Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Michael Brock, prawnik w wielkiej waszyngtońskiej kancelarii, dotarł prawie na szczyt. Cel, dla którego przez ostatnie siedem lat harował po dziewięćdziesiąt godzin tygodniowo – zostanie partnerem w firmie – jest już na wyciągnięcie ręki. I właśnie wtedy uzbrojony bezdomny, który wdziera się do kancelarii, zostaje zabity przez brygadę antyterrorystyczną. Z powodu, którego Michael nie rozumie – może za sprawą krwi mężczyzny, która obryzguje mu twarz – budzi się w nim coś, o czym już dawno zapomniał: sumienie. Kiedy decyduje się odkryć, co tak naprawdę się wydarzyło, liczy się z tym, że nie będzie się mógł cofnąć, zwłaszcza gdy trafia na poufne akta. Wie również, że może się stać zaciekłym wrogiem tych, których dotąd uważał za przyjaciół, i że jego kariera legnie w gruzach. Nie ma jednak pojęcia, że będzie musiał walczyć o życie. I że jeśli gdziekolwiek znajdzie pomoc, to tylko na ulicy. Bo tam wszystko się zaczęło.
Klasyczny thriller prawniczy. I klasyczny grishamowski bohater uwikłany w sytuację, z której nie ma dobrego wyjścia. albo pójdzie za głosem sumienia i wszystko straci, albo za głosem rozsądku i jego kariera będzie nadal rozwijać się świetlanie.
„Jedna z najlepszych intryg powieściowych Grishama.” „Denver Post”
„Rozrywka, która porusza ważną tematykę społeczną.” „Chicago Sun-Times”
„Co za tempo akcji!” „San Francisco Chronicle”
„Doskonała powieść!” „Richmond Times-Dispatch”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 433
KLASYCZNY BOHATER GRISHAMA, UWIKŁANY W SYTUACJĘ, Z KTÓREJ NIE MA DOBREGO WYJŚCIA.
Albo pójdzie za głosem sumienia i wszystko straci. Albo posłucha głosu rozsądku i straci… tylko szacunek do siebie.
Michael Brock, zatrudniony w wielkiej waszyngtońskiej firmie prawniczej, prawie dotarł na szczyt. Cel, dla którego przez ostatnie siedem lat ciężko pracował, jest już na wyciągnięcie ręki.
I właśnie wtedy do jego kancelarii wdziera się uzbrojony bezdomny. Kiedy w wyniku interwencji antyterrorystów intruz zostaje zabity, w Michaelu budzi się coś, o czym już dawno zapomniał: sumienie. Decydując się odkryć, jakie były motywy działania napastnika, liczy się z tym, że nie będzie się mógł cofnąć, zwłaszcza gdy trafia na poufne akta.
Zdaje sobie sprawę, że stanie się zaciekłym wrogiem ludzi, których dotąd uważał za przyjaciół, i że jego kariera legnie w gruzach. Nie ma jednak pojęcia, że będzie musiał walczyć o życie.
I że jeśli gdziekolwiek znajdzie pomoc, to tylko na ulicy. Bo tam wszystko się zaczęło.
JOHN GRISHAM
Autor, którego nazwisko jest synonimem nowoczesnego thrillera prawniczego. Po ukończeniu studiów prawniczych w 1981 roku praktykował w Southaven, specjalizując się w sprawach karnych. Pewnego dnia usłyszał wstrząsające zeznania dwunastoletniej ofiary gwałtu. To przeżycie zainspirowało go do napisania debiutanckiej powieści – Czas zabijania – która rozsławiła jego nazwisko na cały świat. Od tego czasu napisał ponad 40 książek, w tym kilka dla młodzieży. Jego powieści zostały przetłumaczone na 50 języków, a ich łączny nakład dawno przekroczył 300 milionów egzemplarzy.
