Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Doktor B., austriacki prawnik, po aneksji Austrii przez Hitlera jest prześladowany przez Gestapo i uwięziony na długie miesiące w samotnej celi.
Przed załamaniem psychicznym ratuje go gra w szachy, której uczy się z przypadkowo zdobytego podręcznika (a właściwie zbioru partii). Gra sam ze sobą początkowo na zaimprowizowanej szachownicy ulepionymi z chleba bierkami, a potem „na ślepo” w pamięci. Szachy przynoszą mu ratunek, ale wywołują objawy rozdwojenia jaźni. Doktor zostaje uznany za chorego psychicznie, jest zwolniony z więzienia Gestapo i udaje się do Ameryki.
Na pokładzie statku spotyka się płynącym na tournée do Argentyny arcymistrzem szachowym Mirko Czentoviciem. Przypadkowe zaaranżowane spotkanie szachowe między dr. B. i arcymistrzem przekształca się w dramatyczny pojedynek, którego przebieg oraz zaskakujący finał odsłaniają zawiłości umysłowe i psychiczne obu postaci.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 82
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 2 godz. 3 min
Lektor: Wojciech Masiak
Na wielkim parowcu pasażerskim, który miał odejść o północy z Nowego Jorku do Buenos Aires, panowały, jak zwykle w ostatniej godzinie, ruch i krzątanina. Goście z lądu odprowadzali tłumnie przyjaciół, chłopcy w czapkach na bakier, roznosząc telegramy, wykrzykiwali po salonach i palarniach nazwiska, taszczono kufry i kwiaty, na schodkach uwijały się z ciekawością dzieci, podczas gdy na pokładzie grała niewzruszenie orkiestra. Stałem na spacerowym pokładzie nieco w cieniu tego zgiełku, rozmawiając ze znajomym, gdy obok nas dwa lub trzy razy rozbłysły ostre światła: widocznie tuż przed odjazdem reporterzy przeprowadzali jeszcze szybko wywiad i fotografowali jakąś znakomitość. Mój przyjaciel spojrzał w tę stronę i uśmiechnął się:
– Ma pan tu na pokładzie rzadkiego ptaszka: Czentovicia.
Przyjąłem tę wiadomość widać z niezbyt mądrą miną, gdyż po chwili wyjaśnił:
– Mirko Czentović, mistrz świata w szachach. Objechał z turniejami całą Amerykę od wschodu na zachód i oto wyrusza po nowe triumfy do Argentyny.
Teraz istotnie przypomniałem sobie tego młodego mistrza świata, a nawet pewne szczegóły jego zawrotnej kariery; mój przyjaciel, uważniejszy czytelnik gazet niż ja mógł uzupełnić je całym szeregiem anegdot. Mniej więcej rok temu Czentović za jednym zamachem stanął u boku najwytrawniejszych mistrzów szachowej sztuki, jak Aljechin, Capablanca, Tartakower, Lasker, Bogoliubow. Od wystąpienia siedmioletniego „cudownego dziecka”, Rzeszowskiego, w turnieju szachowym w roku 1922 w Nowym Jorku, nigdy jeszcze wtargnięcie osoby zupełnie nieznanej do tego sławnego cechu nie wywołało tak powszechnej sensacji. Albowiem intelektualne właściwości Czentovicia nie zdawały się bynajmniej zapowiadać tak olśniewającej kariery. Wkrótce wydała się tajemnica, że w prywatnym życiu ten mistrz szachów w żadnym języku nie umiał napisać jednego zdania bez błędu ortograficznego, a jak zażartował jeden z jego podenerwowanych kolegów – „jego ignorancja była równie uniwersalna we wszystkich dziedzinach”. Czentović był synem biednego jak mysz kościelna południowosłowiańskiego szypra na Dunaju, którego malutką barkę przewrócił pewnej nocy jakiś parowiec ze zbożem; po śmierci ojca dwunastoletniego wówczas chłopca wziął do siebie z litości proboszcz owej zapadłej wioski; poczciwy pater rzetelnie starał się domową pomocą nadrobić to, czego tępy dzieciak o leniwym języku i szerokim czole nie mógł nauczyć się w wiejskiej szkółce.
