuraturze. Proszę przyjąć wyrazy współczucia.

Skinąłem głową i spojrzałem na nią, spodziewając się reakcji, której się jednak nie doczekałem. Przeszedłem więc do rzeczy.

– Będę potrzebował kilku rzeczy. Po pierwsze, muszę dostać jego kalendarz. Chcę sporządzić listę bieżących spraw, nad którymi pracował Jerry. Potem będę musiał przejrzeć akta tych…

– Nie ma – przerwała mi nagle.

– Czego nie ma?

– Jego laptopa. Policja powiedziała mi, że morderca zabrał z samochodu jego aktówkę. Jerry miał wszystko w laptopie.

– Miał kalendarz w komputerze? Nie trzymał w biurze wydruków?

– Papiery też zniknęły. Zabrali mu całą teczkę. Była w aktówce.

Szklanym wzrokiem wpatrywała się w przestrzeń. Postukałem w monitor stojący na jej biurku.

– A w tym komputerze? – spytałem. – Nigdzie nie miał kopii zapasowej swojego kalendarza?

Nie odezwała się, więc zapytałem jeszcze raz.

– Czy Jerry nie miał nigdzie kopii kalendarza? Mogę ją w jakiś sposób zdobyć?

Wreszcie spojrzała na mnie, a odpowiedź na moje pytanie chyba sprawiła jej przyjemność.

– Nie pilnowałam jego kalendarza. Jerry sam go prowadził. Wszystko przechowywał w laptopie, a wydruki trzymał w starej teczce, którą nosił przy sobie. Ale jedno i drugie zniknęło. Policja kazała mi szukać, ale nigdzie nie ma kopii.

Skinąłem głową. Brak kalendarza stanowił przeszkodę, ale do pokonania.

– A akta? Miał jakieś w aktówce?

– Nie sądzę. Wszystkie akta przechowywał tutaj.

– To dobrze. Musimy więc wyciągnąć wszystkie otwarte sprawy i na podstawie akt odbudować kalendarz. Będę też musiał zajrzeć do ksiąg rachunkowych i książeczek czekowych dotyczących konta bieżącego i powierniczego.

Zmierzyła mnie ostrym spojrzeniem.

– Nie zabierze pan jego pieniędzy.

– Nie zamierzam…

Urwałem, zrobiłem głęboki wdech i spróbowałem jeszcze raz, spokojnym, ale szczerym tonem.

– Po pierwsze, chciałem panią przeprosić. Zacząłem od końca. Nie wiem nawet, jak się pani nazywa. Spróbujmy jeszcze raz. Jak się pani nazywa?

– Wren.

– Wren? A dalej?

– Wren Williams.

– No dobrze, Wren, wyjaśnijmy sobie jedno. Nie chodzi o jego pieniądze. To pieniądze jego klientów i jeżeli nie zdecydują inaczej, będą teraz moimi klientami. Rozumie pani? Powiedziałem, że zdaję sobie sprawę z tego, jakie emocje i szok dziś pani przeżywa. Mam podobne odczucia. Ale właśnie teraz musi pani zdecydować, czy jest pani ze mną, czy przeciwko mnie. Bo jeżeli jest pani po mojej stronie, musi mi pani dać to, o co proszę, Wren. Będzie też pani musiała współpracować z moją asystentką, kiedy tu przyjedzie. Jeżeli jest pani przeciwko mnie, powinna pani od razu iść do domu.

Wolno pokręciła głową.

– Detektywi kazali mi zostać, dopóki nie skończą.

– Jacy detektywi? Kiedy wjeżdżałem do garażu, widziałem tylko paru policjantów w mundurach.

– Detektywi w gabinecie pana Vincenta.

– Pozwoliła pani…

Nie dokończyłem. Wszedłem za ladę i skierowałem się do dwojga drzwi w głębi sekretariatu. Wybrałem te po lewej i otworzyłem je.

Wszedłem do gabinetu Jerry’ego Vincenta, przestronnego i wykwintnie urządzonego. Wykonując obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni, ujrzałem wytrzeszczone oczy dużej ryby zawieszonej na ścianie nad biurową szafą z ciemnego drewna, stojącej obok drzwi, przez które wszedłem. Ciało ryby, które z wyjątkiem białego podbrzusza miało piękny zielony kolor, było wygięte w łuk, jak gdyby zastygło w chwili, gdy ryba wyskakiwała z wody. Jej pysk był otwarty tak szeroko, że mógłbym do niego włożyć pięść.

