Odd Thomas - Dean Koontz - ebook

Odd Thomas ebook

Dean Koontz

0,0

Opis

[PK]

 

Dwudziestoletni Odd Thomas posiada niezwykły dar szósty zmysł umożliwiający mu kontakty z duchami. Odd wykorzystuje swoje zdolności, by pomagać miejscowym stróżom prawa w chwytaniu niebezpiecznych przestępców jak choćby mordercy młodej kobiety. W pewnym momencie jest świadkiem inwazji tajemniczych cieni, które przechodzą do świata ludzi przez portal w zaniedbanym domu na przedmieściach. Właściciel domu, Bob Robertson, wydaje się przyciągać zło. Porusza się w otoczeniu zjaw, w gabinecie przechowuje dane o najgorszych mordercach i psychopatach. W prywatnej kartotece ma też własną teczkę, ale zupełnie pustą jeśli nie liczyć kartki wyrwanej z kalendarza. Odd ma zaledwie kilkanaście godzin na wyjaśnienie wszystkich tajemnic związanych z Robertsonem, zdemaskowanie jego wspólników i niedopuszczenie do nadchodzącej katastrofy. 

 

Cykl: Odd Thomas, t. 1 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach:   
Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki 
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin

Miejska Biblioteka Publiczna w Koninie
Gminna Biblioteka Publiczna w Komorowie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 433

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



DEAN KoONTZ (ur. 1945) należy do najpopularniejszych autorów amerykańskich. Karierę literacką rozpoczął w wieku 20 lat, startując w konkursie na opowiadanie zorganizowanym przez Atlantic Monthly. Po ukończeniu studiów pracował jako nauczyciel, jednocześnie sporo publikował, głównie z obszaru science fiction i horroru. Należy do pisarzy bardzo płodnych: jego dorobek to około 60 powieści oraz liczne opowiadania wydane pod własnym nazwiskiem i kilkoma pseudonimami. Obok Stephena Kinga, Koontz stał się głównym przedstawicielem gatunku thrillera psychologicznego, łączącego elementy grozy i zagadki kryminalnej ze zjawiskami nadprzyrodzonymi - trochę jak „Z Archiwum X”. Do jego najbardziej znanych powieści należą: Szepty (1980), Opiekunowie (1987), Zimny ogień (1991), Mroczne ścieżki serca (1994), Fałszywa pamięć (2000), a z ostatnio opublikowanych - Twarz (2003), Odd Thomas (2003) oraz The Taking (2004). Wiele z nich zostało przeniesionych na ekran telewizyjny lub kinowy.

Polecamy powieści Deana Koontza

ODD THOMAS

TAJEMNICZE AUTOSTRADY

Dean KOONTZ Odd Thomas

Z angielskiego przełoży! WITOLD NOWAKOWSKI

WARSZAWA 2004

Tytuł oryginału: ODD THOMAS

Copyright © Dean Koontz 2003 All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2004 Copyright © for the Polish translation by Witold Nowakowski 2004

Redakcja: Barbara Nowak Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz

ISBN 83-7359-183-4

Dystrybucja

I Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa tel./fax (22)-631-4832, (22)-632-9155, (22)-535-0557 www.olesiejuk.pl/www.oramus.pl

Wydawnictwo L & L/Dział Handlowy Kościuszki 38/3, 80-445 Gdańsk tel. (58)-520-3557, fax (58)-344-1338

Sprzedaż wysyłkowa Internetowe księgarnie wysyłkowe: www.merlin.plwww.ksiazki.wp.plwww.vivid.pl

WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ adres dla korespondencji: skr. poczt. 55, 02-792 Warszawa 78

Warszawa 2004. Wydanie I Skład: Laguna Druk: OpolGraf S.A., Opole

Moim Staruszkom:

Mary Crowe, Gerdzie Koontz, Vicky Page i Janie Paris.

Siądziemy razem. Coś przekąsimy. Coś wypijemy. Jeść, jeść, jeść.

Ten, kto nadzieję chce ugościć, Nie widzi cnoty w uległości. Bo od kołyski do grobowej deski, Serce bić musi. Serce nie śpi.

KSIĘGA ZLICZONYCH ROZKOSZY

Rozdział pierwszy

Nazywam się Odd Thomas, chociaż w obecnych czasach, gdy większość z nas wciąż klęka przed ołtarzem sławy, naprawdę nie wiem, kogo to obchodzi, że w ogóle żyję.

Nie jestem sławny. Nie jestem dzieckiem sławnych ludzi. Nigdy nie poślubiłem nikogo sławnego i nikt sławny mnie nie zmieszał z błotem. Nikomu z nich też nie oddałem nerki. Co ciekawsze, wcale nie gonię za sławą.

Według standardów naszej kultury jestem zupełnym zerem, tak wielkim, że magazyn „People” nie tylko o mnie nic nie napisał, ale nawet odmówił mi prenumeraty, bojąc się, że czarna dziura mojej pustej egzystencji wessie go w mrok zapomnienia.

Mam dwadzieścia lat. Dla dorosłych przemądrzalców jestem więc nieledwie dzieckiem. Dzieci już mi nie ufają, widząc we mnie dorosłego. Po wsze czasy wyleciałem z magicznego świata małych i bezwąsych istot.

W konsekwencji spec od demografii mógłby uznać, że moim jedynym audytorium są młodzieńcy i dziewczęta gdzieś między dwudziestym i dwudziestym pierwszym rokiem życia.

Kłopot w tym, że tak wąskiemu gronu nie mam nic do powiedzenia. Nic mnie nie obchodzą troski i pragnienia większości amerykańskich dwudziestolatków. No, może z jednym wyjątkiem... Też chciałbym jakoś przetrwać.

Miałem niezwykłe życie.

Nie o to chodzi, że było na przykład lepsze od Twojego. Mam absolutną pewność, że Twoje życie jest w miarę potrzeb wypełnione blaskiem, szczęściem, pomyślnością i znośną dawką strachu. Tak jak ja jesteś człowiekiem, więc znasz pojęcia smutku i radości.

Ale moje życie było niezwykłe. Przytrafiły mi się osobliwe rzeczy, które na ogół nie zdarzają się przeciętnym ludziom.

Nigdy nie napisałbym tego pamiętnika, gdyby nie zmusił mnie do tego pewien olbrzym ważący ponad sto osiemdziesiąt kilo i mający sześć palców u lewej ręki.

Nazywa się P. Oswald Boone. Wszyscy na niego mówią Mały Ozzie, bo jego ojciec, Duży Ozzie, wciąż się pałęta po tym świecie.

Mały Ozzie ma kota imieniem Straszny Chester. Uwielbia go. Prawdę mówiąc, gdyby Straszny Chester wyzionął dziewiątego ducha pod kołami peterbilta, to Mały Ozzie zapewne nie przeżyłby tej straty. Wielkie serce pękłoby z rozpaczy.

Osobiście nie przepadam za Chesterem — choćby dlatego, że kilka razy nasikał mi do butów.

Ozzie próbował go tłumaczyć, i chociaż brzmiało to sensownie, to jednak mnie nie przekonał. Może inaczej: wierzę mu, ale nie wierzę kotu.

Bo niby jak mam wierzyć kotu, który ponoć urodził się pięćdziesiąt osiem lat temu? Owszem, nawet widziałem zdjęcia na poparcie tej teorii, ale wciąż uważam, że to zwykły szwindel.

Z pewnych oczywistych względów, o których opowiem za chwilę, ten rękopis nie może być wydany za mojego życia. Póki żyję, nie dostanę złamanego centa za to, co napisałem. Mały Ozzie wyszedł z propozycją, żebym zrobił Chestera swoim spadkobiercą, bo on przecież — tu cytuję — „wszystkich nas przeżyje”.

Wolę wybrać kogoś innego. Kogoś, kto na mnie nie sika.

A poza tym przecież nie piszę tego dla pieniędzy. Chcę po prostu zachować zdrowy rozum i przekonać się, czy mam cel w życiu i czy zasługuję na dalszą egzystencję.

Bez obawy, moje zwierzenia nie będą smutne ani bardzo straszne. P. Oswald Boone przykazał mi, abym o wszystkim pisał lekkim tonem.

— Jak zaczniesz smęcić — burknął — to przygniotę cię moim ogromnym dupskiem. Dobrze wiesz, że waży prawie dwieście kilo. To nie najlepszy rodzaj śmierci.

Gruba przesada. Dupsko, chociaż wielkie, waży co najwyżej siedemdziesiąt kilogramów. Setka z kawałkiem jego zwalistego cielska maltretuje resztę szkieletu.

Już na początku okazało się, że nie o wszystkim można mówić wyłącznie na wesoło. Ozzie zaproponował wówczas, żebym wziął na siebie rolę subiektywnego narratora.

— Tak zrobiła Agata Christie w Zabójstwie Rogera Ack-royda — zauważył. — I podziałało.

W tamtej powieści miły narrator w rzeczywistości był mordercą, ale czytelnik dowiadywał się o tym na samym końcu.

Wierzcie mi, że nie jestem łotrem ani zbrodniarzem. Nie zrobiłem niczego złego, co musiałbym ukrywać. Mój subiektywizm bierze się z napięcia zawartego w pewnych słowach.

Nie musicie jednak się przejmować. Wkrótce i tak prawda wyjdzie na jaw.

Ale uprzedzam bieg wypadków. Mały Ozzie i Straszny Chester pojawią się na scenie dopiero po wybuchu krowy.

Cała historia zaczęła się we wtorek.

Dla Was to zwykły dzień po poniedziałku. Dla mnie to jeden z sześciu dni tchnących przygodą, strachem i tajemnicą.

Tylko czasami nie pomyślcie sobie, że wiodę jakieś magiczne życie. Zbytek tajemnic budzi zniechęcenie. Liczne przygody są męczące. A strach jest po prostu strachem.

Tamtego ranka, właśnie we wtorek, obudziłem się bez budzika już o piątej. Śniły mi się trupy w kręgielni.

Prawdę mówiąc, to nigdy nie nastawiam budzika, bo mam doskonałe wewnętrzne poczucie czasu. Kiedy chcę wstać o piątej, to wystarczy, że przed zaśnięciem powtórzę sobie w duchu ze trzy razy, że pobudka za piętnaście piąta.

Otóż to. Mój wewnętrzny budzik jest zupełnie sprawny, ale późni się o cały kwadrans. Dowiedziałem się tego przed wieloma laty i jak widać, znalazłem radę.

Sen o trupach w kręgielni dręczył mnie przez trzy lata, raz albo dwa w miesiącu. Jeszcze nie wszystko dla mnie jest na tyle jasne, żebym podjął jakieś działania. Mam nadzieję, że potem nie będzie za późno.