Po twórczość Grishama chętnie sięgają filmowcy: Raport Pelikana z Julią Roberts i Denzelem Washingtonem, Firma z Tomem Cruise’em, Czas zabijania z Matthew McConaugheyem, Sandrą Bullock i Kevinem Spacey czy Zaklinacz deszczu z Mattem Damonem stały się megahitami.
jgrisham.com
Tego autora w Wydawnictwie Albatros
KANCELARIA
ZAKLINACZ DESZCZU
KRÓL ODSZKODOWAŃ
WIĘZIENNY PRAWNIK
OSTATNI SPRAWIEDLIWY
CALICO JOE
KOMORA
DARUJMY SOBIE TE ŚWIĘTA
UŁASKAWIENIE
NIEWINNY CZŁOWIEK
RAPORT PELIKANA
GÓRA BEZPRAWIA
CHŁOPCY EDDIEGO
KLIENT
SAMOTNY WILK
ADEPT
WERDYKT
ŁAWA PRZYSIĘGŁYCH
WEZWANIE
WSPÓLNIK
BAR POD KOGUTEM
WYSPA CAMINO
DZIEŃ ROZRACHUNKU
WICHRY CAMINO
TESTAMENT
BRACTWO
ZEZNANIE
OBROŃCA ULICY
Jake Brigance
CZAS ZABIJANIA
CZAS ZAPŁATY
CZAS ŁASKI
Mitch McDeere
FIRMA
WYMIANA
Lacy Stoltz
DEMASKATOR
LISTA SĘDZIEGO
Theodore Boone
MŁODY PRAWNIK
UPROWADZENIE
OSKARŻONY
AKTYWISTA
ZBIEG
AFERA
Tytuł oryginału:
THE STREET LAWYER
Copyright © John Grisham 1998
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2025
Polish translation copyright © Paweł Korombel 2025
Redakcja: Anna Walenko
Projekt graficzny: Agnieszka Drabek / Wydawnictwo Albatros Sp z o.o.
Zdjęcia na okładce: Evelina Kremsdorf/Arcangel Images; Shutterstock
ISBN 978-83-8361-783-1
Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.
Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa
e-mail: [email protected]
wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI
Katarzyna Rek
Człowiek w gumiakach wszedł za mną do windy, ale początkowo go nie dostrzegłem. Za to poczułem – zjadliwy smród papierosów, taniego wina i życia na ulicy, bez mydła. Winda ruszyła w górę, a kiedy w końcu zerknąłem za siebie, rzuciły mi się w oczy jego buty, czarne, upaprane i o wiele za duże. Postrzępiony, dziurawy płaszcz sięgał kolan. Pod nim warstwy obrzydliwie brudnych ubrań wzdymały się w okolicy pasa, tak że wydawał się przysadzisty, niemal tłusty. Ale nie dlatego, że świetnie się odżywiał. Zimą w Waszyngtonie bezdomni nakładają na siebie wszystko, co mają, przynajmniej tak to wygląda.
Był czarny, niemłody; brodę i włosy miał siwawe, niemyte i niestrzyżone od lat. Patrzył daleko przed siebie zza grubych ciemnych szkieł, kompletnie mnie ignorując. Przez chwilę zadawałem sobie pytanie, dlaczego w ogóle zwracam na niego uwagę.
Nie pasował tutaj. Do tego budynku, do tej windy, tej zasobności. Prawnicy na wszystkich ośmiu kondygnacjach pracowali dla mojej kancelarii za godzinowe stawki, które nadal wydawały mi się nieprzyzwoicie wysokie, nawet po siedmiu latach.
Ot, jeszcze jeden męt kryjący się przed zimnem. W centrum Waszyngtonu wciąż pchali się pod nogi. Ale po to mieliśmy ochronę, żeby oczyszczała budynek z hołoty.
Zatrzymaliśmy się na piątym piętrze i dopiero wtedy uderzyło mnie to, że wcześniej nie wybrał przycisku piętra. Przyczepił się do mnie. Pospiesznie wysiadłem i kiedy wkroczyłem do okazałego marmurowego holu kancelarii Drake i Sweeney, obejrzałem się lekko, na tyle, by zobaczyć, że stoi w kabinie windy, nadal patrząc gdzieś przed siebie, nadal mnie ignorując.