Pod rybą wisiała mosiężna tabliczka z napisem:

GDYBYM NIE OTWIERAŁA PYSKA,

NIE BYŁOBY MNIE TUTAJ

Słowa, którymi warto się w życiu kierować, pomyślałem. Większość oskarżonych o przestępstwo trafia za kratki przez własne gadulstwo. Niewielu z nich udaje się uniknąć odsiadki dzięki gadaniu. Najlepsza rada, jakiej udzielam klientowi, brzmi: nie puszczaj pary z ust. Nie rozmawiaj o sprawie z nikim, nawet z własną żoną. Trzymaj język za zębami, udawaj głupiego i myśl o tym, jak przeżyć następny dzień.

Odwróciłem się na dźwięk, którego nie sposób było pomylić z żadnym innym – odgłos otwierania i zatrzaskiwania metalowej szuflady. W głębi pomieszczenia zobaczyłem dwoje kolejnych drzwi. Były uchylone i za pierwszymi ujrzałem ciemne wnętrze łazienki. Zza drugich sączyło się światło.

Szybko podszedłem do drzwi prowadzących do oświetlonego pokoju i otworzyłem je na oścież. Było to duże, pozbawione okien pomieszczenie, w którym mieściło się archiwum akt. Wzdłuż bocznych ścian stały rzędy stalowych szafek na akta, a pod ścianą w głębi mały stół do pracy.

Siedzieli przy nim dwaj mężczyźni. Starszy i młodszy. Prawdopodobnie pierwszy miał uczyć drugiego. Obaj byli bez marynarek, które wisiały na oparciach krzeseł. Zobaczyłem broń w kaburach i odznaki przypięte do pasków.

– Co panowie tu robią? – spytałem szorstko.

Mężczyźni unieśli wzrok znad dokumentów. Zobaczyłem leżący między nimi gruby plik teczek. Starszy detektyw, zaskoczony moim widokiem, na moment szeroko otworzył oczy.

– Departament Policji Los Angeles – powiedział. – Panu możemy chyba zadać to samo pytanie.

– To moje akta. Proszę je natychmiast odłożyć.

Starszy z mężczyzn wstał i podszedł do mnie. Zacząłem wyciągać z kieszeni nakaz sądowy.

– Nazywam się…

– Wiem, kim pan jest – przerwał mi detektyw. – Ale wciąż nie wiem, co pan tu robi.

Podałem mu postanowienie sądu.

– Wobec tego ten dokument powinien wszystko wyjaśnić. Przewodnicząca sądu okręgowego mianowała mnie zastępczym przedstawicielem prawnym klientów Jerry’ego Vincenta. To znaczy, że od tej chwili prowadzone przez niego sprawy są moimi sprawami. A panowie nie mają prawa przeglądać tych akt. To jawne pogwałcenie prawa moich klientów do ochrony przed bezprawną rewizją i konfiskatą. W tych aktach znajdują się informacje objęte zasadą poufności między adwokatem a klientem.

Detektyw nie raczył nawet rzucić okiem na papiery. Szybko otworzył dokument na ostatniej stronie, gdzie widniała pieczęć i podpis. Nie zrobiły na nim wielkiego wrażenia.

– Vincent został zamordowany – rzekł. – W tych aktach może się kryć motyw. I tożsamość sprawcy. Musimy…

– Muszą panowie natychmiast opuścić to pomieszczenie, nic więcej.

Detektywowi nie drgnął ani jeden mięsień.

– Uważam je za część miejsca zdarzenia – oświadczył. – I to pan musi je opuścić.

– Proszę przeczytać nakaz, detektywie. Nigdzie się stąd nie ruszę. Miejsce zdarzenia to garaż i żaden sędzia w Los Angeles nie pozwoli panu poszerzyć go o biuro i archiwum. Panowie stąd wyjdą, a ja zajmę się sprawami swoich klientów.

Nie wykonał żadnego ruchu, by przeczytać dokument ani opuścić pomieszczenie.

– Jeżeli wyjdę – powiedział – zamknę i zaplombuję kancelarię.

Nie cierpię wdawać się w pyskówki z gliniarzami, ale czasem nie ma innego wyjścia.

– A ja w ciągu godziny uzyskam pozwolenie na zdjęcie plomb. I będzie pan się musiał wytłumaczyć przed przewodniczącą sądu okręgowego, dlaczego pogwałcił pan prawa wszystkich klientów Vincenta. W zależności od liczby klientów w grę mogą wchodzić sankcje karne – nawet dla departamentu policji.

Detektyw uśmiechnął się do mnie, jak gdyby moje groźby nieco go rozbawiły. Uniósł nakaz sądowy.

– Twierdzi pan, że na mocy tego dokumentu przejmuje pan wszystkie sprawy?

– Owszem, przynajmniej na razie.

– Całą praktykę Vincenta?

– Tak, ale każdy klient zdecyduje, czy chce korzystać z moich usług, czy znaleźć kogoś innego.

– Wobec tego musimy wciągnąć pana na naszą listę.

– Jaką listę?