A zatem wstałem o piątej, usiadłem na łóżku i powiedziałem na głos:

— Oszczędź mnie, abym mógł ci służyć.

Tak brzmiał poranny pacierz, którego nauczyła mnie Babcia Sugars, jeszcze gdy byłem mały.

Pearl Sugars była matką mojej matki. Gdyby była matką mojego ojca, to nazywałbym się Odd Sugars — i miałbym całkiem przechlapane.

Babcia Sugars wierzyła, że z Bogiem można targować się o wszystko. Nazywała Go „starym sprzedawcą dywanów”.

Kiedy siadała do pokera, w zamian za wygraną obiecywała Bogu nieść Jego święte słowa i dzielić się z sierotami. Do końca życia sporo zarabiała w karty. To była istotna część naszych dochodów.

Babcia Sugars lubiła sobie wypić i miała dryg nie tylko do pokera, więc nie zawsze mogła dotrzymać obietnicy i krzewić Słowo Boże wśród bliźnich. Wychodziła jednak z założenia, że Bóg wie, iż nie tylko przez nią jest oszukiwany, i że patrzy na to przez palce.

Jeżeli zrobisz to z fasonem, to zawsze możesz wykantować Boga i wyjść z tego zupełnie cało, mawiała Babcia Sugars. Żyj pomysłowo i z wyobraźnią, to sam pozwoli ci na więcej, bo będzie ciekaw, co wymyślisz. Da ci też spokój, jeżeli będziesz rozbrajająco głupi. Właśnie dlatego tylu głupców wciąż się pałęta po tym świecie i nieźle sobie radzą w życiu. Nie możesz tylko krzywdzić innych ani z rozmysłem, ani przez głupotę. To Go nie śmieszy i zsyła karę za niespełnione obietnice.

Babcia Sugars cichaczem nieźle pociągała, ogrywała w pokera największych twardzieli z rodzaju tych, co to wcale nie lubią przegrywać i jeździła jak wariat (ale nie po pijaku), z wyraźną pogardą dla wszelkich praw fizyki. Jadła dobrze i tłusto, a mimo to umarła zupełnie spokojnie, «we śnie, w wieku siedemdziesięciu dwóch lat. Znaleziono ją z prawie pustą butelką brandy przy łóżku, ulubioną książką, otwartą na ostatniej stronie, i uśmiechem na ustach.

Wszystko więc wskazywało na to, że była z Bogiem w dobrej komitywie.

A zatem, jak już wspominałem, obudziłem się we wtorek rano, zadowolony z tego, że wciąż żyję. Na dworze było jeszcze ciemno. Zapaliłem nocną lampkę i rozejrzałem się po pomieszczeniu, które służyło mi za sypialnię, salonik, kuchnię i jadalnię. Nigdy nie wstawałem z łóżka, dopóki się nie przekonałem, kto na mnie tym razem czeka.

Ci, którzy życzliwie lub niechętnie przyglądali mi się, kiedy spałem, z reguły nie podejmowali rozmowy przy śniadaniu. Czasami wystarczyło, że poszedłem do kibla, żeby od razu prysnął czar poranka.

Tym razem był tylko Elvis w lei ze storczyków. Uśmiechał się i niczym z pistoletu celował we mnie palcem.

Dobrze mi się mieszkało w tej niewielkiej izdebce nad garażem na dwa samochody. Lokum było przytulne, chociaż z góry wiedziałem, że nigdy się nie znajdzie na przykład w „Architekturze wnętrz”. Gdyby ich fotograf przypadkiem tutaj zajrzał, to zaraz pewnie mruknąłby z niechęcią, że w tytule nie ma słowa „zgroza”.

Kartonowa postać Elvisa w skali jeden do jednego, zabrana kiedyś z kina, w którym wyświetlali Błękitne Hawaje, stała tam, gdzie ją postawiłem. Czasami w nocy ktoś ją przesuwał albo ruszała się sama.

Wziąłem prysznic. Namydliłem się brzoskwiniowym mydłem i brzoskwiniowym szamponem. Mydło i szampon dostałem od Stormy Llewellyn. Stormy naprawdę ma na imię Bron-wen, ale uważa, że to za bardzo kojarzy się z elfem.

A ja naprawdę mam na imię Odd.

Moja matka twierdziła, że to błąd w metryce. Raz mówiła, że powinno być Todd, a raz, że Dobb, po jakimś wujku, który podobno żył w Czechosłowacji.

Ojciec zapewniał mnie, że moje imię zawsze brzmiało „Odd”, ale nie zdradził mi nic więcej. Wspominał tylko, że nie mieliśmy żadnych krewnych w Czechach.

Matka z kolei z całej siły upierała się przy wuju, chociaż nie pokazała mi ani jego, ani swojej siostry Cymry, z którą rzekomo miał się ożenić.

Ojciec znał Cymry, lecz zaręczał, że nigdy nie wyszła za mąż. Uważał ją za dziwaczkę, ale do dziś nie wiem dlaczego. Nie mówił o tym.

Matka złościła się, kiedy ktoś nazywał jej siostrę dziwaczką. Uważała, że Cymry jest „darem od Boga” i na tym koniec. Żadnych wyjaśnień.

Nie próbowałem zmienić imienia. Przyzwyczaiłem się do niego, zanim dorosłem na tyle, żeby zrozumieć, że jest niecodzienne.

Ze Stormy łączy mnie coś więcej niż przyjaźń. Wręcz jesteśmy duchowo spokrewnieni.

Po pierwsze mamy kartkę z maszyny do wróżenia, głoszącą, że zawsze będziemy razem.

Po drugie mamy takie samo znamię.

A oprócz kartki i znamienia jestem w niej szczerze zakochany. Skoczyłbym dla niej prosto w przepaść, gdyby mnie tylko poprosiła. Rzecz jasna przedtem spytałbym o powód.

Na szczęście dla mnie Stormy nie miewa takich pomysłów. Nie żąda nic, czego sama nie mogłaby zrobić. Jest kotwicą moralną wśród zdradliwych prądów współczesnego świata. Dodajmy: kotwicą dużego statku.

Pewnego razu zastanawiała się przez cały dzień, czy wolno jej zatrzymać pięćdziesiąt centów, które znalazła w budce, w telefonie. W końcu odesłała je do urzędu telekomunikacji.

A wracając do skoku w przepaść... Nie chodzi o to, żebym bał się śmierci. Po prostu jeszcze nie jestem gotów, aby umówić się z nią na randkę.

Pachnący brzoskwinią (tak jak lubi Stormy), bez strachu przed śmiercią, zjadłem jagodziankę, pożegnałem Elvisa słowami „Pilnuj interesu”, kiepsko parodiując jego brzmienie głosu, i poszedłem do pracy, do Pico Mundo Grille.

Wstawał świt, ale słońce wisiało już nad horyzontem niczym ścięte żółtko.

Pico Mundo leży w tej części Kalifornii, w której mimo wody dostarczanej stanowym wodociągiem nie zapomnisz, że jednak jesteś na pustyni. W marcu panuje tu spiekota. W sierpniu, czyli tak jak dzisiaj, żar nie do opisania.

Do oceanu, który ponoć jest gdzieś na zachodzie, mamy tak daleko, że myślimy o nim niczym o ciemnej plamie na Księżycu zwanej Morzem Spokoju.

Czasem, podczas głębszych wykopów na obrzeżach miasta, gdzie wciąż przybywają jakieś nowe domy, robotnicy znajdują grube warstwy muszli. Kiedyś, przed wiekami, szumiało tu morze.

Gdy przyłoży się taką muszelkę do ucha, nie słychać fali, ale jękliwy świst suchego wiatru, jakby i ona zapomniała o swoim pochodzeniu.

Na dole, pod schodami wiodącymi z mojego mieszkania, w blasku wschodzącego słońca stała Penny Kallisto. Sama przypominała muszelkę na plaży. Miała czerwone trampki, białe szorty i białą koszulkę bez rękawów.

Zwykle nie wpadała w ponurą desperację wieku dorastania, tak charakterystyczną dla wielu nastolatków. Niedawno obchodziła dwunaste urodziny, była żywa, wesoła i skora do śmiechu.

Ale dzisiaj spojrzała na mnie jakoś tak poważnie. Jej niebieskie oczy lekko pociemniały niczym toń morza, na którą pad-nie cień chmury.

Popatrzyłem na dom, odległy o piętnaście metrów. Rosalia Sanchez — moja gospodyni — pewnie już czekała na to, abym ją zapewnił, że w nocy nie zniknęła. Nawet przed lustrem nie czuła się zupełnie bezpieczna.

Penny bez słowa stanęła plecami do schodów. Powoli wyszła na podwórko.

Niczym dwa majaki, za pomocą słońca i własnego cienia, para wielkich kalifornijskich dębów malowała na podjeździe złotopurpurowy obraz.

Penny, idąc przez koronkę ciemności i światła, to na przemian jaśniała, to kryła się w mroku. Czarna mantyla cienia przygasiła blask blond włosów; jej skomplikowany wzór zmieniał się z każdym krokiem.

Przestraszony, że Penny zaraz mi ucieknie, szybko zbiegłem ze schodów i poszedłem za nią. Trudno, pani Sanchez musiała poczekać.

Penny zaprowadziła mnie do małej kamiennej sadzawki na trawniku przed domem. Tam, wokół postumentu podtrzymującego nieckę, pani Sanchez zgromadziła pokaźną kolekcję różnej wielkości muszli wykopanych na stokach wzgórz okalających Pico Mundo.

Dziewczynka przykucnęła, podniosła muszlę wielkości pomarańczy, wstała i wyciągnęła do mnie rękę.

Muszla była chropawa i brązowo-biała. Gładkie wnętrze lśniło perłowym różem.

Penny złożyła dłoń, jakby ciągle trzymała muszlę, przytknęła ją do ucha i przechyliła głowę. W ten sposób dała mi znak, żebym posłuchał.

Poszedłem za jej przykładem, ale nie usłyszałem morza. Nie usłyszałem także melancholijnego śpiewu pustynnego wiatru, o którym mówiłem wcześniej.

W muszli chrapliwie dyszał jakiś potwór. Charczał przyśpieszonym rytmem i wydawał zduszone jęki obłąkanego pożądania.

W samym środku pustynnego lata dziwny chłód zmroził mi krew w żyłach.

Penny zauważyła po mojej minie, że usłyszałem to, co chciała. Przeszła przez trawnik, wyszła na ulicę, stanęła tuż przy krawężniku i popatrzyła na zachodni kraniec Marigold Lane.