Pani Devier, jedna z naszych niewzruszonych recepcjonistek, przywitała mnie typowym dla siebie pogardliwym spojrzeniem.
– Uwaga na windę – powiedziałem.
– Bo?
– Męt. Może warto wezwać ochronę.
– Co za naród – wycedziła z afektowanym francuskim akcentem.
– Odświeżacz też by się przydał.
Odszedłem, mocując się z płaszczem, by go zdjąć, i zapominając o człowieku w gumiakach. Do końca popołudnia czekało mnie jedno spotkanie za drugim, ważne narady z ważnymi ludźmi. Skręciłem za róg korytarza i już miałem wydać polecenie Polly, mojej sekretarce, kiedy usłyszałem pierwszy strzał.
Pani Devier stała za biurkiem zmartwiała, wpatrzona w wylot potwornie długiej lufy pistoletu trzymanego przez naszego kumpla męta. Jako że byłem pierwszym, który przybył z pomocą recepcjonistce, facet uprzejmie wycelował i we mnie, i ja również stężałem.
– Nie strzelaj – powiedziałem, unosząc ręce.
Widziałem dość filmów, by wiedzieć, jak dokładnie należy się zachować.
– Zamknij się – warknął, całkowicie opanowany.
W korytarzu za moimi plecami rozległy się krzyki. Ktoś wrzasnął: „On ma broń!”. Następne wołania, coraz bardziej niewyraźne, rozpłynęły się w oddali, gdy ludzie z mojej kancelarii runęli do tylnych drzwi. Niemal widziałem, jak skaczą z okien.
Bezpośrednio po mojej lewej ręce były grube drewniane drzwi do wielkiej sali konferencyjnej, w tym momencie zajętej. Okupowało ją ośmiu prawników z naszego działu procesowego. Osiem bezwzględnych wyg, którym czas pracy wypełniało przeżuwanie ludzi na miazgę, a najtwardszym z nich był zadziorny minitorpedowiec o nazwisku Rafter. To on gwałtownie otworzył drzwi, ze słowami: „Co, u diabła?”, i wtedy lufa powędrowała ode mnie ku niemu, a człowiek w gumiakach osiągnął dokładnie to, o co mu chodziło.
– Odłóż ten pistolet – rozkazał z progu Rafter i ułamek sekundy później w recepcji rozległ się kolejny strzał.
Pocisk zabłąkał się w suficie, gdzieś wysoko nad głową Raftera, co zrównało go ze zwykłymi śmiertelnikami. Powtórnie biorąc mnie na cel, człowiek w gumiakach ruchem głowy dał mi znak, więc posłusznie wszedłem do sali konferencyjnej za Rafterem. Ostatnim obrazem, jakim pożegnał mnie świat zewnętrzny, był widok pani Devier. Dygotała za biurkiem, przejęta zgrozą, słuchawki telefonu zwisały jej na szyi, jej szpilki stały obok kosza na śmieci.
Człowiek w gumiakach wszedł za mną, zatrzasnął drzwi i powolnym ruchem pistoletu objął salę, tak że cała ósemka prawników mogła podziwiać broń. Chyba zrobiła na nich wrażenie. Smród wystrzału czuło się bardziej niż smród strzelającego.
Głównym elementem wyposażenia sali był długi stół, zasłany różnymi papierami, które zaledwie parę sekund temu wydawały się niezwykle ważne. Okna wychodziły na parking. Dwoje drzwi prowadziło na korytarz.
– Pod ścianę – rozkazał, używając pistoletu jako wskaźnika. Następnie umieścił go bardzo blisko mojej głowy i powiedział: – Zablokuj zatrzask w drzwiach.
Zrobiłem to.
Ani słowa z ust ośmiu prawników, gdy w popłochu cofali się pod ścianę. Ani słowa z moich ust, kiedy szybko zamknąłem drzwi i spojrzałem na niego, by sprawdzić, czy jest ze mnie zadowolony.