Wszelkie wysiłki pozostawały jednak daremne. Mirko gapił się na wyjaśniane mu po sto razy znaki pisarskie i nadal nic nie rozumiał; jego ociężały mózg nie mógł zapamiętać nawet najprostszych kwestii. Kiedy rachował, to jeszcze w czternastym roku życia musiał pomagać sobie palcami, a przeczytanie książki lub gazety nawet dla dorastającego chłopca stanowiło szczególny wysiłek. Mimo to nie można było nazwać Mirka chłopcem niechętnym lub krnąbrnym. Robił posłusznie wszystko, co mu kazano, nosił wodę, rąbał drzewo, pracował w polu, sprzątał kuchnię i wypełniał solidnie, choć z irytującą powolnością, wszelkie obowiązki. Lecz co poczciwego patra najbardziej u tego dziwacznego chłopca gniewało, to jego absolutna obojętność. Nie robił nic bez specjalnego polecenia, nigdy o nic nie zapytał, nie bawił się z innymi chłopakami i nigdy sam nie poszukał sobie zajęcia, jeśli mu go wyraźnie nie wskazano; gdy Mirko kończył swoje czynności gospodarskie, siadał bezmyślnie w pokoju – z tym pustym spojrzeniem, jakie mają owce na pastwisku, nie biorąc najmniejszego udziału w zdarzeniach otaczającego go świata. Gdy wieczorami pater, pykając długą chłopską fajkę, grał z wachmistrzem żandarmerii swoje trzy partie szachów, jasnowłosy Mirko sterczał koło nich w milczeniu i na pozór sennie i obojętnie gapił się na kratkowaną deskę.
Pewnego zimowego wieczora, gdy obaj partnerzy byli zatopieni w swojej codziennej partyjce, na wiejskim gościńcu rozległy się dzwoneczki sań i zbliżały się coraz szybciej. Do pokoju wszedł chłop w obsypanej śniegiem czapce: jego stara matka leży konająca i niech się ksiądz proboszcz pośpieszy, aby zdążyć jeszcze udzielić ostatniego namaszczenia. Kapłan wyszedł niezwłocznie za nim. Wachmistrz żandarmerii, który nie dopił swojej szklanki piwa, zapalił na pożegnanie świeżą fajkę i właśnie zamierzał włożyć ciężkie buty z cholewami, gdy zwrócił jego uwagę wzrok Mirka, wbity uporczywie w szachownicę z rozpoczętą partią.
– Może chcesz dokończyć? – zażartował żandarm, święcie przekonany, że ospały chłopak nie potrafi należycie przestawić ani jednej figury. Mirko spojrzał na niego płochliwie, potem skinął głową i usiadł na miejscu proboszcza. Po czternastu ruchach żandarm przegrał, a ponadto musiał przyznać, że porażka nie wynikła bynajmniej z jakiegoś niedbałego przeoczenia. Nie inaczej wypadła druga partia.
– Oślica Balaama! – wykrzyknął zdumiony pater, wróciwszy do domu, po czym mniej biegłemu w Biblii żandarmowi wyjaśnił, że już przed dwoma tysiącami lat zdarzył się podobny cud i nieme stworzenie przemówiło nagle językiem mądrości. Mimo późnej pory ksiądz nie mógł się powstrzymać, by nie wyzwać swojego domowego półanalfabety na szachowy pojedynek. Mirko i jego pokonał bez trudu. Grał uparcie, powoli, niewzruszenie, ani razu nie podnosząc znad szachownicy pochylonego szerokiego czoła. Ale grał z niezaprzeczalną pewnością; w następnych dniach ani księdzu, ani żandarmowi nie udało się wygrać z nim ani jednej partii. Proboszcz, który lepiej niż ktokolwiek mógł ocenić niedorozwój swojego wychowanka w innych dziedzinach, zainteresował się teraz poważnie, jak dalece taki jednostronny i osobliwy talent da opór jakiemuś surowszemu egzaminowi. U fryzjera wiejskiego kazał ostrzyc nastroszoną słomianoblond czuprynę Mirka, aby się jako tako prezentował, i zawiózł go saniami do sąsiedniego miasteczka, gdzie w kawiarence na rynku mieli swój kąt namiętni szachiści, którym on sam – jak się już przekonał – nie mógł sprostać. Wśród stałych bywalców wywołało niemałe zdumienie, gdy proboszcz wepchnął do kawiarni rumianego piętnastoletniego wyrostka w baranim kożuchu, noszonym włosem do środka, i ciężkich wysokich butach; zdziwiony chłopak stał w kącie ze spuszczonymi nieśmiało oczami, dopóki nie zawołano go do stolika z szachami. W pierwszej partii Mirko został pokonany, gdyż u poczciwego proboszcza nigdy nie widział tak zwanego sycylijskiego otwarcia. W drugiej partii już z najlepszym graczem wyszedł na remis. Od trzeciej i czwartej bił wszystkich, jednego po drugim.
W małym południowosłowiańskim miasteczku zaczęły się teraz dziać niezwykle podniecające rzeczy; pierwsze wystąpienie tego chłopskiego czempiona od razu stało się sensacją dla zebranych osobistości. Postanowiono jednogłośnie, że „cudowny chłopaczek” musi koniecznie zostać w mieście do następnego dnia, aby można było zwołać innych członków klubu szachistów, a przede wszystkim zawiadomić fanatyka szachów – starego hrabiego Simczicia z zamku. Proboszcz, który z całkiem nową dumą spoglądał na swojego wychowanka, lecz mimo radości odkrywcy nie chciał zaniedbać obowiązku niedzielnej mszy, oświadczył gotowość pozostawienia Mirka w mieście celem dalszych prób. Młodego Czentovicia umieszczono na koszt klubu w hotelu, gdzie tego wieczora pierwszy raz w życiu ujrzał angielski klozet.
Następnego niedzielnego popołudnia pokój szachistów był przepełniony. Mirko, siedząc nieruchomo cztery godziny nad szachownicą, nie mówiąc słowa i nie podnosząc nawet wzroku, zwyciężał jednego gracza po drugim; wreszcie zaproponowano mu symultankę. Trwało dobrą chwilę, nim wytłumaczono młodemu ignorantowi, że w symultance ma walczyć sam przeciwko rozmaitym graczom. Lecz gdy tylko Mirko zrozumiał ten rodzaj gry, zorientował się szybko w zadaniu i w swoich ciężkich, skrzypiących butach chodził powoli od stolika do stolika i w końcu z ośmiu partii wygrał siedem.
Zaczęły się teraz wielkie narady. Jakkolwiek formalnie nowy czempion nie przynależał do miasta, to jednak duma narodowa rozgorzała żywym płomieniem. Może przecież to małe miasteczko, którego dotąd nie dostrzegano niemal na mapie, pierwszy raz dostąpi wreszcie zaszczytu wysłania w świat jakiegoś sławnego człowieka. Pewien agent nazwiskiem Keller, który zazwyczaj pośredniczył tylko w dostarczaniu szansonistek i śpiewaczek dla garnizonowego kabaretu, oświadczył, że jeśli zapewni mu się roczną dotację, gotów jest zabrać młodzieńca do Wiednia i wykształcić na fachowca szachowego kunsztu u znanego sobie doskonałego, a przy tym skromnego mistrza. Hrabia Simczić, który w ciągu sześćdziesięciu lat codziennej gry w szachy nie spotkał się jeszcze z tak osobliwym przeciwnikiem, natychmiast przeznaczył na ten cel potrzebną sumę. Od tego dnia zaczęła się zdumiewająca kariera tego wiejskiego chłopca.
Po upływie półrocza Mirko opanował wszystkie arkana techniki szachowej, co prawda z pewnym dość dziwacznym ograniczeniem, które w kołach fachowców stało się później przedmiotem licznych obserwacji i kpin. Albowiem Czentović nigdy nie doszedł do tego, by choć jedną partię mógł zagrać z pamięci lub, jak się to mówi fachowo: na ślepo. Brakło mu całkowicie daru ustawiania szachownicy w nieograniczonej przestrzeni wyobraźni. Zawsze musiał mieć przed sobą konkretną czarno-białą kratę z sześćdziesięcioma czterema polami i trzydziestoma dwoma figurami; nawet później, za czasów swojej światowej sławy, nosił stale przy sobie składane kieszonkowe szachy, aby, chcąc zrekonstruować jakąś mistrzowską partię lub rozwiązać jakiś problem, móc przedstawić to sobie optycznie. Defekt ten – jako taki dosyć nieznaczny – zdradzał jednakże brak siły wyobraźni i w ciasnym kręgu szachistów wywoływał równie żywe dyskusje, zupełnie jakby na przykład wśród muzyków wybitny wirtuoz czy dyrygent okazał się niezdolny do grania czy dyrygowania bez otwartej partytury. Ale ta dziwna cecha nie opóźniała bynajmniej zdumiewających postępów Mirka. Mając siedemnaście lat, uzyskał już tuzin nagród, mając osiemnaście – zdobył mistrzostwo Węgier, a wreszcie mając dwadzieścia – mistrzostwo świata. Najzuchwalsi czempioni, z których każdy z osobna przewyższał go nieskończenie zdolnościami intelektualnymi, fantazją i śmiałością, ulegali jego upartej i zimnej logice, tak jak Napoleon uległ ociężałemu Kutuzowowi, a Hannibal Fabiuszowi Kunktatorowi, który – jak powiada Liwiusz – był w dzieciństwie równie flegmatyczny i głupkowaty. Tak się więc stało, że do świetnej galerii mistrzów szachowych, jednoczących w swoich szeregach rozmaite typy intelektualnych uzdolnień – filozofów, matematyków, ludzi posiadających niezwykły dar kalkulacji oraz wyobraźni i często twórczych – wtargnął po raz pierwszy ktoś bardzo daleki od świata ducha: ociężały, nieumiejący się wysłowić wiejski chłopak, z którego nawet najsprytniejszemu dziennikarzowi nie udało się nigdy wydobyć żadnego przydatnego w publicystyce słowa. Czentović nie dostarczał gazetom owych gładkich frazesów, lecz ich miejsce zajęły wkrótce liczne anegdoty o jego osobie. Albowiem z chwilą, gdy opuszczał szachownicę, gdzie był niezrównanym mistrzem, stawał się nieuchronnie figurą groteskową i prawie śmieszną; mimo uroczystego czarnego ubrania, pompatycznego krawata z nieco zbyt wpadającą w oko perłą i wymanikiurowanych troskliwie palców, w manierach i sposobie bycia pozostał tym samym ograniczonym chłopkiem, który zamiatał na wsi izbę proboszcza. Niezręcznie i wręcz bezwstydnie grubiańsko (ku uciesze i złości swoich kolegów po fachu), z małostkową i często ordynarną chciwością starał się wycisnąć ze swojego talentu i sławy tyle pieniędzy, ile się tylko dało. Jeździł od miasta do miasta, mieszkając zawsze w najtańszych hotelach, grywał w najnędzniejszych stowarzyszeniach, o ile godzono się na jego honorarium, pozwalał umieszczać swoją podobiznę na reklamach mydła, a nawet nie zważając na kpiny konkurentów, którzy dobrze wiedzieli, że nie potrafi bezbłędnie napisać trzech zdań, sprzedał swoje nazwisko dla Filozofii szachów, którą w rzeczywistości napisał dla obrotnego wydawcy jakiś galicyjski studencik. Jak wszystkim upartym naturom, brakło mu choćby odrobiny poczucia humoru; od czasu zwycięstwa w światowym turnieju uważał się za najważniejszego człowieka na świecie, a świadomość, że wszystkich tych świetnych mówców i pisarzy pobił na ich własnym terenie, a przede wszystkim namacalny fakt, że więcej od nich zarabiał, przeobraziły jego poprzednią nieśmiałość w zimną i prostacko okazywaną dumę.
– Ale jak taka szybka sława mogła nie zawrócić tak pustej głowy? – zakończył mój przyjaciel, który podał mi właśnie kilka przykładów dziecinnej pychy Czentovicia. – Jak dwudziestojednoletni wiejski chłopak z Banatu mógł nie wpaść w szał próżności, jeśli nagle dzięki przesuwaniu figur po drewnianej desce zarabiał w ciągu tygodnia więcej niż cała jego rodzinna wieś w ciągu całego roku na ścinaniu drzew i najcięższej harówce? A poza tym, czy nie jest właściwie diabelnie łatwo uważać się za wielkiego człowieka, gdy się nie ma żadnego pojęcia, że żył kiedyś na świecie jakiś Rembrandt, Beethoven, Dante czy Napoleon? Ten chłopak wie w swoim zakutym mózgu tylko jedno: że od wielu miesięcy nie przegrał ani jednej partii szachów, a ponieważ nie zdaje sobie sprawy, że oprócz szachów i pieniędzy istnieją na naszym globie jeszcze inne wartości, ma wszelkie powody do samozachwytu.
Informacje mojego przyjaciela nie omieszkały obudzić we mnie szczególnej ciekawości. Całe życie przyciągały mnie ogromnie wszelkie rodzaje monomanów, ludzi chorobliwe opanowanych jedną jedyną ideą, gdyż im bardziej się ktoś ogranicza, tym bliższym jest jednak nieskończoności; właśnie tacy ludzie, pozornie dalecy od spraw tego świata, na kształt termitów budują sobie w swojej szczególnej materii jakiś osobliwy i absolutnie niepowtarzalny skrót świata. Nie ukrywałem się więc ze swoim zamiarem bliższego przyjrzenia się temu dziwnemu okazowi intelektualnej jednotorowości w ciągu dwunastodniowej podróży do Rio.
– Niech pan nie liczy na wiele – ostrzegał mój przyjaciel. – O ile mi wiadomo, nikomu się jeszcze nie udało wydobyć z Czentovicia choćby krztyny psychologicznego materiału. Ten chytry chłop, aby się nie kompromitować, ukrywa wielką mądrość za całym swoim bezdennym ograniczeniem, a wszystko dzięki prostej technice: z wyjątkiem ludzi z własnej sfery, których wyszukuje sobie po małych knajpkach, unika wszelkich rozmów. Gdy czuje człowieka wykształconego, włazi do swojej ślimaczej skorupy; tym sposobem nikt się nie może pochwalić, że usłyszał od niego jakieś głupie słowo lub zmierzył nieograniczoną głębię jego ignorancji.
Mój przyjaciel miał rację. Podczas pierwszych dni podróży okazało się zupełną niemożliwością zbliżyć się do Czentovicia, nie będąc przy tym szczególnie natrętnym, co w końcu nie jest moją cechą. Czasem przechadzał się on wprawdzie po pokładzie, lecz zawsze z rękami założonymi na plecach i w tak dumnie zapatrzonej w siebie postawie jak Napoleon na owym znanym obrazie; poza tym odbywał swoją perypatetyczną rundę tak szybko i gwałtownie, że aby go zagadnąć, musiałoby się go ścigać kłusem. W salonach zaś, w barze czy w palarni, nie pokazywał się nigdy; jak dowiedziałem się poufnie od stewarda, Czentović większą część dnia spędzał w kajucie, gdzie na ogromnej szachownicy ćwiczył lub rekapitulował partie szachów.