Odłożyłem muszlę, poszedłem za nią i też zamarłem w oczekiwaniu.

Zło czaiło się gdzieś w pobliżu. Ciekawy byłem jego twarzy.

Wzdłuż ulicy rosły stare kamani. Twarde korzenie w wielu miejscach pokruszyły chodnik, wybrzuszając betonowe płyty.

Wśród gałęzi nie było najcichszego wiatru. W powietrzu panowała niczym niezmącona cisza, jak w dzień sądu ostatecznego, na sekundę przed rozdarciem nieba.

Większość domów w tej okolicy, tak jak dom pani Sanchez, zbudowana była w stylu wiktoriańskim, w różnym stopniu zasuszenia. Pico Mundo powstało w tysiąc dziewięćsetnym roku. Ojcowie miasta przyjechali tutaj ze wschodniego wybrzeża, więc przywieźli ze sobą odległe zwyczaje i architekturę lepiej pasującą do chłodnego i wilgotnego klimatu.

Może myśleli, że wezmą ze sobą tylko to, co naprawdę kochali? Że na zawsze pozbędą się wszelkiego brudu?

Ale niestety, nikt z nas nie ma wpływu na bagaże, z którymi podróżuje. Mimo naszych najszczerszych chęci zawsze się znajdą ze dwie, trzy walizki mroku i niedoli.

Przez pół minuty jedynym ruchomym obiektem był jastrząb szybujący wysoko po niebie. Widziałem go co chwila między gałęziami.

Dzisiejszego ranka obaj wybraliśmy się na łowy.

Penny chyba wyczuła moje zdenerwowanie, bo wzięła mnie za prawą rękę.

Byłem jej wdzięczny za tę uprzejmość. Trzymała mnie zupełnie pewnie ciepłą i przyjazną dłonią. Jej duch dodawał mi odwagi.

Samochód jechał bardzo wolno, zaledwie kilka kilometrów na godzinę, więc usłyszałem go dopiero wtedy, kiedy wyłonił się zza rogu. Spojrzałem nań i zrobiło mi się nie tylko strasznie, ale i smutno.

Był to pontiac firebird 400 z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku, odrestaurowany z największą miłością. Dwudrzwiowy, o głębokiej granatowej barwie, zdawał się sunąć w naszą stronę, nie dotykając kołami ziemi. W upale wschodzącego dnia migotał jak fatamorgana.

Harlo Landerson chodził razem ze mną do liceum. Byliśmy w tej samej klasie. Do końca szkoły wciąż naprawiał i pucował auto, aż wreszcie zrobił z niego najprawdziwsze cudo, tak świeże i błyszczące jak jesienią sześćdziesiątego siódmego roku, gdy po raz pierwszy wystawiono je w salonie pontiaca.

Harlo był cichy i trochę nieśmiały. Nie wyszykował samochodu po to, aby podrywać laski. Nie liczył na to, że ci wszyscy, którzy do tej pory uważali go za ciepłe kluchy, ogłoszą nagle, że jest cool i że rtęć przy nim zamarza w termometrach. Nie miał ambicji towarzyskich. Nie łudził się, że awansuje w ścisłej hierarchii ogólniaka.

Z silnikiem V-8 o mocy trzystu trzydziestu pięciu koni mechanicznych, firebird przyśpieszał od zera do setki w ciągu niecałych ośmiu sekund. Ale Harlo nie lubił wyścigów. Nie imponowało mu, że jeździ taką wściekłą bryką.

Poświęcił czas, robotę i pieniądze, żeby odnowić firebirda wyłącznie dlatego, że był pod urokiem jego sylwetki i funkcjonalności. Można powiedzieć, że pracował z czystą, niemal uduchowioną pasją.

Ciekawe, skąd się u niego brała tak wielka miłość do tego samochodu? Może po prostu stąd, że nigdy nie miał nikogo do kochania? Mama mu umarła, kiedy był sześcioletnim brzdącem, a tato ciągle pił na umór. Samochód nie potrafi odpłacić ci miłością. Ale gdy jesteś bardzo samotny, to czasem bierzesz skąpy błysk światła na karoserii, pomruk silnika lub lśnienie chromu za przejaw uczuć.

Harlo nie darzył mnie przyjaźnią. Byliśmy tylko kolegami. Lubiłem go, bo nie miał w sobie agresji i nie był głupio hałaśliwy jak inni, którzy chcieli pokazać, że coś znaczą.

Uniosłem lewą rękę i pomachałem mu na powitanie. Penny Kallisto wciąż stała przy mnie.

Harlo ciężko harował po ukończeniu szkoły. Od dziewiątej rano do piątej po południu rozładowywał ciężarówki zajeżdżające pod Super Food i przenosił towary z magazynu na półki.

Wcześniej, o czwartej rano, rozwoził setki gazet do mieszkań we wschodniej części Pico Mundo. A raz w tygodniu do WSZYSTKICH domów dostarczał plastikową torbę pełną ulotek, reklam i kuponów rabatowych.

Tego ranka rozwoził jedynie gazety. Miotał każdą jak bumerangiem, silnym skrętem nadgarstka. Starannie złożone i zapakowane egzemplarze wtorkowego wydania „Maravilla County Times” wirowały w powietrzu i z cichym pacnięciem lądowały przed drzwiami albo na podjeździe, dokładnie tam, gdzie sobie życzył dany prenumerator.

Pontiac jechał drugą stroną ulicy. Harlo popatrzył na mnie i zahamował przed następnym domem.

Penny i ja przeszliśmy przez jezdnię.

— Sie masz, Odd — powiedział Harlo. — Jak tam samopoczucie w dzisiejszy piękny poranek?

— Kiepskie — odparłem. — Fatalne. Strasznie mi smutno.

Popatrzył na mnie z niekłamaną troską.

— Co się stało? Co mogę zrobić?

— Już zrobiłeś — odpowiedziałem.

Puściłem rękę Penny, przechyliłem się przez burtę pontiaca, zgasiłem silnik i wyłuskałem kluczyk ze stacyjki.

Zdumiony Harlo chciał złapać mnie za rękę, ale nie zdążył.

— Hej, Odd... Przestań się wygłupiać! Przecież wiesz, że nie mam na to czasu.

Co prawda nigdy nie słyszałem głosu Penny, lecz porozumiewała się ze mną niemym i bogatym w słowa językiem duszy.

więc na głos to, co mi przekazała.

Masz jsj\rew w swojej kieszeni.

Gdyby był niewinny, na pewno by oniemiał. Ale Harlo popatrzył na mnie sowim wzrokiem, w którym zamiast mądrości kryło się przerażenie.

— Tamtej nocy — dodałem — zabrałeś ze sobą trzy małe kawałki białego filcu.

Harlo położył dłoń na kierownicy i popatrzył przed siebie, gdzieś przez przednią szybę, jakby chciał, żeby pontiac nagle ruszył z miejsca.

— Kiedy skończyłeś z tą dziewczynką, zmoczyłeś filc w krwi z jej dziewictwa.

Harlo drgnął nagle i poczerwieniał, być może ze wstydu.

Przemawiałem dalej, nabrzmiałym z boleści głosem:

— Filc stwardniał po wyschnięciu i teraz przypomina niewielkie ciemne herbatniki.

Harlo już nie drżał, ale dygotał niczym w ataku febry.

— Jeden z nich zawsze masz przy sobie. — Głos trząsł mi się z emocji. — Lubisz go wąchać. Boże, Harlo... Czasem go bierzesz między zęby. Gryziesz...

Gwałtownym szarpnięciem otworzył drzwiczki i uciekł z samochodu.

Wcale nie jestem stróżem prawa. Ani łowcą nagród. Ani ucieleśnieniem zemsty. Prawdę mówiąc, sam nie wiem, kim jestem i dlaczego.

W takich chwilach jednak nie umiem się powstrzymać. Ogarnięty szałem nie potrafię zatrzymać rozwoju wypadków. Po prostu muszę zrobić to, co powinno być zrobione. Bronić się przed tym, to jakby pragnąć, aby ten nędzny świat wrócił do stanu łaski.

Kiedy Harlo uciekł z pontiaca, popatrzyłem na Penny i zauważyłem ciemniejsze ślady na jej szyi, których nie było przedtem, przy naszym pierwszym spotkaniu. Głęboki ślad po pasku, którym ją udusił, dobitnie świadczył o zwierzęcej furii, jaka go opanowała.

Współczułem jej i z tą właśnie myślą pobiegłem za Lander-sonem. Dla niego już nie miałem ani krzty współczucia.

Rozdział drugi

Z asfaltu na beton, z betonu na trawę, wzdłuż budynku, który stał naprzeciwko domu pani Sanchez, na tylne podwórko, za żelazny płotek, w głąb wąskiej alejki, aż do kamiennego muru. Tak właśnie uciekał Harlo. Wspiął się na mur i zniknął.

Zastanawiałem się, dokąd pobiegł. Przecież i tak nie mógł uciec ani przede mną, ani przed sprawiedliwością. A już na pewno nie mógł uciec przed sobą.

Za murem był niewielki dziedziniec i basen. W jasnym świetle poranka i cieniu rzucanym przez drzewa woda migotała odcieniami błękitu, od szafirów aż po turkusy, niby skarb rzucony przez dawnych piratów, żeglujących przed laty po bezkresnych morzach.

Po drugiej stronie basenu, za szklanymi drzwiami, stała młoda kobieta w piżamie, z kubkiem czegoś, co o tej porze zapewne miało dodać jej odwagi na spotkanie nowego dnia.

Harlo zobaczył ją i natychmiast skręcił w stronę kobiety. Chyba chciał użyć jej jako tarczy albo zakładniczki. W każdym razie nie zamierzał poprosić o kawę.

Dogoniłem go, złapałem za koszulę i przewróciłem. Obaj z głośnym pluskiem wpadliśmy do basenu.

Woda nie była zimna, bo przecież mieliśmy już niemal sam środek pustynnego lata. Tysiące bąbelków niczym deszcz srebrnych monet zatańczyło mi przed oczami i zaśpiewało w uszach.

Walnęliśmy o dno. Harlo odbił się, popłynął w górę i kopnął na odlew. Nie wiem, czy łokciem, piętą, czy kolanem trafił mnie w szyję.

Opór wody osłabił siłę ciosu, ale i tak jęknąłem, otworzyłem usta i opiłem się chlorowanej wody o lekkim posmaku olejku do opalania. Harlo wyrwał się z uchwytu. Jakby w zwolnionym tempie przedarłem się przez falującą kurtynę zielonego światła i niebieskich cieni i wychynąłem na skąpaną w słońcu powierzchnię.

Byłem pośrodku basenu; Harlo przy samym brzegu. Chwycił się krawędzi i wydźwignął na beton.

Kasłałem i wydmuchiwałem wodę z obu dziurek w nosie, ale odważnie i z hałasem pogoniłem za nim. Jako pływak miałbym o wiele mniejsze szanse na olimpiadę niż jako topielec.

Kiedy byłem szesnastolatkiem, pewnej ponurej nocy zostałem przykuty do dwóch nieboszczyków i wypchnięty z łódki do jeziora Mało Suerte. Od tamtej pory czuję dziwną awersję do wszystkich sportów wodnych.

Sztuczne jezioro, o którym wspominałem, leży na peryferiach Pico Mundo. Mało suerte znaczy zły omen.

Utworzone w czasach Wielkiego Kryzysu, w ramach projektu Administracji Postępu Pracy, początkowo nosiło imię pewnego polityka. I choć o jego zdradliwych wodach krąży tysiące opowieści, to nikt z miejscowych na pewno nie wie, jak i dlaczego powstała nazwa Mało Suerte.

Wszystkie zapiski o jeziorze spłonęły w pożarze ratusza, w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym czwartym roku. Pożar wywołał niejaki Mel Gibson, który się oblał benzyną i podpalił, żeby w ten sposób zaprotestować przeciwko zajęciu mienia za to, że nie płacił podatków.

Nie był kuzynem australijskiego aktora o tym samym imieniu i nazwisku, który po latach stał się słynnym gwiazdorem filmowym. Przeciwnie, jak wynika z ówczesnych doniesień, nie grzeszył urodą i nie miał talentu.

Tym razem mi nie przeszkadzały dwa truposze, zbyt martwe, żeby płynąć o własnych siłach, więc w miarę prędko dotarłem do brzegu. Wypełzłem z wody.

Harlo Landerson dobiegł do szklanych drzwi i stwierdził, że są zamknięte.

Kobieta w piżamie gdzieś zniknęła.

Pozbierałem się jakoś i podniosłem. Harlo tymczasem cofnął się od drzwi tylko na tyle, żeby nabrać rozpędu. Po chwili skoczył, kuląc głowę i wysuwając naprzód lewe ramię.

Skrzywiłem się w przeświadczeniu, że zaraz zobaczę krew, obcięte kończyny i głowę zgilotynowaną przez spadającą szybę.

Oczywiście bezpieczne szkło rozsypało się w tysiące maleńkich i miękkich kawałeczków. Harlo wdarł się do domu cały i z głową tkwiącą na karku.

Szkło zachrzęściło mi pod butami, kiedy poszedłem w jego ślady. Poczułem, że coś się pali.

Byliśmy w salonie. Wszystkie meble stały frontem do telewizora, wielkiego jak dwie lodówki.

W takim powiększeniu gigantyczna głowa spikerki prowadzącej Today była wręcz przerażająca. Jej zwykle zalotny uśmiech miał teraz w sobie tyle ciepła, co grymas barakudy, a błyszczące oczy wielkości cytryny wydawały się świecić obłąkańczym blaskiem.

Z pokoju przechodziło się prosto do przestronnej kuchni, oddzielonej od reszty tylko kontuarem.

Właśnie tam okopała się kobieta. W jednym ręku trzymała duży nóż kuchenny, a w drugim telefon.

Harlo stał w przejściu, zapewne rozmyślając, czy ta dwu-dziestoparolatka w ślicznej piżamce, skrojonej na kształt marynarskiego ubranka, znajdzie w sobie dość siły, żeby go dziabnąć nożem.

Dziewczyna wyciągnęła rękę daleko przed siebie i jednocześnie krzyknęła do słuchawki:

— Jest tutaj! Wdarł się do środka!

Za nią, na kredensie, stał dymiący toster. Chyba jakieś kanapki miały zeń wyskoczyć, lecz nie wyskoczyły. Poczułem zapach truskawek i swąd kauczuku. Dzień zaczął się dla niej nie najlepiej.

Harlo rzucił we mnie barowym stołkiem i wybiegł do przedpokoju.

Uchyliłem się przed pociskiem.

— Przepraszam panią za to zamieszanie — powiedziałem i poszedłem za mordercą Penny.

Z tyłu dobiegł mnie krzyk dziewczyny:

— Zamknij drzwi, Stevie! Zamknij drzwi!!

Zanim dotarłem do podnóża schodów, Harlo już wbiegał na półpiętro.

Od razu się domyśliłem, dlaczego skręcił, zamiast uciec z domu. Na pierwszym piętrze stał w samych majteczkach przestraszony chłopiec, mniej więcej pięcioletni. W rączce trzymał za nogę niebieskiego misia. Wyglądał tak bezradnie jak szczeniak pośrodku ruchliwej autostrady

Pierwszorzędny zakładnik.

— Zamknij drzwi, Stevie!

Chłopiec rzucił misia, odwrócił się i uciekł.

Harlo popędził za nim.

Byłem mokry, a w nosie wciąż wierciła mnie woń chloru, zmieszana teraz z przypalonym dżemem truskawkowym, lecz wdarłem się na pierwsze piętro niemal tak dzielnie, jak John Wayne w Piaskach hvo-jimy.

Na pewno bałem się trochę bardziej niż Harlo, bo miałem więcej do stracenia — choćby na przykład Stormy Llewellyn i obietnicę wspólnej przyszłości. Gdyby pojawił się mąż z pistoletem, zastrzeliłby nas obu bez wahania.

Usłyszałem trzask zamykanych drzwi. Stevie posłusznie spełnił polecenie matki.

A gdyby Harlo, wzorem Quasimodo, miał gdzieś pod ręką kocioł z wrzącym ołowiem, to pewnie wylałby go prosto na mnie. Na szczęście nie miał, ale zepchnął szafkę, która stała na piętrze w korytarzu pod ścianą.

Ze zdziwieniem stwierdziłem, że mam zręczność małpy (co prawda mokrej), i szybkim skrętem ciała wyminąłem szafkę, wskakując na poręcz. Szafka potoczyła się dalej po schodach, z każdym następnym stopniem kłapiąc szufladami, jakby opętał ją duch krokodyla.

Zeskoczyłem z poręczy, stanąłem na schodach i pobiegłem na górę. Harlo właśnie próbował wyważyć drzwi do pokoju.

Kiedy usłyszał, że nadbiegam, kopnął mocniej. Posypały się drzazgi i zamek w końcu puścił.

Harlo wpadł razem z drzwiami, jakby go wessał wir energii.

Puściłem się pędem. Odepchnąłem drzwi wiszące na jednym zawiasie i zobaczyłem, że chłopiec schował się pod łóżko. To znaczy, chciał się schować, bo Harlo złapał go za lewą nogę i przytrzymał.

Chwyciłem lampkę w kształcie uśmiechniętej pandy, stojącą na czerwonym nocnym stoliku, i z całej siły walnąłem Lan-dersona w głowę. Sterczące czarne uszy, popękany pyszczek, czarne łapy i fragmenty białego brzuszka posypały się po podłodze.

W świecie, w którym każdy organizm z bezwzględną stanowczością, o jakiej mówią nam uczeni, byłby podporządkowany prawidłom fizyki, Harlo padłby jak ścięty obok szczątków lampki. Niestety nie żyjemy w takim właśnie świecie.

Miłość pozwala zrozpaczonej matce podnieść samochód, pod którym w wypadku uwięzły jej dzieci. W ten sam sposób, wiedziony potęgą deprawacji, Harlo znalazł w sobie dość siły, aby bez wyraźnego szwanku wyjść ze spotkania z pandą. Puścił chłopca i odwrócił się do mnie.

Chociaż nie miał pionowych źrenic, to jego oczy jako żywo przypominały mi ślepia węża. Wyszczerzył zęby. Co prawda brakowało mu wystających lub zakrzywionych kłów, ale i tak wyglądał niczym wściekły szakal.

To już nie był ten sam chłopiec, z którym kilka lat temu chodziłem do liceum. Nie był to cichy uczeń, który każdą wolną chwilę spędzał w swoim garażu, z niezwykłą cierpliwością odnawiając pontiaca.

Stała przede mną chora i skundlona dusza, kostropata, toczona rakiem, do niedawna zamknięta w jakimś ciemnym kącie labiryntu w umyśle Harla Landersona. W pewnym momencie wyłamała kraty, wspięła się na wieżę i przegoniła stamtąd dawnego właściciela. Teraz ona rządziła.

Uwolniony Stevie z krzykiem wpełzł pod łóżko. Ja jednak nie miałem łóżka ani nawet kołdry, pod którą mógłbym schować głowę.

Nie będę udawał, że w pełni pamiętam, co się wydarzyło w następnych minutach. Rzuciliśmy się na siebie. Łapaliśmy w ręce dosłownie wszystko, co mogło posłużyć nam za oręż. Po serii chaotycznych ciosów zwarliśmy się w ciasnym klin-czu. Czułem na swojej twarzy gorący oddech Landersona i drobne kropelki śliny. Kłapał mi zębami tuż przy prawym uchu; przerażenie zmieniło go w zajadłą bestię.

Wyzwoliłem się z jego objęć, walnąłem łokciem w brodę i poprawiłem kolanem w krocze, ale nie trafiłem.

W oddali rozległ się jęk syren. Niemal w tej samej chwili w drzwiach stanęła matka Steve’a z błyszczącym nożem w ręku. Nadciągała odsiecz: jedna w piżamie, a druga w granatowo-czarnych mundurach służb policyjnych Pico Mundo.

Harlo nie mógł uciec przede mną i uzbrojoną matką. Nie mógł dosięgnąć chłopca, kryjącego się w kącie pod łóżkiem. Gdyby wyskoczył oknem na dach werandy, to chwilę później wpadłby prosto w ręce nadjeżdżających policjantów.

Syreny wyły coraz bliżej. Harlo wycofał się do rogu i dyszał ciężko, drżąc na całym ciele. Załamywał ręce i z poszarzałą twarzą patrzył na ściany, sufit i podłogę, lecz nie jak ktoś, kto wpadł w pułapkę, ale z ogromnym niedowierzaniem, jakby nie wiedział, skąd się nagle znalazł w tak dziwnym miejscu.

W odróżnieniu od dzikich zwierząt bestie w ludzkiej skórze niezmiernie rzadko bronią się do upadłego. Zapędzone do kąta, okazują tchórzliwość skrytą przedtem pod wstrętną powłoką brutalności.

Harlo też przestał sobie już wykręcać palce i zakrył twarz dłońmi. Przez szczeliny w tej zaimprowizowanej masce widziałem strach błyszczący w jego oczach.

Wcisnął się w kąt, plecami aż do samej ściany, i z wolna usiadł na podłodze, podkurczając nogi. Ciągle zasłaniał się rękami, jakby myślał, że w ten sposób stanie się niewidzialny dla sprawiedliwości.

Przecznicę dalej syreny ryknęły najgłośniej, a potem z wolna zaczęły cichnąć. Z głuchym pomrukiem i popiskiwaniem zgromadziły się przed frontowym wejściem.

Dzień wstał zaledwie przed godziną, a ja nie zmarnowałem ranka.

Rozdział trzeci

Zmarli nie mówią. Nie wiem dlaczego.

Policja zabrała Landersona. W jego portfelu znaleziono dwie fotografie z polaroida. Na obu była Penny Kallisto. Na jednej naga i żywa, a na drugiej martwa.

Stevie siedział na dole, w objęciach matki.

Szef policji w Pico Mundo, Wyatt Porter, kazał mi poczekać w dziecięcym pokoju. Usiadłem na krawędzi rozgrzebanego łóżka.

Nie byłem zbyt długo sam. Po chwili przez ścianę weszła Penny i usiadła koło mnie. Krwawe ślady zniknęły z jej szyi. Wyglądała tak, jakby nikt nigdy jej nie udusił. Jakby nie umarła.

I tak jak przedtem nic nie mówiła.

Skłaniam się ku tradycyjnym poglądom na życie doczesne i pozagrobowe. Ten świat to ciągła podróż ku odkryciom i oczyszczeniu. W przyszłym czekają na nas dwie krainy. Jedna z nich jest pałacem cudów i niekończącym się królestwem ducha, druga zaś zimną, mroczną i nieodgadnioną pustką.

Może jestem nieco głupkowaty. Niektórzy tak uważają.

Z kolei Stormy, kobieta o zgoła niekonwencjonalnych poglądach, święcie wierzy, że nasz obecny pobyt na tym świecie ma nas zahartować przed następnym życiem. Że nasza szczerość, uczciwość, odwaga i opór stawiany złu pod sam koniec zostaną dokładnie podliczone. Ci, którzy przejdą ów swoisty sprawdzian, stworzą armię duchów, powołaną do wyższego celu. Pozostali po prostu znikną.

Krótko mówiąc, Stormy uważa życie za obóz treningowy. Przyszłość nazywa „służbą”.

Mam jednak nadzieję, że się trochę myli, bo jedną z implikacji takiej kosmologii jest to, że zmartwienia, jakie tutaj mamy, są niczym w porównaniu z tym, co nas jeszcze czeka.

Stormy twierdzi, że warte to będzie zachodu, częściowo dla zwykłej przygody, a częściowo ze względu na nagrodę, którą podobno otrzymamy w trzecim życiu.

Osobiście wołałbym dostać tę nagrodę wcześniej.

Stormy uwielbia czekać. Jeśli na przykład w poniedziałek nabierze nagle ochoty na lody z korzennym piwem, to kupi je dopiero we wtorek albo w środę. Zapewnia przy tym, że czekanie dodaje im smaku.

Mój punkt widzenia jest całkiem inny. Jeślibym lubił lody tak jak ona, jadłbym je w poniedziałek, we wtorek i w środę.

W takim wypadku, zdaniem Stormy, szybko stałbym się jednym z tych ogromnych spaślaków, których trzeba wynosić z domu za pomocą dźwigu, kiedy zachorują.

— Nie wstydziłbyś się jechać do szpitala na pace ciężarówki? — pytała. — Nie wyobrażaj sobie, że usiądę wtedy na twoim wzdętym brzuchu, niczym Świerszcz na nosie wieloryba i zaśpiewam When You Wish Upon a Star.

Jestem prawie pewien, że disnejowski Świerszcz z Pinokia nigdy nie siedział na nosie wieloryba. Coś mi się zdaje, że w ogóle nawet się nie spotkali.

Gdybym to jednak jej powiedział, popatrzyłaby na mnie spod oka, jakby chciała zapytać: „Naprawdę jesteś taki głupi, czy próbujesz się kłócić?”. Wolę unikać takich spojrzeń.

Siedziałem zatem na dziecięcym łóżku i nawet myśl o Stormy nie poprawiła mi humoru. Gorzej, nie rozbawiła mnie też uśmiechnięta japa Scooby’ego, gapiąca się z pościeli. Pewnie już nic nie mogło mnie rozweselić.

Pomyślałem o Landersonie. O tym, że gdy miał sześć lat, na zawsze stracił matkę. O tym, że swoim życiem mógł uczcić jej pamięć. I o tym, że narobił jej takiego wstydu.

Pomyślałem także o Penny. O tym, że musiała umrzeć w tak młodym wieku. O potwornym smutku jej rodziców i o tym, jak to wszystko na zawsze zmieniło ich życie.

Penny wzięła mnie za prawą rękę i ścisnęła lekko, żebym się nie martwił.

Jej dłoń była ciepła i całkiem realna niczym dłoń żywej istoty. Nie rozumiałem, jak to możliwe, że dla mnie jest prawdziwa, a jednocześnie przechodzi przez ściany. Że ja ją widzę, a inni tego nie potrafią.

Popłakałem się trochę. Czasem mi się to zdarza. Nie wstydzę się łez. W takich chwilach jak ta płacz uwalnia mnie od emocji, które w przeciwnym razie dręczyłyby mnie w nieskończoność.

Ledwie zamgliły mi się oczy pierwszymi drżącymi łzami, gdy Penny wzięła moją rękę w swoje dłonie, uśmiechnęła się i łobuzersko mrugnęła powieką, jakby chciała powiedzieć: „Wszystko w porządku, Odd. Wyrzuć to z siebie. Tak będzie lepiej”.

Zmarli są bardzo czuli dla żywych. Przeszli tę ścieżkę przed nami, więc znają wszystkie nasze strachy, słabości, nadzieje i to, co dla nas niby najcenniejsze, a co nie może przetrwać. Współczują nam, bo naprawdę zasługujemy na współczucie.

Kiedy przestałem płakać, Penny wstała z łóżka, znów się uśmiechnęła, wyciągnęła rękę i odgarnęła mi włosy z czoła. Ten gest znaczył na pewno „żegnaj”. „Żegnaj i... dziękuję”.

Wyszła z pokoju przez ścianę na pierwszym piętrze prosto w sierpniowy ranek — lub do innego świata, być może jaśniejszego niż Pico Mundo latem.

Chwilę później w drzwiach stanął Wyatt Porter.

Był wielki, jak przystało na szefa policji, ale nie budził grozy. Miał oczy basseta i policzki ogara. W ogóle jego twarz zdawała się o wiele bardziej podlegać prawu grawitacji niż reszta ciała. Nieraz widziałem, że w potrzebie umiał być szybki i sprawny, lecz na co dzień wyglądał tak, jakby na jego potężnych barkach spoczywał jakiś olbrzymi ciężar.

Przez lata, kiedy okoliczne niskie wzgórza z wolna znikały pod warstwą cegieł i betonu, zło z zewnętrznego okrutnego świata wdzierało się do jednego z ostatnich bastionów cywilizacji, jakim niewątpliwie było Pico Mundo. Porter zapewne widział zbyt wiele ludzkich grzechów. Może ciążyły mu wspomnienia, którymi chciał, lecz nie mógł się podzielić.

— Znowu się spotykamy — mruknął po wejściu do pokoju.

— Właśnie — przytaknąłem.

— Rozbite drzwi do ogrodu i połamane meble.

— To nie ja. Stłukłem tylko lampkę.

— Lecz przyłożyłeś się do tego.

— Owszem.

— Dlaczego najpierw nie przyszedłeś do mnie? Odrobina sprytu i Harlo sam by się zdradził.

Kiedyś już to przerabialiśmy.

— Miałem przeczucie, że muszę załatwić to od razu. Coś mi podpowiadało, że niedługo mógłby popełnić nową zbrodnię.

— Miałeś przeczucie.

— Tak, proszę pana. To właśnie chciała mi przekazać Pen-ny. Wyczuwałem, że namawia mnie do pośpiechu.

— Penny Kallisto.

— Tak.

Porter westchnął. Usiadł na jedynym krześle stojącym w pokoju — na czerwonym dziecięcym krzesełku w kształcie dinozaura Bameya z telewizji. Bamey stał słupka, a jego głowa służyła za oparcie. Porter wyglądał teraz, jakby siedział mu na kolanach.

— Strasznie mi komplikujesz życie, synu.

— To raczej oni je komplikują. — Miałem na myśli zmarłych. — I to nam obu.

— Racja. Na twoim miejscu pewnie już dawno bym zwariował.

— Czasem się nad tym zastanawiam.

— Posłuchaj, Odd... Postaram się tak to załatwić, żebyś przypadkiem nie zeznawał w sądzie.

— Może mnie też uda się coś wymyślić.

Niewiele osób znało część mojej tajemnicy. Tylko Stormy wiedziała o wszystkim.

Chciałem żyć prostym, cichym i spokojnym życiem. Na tyle prostym, na ile pozwalały duchy.

— Moim zdaniem Harlo przyzna się do winy w obecności swojego adwokata — powiedział Porter. — Może nawet nie dojdzie do procesu. W razie czego powiemy, że wyciągnął portfel, żeby ci zapłacić wygraną za zakład o wynik zeszłego meczu, i wtedy zgubił zdjęcia Penny.

— Będę pamiętał — zapewniłem go głuchym tonem.

— Rozmawiałem z Hortonem Barksem. Zaledwie wspomni, że w ogóle brałeś w tym udział.

Horton Barks był redaktorem naczelnym i wydawcą „Maravilla County Times”. Przed dwudziestu laty, podczas wędrówki przez lasy Oregonu, zjadł obiad z Wielką Stopą — jeśli kilka konserw i sucharów można nazwać obiadem.

Prawdę mówiąc, nie wiem, czy rzeczywiście spotkał Wielką Stopę. To on tak twierdzi. Z drugiej strony, opierając się na własnych doświadczeniach, nie powinienem zarzucać kłamstwa nikomu, kto zaręcza, że widuje się z kosmitami lub rodziną koboldów.

— Dobrze się czujesz? — zapytał Porter.

— Całkiem nieźle. Ale jestem zły, że się spóźnię do pracy. O tej porze mamy największy ruch.

— Dzwoniłeś?

— Tak. — Wskazałem na przypiętą do paska komórkę. Miałem ją przy sobie, gdy wpadłem do basenu. — Jeszcze działa.

— Wstąpię do was później, zamówię górę frytek i dużą jajecznicę.

— Śniadania do wieczora — odpowiedziałem mu hasłem

reklamowym Pico Mundo Grille, wymyślonym jeszcze w tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym roku.

Porter poprawił się na krzesełku, co sprawiło, że biedny Bamey głośno jęknął.

— Chcesz całe życie pracować w barze szybkiej obsługi, synu?

— Nie, proszę pana. Myślałem nieraz, żeby przerzucić się na opony.

— Opony?

— Najpierw sprzedaż, a z czasem montaż. W Tire World zawsze szukają pracowników.

— A dlaczego właśnie opony?

Wzruszyłem ramionami.

— Są potrzebne. Poza tym to coś, czego jeszcze nie znam, a bardzo chciałbym poznać. Ciekaw jestem, jak wygląda życie przy oponach.

Chyba przez pół minuty siedzieliśmy w zupełnym milczeniu. Wreszcie Porter zapytał:

— Tylko to masz na widoku? Chodzi mi o opony.

— Podoba mi się także sprzątanie basenów. Ciągle ktoś tutaj się buduje, więc niemal co dnia przybywa jeden basen.

Porter z namysłem pokiwał głową.

— Mógłbym pracować też w kręgielni — dodałem. — Ludzie wciąż wchodzą i wychodzą... do tego duch rywalizacji...

— Co byś tam robił?

— Na początek wypożyczał buty. Co pewien czas trzeba je naświetlać, czy coś takiego. I polerować. Regularnie sprawdzać sznurowadła...

Porter znów skinął głową, a Bamey pisnął bardziej jak mysz, a nie jak dinozaur.

Ubranie mi już prawie wyschło, lecz było bardzo pogniecione. Spojrzałem na zegarek.

— Lepiej już pójdę. Muszę się przebrać przed robotą.

Wstaliśmy z miejsc.

Bamey rozleciał się na kawałki.

Porter popatrzył na czerwone szczątki.

— To mogło się połamać podczas waszej bójki — stwierdził.

— Mogło — odparłem.

— Ubezpieczenie pokryje stratę razem z całą resztą.

— Jak najbardziej — przytaknąłem.

Zeszliśmy na dół. Stevie siedział w kuchni na stołku i radośnie pożerał cytrynowe ciastko.

— Przepraszam, ale chyba złamałem ci krzesełko — powiedział Porter. Szef policji nie może kłamać.

— To i tak był tylko ten stary głupi Bamey — oznajmił chłopiec. — Już tydzień temu wyrosłem z takich głupich rzeczy.

Jego mama ze zmiotką i wiadrem sprzątała szkło z podłogi.

Porter powiedział jej o krzesełku. Zapewniała go, że to nieważne, lecz po namowach obiecała, że sprawdzi, ile kosztowało.

Spytał, czy ma mnie odwieźć.

— Szybciej będzie, jak wrócę tą samą drogą, którą tu przybyłem — odparłem.

Wyszedłem przez dziurę w ścianie, w której przedtem były szklane drzwi, okrążyłem basen, wspiąłem się po murze, minąłem wąską alejkę, przeskoczyłem przez żelazny płotek, przeszedłem przez Marigold Lane i wróciłem do swojego mieszkanka nad garażem.

Rozdział czwarty

Widuję zmarłych. I za każdym razem MUSZĘ coś dla nich zrobić.

To, co prawda, daje efekty, lecz bywa niebezpieczne. Czasami kończy się dodatkowym praniem.

Przebrałem się w czyste dżinsy i świeżą koszulkę, a potem zszedłem na dół, na tylną werandę, aby tak jak co dzień zapewnić panią Sanchez, że wciąż ją widzę. Przez siatkę w drzwiach zobaczyłem ją siedzącą przy stole kuchennym.

Zapukałem.

— Słyszysz mnie? — spytała.

— Tak, proszę pani — odpowiedziałem. — Głośno i wyraźnie.

— A kogo słyszysz?

— Panią. Rosalię Sanchez.

— W takim razie wejdź, Odd Thomasie — zawołała.

Jej kuchnia pachniała chili i mąką kukurydzianą, smażonymi jajkami i półtłustym serem. Przyznaję, że dobrze umiem gotować szybkie dania, ale Rosalia Sanchez jest urodzoną kuchmistrzynią.

Wszystko w tym pomieszczeniu nosi ślady zużycia i ma już swoje lata, lecz lśni czystością. Antyki nabierają ceny, kiedy pokryją się patyną. Kuchnia pani Sanchez jest piękna niczym najpiękniejszy antyk, z wprost bezcenną patyną pracy i miłości włożonej w gotowanie.

Zająłem miejsce przy stole, naprzeciwko gospodyni.

W obu rękach ściskała kubek z kawą, żeby powstrzymać drżenie dłoni.

— Dziś jesteś później niż zwykle, Odd Thomasie.

Zawsze zwracała się do mnie w ten sposób, imieniem i nazwiskiem. Czasami miałem wrażenie, że uważała słowo „odd” za jakiś królewski tytuł, w rodzaju księcia albo diuka. Pewnie myślała, że ludzie z gminu, zgodnie z etykietą, musieli mnie tak nazywać.

A może brała mnie za syna jakiegoś obalonego króla, którego, choć popadł w biedę, należało darzyć szacunkiem?

— Tak, przepraszam — odpowiedziałem. — Miałem niecodzienny ranek.

Nic nie wiedziała o moich szczególnych związkach ze zmarłymi. Miała dość własnych kłopotów. Nie powinna dodatkowo zamartwiać się tym, że zbłąkane dusze urządzają sobie pielgrzymki do jej garażu.

— Widzisz, co mam na sobie? — spytała z niepokojem.

— Żółto-brązową bluzkę i jasnożółte spodnie.

Uśmiechnęła się chytrze.

— A podoba ci się moja spinka, Odd Thomasie? Jest na niej taki ładny motyl...

— Nie ma pani spinki we włosach — odparłem. — Związała je pani z tyłu, żółtą wstążką. To dobry pomysł.

W młodości Rosalia Sanchez musiała być urzekająco piękna. Teraz, w wieku sześćdziesięciu trzech lat, przybyło jej nieco wagi i zmarszczek, będących świadectwem doświadczenia. Wciąż jednak była piękna uduchowionym pięknem. Miała w sobie ową słodką czułość i wielką pokorę, które przychodzą z czasem. Poza tym roztaczała wokół siebie aurę troskliwości, właściwą ludziom, którzy po latach doczekają się kanonizacji.

— Gdy nie zjawiłeś się o zwykłej porze — powiedziała — pomyślałam, że pewnie już nie możesz mnie zobaczyć. Przestraszyłam się, że ja też cię nie zobaczę. Kiedy się stanę niewidzialna, ty także będziesz dla mnie niewidzialny.

— Po prostu trochę się spóźniłem — odparłem.

— To straszne być niewidzialnym.

— Pewnie ma pani rację, ale wtedy mógłbym się rzadziej golić.

Pani Sanchez nigdy nie lubiła żartów z niewidzialności. Na jej świątobliwej twarzy pojawił się wyraz dezaprobaty.

— Kiedy rozmyślam o tym, to uparcie wierzę, że będę widziała ludzi, chociaż sama stanę się niewidzialna.

— W starych filmach z cyklu Niewidzialny człowiek w zimne dni widać było parę ulatującą bohaterowi z ust przy każdym oddechu — powiedziałem.

— Ale jeżeli inni dla mnie także znikną — ciągnęła, puszczając mimo uszu moje słowa — to będzie tak, jakbym była jedynym człowiekiem na ziemi. Zostanę zupełnie sama.

Wzdrygnęła się. Kubek głucho stuknął o blat stołu.

Nie byłem pewien, czy pani Sanchez zdaje sobie sprawę z tego, że rozprawiając o niewidzialności, w gruncie rzeczy mówi o śmierci.

Pierwszy prawdziwy rok nowego tysiąclecia, rok dwa tysiące pierwszy, nie był najlepszy dla ludzkości. Dla Rosalii Sanchez okazał się prawdziwie czarnym rokiem. Najpierw, pewnej kwietniowej nocy, straciła męża Hermana, który zmarł we śnie. Wieczorem położyła się obok człowieka, którego przez czterdzieści lat kochała — a po przebudzeniu zobaczyła trupa. Herman odszedł spokojnie, ale Rosalia strasznie to przeżyła. Doznała szoku.

Pod koniec lata, ciągle w żałobie, zrezygnowała z dawno planowanego wyjazdu na wakacje do Nowej Anglii. Jej trzy siostry wybrały się tam z rodzinami. Rankiem jedenastego września usłyszała, że samolot z Bostonu, którym leciały, został porwany i stał się pociskiem w rękach terrorystów, w jednej z najohydniejszych zbrodni w dziejach świata.

Rosalia Sanchez chciała mieć dzieci, lecz Bóg poskąpił jej tej łaski. Herman, siostry, siostrzenice i siostrzeńcy byli więc dla niej całym światem. Wszystkich straciła, kiedy spała.

Gdzieś między wrześniem a świętami Bożego Narodzenia jej smutek zmienił się w łagodny obłęd. Spokojny obłęd, jej życie bowiem przez cały czas było spokojne. Nie umiała inaczej.

Doszła do wniosku, że jej najbliżsi wcale nie umarli, lecz stali się niewidzialni. Kaprys przyrody — dosyć rzadki — sprawił, że zniknęli, ów efekt jednak w każdej chwili, jak pole magnetyczne, mógł ulec odwróceniu i wszyscy powrócą.

Pani Sanchez znała na pamięć wszystkie przypadki zaginięć statków i samolotów w Trójkącie Bermudzkim. Na ten temat przeczytała dosłownie każdą książkę, która wpadła jej w ręce.

Słyszała o niewyjaśnionych wydarzeniach Roku Pańskiego sześćset dziesiątego, kiedy dosłownie w ciągu jednej nocy zniknęły setki tysięcy Majów z miast Copan, Piedas Negras i Palenque.

Ten, kto zechciałby jej wysłuchać, dowiedziałby się znacznie więcej o innych ważkich tajemnicach. Choćby ja — wiem za dużo, niż chciałbym i potrzebował wiedzieć o zaginięciu, co do człowieka, trzech tysięcy chińskich żołnierzy w pobliżu Nankinu, w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku.

— Dziś jednak ciągle panią widać — powiedziałem. — Więc przed panią kolejny dzień. To dobrze.

Najbardziej bała się, że zniknie w chwili, gdy jej najbliżsi odzyskają widzialną postać.

Strasznie tęskniła za ich powrotem, ale ze strachem myślała, jak to będzie.

Przeżegnała się, powiodła wzrokiem po schludnej kuchni i wreszcie się uśmiechnęła.

— Mogę upiec ciasteczka.

— Może upiec pani dosłownie wszystko — odparłem.

— A co byś chciał, żebym ci upiekła, Odd Thomasie?

— Najlepiej niech to będzie dla mnie niespodzianka. — Spojrzałem na zegarek. — Muszę już iść do pracy.

Odprowadziła mnie do samych drzwi i uściskała na pożegnanie.

-— Jesteś naprawdę dobrym chłopcem, Odd Thomasie.

— Pani zaś przypomina mi Babcię Sugars — odpowiedziałem. — Z tym wyjątkiem, że pani nie gra w karty, nie pije i nie jeździ jak wariat.

— Dziękuję ci — westchnęła. — Pearl Sugars... Wiesz, czasem o niej myślę. Była taka kobieca, a jednocześnie...

— Zołza — podsunąłem.

— Właśnie. Dobrze pamiętam, jak pewnego roku, w czasie kościelnego święta truskawek, napatoczył jej się pod rękę jakiś oprych, nachlany i na prochach. Rozłożyła go drugim ciosem.

— Miała straszliwy lewy sierpowy.

— Oczywiście najpierw kopnęła go w najczulsze miejsce. Ale moim zdaniem wystarczyłoby, żeby go walnęła. Bywają chwile, że chciałabym być taka jak ona.

Dom pani Sanchez był oddalony o sześć ulic od Pico Mundo Grille, w samym śródmieściu Pico Mundo.

Po wschodzie słońca z każdą minutą poranek stawał się coraz gorętszy. Widać bogowie pustyni Mojave nie znali słowa „umiarkowany”.

Długie poranne cienie kurczyły się dosłownie w oczach. Uciekały z nagrzanych trawników, z parującego asfaltu i z betonu, na którym wkrótce równie dobrze jak na patelni w barze mógłbym usmażyć jajka.

Powietrze nie miało siły się ruszać. Gałęzie drzew zwisały bezwładnie. Ptaki albo uciekły w cień liści, albo wzbiły się o wiele wyżej niż rankiem, tam gdzie rzadkie powietrze gorzej przenosiło upał.

W tej martwej ciszy, pomiędzy domem pani Sanchez i Pico Mundo Grille, zauważyłem trzy ruchome cienie. Poruszały się każdy sobie, bo nie były to zwyczajne cienie.

W dzieciństwie nazywałem je „widmami”. Ale widmo ma coś wspólnego z duchem, a przecież to nie były duchy pokroju Penny Kallisto.

Podejrzewam, że nigdy nie żyły w naszym świecie w normalnej ludzkiej postaci. Pewnie w ogóle nie znały pojęcia „życie” w takim znaczeniu, jak my je rozumiemy. Nie należą do naszego wszechświata, lecz raczej do wiecznej ciemności.

Mają płynne kształty. Nie są bardziej realne od zwykłego cienia. Poruszają się zupełnie bezdźwięcznie. Nie afiszują się ze swymi zamiarami, ale na pewno nie są nam życzliwe.

Zazwyczaj przemykają chyłkiem niczym koty, tyle że koty wielkości człowieka. Czasami biegną wpół wyprostowane, jak senne zjawy, pół psy, pół ludzie.

Nie widywałem ich zbyt często. Swoją obecnością zawsze zwiastowały większe niż zwykle kłopoty i ciemniejsze sprawki.

Już nie są dla mnie widmami. Teraz nazywam je bodachami.

Bodach to słowo, które usłyszałem od sześcioletniego chłopca z Anglii. Przyjechał tutaj na wakacje i w mojej obecności nagle zobaczył cienie przemykające w świetle zmierzchu. Bodach to mały, wredny i podobno baśniowy stwór z Wysp Brytyjskich, który włazi kominem do domów i porywa niegrzeczne dzieci.

Nie wierzę, że wspomniane cienie mają z nim coś wspólnego. Mały Anglik na pewno też w to nie wierzył. Nazwał je tak, bo akurat to przyszło mu do głowy. Ja też nie umiem wymyślić innej nazwy.

Poza nim nigdy nie znałem nikogo, kto miałby zdolności podobne do moich. Kilka minut po tym, jak powiedział „bodach”, zginął, przygnieciony do betonowej ściany przez ciężarówkę, która zjechała z szosy.

Trzy cienie spotkały się i dalej pomknęły razem. Biegły przede mną. Zamigotały na rogu ulicy niczym fala ciepłego powietrza i zniknęły. Ktoś mógłby pomyśleć, że były jedynie złudą wywołaną pustynnym klimatem i dokuczliwym słońcem.

Nieprawda.

Są takie dni, że jest mi bardzo trudno sprostać renomie dobrego kucharza. Tego ranka musiałem się skupić bardziej niż zwykle, żeby upichcić takie omlety, frytki, zapiekanki i hamburgery, z jakich byłem powszechnie znany.

Rozdział piqty

— Jajka. Ze streczem i po wybuchu — powiedziała Helen Arches. — Raz tyłek Porky’ego, raz mielone i półpasiec.

Przypięła zamówienie na tablicy, wzięła dzbanek ze świeżo parzoną kawą i poszła do gości.

Od czterdziestu dwóch lat była świetną kelnerką. Zaczynała jako osiemnastka. Przez ten czas kostki jej zesztywniały i dorobiła się platfusa. Kiedy szła, wyraźnie słychać było jej człapanie.

Właśnie to człap-człap-człap stało się podstawowym rytmem wspaniałej muzyki Pico Mundo Grille, wraz ze skwierczeniem i bulgotaniem potraw, stukiem naczyń i szczękiem talerzy. Melodię zapewniały rozmowy klientów i obsługi.

W ten wtorek mieliśmy wręcz urwanie głowy. Zajęte były wszystkie stoliki i dwie trzecie stołków przy barze.

Uwielbiam, gdy jest taki ruch. Pracuję na widoku, dokładnie pośrodku lokalu, więc przyciągam wzrok niczym nazwisko gwiazdora na frontonie teatru na Broadwayu.

Gdyby nie było gości, to zapewne czułbym się jak dyrygent orkiestry symfonicznej bez muzyków i bez słuchaczy. Stałbym w fartuchu zamiast fraka, z łyżką zamiast batuty w ręku, i czekał, co by tutaj zagrać z repertuaru kurczaka.

Na przykład jajko jest prawdziwym dziełem sztuki. Dać głodnemu wybór między Beethovenem i jajecznicą z dwóch jaj smażonych na maśle, a wybierze jaja — a więc coś z kurczaka — i będzie to przeżywał niczym najwspanialsze rekwiem, rapsodię lub sonatę.

Każdy potrafi stłuc skorupkę i wylać jej zawartość do ron-delka albo na patelnię. Niewielu umie stworzyć z tego tak smaczne jajka w koszulkach, jajecznicę lub omlet, jak te, które są moim dziełem.

To nie przechwałki. To raczej duma z rzetelnych osiągnięć, niepodszyta próżnością ani złudną pychą.

Nie urodziłem się z talentem do garnka i patelni. Wszystkiego nauczyłem się przez długie lata, praktykując pod okiem właścicielki Pico Mundo Grille, Terri Stambaugh.

Ona jedna dostrzegła, że coś we mnie drzemie, kiedy inni od razu spisali mnie na straty. Dała mi szansę. Odpłacałem jej za to zaufanie pierwszorzędnymi cheeseburgerami i tak puszystymi naleśnikami, że wydawały się szybować nad talerzem.

Była nie tylko moją szefową, lecz także mistrzynią w sprawach kulinarnych, zastępczą matką i przyjaciółką.

A poza tym wiedziała wszystko o Presleyu. Wystarczy przy niej wymienić jakąś datę, a natychmiast powie, gdzie był i co porabiał w tym dniu Król rock and roiła.

Ja wręcz przeciwnie, więcej wiem o jego życiu pozagrobowym.

Nawet nie patrząc na zamówienie, zrobiłem „strecza”, czyli dodałem trzecie jajko do tradycyjnych dwóch i wywołałem wybuch. Mówiąc po ludzku: jajecznicę.

„Tyłek Porky’ego” to smażona szynka. Prosię siedzi na tyłku. Leży na brzuchu, skąd się kroi boczek, więc „brzuch Por-ky’ego” też wchodzi w rachubę.

„Półpasiec” to grzanka z podwójną porcją masła.

A mielone to po prostu mielone. Nie każde słowo, którego używamy, pochodzi z barowego slangu, tak jak nie każdy kucharz widuje umarłych.

Podczas wtorkowej zmiany w Pico Mundo Grille widziałem wyłącznie żywych. Umarłych w barze łatwo zauważyć, bo nic nie jedzą.

Pod koniec pory śniadaniowej przyszedł komendant Porter. Usiadł samotnie przy wolnym stoliku.

Najpierw, jak zwykle, szklanką chudego mleka popił tabletkę pepcidu, a potem zgodnie z wcześniejszą obietnicą zamówił jajka i górę frytek. Cerę miał mlecznoszarą niczym roztwór kwasu karbolowego.

Uśmiechnął się do mnie blado i skinął głową. W odpowiedzi uniosłem łopatkę do omletów.

Chociaż czasami chciałem zamienić się z kucharza w sprzedawcę opon, to nigdy nie myślałem o tym, żeby być policjantem. To niewdzięczna robota i powoduje wrzody.

A poza tym boję się broni.

Zanim wszedł bodach, gości ubyło o połowę. Tylko dwa stołki były zajęte przy barze.

Cienie chyba nie mogą przenikać przez ściany, tak jak to robią duchy w rodzaju Penny Kallisto. W zamian wślizgują się przez każdą rysę, szparę i dziurkę od klucza.

Ten przeszedł przez wąską jak włos szczelinę między szklanymi drzwiami i metalową ramą. Początkowo wyglądał niczym falujące pasemko dymu albo pary, tylko że nie był przezroczysty, ale smoliście czarny.

Szedł raczej, niż skradał się na czworakach. Wciąż wydawał się zmienny i bezcielesny, a mimo to miał w sobie coś na podobieństwo psa i człowieka. Po cichu, niewidzialny dla wszystkich poza mną, przewędrował od drzwi do końca lokalu.

Odniosłem wrażenie, że odwracał głowę i uważnie patrzył na każdego z gości. Przemykał gładko wśród krzeseł i stolików, czasami tylko przystając na chwilę, jakby coś wzbudziło jego zainteresowanie. Nie miał pyska ani twarzy — ale część sylwetki przypominała łeb zakończony jak gdyby psią mordą.

Doszedł do ściany i zawrócił, zatrzymał się przed kontuarem i skierował na mnie uważne spojrzenie niewidzialnych oczu.

Udawałem, że go nie widzę. Wywijałem patelnią z dużo większym zapałem, niż było to konieczne o tak późnej godzinie. Od czasu do czasu unosiłem głowę, lecz patrzyłem na gości, na człapiącą Helen albo na naszą drugą kelnerkę — kochaną Bertie Orbic, o krągłych kształtach i okrągłym nazwisku — albo przez okno, na skąpaną w słońcu ulicę. Smukłe palisandry dawały za mało cienia, żeby powstrzymać asfalt przed parowaniem. Powietrze tuż nad jezdnią drgało w bezgłośnym upale.

Zdarzało już się, że jakiś bodach, zupełnie tak jak teraz, przyglądał mi się z ciekawością. Nie wiem, skąd się to bierze.

Chyba nie domyślają się, że je widzę. W przeciwnym razie mógłbym porządnie oberwać.

Skoro jednak są bliskie cieniom, to nie bardzo wiadomo, jak mogłyby mnie skrzywdzić. Wolę tego nie sprawdzać.

Bodacha w barze o wiele bardziej fascynowała magia kuchni niż moja skromna osoba. Przestał mi się przyglądać, kiedy tylko brzęk szklanych drzwi oznajmił przybycie nowego gościa.

A gość był dziwny. W środku lata, które spiekło na węgiel wszystkich mieszkańców Pico Mundo, uchował się biały jak mąka. Kępa krótko przystrzyżonych, bardzo jasnych włosów wyglądała na jego głowie niczym warstwa pleśni.

Usiadł przy barze, niedaleko ode mnie. Kręcił się na stołku to w lewo, to w prawo, to znowu w lewo, jak niecierpliwe dziecko. Z rozbawieniem patrzył na kuchnię, na mieszadło do koktajli i na automat z wodą gazowaną. Wydawał się lekko zdziwiony.

Bodach porzucił mnie natychmiast i z napięciem spojrzał na przybysza. Jeżeli jego głowa naprawdę była głową, to przekrzywiał ją na obie strony, jakby chciał lepiej widzieć. Jeżeli jego nos był naprawdę nosem, to węszył nim jak wilk szukający łupu.

Z drugiej strony baru rozległ się łagodny głos Bertie Orbic.

— Co zamawiasz, najdroższy?

Obcy wciąż się uśmiechał i odpowiedział tak cicho, że nic z tego nie usłyszałem. Bertie popatrzyła na niego z zaskoczeniem, ale sięgnęła po długopis i zapisała zamówienie.

Przybysz miał duże oczy, w dodatku powiększone okularami w okrągłej drucianej oprawie. Było w nich coś niepokojącego. Jego wzrok prześliznął się po mnie niby cień po stawie, z takim samym zainteresowaniem, z jakim wspomniany cień patrzyłby na wodę.

Blada twarz o miękkich rysach przypominała mi grzyby, które kiedyś przelotnie widziałem w ciemnym kącie wilgotnej piwnicy, lub rodzinę leśnych purchawek.

Wyatt Porter całą swoją uwagę poświęcił jajecznicy i Grzyb był dlań równie niewidzialny jak bodach. Intuicja nie podpowiadała mu, że powinien choćby trochę lepiej przyjrzeć się nowemu klientowi.

Ja z kolei odczuwałem rosnący niepokój, częściowo dlatego, że Grzyb budził tak silne zaciekawienie zjawy.

Chociaż w pewnym sensie obcuję ze zmarłymi, nie miewam przeczuć — z wyjątkiem snów. Na jawie zawsze można mnie zaskoczyć na równi ze wszystkimi. Mogę zginąć na przykład od kuli terrorysty lub uderzony spadającą cegłą podczas trzęsienia ziemi. Nie jestem w stanie tego przewidzieć, dopóki nie huknie strzał lub nie poczuję, że chodnik tańczy mi pod nogami.

Moje podejrzenia w stosunku do Grzyba były o wiele bardziej instynktowne niż oparte na realnych przesłankach. Każdy, kto uśmiechał się tak jak on, był półgłówkiem albo też miał coś do ukrycia.

Szare oczy z sennym rozbawieniem patrzyły po sali, lecz nie znalazłem w nich śladu głupoty. Wręcz przeciwnie, wydawało mi się, że jest w nich jakaś zakamuflowana czujność, jak u węża, który na widok smacznej myszy tuż przed atakiem udaje zupełną obojętność.

Bertie przypięła zamówienie i powiedziała głośno:

— Dwie krowy, z płaczem, kołderką i prosiakiem.

Dwa hamburgery, z cebulą, żółtym serem i boczkiem.

Głos miała czysty i słodki niczym dziesięciolatka na stypendium Juilliarda.

— Podwójne rydle, dwa razy w piekle.

Podwójne fiytki, mocno smażone.

— Dwie ciepłe Angielki na rybach w Filadelfii.

Dwie bułki z serem topionym i wędzonym łososiem.

Ale to jeszcze nie koniec.

— Sprzątanie kuchni plus czarne nereczki i zeppeliny.

Siekanka, czarna fasola i parówki.

— Od razu brać się do roboty, czy czekamy na jego kumpli? — spytałem.

— Od razu — odpowiedziała Bertie. — To dla niego. Taki chudzielec jak ty nigdy nie zrozumie pewnych rzeczy.

— Od czego zacząć?

— Od czego zechcesz.

Grzyb uśmiechnął się z rozmarzeniem do solniczki. Z zainteresowaniem obracał ją na wszystkie strony, jakby fascynowały go tajemnicze białe kryształki.

Nie był napompowany, więc nie mógł reklamować siłowni, ale nie był też gruby. No, może trochę zaokrąglony na wzór grzyba. Jeżeli wszystkie jego posiłki tak samo wyglądały, to miał metabolizm jak diabeł tasmański na metamfetaminie.

Najpierw zrobiłem kanapki z łososiem. Tymczasem Bertie przygotowała koktajl czekoladowy i coca-colę. Nasz gwiazdor umiał także wypić.

Zanim skończyłem z parówkami, zjawił się następny bodach. Oba z wyraźnym podnieceniem krążyły po lokalu, w tę i nazad, co chwila przystając przy obojętnym na ich zachowanie i wiecznie uśmiechniętym Grzybie.

Miałem gotowe cheeseburgery z boczkiem i fiytki, więc stuknąłpm dłonią w dzwonek stojący na blacie, aby dać znak Bertie, że może zabrać tacę. Robiła to zawsze z gracją i umiała postawić ją przed gościem tak zręcznie, żeby nie stuknąć o stolik lub blat kontuaru.

Przed frontowym oknem czekały aż trzy zjawy; natrętne cienie, nieczułe na potęgę pustynnego słońca i patrzące na nas, jakby śmy byli na wystawie.

Bywało, że nie widywałem ich całymi miesiącami. Sfora, którą spostrzegłem wcześniej na ulicy i to, co się działo w tej chwili przed barem zwiastowała, że dla Pico Mundo nadchodzą złe czasy.

Bodach ciągnie do śmierci jak pszczoła do miodu. Karmi się nią.

Ale zwykła śmierć nie przywoła nawet jednej zjawy, a co dopiero mówić o ich całym stadzie. Nie widziałem, by któraś z nich czatowała przy łóżku chorego na raka lub przy kimś, kto za chwilę miał dostać zawału.

Wabi je gwałt i przerażenie. Chyba to wyczuwają. Wtedy zbiegają się jak turyści pod znany z punktualności gejzer w parku Yellowstone.

Żaden bodach nie chodził za Harlem Landersonem w dniach poprzedzających śmierć Penny Kallisto. I pewnie żaden z nich nie był też na miejscu zbrodni, w czasie gdy Harlo gwałcił i dusił dziewczynkę.

Penny umierała w straszliwych cierpieniach i ze strachem. Każdy z nas modli się zapewne albo po prostu pragnie, jeśli nie wierzy w Boga, żeby jego śmierć była mniej brutalna. Bodach ma na to całkiem inny pogląd. Śmierć przez uduszenie jest dla niego za cicha i za spokojna. Nawet nie kwapi się wychynąć ze swojego leża, gdzieś tam w obcym wymiarze.

Raczej gustuje w przerażeniu. W najgorszych zbrodniach i torturach. W zwielokrotnionej i nieśpiesznej śmierci, polanej gęstym sosem okrucieństwa.

Gdy miałem dziewięć lat, zdarzyło się coś okropnego. Kilkunastoletni narkoman, Gary Tolliver, dosypał prochów do rosołu i uśpił całą swoją rodzinę — ojca, matkę, młodszego brata i młodszą siostrę. Potem skuł ich, zaczekał, aż się obudzili, i torturował przez cały weekend. Na koniec wszystkich zamordował elektryczną wiertarką.

W tygodniu poprzedzającym wspomniane wypadki dwa razy mijałem Gary’ego na ulicy. Za pierwszym razem podążały za nim trzy rozgorączkowane cienie. Za drugim było ich czternaście.

Ani trochę nie wątpię, że w ów krwawy weekend czarne zjawy hurmem ściągnęły do domu Tolliverow. Snuły się po pokojach, zawsze w centrum wydarzeń, chociaż niewidzialne dla ofiar i oprawcy. Patrzyły. Jadły.

Dwa lata później pijany szofer wjechał furgonetką na ruchliwą stację obsługi przy Green Moon Road, uderzył w dystrybutor z paliwem i spowodował wybuch. Zginęło siedem osób. Tamtego ranka widziałem siedem zjaw snujących się po okolicy niczym zbłąkane cienie w blasku wschodzącego słońca.

Wabi je także gniew przyrody. Półtora roku temu włóczyły się po ruinach przytułku Buena Vista, zniszczonego przez trzęsienie ziemi. Nie odeszły, dopóki ekipy ratunkowe nie wydobyły spod gruzów wszystkich rannych.

Pewnie zobaczyłbym je wcześniej, gdybym przypadkiem zaszedł w tamte strony. Być może uratowałbym kilka istnień ludzkich?

W dzieciństwie byłem pewien, że to paskudne duchy, siejące zło w ludziach, przy których się gromadzą. Od tamtej pory nieraz miałem okazję się przekonać, że wielu z nas nie potrzebuje ingerencji sił nadprzyrodzonych, żeby popełniać rozmaite świństwa. Niektórzy ludzie to wcielone diabły, którym rogi dla niepoznaki rosną do wnętrza czaszki.