Nie wiedzieć czemu, wciąż myślałem o urzędzie pocztowym i tamtych wszystkich potwornych strzelaninach – o tym, jak po lunchu sfrustrowany urzędnik wraca z całym arsenałem i wykańcza piętnaścioro współpracowników. Myślałem o masakrach na placach zabaw i o rzeziach w barach szybkiej obsługi.
I o tym, że tamte ofiary były bezbronnymi dziećmi i porządnymi obywatelami. My byliśmy bandą prawników!
Pomrukując i szturchając każdego pistoletem, rozstawił pod ścianą osiem orłów palestry, po czym skupił się na mnie. Czego chciał? Odpowiedzi na jakieś pytania? Jeśli tak, proszę bardzo, niech go cholera, mogłem zaspokoić jego ciekawość. Nie widziałem jego oczu za tymi ciemnymi szkłami, ale on widział moje. Celował w nie.
Zdjął brudny płaszcz, złożył go starannie, jakby był nowy, i umieścił na środku stołu. Smród, który dokuczał mi w windzie, wrócił, ale teraz się nie liczył. Ten, który go wydzielał, stał u szczytu stołu i powoli zdejmował następną warstwę – obszerny, szary zapinany sweter.
Obszerny nie bez powodu. Pod nim, przymocowany w talii, wisiał rząd czerwonych lasek, które w moich oczach cywila wyglądały na dynamit. Przewody niczym kolorowe spaghetti wychodziły z końcówek, srebrna taśma izolacyjna opasywała całość.
Moim pierwszym odruchem było rzucić się do ucieczki, do drzwi, przebierając opętańczo nogami i wymachując rękami, w nadziei na fart, na niecelny strzał, gdy będę się szarpał z zamkiem, i niecelny następny, kiedy wyskoczę na korytarz. Ale kolana mi się trzęsły i krew zastygła w żyłach. Ósemka pod ścianą ledwo zipała, pojękując cicho, co psuło nastrój naszemu zamachowcowi.
– Proszę o ciszę – zarządził tonem cierpliwego nauczyciela.
Jego opanowanie działało mi na nerwy. Poprawił spaghetti wokół talii, po czym z kieszeni luźnych spodni wyjął zgrabny kłębek żółtej nylonowej liny i sprężynowiec.
A na dokładkę pomachał bronią przed szeregiem przerażonych twarzy, które miał przed sobą.
– Nie chcę zrobić nikomu krzywdy – powiedział.
Miło to było słyszeć, tyle że nie dało się tego traktować poważnie. Naliczyłem dwanaście czerwonych lasek – wystarczająco, uznałem, żeby załatwić sprawę szybko i bezboleśnie.
Znów wycelował we mnie broń.
– Ty. Zwiąż ich – rzucił.
Rafter miał dość. Zrobił kroczek do przodu.
– Słuchaj, koleś – odezwał się – kawa na ławę. O co chodzi?
Trzeci pocisk poszybował nad jego głową i osiadł w suficie, nie czyniąc nikomu krzywdy. Towarzyszył mu huk jak z działa i za drzwiami pani Devier lub inna istota płci żeńskiej przeraźliwie wrzasnęła. Rafter przykucnął, a gdy się prostował, opleciony muskułami łokieć Umsteada trafił go prosto w klatkę piersiową i odesłał z powrotem pod ścianę.
– Zamknij się – wycedził Umstead przez zaciśnięte zęby.
– Nie mów mi „koleś” – warknął człowiek w gumiakach i „koleś” natychmiast spadł z listy dopuszczalnych zwrotów.
– Jak mamy się do ciebie zwracać? – spytałem, wyczuwając, że to mnie przypada rola przewodzącego zakładnikami.
Uderzyłem w ton wielkiej delikatności i uległości, a on docenił mój szacunek.
– „Szanowny panie” – powiedział.
Wszyscy w sali bez cienia wahania zaakceptowali ten zwrot.