Po trzech dniach zaczęło mnie naprawdę drażnić, że jego zręczna technika obronna jest zręczniejsza od mojej chęci zbliżenia się do niego. Nigdy jeszcze nie miałem okazji nawiązania osobistej znajomości z jakimś mistrzem szachów i im bardziej się starałem przedstawić sobie taki typ, tym bardziej niewyobrażalna wydawała mi się czynność mózgu, obracająca się przez całe życie na przestrzeni sześćdziesięciu czterech czarnych i białych pól. Znałem oczywiście z własnego doświadczenia tajemniczą atrakcyjność tej „królewskiej gry”, jedynej spośród wymyślonych przez człowieka gier, która uchyla się suwerennie od wszelkiej tyranii przypadku i udziela palm zwycięstwa jedynie umysłowi, a raczej pewnej formie umysłowych uzdolnień. Lecz czy nie dopuszczamy się już całkiem obraźliwego ograniczenia, nazywając szachy grą? Czy nie są one również wiedzą, sztuką, wahając się między tymi dwiema kategoriami jak trumna Mahometa pomiędzy niebem a ziemią, jakimś jednorazowym związkiem wszelkich przeciwstawnych par; czymś prastarym, a jednak wiecznie nowym, mechanicznym w założeniu, jednak skutecznym jedynie przez fantazję, czymś ograniczonym w geometrycznie sztywnej przestrzeni, a przy tym nieograniczonym w kombinacjach, rozwijającym się stale, a jednak jałowym myśleniem, które do niczego nie prowadzi, matematyką, która niczego nie oblicza, sztuką bez dzieł, architekturą bez substancji, niemniej jednak niewątpliwie trwalszą w swoim bycie i istnieniu od wielu książek i dzieł? Czy nie jest to jedyna gra należąca do wszystkich ludów i wszystkich czasów, gra, o której nikt nie wie, jaki Bóg zesłał ją na ziemię, aby uśmiercić nudę, wyostrzyć zmysły, napiąć ducha? Gdzie jest w niej początek i gdzie koniec? Każde dziecko może się nauczyć jej podstawowych reguł, każdy partacz może się w niej ćwiczyć, a jednak w granicach tego ciasnego kwadratu może ona wytworzyć specjalny rodzaj mistrzów, których nie da się porównać z żadnymi innymi, ludzi z jednym jedynym, właśnie szachowym talentem, specyficznych geniuszów, u których wizja, cierpliwość i technika działają w równie ściśle określonych proporcjach jak u matematyka, u poety, u muzyka, tylko w odmiennych nawarstwieniach i połączeniach. Dawniej, w czasach fizjonomicznej pasji, jakiś Gall przeprowadzałby może sekcje mózgów szachowych mistrzów, aby stwierdzić, czy w szarej masie mózgu tych geniuszów znajdzie jakieś szczególne zwoje, coś w rodzaju szachowego mięśnia czy garbu, zarysowanego intensywniej niż w innych czaszkach. A jakby dopiero nęcił badacza fizjonomii przypadek takiego Czentovicia, u którego ten specyficzny geniusz występuje pośród absolutnej gnuśności intelektualnej, niczym żyłka złota w cetnarze głuchego kamienia! W zasadzie od dawna było dla mnie zrozumiałe, że tak jedyna w swoim rodzaju, tak genialna gra musiała wytworzyć specyficznych matadorów; lecz jak trudne i chyba niemożliwe wydaje mi się wyobrażenie życia człowieka o żywym i ruchliwym umyśle, któremu cały świat redukuje się wyłącznie do wąskiego, jedynego toru pomiędzy czarnym i białym; który jedynie w przesuwaniu tędy i owędy, naprzód i w tył trzydziestu dwóch figur szuka życiowych triumfów, człowieka, dla którego wysunięcie przy nowym otwarciu skoczka zamiast piona stanowi już wielki czyn i wyznacza mu skromny kącik nieśmiertelności w zaułku księgi szachów – człowieka, człowieka intelektu, który nie popadając w obłęd, przez dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści lat używa nieustannie całej prężności swojego myślenia do tak śmiesznego zadania, jak zapędzanie drewnianego króla w rożek drewnianej deski!
I oto taki