Zadzwonił telefon i przez ułamek sekundy myślałem, że Szanowny Pan do niego strzeli. Ale nie – dał znak, że mam mu podać aparat, więc umieściłem go tuż przed nim, na blacie stołu. Podniósł lewą ręką słuchawkę; w prawej nadal trzymał pistolet, skierowany prosto w Raftera.
Gdyby nasza dziewiątka miała głosować, Rafter byłby pierwszym barankiem ofiarnym. Stosunkiem głosów osiem do jednego.
– Halo – odezwał się Szanowny Pan. Przez chwilę słuchał, po czym odłożył słuchawkę. Starannie odmierzonymi krokami cofnął się do fotela u szczytu stołu i usiadł. – Weź linkę – zwrócił się do mnie.
Chciał, żebym powiązał ich wszystkich razem, w nadgarstkach. Pociąłem linkę i założyłem więzy, starając się nie patrzeć w twarz kolegom, gdy przyspieszałem ich śmierć. Czułem broń wycelowaną w plecy. Chciał, żebym krępował ciasno, więc udałem, że niemal kiereszuję ich do krwi, choć zostawiałem tyle luzu, ile tylko się dało.
Rafter mamrotał coś pod nosem i ręka mnie świerzbiła, żeby walnąć go w gębę. Umstead tak mocno napiął przeguby, że linki niemal mu spadały, gdy z nim skończyłem. Malamud – najstarszy, jedyny obecny na sali wspólnik kancelarii, dwa lata po pierwszym zawale – pocił się i szybko dyszał.
Nie potrafiłem uciec przed wzrokiem Barry’ego Nuzza, mojego jedynego przyjaciela w grupie. Mieliśmy tyle samo lat, trzydzieści dwa, i dołączyliśmy do kancelarii w tym samym roku. Skończył Princeton, ja Yale. Nasze żony były z Providence. Jego małżeństwo się udało – trójka dzieci w cztery lata. Moje dogorywało w ostatnim stadium długiego rozpadu.
Popatrzyliśmy na siebie i obaj pomyśleliśmy o jego dzieciach. Moja bezdzietność wydała mi się uśmiechem losu.
Pierwsza z wielu syren weszła w zasięg naszego słuchu i Szanowny Pan polecił mi zamknąć żaluzje w pięciu dużych oknach. Robiłem to metodycznie, przeczesując wzrokiem parking na dole, jakby to, że ktoś mnie zobaczy, mogło w jakiś sposób mnie uratować. Samotny radiowóz stał pusty, z włączonym kogutem; policjanci już byli w budynku.
I my w nim byliśmy, dziewięciu białych facetów i Szanowny Pan.
· · ·
Według ostatnich obliczeń w kancelarii Drake i Sweeney pracowało ośmiuset prawników w oddziałach na całym świecie. Połowa przebywała w Waszyngtonie, w budynku, w którym Szanowny Pan dokonał zamachu. Polecił mi zadzwonić do „szefa” i poinformować go, że ma pistolet i dwanaście lasek dynamitu na sobie. Zatelefonowałem do Rudolpha, wspólnika zarządzającego moim działem, antytrustowym, i przekazałem wiadomość.
– Z tobą w porządku, Mike? – spytał.
Rozmawialiśmy przez nowy głośnik Szanownego Pana. Nastawiony na cały regulator.
– Cudownie – powiedziałem. – Błagam, zróbcie wszystko, czego chce.
– Czego chce?
– Jeszcze nie wiem.
Szanowny Pan machnął pistoletem i nasza rozmowa się skończyła.
Zgodnie ze wskazaniami pistoletu stanąłem przy stole konferencyjnym, z półtora metra od Szanownego Pana, który nabrał irytującego zwyczaju bezwiednego zabawiania się przewodami skłębionymi na jego piersi.
Spojrzał na mnie i lekko szarpnął czerwony kabel.
– Pociągnę ten czerwony i będzie po wszystkim. – Ciemne szkła nadal były skierowane na mnie, gdy już wypowiedział to krótkie ostrzeżenie.
Poczułem się zmuszony coś powiedzieć.
– Czemu miałbyś to zrobić? – Rozpaczliwie usiłowałem nawiązać z nim dialog.
– Nie chcę tego robić, ale czemu nie?
Mówił w szczególny sposób – powoli, w metodycznym, niespiesznym rytmie, identycznie traktując każdą sylabę. Teraz żył na ulicy, ale w jego życiu musiało bywać lepiej.
– Dlaczego miałbyś nas zabić?
– Nie będę z tobą dyskutował – oświadczył.
Nie mam dalszych pytań, Wysoki Sądzie.
Ponieważ jestem adwokatem i żyję z zegarkiem w ręce, sprawdziłem, która godzina, by móc należycie odtworzyć przebieg wydarzeń, jeśli jakoś udałoby się nam przeżyć. Była trzynasta dwadzieścia. Szanowny Pan zarządził ciszę, więc przetrzymaliśmy wykańczający nerwowo okres milczenia, który trwał czternaście minut.
Nie mogłem uwierzyć, że przyjdzie nam umrzeć. Nie było żadnego motywu, najmniejszej przyczyny, żeby nas wytłuc. Byłem pewien, że żaden z nas nigdy wcześniej nie spotkał tego człowieka. Pamiętałem, że w windzie nie sprawiał wrażenia osoby, która podąża dokądś w jakimś konkretnym celu. Po prostu był szaleńcem, który szukał zakładników, a zatem według dzisiejszych standardów tego rodzaju rzeź byłaby, niestety, rzeczą niemal normalną.
W grę wchodziła bezsensowna masakra, identyczna jak te, które przez bitą dobę rządzą paskami wiadomości, wprawiając ludzi w osłupienie. Potem otwiera się worek dowcipów o martwych adwokatach.
Wyobrażałem sobie paski i gadaninę reporterów, ale nie mogłem się pogodzić z tą wizją.
Docierały do mnie głosy z holu, syreny z zewnątrz; gdzieś w korytarzu skrzeczało policyjne walkie-talkie.
– Co jadłeś na lunch? – spytał mnie Szanowny Pan, przerywając milczenie.
Zbyt zaskoczony, by skłamać, zawahałem się, po czym odparłem:
– Sałatę Cezar z grillowanym kurczakiem.
– Sam?
– Nie, spotkałem kolegę. – Szkolnego kumpla z Filadelfii.
– Ile zapłaciliście, razem?
– Trzydzieści dolców.
To mu się nie spodobało.
– Trzydzieści dolców – powtórzył. – Na dwóch. – Pokręcił głową i zmierzył wzrokiem zastęp prawników.
Miałem nadzieję, że gdyby przeprowadził wśród nich badanie sondażowe, toby skłamali. W tej grupie kilku miało dobry spust i trzydzieści dolarów nie starczyłoby im nawet na przystawki.
– Wiesz, co ja jadłem? – spytał.
– Nie.
– Jadłem zupę. Zupę i krakersy w schronisku dla bezdomnych. Darmową zupę, i byłem zadowolony, że się załapałem. Wiesz, że za trzydzieści dolarów można by nakarmić setkę moich kolegów?
Z powagą skinąłem głową, jakbym nagle uświadomił sobie ciężar swojego grzechu.
– Zbierz wszystkie portfele, pieniądze, zegarki, kosztowności – powiedział, znów machając pistoletem.
– Mogę spytać, po co? – rzuciłem.
– Nie.
Położyłem na stole swój portfel, zegarek, gotówkę i zacząłem grzebać w kieszeniach kolegów zakładników.
– To dla bliskich – powiedział Szanowny Pan i wszyscy odetchnęliśmy.
Kazał mi umieścić łupy w teczce, zamknąć ją i znów zadzwonić do „szefa”. Rudolph odebrał po pierwszym sygnale. Oczami duszy widziałem dowódcę SWAT-u, obozującego w jego gabinecie.
– Rudolph, to znowu ja, Mike. Jestem na głośnomówiącym.
– Tak, Mike. Z tobą w porządku?
– W jak najlepszym. Słuchaj, ten dżentelmen chce, żebym otworzył drzwi przy recepcji i wystawił na korytarz czarną teczkę. Potem znów zamknę drzwi i zablokuję zatrzask. Zrozumiałeś?
– Tak.
Z lufą pistoletu przytkniętą do głowy, powoli uchyliłem drzwi i wypchnąłem teczkę na korytarz. Nigdzie nie dojrzałem żywej duszy.
· · ·
Niewiele rzeczy jest w stanie powstrzymać prawnika wielkiej kancelarii od rozkoszy naliczania godzinówek. Może sen, chociaż większość z nas śpi niewiele. Spożywanie posiłków tak naprawdę sprzyja wystawianiu faktur, zwłaszcza jeśli to klient płaci za lunch. Czas się potwornie wlókł i nagle zastanowiło mnie, jak, na Boga, czterystu pozostałych zatrudnionych tu adwokatów rozliczy czas pracy, gdy oczekują końca tej kryzysowej sytuacji. Wręcz widziałem ich na parkingu, większość w samochodach, żeby nie zmarznąć, prowadzących rozmowy przez komórki, za co wystawi się klientom rachunek. Firma nie przepuści niczego.
Część tych bandytów na dole miała gdzieś, jak się to skończy. Byle szybko i byle nic się nie stało.
Szanowny Pan chyba się na chwilę zdrzemnął. Głowa opadła mu na piersi, oddychał ciężej. Rafter odchrząknął, żeby zwrócić moją uwagę, i szarpnął głową w bok, pewnie sugerując, żebym wykonał jakąś akcję. Problem polegał na tym, że Szanowny Pan w jednej ręce trzymał broń i jeśli nawet faktycznie przysypiał, to z drugiej nie wypuszczał budzącego grozę czerwonego przewodu.
I Rafter chciał, żebym to ja zgrywał bohatera. Może i był najwredniejszym i najskuteczniejszym adwokatem procesowym w kancelarii, ale nie dochrapał się jeszcze statusu wspólnika. Nie rządził moim działem i nie byliśmy w wojsku. Nie podlegałem jego rozkazom.
– Ile zarobiłeś w ostatnim roku? – spytał mnie głośno i wyraźnie Szanowny Pan, całkowicie rozbudzony.
Znów mnie zaskoczył.
– No, hm… rany, niech pomyślę…
– Nie kłam.
– Sto dwadzieścia tysięcy.
To też mu się nie spodobało.
– Ile rozdałeś?
– Rozdałem?
– Tak. Na dobroczynność.
– Och. No, naprawdę nie pamiętam. Moja żona pilnuje rachunków i tego rodzaju rzeczy.
Cała ósemka natychmiast drgnęła.
Szanownemu Panu nie podobały się moje odpowiedzi i nie zamierzał dać się zbyć.
– Znaczy kto pisze za ciebie zeznanie podatkowe?
– Chodzi ci o skarbówkę?
– Tak, właśnie.
– Tym zajmuje się nasz dział podatkowy, na pierwszym piętrze.
– Tu, w tym budynku?
– Tak.
– To ściągnij je dla mnie. Zeznania podatkowe wszystkich tutaj.
Popatrzyłem na kolegów prawników i kilku miało na ustach: „No jazda, dobij mnie”. Musiałem za długo się wahać, bo Szanowny Pan wrzasnął: „Już!” – i poparł ten krzyk ruchem broni.
Zadzwoniłem do Rudolpha. On też się zawahał, więc wrzasnąłem na niego.
– Zaraz je tu przefaksuj! – rozkazałem. – Tylko za ostatni rok.
Przez kwadrans wlepialiśmy wzrok w faks w kącie sali, bojąc się, że Szanowny Pan zacznie zabijać nas kolejno, jeśli nasze formularze podatkowe nie spłyną dostatecznie szybko.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej