Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Dla tysięcy maleńkich nomów żyjących pod podłogą dużego sklepu nie istnieje inny świat. O takich zjawiskach jak dzień czy noc, słońce czy deszcz mówią już tylko stare legendy. Spokojne życie nomów burzy hiobowa wieść: sklep ma być zlikwidowany. Makslin, jeden z pozasklepowych nomów, organizuje zupełnie niewiarygodną ucieczkę swych pobratymców z ich zagrożonego świata...
[Opis okładkowy]
Cykl: Trylogia Nomów, t. 1
/Nomów Księga Wyjścia, Terry Pratchett, 2004 rok, ISBN 8371205651, wydanie I dodruk, Rebis/
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna im. ks. Bernarda Sychty w Starogardzie Gdańskim
Książnica Pruszkowska im. Henryka Sienkiewicza w Pruszkowie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 236
Rok wydania: 2004
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nomów Księga Wyjścia
Terry Pratchett
Nomów Księga Wyjścia
Przełożył
Jarosław Kotarski
Dom Wydawniczy REBIS
Poznań 2004
Tytuł oryginału
Truckers
Copyright © 1989 by Terry and Lyn Pratchett
This edition is published by arrangement
with Transworld Publishers Ltd., London
Copyright © for the Polish edition by
REBIS Publishing House Ltd.,
Poznań 1998, 2001
Redaktor
Małgorzata Chwałek
Wydanie I (dodruk)
ISBN 83-7120-565-1
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
el. (0-61) 867-47-08, 867-81-40; fax (0-61) 867-37-74
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Skład i łamanie ZAPIS
Gdańsk, tel./fax (0-58) 347-64-44
POZNAŃSKA DRUKARNIA NAUKOWA Sp. z o.o.
60-281 Poznań, ul. Heweliusza 4
Jeszcze jedna dla Rhianny
Nomy i czas
Nomy są małe, a generalnie rzecz ujmując, małe istoty nie żyją długo. Za to mogą żyć szybko.
Na przykład: jednym z najkrócej żyjących na Ziemi stworzeń jest pospolita jętka, zwana jednodniówką. Najbardziej zaś długowieczny jest pewien gatunek sosny, którego najstarsi przedstawiciele mają cztery tysiące siedemset lat i nadal rosną.
Może się to wydać niesprawiedliwe dla jętek, ale najważniejsze przecież nie jest to, ile czasu faktycznie się żyje, lecz jak długo to trwa dla przedstawicieli danego gatunku. Dla jętki jedna godzina może trwać równie długo jak stulecie. Ot, choćby stare jętki mogą toczyć długie pogawędki o tym, że życie w tej minucie jest znacznie gorsze, niż to kiedyś bywało – dajmy na to ze dwie godziny temu. Świat był młodszy, słońce jaśniejsze, a larwy okazywały starszym choć trochę szacunku.
Sosny natomiast, nie słynące z szybkiego refleksu, mogły właśnie zauważyć, jak dziwnie niebo migoce, co pewnie ma związek z podsychającymi korzeniami, a być może też z natręctwem komików.
Wszystko, a zwłaszcza czas, jest w pewien sposób względne – im szybciej się żyje, tym czas się bardziej rozciąga. Dla nomów rok trwa tak samo długo, jak dla ludzi dziesięć lat. Należy o tym pamiętać.
I nie należy się tym przejmować.
Nomy się nie przejmują. Prawdę mówiąc, nawet o tym nie wiedzą.
Na początku...
I)Na początku było Miejsce.
II)I przybył tam Arnold Bros (zał. 1905) i dostrzegł, iż ma ono Możliwości.
III)Jako że znajdowało się przy High Street.
IV)A takoż było dogodne dla Autobusów.
V)I rzeki Arnold Bros (zał. 1905): Niech stanie się tu Sklep i niechaj będzie to Sklep, jakiego do tej pory Świat nie widział.
VI)Niechaj jego długość będzie od Palmer Street po Fish Market, szerokość zaś od High Street po Disraeli Road.
VII)Zasię jego wysokość niechaj będzie na Pięć Pięter, a takoż Piwnicę. Niechaj znajdą się w nim Windy, niechaj w Kotłowni płonie Wieczysty Ogień, a ponad wszystkim niechaj się stanie Rachuba Klientów, by Zamawiać Dobra Wszelakie.
VIII)I niechaj wszyscy wiedzą, że Arnold Bros (zał. 1905) to Dobra Wszelakie pod Jednym Dachem. I niechaj nazwany zostanie: Sklep Arnolda Brosa (zał. 1905).
IX)I tak się stało.
X)I podzielił Arnold Bros (zał. 1905) Sklep na Działy, jako to: Towary Żelazne, Gorsety, Moda, Materiały Piśmienne i wiele innych według potrzeb jego. I stworzył mrowie Ludzi, by je zapełnili Dobrami Wszelakimi i dziwowali się wielce: Zaprawdę Wszelakie Dobra tu są. I rzeki Arnold Bros (zał. 1905): Niechaj staną się Auta Ciężarowe, a ich barwy niechaj będą Czerwień i Złoto, i niechaj wyjadą, aby wiadomym było, iże Arnold Bros (zał. 1905) dostarcza Dóbr Wszelakich, jednakoż jedynie po Umówieniu.
XI)I niechaj się staną Groty Świętego Mikołaja1, Wyprzedaże Zimowe, Obniżki Letnie, Znów do Szkoły i inne Okazje w Porach Właściwych.
1Przed gwiazdką w dużych sklepach amerykańskich i brytyjskich buduje się groty, w których siedzi Święty Mikołaj z drobnymi upominkami i przyjmuje dzieci. W Polsce dotąd ten obyczaj się nie przyjął, choć w niektórych sklepach (zwłaszcza większych) można spotkać Świętego Mikołaja (przyp. tłum.).
XII)I do Sklepu przybyli nomowie, obierając go na swą Siedzibę po Wieczne Czasy.
Księga nomów, Piwnice, w. I-XII
Rozdział 1
Jest to opowieść o powrocie do domu.
Jest to także opowieść o krytycznej drodze.
I jest to również opowieść o ciężarówce, która z rykiem silnika przejechała przez śpiące miasto, demolując latarnie i wystawy, a gdy już za miastem zatrzymała ją policja, okazało się, że nikt nią nie kierował. Gdy ogłupieni policjanci meldowali o tym przez radio, ciężarówka spokojnie odjechała i zniknęła w mrokach nocy.
Bynajmniej nie jest to koniec opowieści.
Prawdę mówiąc, nie jest to także jej początek.
Z nieba padało przygnębienie i nuda. Był to ten złośliwy rodzaj mżawki, który moczył znacznie dokuczliwi ej i szybciej, niż porządny deszcz padający dużymi kroplami albo inny, przypominający spływające z góry morze, w którym z rzadka występują przerwy.
Krople wystukiwały zwariowany rytm na starych pudełkach po hamburgerach i torebkach po frytkach, które wypełniały druciany kosz stanowiący chwilową kryjówkę Masklina.
Masklin był mokry, zziębnięty i wybitnie zaniepokojony. I miał dziesięć centymetrów wzrostu.
Kosz z zasady stanowił całkiem dobry teren łowiecki, nawet zimą. Często znaleźć można było kilka frytek – zimnych co prawda, ale za to w torebce. Czasem nie całkiem ogryzioną kość kurczaka, a raz albo dwa nawet szczura. Ostatni szczur wystarczył im na tydzień, choć kłopot polegał na tym, że miało się go naprawdę dość trzeciego dnia. Prawdę mówiąc, to nawet przy trzecim gryzie... ale mimo wszystko był to dobry dzień – ten, w którym spotkał owego szczura.
Masklin ponownie przyjrzał się parkingowi dla ciężarówek.
Dokładnie o czasie zjawiła się ta, na którą czekał, rozpryskując kałuże i zatrzymując się z sykiem. Przez ostatnie cztery tygodnie obserwował jej przybycie każdego ranka we wtorek i czwartek i sprawdzał, jak długo trwa każdy postój.
Wyszło mu, że trzy minuty, co dla dziesięciocentymetrowego osobnika stanowi równowartość pół godziny.
Ześliznął się po wytłuszczonym papierze, wypadł przez dziurę w dnie kosza i pognał ku zaroślom na skraju parkingu, w których czekała Grimma i starzy.
– Już tu jest! – oznajmił. – Chodźcie!
Podnieśli się, mamrocząc i narzekając; przyglądał się temu ze zniecierpliwieniem, ale po dwóch tuzinach prób doskonale zdawał sobie sprawę, że nie ma sensu ich ponaglać krzykiem. Podniesiony głos powodował jedynie poirytowanie i większe niż zwykle ogłupienie kończące się falą zrzędzeń i narzekań. Narzekali zresztą zawsze i na wszystko – na zimne frytki, mimo że Grimma podgrzewała je nad ogniskiem, na szczury i na ich brak. Poważnie się zastanawiał, czy ich nie zostawić i nie opuścić okolicy samemu, ale nie mógł się na to zdobyć. Prawda była taka, że go potrzebowali.
Choćby po to, by mieć na kogo gderać.
Ale byli tak powolni... zamiast jednak ich poganiać, zwrócił się do Grimmy:
– Chodź! Albo podziała na nich, że oboje odchodzi my, albo trzeba ich będzie popędzać kijem. Sami nigdy się nie ruszą!
– Są przerażeni. – Poklepała go po ramieniu. – Idź przodem, przyprowadzę ich na czas, nie bój się.
Czasu właśnie nie mieli, toteż postanowił nie marnować go na spory.
Biegnąc przez błotnistą nawierzchnię parkingu, zdjął z ramienia zwój liny zakończonej kotwiczką, której wykonanie zajęło mu tydzień. Na szczęście drut w płocie nie był zbyt gruby. Kilka kolejnych dni spędził na ćwiczeniach, zanim doszedł do jakiej takiej wprawy, ale za to gdy się zatrzymał przy kole ciężarówki, kotwiczka zataczała już ze świstem kręgi nad jego głową.
Ostrze zaczepiło o plandekę przy drugiej próbie. Masklin sprawdził, czy solidnie, i zaczął wspinaczkę, wymacując stopami nierówności opony. Radził sobie całkiem sprawnie, ale przecież robił to już czwarty raz.
Wgramolił się przez szczelinę między burtą a plandeką w wypełniającą wnętrze ciemność i natychmiast przywiązał linkę do jednej z grubych lin mocujących brezent do drewna. Lina była grubości jego ramienia, ale obwiązał ją starannie swoją linką i pospieszył do otworu, przez który dostał się do środka.
Grimma na szczęście zaganiała starych w stronę ciężarówki. Szło jej to nawet nieźle, skoro słyszał już ich narzekania. Tym razem głównie na kałuże. I tak zresztą trzęsło go ze zniecierpliwienia, bo cała operacja zdawała się trwać godzinami. A przecież tłumaczył im milion razy, że konieczny jest pośpiech.
Lecz za młodu nie wdrapywali się na skrzynie ciężarówek i nie bardzo rozumieli, dlaczego mają zacząć to robić na starość. Na przykład Babka Morkie uparła się, żeby wszyscy się odwrócili, kiedy zakasywała spódnice. A stary Torrit tak skamlał, że Masklin musiał go opuścić, by Grimma mogła zawiązać mu oczy. Gdy wciągnął kilkoro pierwszych, szło już łatwiej, ponieważ byli jakąś pomocą przy windowaniu następnych.
Grimmę podciągnął ostatnią. Była zadziwiająco lekka. Po prawdzie to każdy z nich był lekki. No cóż – nie co dzień trafia się szczur.
Ku swemu szczeremu zaskoczeniu stwierdził nagle, że wszyscy są już na górze, a nie trzasnęły jeszcze drzwi kierowcy, którego powolne, ciężkie kroki słyszał wyraźnie.
– Dobra – odsapnął z ulgą. – Skoro wreszcie jesteśmy w komplecie, to wystarczy, jak...
– Upuściłem Rzecz! – jęknął nagle stary Torrit. – Rzecz! Upuściłem ją przy kole, kiedy ona zawiązywała mi oczy. Zejdź i przynieś ją, chłopcze.
Masklin wytrzeszczył oczy. Najpierw na starego, a potem na dół przez odchyloną plandekę. Rzeczywiście, w dole dostrzegł niewielki, czarny sześcian leżący na ziemi.
Rzecz.
Sześcian leżał w samym środku kałuży obok koła, co zresztą było bez znaczenia – woda na niego nie działała, nic innego również nie. Nie można go było nawet spalić.
– Nie ma czasu! – sprzeciwił się, słysząc zbliżające się kroki.
– Nie możemy bez niej odejść! – Grimma niespodziewanie poparła Torrita.
– Naturalnie, że możemy. To tylko przedmiot. Na nic się nam nie przyda tam, dokąd jedziemy! – Wstyd mu się zrobiło, ledwie to powiedział, ale i tak jego reakcja była niczym w porównaniu z reakcjami pozostałych.
Grimma zaniemówiła, a Babka Morkie wyprostowała się niczym drżąca struna.
– Zapominasz się, młodzieńcze! – warknęła. – Tym razem bluźnierstwa ci nie pomogą. Powiedz mu, Torrit!
Ton i szturchnięcie w żebra pobudziły Torrita do kolejnej wypowiedzi:
– Bez Rzeczy nigdzie nie jadę! – oznajmił stanowczo. – Niewłaściwe jest...
– Wódz ci to mówi! – przerwała mu Babka Morkie. – Więc zrób, co mówi. Zostawić?! Też coś! To nie byłoby właściwe! Ani uczciwe! Przestań tak stać i gapić się na mnie, tylko złaź i przynieś ją. Natychmiast!
Masklin spojrzał z obrzydzeniem na kałużę i bez protestów przerzucił za burtę linę, po której ześliznął się na dół. Padało mocniej niż przed chwilą, w dodatku do deszczu dołączył śnieg, choć jeszcze nieśmiało. Wiatr przybrał na sile i zdrowo nim potrząsnął, nim minął koło i z chlupotem wylądował w kałuży. Masklin złapał Rzecz i usłyszał trzask drzwi kierowcy...
Gorączkowo zaczął się wspinać, gdy ciężarówka ożyła.
Najpierw ryknęła; nie był to już dźwięk, lecz solidna ściana hałasu. Potem parsknęła falą smrodu, a w końcu zadygotała, aż zatrzęsła się ziemia.
Masklin krzyknął rozpaczliwie, nie przerywając jednakże wspinaczki, gdy dotarło doń, że nawet on nie słyszy własnego głosu. Ktoś na górze musiał jednak myśleć – najprawdopodobniej była to Grimma, gdyż równocześnie z drgnięciem wielkiego koła lina nagle poderwała się, unosząc go tak szybko, że zaniechał wspinaczki, kurczowo trzymając się sznura.
Niemal bliski ogłuchnięcia, kręcił się i obijał, usiłując równocześnie wmówić sobie, że nie jest przerażony. Wielkie koło obróciło się o centymetry od jego oczu i stwierdził, że nie jest przerażony. To było coś znacznie gorszego.
Poza tym był pewien, że zginie. I to za chwilę. A najgorsza była świadomość, że zginie przez Rzecz, czyli przez coś, co się nigdy nikomu na nic nie przydało. Przez bezużyteczne coś, co było zwykłą rzeczą, trafi do nieba. Ciekawe, czy stary Torrit ma rację co do tego, co się dzieje, gdy się umrze?
Wydawało mu się, że to lekka przesada – zginąć, by się o tym przekonać, tym bardziej że od lat wpatrywał się w niebo i nigdy nie zauważył tam żadnego noma...
Teraz zresztą i tak nie miało to znaczenia...
Czyjeś dłonie złapały go pod ramiona i wciągnęły pod plandekę, a potem z pewnym trudem wyciągnęły mu z zanadrza Rzecz.
Puste pola za rozpędzającą się ciężarówką przesłoniła entuzjastyczna fala deszczu. Nie tylko na polach nie było już upraw – w całym kraju nie było już nomów.
W czasach, w których znacznie mniej padało, nomów było dużo – Masklin osobiście pamiętał, że było ich ponad czterdzieścioro. Potem zbudowano autostradę, strumień umieszczono w podziemnych rurach, a najbliższe krzewy wycięto. Nomy zawsze zamieszkiwały rozmaite kąty, a tu nagle okazało się, że na świecie nie ma już żadnych kątów.
Nic więc dziwnego, że liczba nomów zaczęła maleć. Częściowo spowodowane to było przyczynami naturalnymi, a dla dziesięciocentymetrowych osobników to oznacza wszystko, co ma zęby, szybkie nogi i ochotę na polowanie. Częściowo powodem był Pyrrince, który-jako typ najbardziej awanturniczy – poprowadził ekspedycję przez autostradę, by zbadać leżący za nią las. Wyruszyli pewnej nocy i nigdy nie wrócili. Niektórzy utrzymywali, że przyczyną były sokoły, inni, że ciężarówka, a jeszcze inni twierdzili wręcz, że wyprawa dotarła do połowy autostrady i wciąż tkwi na rozdzielającym jezdnię pasie zieleni, nie mogąc ani pójść dalej, ani się cofnąć, odcięta nie kończącymi się sznurami samochodów.
Potem przy drodze wybudowano bistro, co można było uznać za poprawę. Ocena zależała od punktu widzenia. Jeśli ktoś uznaje zimne frytki i pozostałości po szarych kurczakach za jedzenie, to nagle zrobiło się go wystarczająco dużo dla wszystkich.
W końcu zaczęło się lato i Masklin z pewnym zdziwieniem stwierdził, że pozostało ich zaledwie dziesięcioro, z czego osiem sztuk jest zbyt starych, by przydać się na cokolwiek. Torrit miał prawie dziesięć lat! Było to upiorne lato. Grimma robiła, co mogła, próbując organizować rajdy na kosze na śmieci (z reguły o północy), Masklin zaś usiłował polować.
Samotne polowanie najbardziej przypominało umieranie po kawałku, ponieważ większość tego, na co się poluje, także poluje na myśliwego. A jeśli nawet ma się szczęście i upoluje szczura, to jak go dostarczyć do domu? Ostatnio zabrało mu to dwie doby ciągnięcia za ogon i noc spędzoną na przeganianiu wszystkiego, co także miało ochotę na szczura, ale nie miało ochoty na polowanie.
Dziesięciu silnych myśliwych mogło zrobić wszystko – obrabować ul, nałapać myszy, odkopać kreta. Lecz jeden, i to nie mający oczu z tyłu głowy, był w wysokiej trawie po prostu następnym obiadem dla wszystkiego, co miało kły i pazury.
Żeby mieć co jeść, potrzeba wielu silnych myśliwych, ale żeby mieć dużo myśliwych, potrzebna jest okolica, w której można znaleźć dużo jedzenia. I w tym właśnie tkwił problem.
Grimma co prawda twierdziła, że na jesieni się poprawi, gdyż będą grzyby, jagody, orzechy i wszystko.
Okazało się, że grzybów nie ma w ogóle, a padało tak, że większość jagód zgniła na krzaczkach, zanim zdążyły dojrzeć. Orzechów za to było dużo, tylko co z tego? Najbliższa leszczyna rosła o pół dnia marszu, a on sam mógł zabrać najwyżej tuzin orzechów, jeśli wpierw wyłuskał je ze skorup i ciągnął w papierowej torbie znalezionej w koszu. Zabierało to w sumie cały dzień i pociągało za sobą ryzyko wypatrzenia przez jastrzębie, a dawało w efekcie jedzenie dla wszystkich na jeden dzień. Ledwie.
Na koniec zawaliła się, podmyta przez deszcze, tylna ściana nory. Wtedy to właśnie Masklin zaczął niemal z przyjemnością opuszczać norę: nawet samotne polowania były lepsze od ciągłego zrzędzenia, że nie przeprowadza podstawowych napraw. Tym, co przepełniło czarę, czyli wyczerpało definitywnie jego cierpliwość, był ogień. A raczej jego brak.
Ogień był potrzebny tak do gotowania, jak i do odstraszania różnych stworzeń, zwłaszcza nocnych. Dlatego ognisko rozpalano przy wejściu i zawsze go pilnowano. Tyle że Babka Morkie zasnęła pewnego dnia na warcie i ogień zgasł. Dobrze, że miała choć na tyle przyzwoitości, by się do tego przyznać i przeprosić.
Masklin, gdy wrócił tamtego wieczoru i zobaczył wygasłe ognisko, wbił dzidę w ziemię i wybuchnął śmiechem. Śmiał się tak długo, aż się rozpłakał, a potem wyszedł i siedział na zewnątrz. Grimma przyniosła mu skorupę orzecha pełną herbaty pokrzywowej. Zimnej naturalnie.
A potem doszło do następującej wymiany poglądów: – Bardzo ich to wzburzyło – pierwsza odezwała się Grimma.
– Pewnie, że tak – parsknął. – Słyszałem nawet, jak bardzo. Torrit właśnie zażądał nowego niedopałka, bo mu się tytoń kończy, a reszta ma ochotę na rybę, którą naturalnie też ja powinienem przynieść. No i stałe zrzędzenie, że młodzi myślą tylko o sobie, nie to, co za ich czasów...
– Tacy już są – westchnęła. – Tylko nie dociera do nich, że gdy byli młodzi, były tu setki nomów.
– Sporo czasu minie, nim znów będziemy mieli ogień. – Masklin bez celu pogrzebał w błocie.
Mieli soczewkę ze znalezionych na parkingu okularów, ale do rozpalenia ognia niezbędny był jeszcze słoneczny dzień.
– Mam tego dość – stwierdził cicho i zdecydowanie. – Zamierzam się stąd wynieść.
– Ależ... my cię potrzebujemy.
– Ja też się potrzebuję. To znaczy: co to jest za życie?
– Ale jeśli odejdziesz, oni umrą!
– Oni i tak umrą – zauważył rozsądnie.
– Jesteś okrutny!
– Takie już jest życie, każdy kiedyś umiera. My też. Popatrz na siebie: spędzasz całe dnie na myciu, gotowaniu i chodzeniu wokół nich. Masz prawie trzy lata! Najwyższy czas, żebyś miała własne życie.
– Babka Morkie była dla mnie miła, kiedy byłam mała. Poza tym ty też kiedyś będziesz stary.
– Tak? I kto wtedy będzie się o mnie troszczył?
Było to pytanie kończące wymianę poglądów.
Sytuacja denerwowała go coraz bardziej. Był przekonany, iż ma rację, a czuł się tak, jakby jej nie miał. To jedynie pogarszało sprawę.
Myślał o tym od dłuższego czasu i zawsze się złościł, przekonany, że dał się wrobić. Wszyscy sprytni i odważni odeszli dawno temu w ten czy inny sposób. Na pożegnanie mówili mu, że jest porządny chłop i żeby opiekował się starymi, a oni będą z powrotem, nim się obejrzy. Gdy tylko znajdą lepsze miejsce. Za każdym razem ustępował i zostawał, mimo że miał ochotę z nimi iść, i to właśnie najbardziej go denerwowało. Cokolwiek sobie obiecał, i tak zawsze dawał się wmanewrować. Inni odchodzili, a on zostawał ze starymi, przejmując na siebie obowiązek opieki nad nimi.
Zdał sobie sprawę, że Grimma wpatruje się w niego niezbyt przychylnie.
Wzruszył ramionami, zrezygnowany.
– Już dobrze, dobrze, mogą iść z nami – burknął.
– Wiesz, że nigdzie nie pójdą, są za starzy. Tu się urodzili i wyrośli, tu zawsze żyli i tu im się podoba.
– Im się podoba, dopóki jesteśmy w pobliżu, by się o nich troszczyć – poprawił ją.
Na tym dyskusja się skończyła.
Na kolację były orzechy. Masklin znalazł w swoim wkładkę mięsną, czyli robaka. Potem poszedł na wzgórze, siadł, podpierając brodę dłońmi, i obserwował autostradę, przypominającą strumień białych i czerwonych śwateł. Światła należały do pudeł na kołach, w których siedzieli ludzie spieszący w jakichś tajemniczych interesach. Ludzie zawsze za czymś gonią, cokolwiek to jest.
Gotów był się założyć, że nie jadają szczurów. Ludzie w sumie mają dobrze – są duzi i powolni, ale nie muszą żyć w wilgotnych norach, czekając, aż jakaś tępa, stara baba zapomni dołożyć do ognia. Piją ciepłą herbatę i wyrzucają orzechy z wkładką mięsną. Jeżdżą, dokąd chcą, i robią, co chcą, a to dlatego, że cały świat należy do nich.
I całą noc jeżdżą w tę i z powrotem: czyżby nigdy nie sypiali? Muszą ich być całe setki.
Od dawna śnił, że odjedzie stąd ciężarówką – jedną z tych, które często zatrzymywały się przy bistro. Łatwo by było znaleźć się w którejś z nich; no, powiedzmy, w miarę łatwo.
Wszystkie były lśniące i czyste – musiały pochodzić z lepszego miejsca niż to. Alternatywy w sumie nie było – w żaden sposób nie można liczyć na to, że przetrzymają tu zimę, a o wędrówce piechotą przez zaśnieżone pola nawet nie ma co marzyć.
Dotąd kończyło się naturalnie na marzeniach, jak zwykle w całym jego życiu. Można było tylko śnić o tych migających światłach... albo o gwiazdach widocznych na niebie. Torrit gadał zawsze, że gwiazdy są bardzo ważne, z czym Masklin prywatnie nie bardzo się zgadzał. Bo tak: zjeść się ich nie dało, nawet dobrze nie świeciły i mało co było widać bez księżyca. Jak się tak głębiej zastanowić, gwiazdy były właściwie bezużyteczne...
Ktoś krzyknął.
Masklin był na nogach i w biegu, zanim zdał sobie w pełni sprawę z tego, co robi i dokąd zmierza. A zmierzał ku wejściu do nory.
Wejście było w całości zablokowane przez łeb lisa, którego reszta znajdowała się na zewnątrz i machała radośnie ogonem. Masklin rozpoznał go natychmiast – miał już z nim kilka bliskich spotkań.
Gdzieś w głowie Masklina jego część, o której stary Torrit mawiał, że to prawdziwy Masklin, z przerażeniem obserwowała, jak jego ręka łapie dzidę wbitą w ziemię przed norą i z całych sił dźga lisa w tylną łapę.
Z nory doszedł stłumiony skowyt i po chwili łeb dołączył do reszty lisa, parą błyszczących ślepi przyglądając się napastnikowi, który odskoczył, nie wypuszczając broni z rąk. Był to jeden z tych momentów, gdy czas zwalnia, a wszystko wygląda znacznie bardziej realnie. Może kiedy się wie, że się umiera, zmysły pakują do głowy, ile tylko zdołają szczegółów, korzystając z tego, że jeszcze mają okazję...
Ślepia lisa były żółte i złe, a pysk umazany we krwi... Masklin poczuł wściekłość rosnącą w nim niby gigantyczny bąbel. Nie przepadał za starymi, ale to nie powód, by takie coś mogło sobie z nich robić przekąskę. Widząc czerwony jęzor zlizujący krew z pyska, Masklin zrozumiał, że ma tylko dwie możliwości uciec lub zginąć.
Dlatego też zaatakował. Celnie rzucona włócznia trafiła lisa prosto w pysk, wbijając się w wargę, a nim zaskoczony drapieżnik skończył skomleć, próbując się jej pozbyć, Masklin dopadł jego boku, skoczył i wdrapał się po rudym futrze na lisi grzbiet, siadł mu okrakiem na karku i kamiennym nożem zaczął dźgać tak energicznie, jakby próbował odpłacić za całe zło tego świata...
Lis zaskomlał i odskoczył. Gdyby Masklin był zdolny do logicznego myślenia, zrozumiałby, że nożem może jedynie wkurzyć zwierzę. Lis natomiast nie był przyzwyczajony do odgryzających się zaciekle przekąsek, toteż zrezygnował z jedzenia i podał tyły. Naturalnie rzucił się prosto przed siebie, a że stał akurat zwrócony ku autostradzie, pognał ku rzece świateł.
Pęd i gwizd wiatru w uszach otrzeźwiły nieco Masklina, dzięki czemu ponownie zaczął myśleć. Słysząc coraz głośniejszy hałas ciężarówek, skoczył w wysoką trawę, tuż przed tym jak lis wypadł na asfalt. Ciężko wylądował, przetoczył się po trawie i stracił oddech. Ale nie stracił zdolności obserwacji, a to, co zobaczył, naprawdę na długo zapadło mu w pamięć. Sam był zdziwiony, bowiem zobaczył potem tyle dziwów, że na nic więcej nie powinno mu starczyć miejsca w pamięci.
Otóż lis wpadł na asfalt i zamarł, oświetlony lampami najbliższej ciężarówki, a potem spróbował warknąć głośniej niż ona. W następnej sekundzie doszło do spotkania nieruchomego drapieżnika z dziesięcioma tonami metalu poruszającego się z prędkością stu dziesięciu kilometrów na godzinę.
Coś łupnęło, pisnęło i zniknęło.
Masklin leżał przez długą chwilę, wtulając twarz w mokrą trawę i wysilając wyobraźnię. Gdy uznał, że wyobraził sobie wystarczająco makabryczne rzeczy, wstał i ruszył ku norze.
Przy wejściu czekała Grimma, trzymając pałkę z gałęzi, którą omal go nie zdzieliła, gdy wytoczył się z ciemności. Delikatnie, acz stanowczo odsunął znieruchomiałą w pobliżu ucha broń i spojrzał pytająco na Grimmę.
– Nie wiedzieliśmy, co się z tobą stało. – Słychać było, że tylko mały krok dzieli ją od histerii. – Usłyszeliśmy hałas i tam, gdzie ty powinieneś być, był lis i dostał Merta i Cooma, i zaczął kopać... – Zamilkła i jakby zapadła się w sobie.
– Serdeczne dzięki za troskę – odparł chłodno. – Tak, jestem cały. Miło, że pytasz.
– Co... co się stało?
Zignorował ją, wszedł do ciemnego wnętrza i położył się po omacku. Słyszał szepty pozostałych, skulonych w ciemnościach, i doskonale wiedział, o czym szepczą.
O tym, że powinien tu wtedy być.
Bo oni naprawdę są od niego zależni.
I dlatego muszą jechać razem z nim. Wszyscy.
Wtedy wyglądało to na doskonały pomysł.
Teraz wyglądało to troszkę inaczej.
Teraz wszyscy siedzieli skuleni w kącie ogromnej, ciemnej ciężarówki. Byli cicho, bo na żaden hałas nie było miejsca – ryk silnika szczelnie wypełniał całe wnętrze. Czasami przygasał, ale jedynie po to, by wybuchnąć z nową siłą. Chwilami całą ciężarówką szarpało i rzucało.
Grimma przeczołgała się po dygoczącej podłodze do siedzącego przy burcie Masklina.
– Jak długo potrwa, zanim tam dojedziemy? – spytała.
– Gdzie „tam”?
– Tam, dokąd jedziemy. Gdziekolwiek to jest.
– Pojęcia nie mam.
– Widzisz, oni są głodni.
Nie było to nic nowego czy zaskakującego – zawsze byli głodni. Masklin spojrzał w stronę skulonych starych: jeden czy dwoje obserwowało go wyczekująco.
– Nic na to nie poradzę – odparł zrezygnowany. – Też jestem głodny, ale sama widzisz, że tu nic nie ma. Ani do jedzenia, ani w ogóle.
– Babka Morkie robi się bardzo nerwowa, gdy nie dostaje posiłku na czas – dodała Grimma.
Masklin spojrzał na nią pustym wzrokiem, po czym przeczołgał się do skulonej grupy i siadł między Torritem a starą zrzędą. Uświadomił sobie, że tak naprawdę nigdy z nimi nie rozmawiał. Gdy był mały, oni byli olbrzymami, którzy go nie interesowali; potem był łowcą przebywającym z innymi myśliwymi, a tego roku albo szukał pożywienia, albo spał jak zabity. Wiedział, dlaczego Torrit jest wodzem – był najstarszy, a najstarszy nom był zawsze przywódcą i co do tego nigdy nie było żadnej wątpliwości. Podobnie jak co do tego, że musi to być nom płci męskiej, i nawet Babka Morkie wiedziała, że nie do pomyślenia jest, aby było inaczej. Ogólnie było to nieco dziwne, gdyż akceptując tę tradycję, i tak traktowała Torrita jak idiotę, a on nie podjął żadnej decyzji, nie patrząc na nią choćby kątem oka. Masklin westchnął ciężko i wlepił wzrok we własne kolana.
– Posłuchajcie, nie wiem jak długo...
– Nie martw się o nas, chłopcze – odparła Babka Morkie zadziwiająco niskim głosem. – To wszystko jest raczej podniecające, nie sądzisz?
– Ale może zająć wieki. Nie wiem, ile to potrwa. To był w sumie zwariowany pomysł... – Masklin urwał, czując kościsty palec między żebrami.
– Młodzieńcze, przeżyłam Wielką Zimę tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku, a była straszna. Nie powiesz mi nic nowego o głodzie. Grimma to dobra dziewczyna, ale za bardzo się zamartwia.
– Przepraszam, ale ja nawet nie wiem, dokąd jedziemy! – nie wytrzymał Masklin.
Torrit, trzymający na kolanach Rzecz, przyjrzał mu się krytycznie oczkami krótkowidza.
– Mamy Rzecz – oznajmił niespodziewanie. – Ona pokaże nam drogę. Pokaże.
Masklin ponuro kiwnął głową. Zabawne, skąd Torrit zawsze wiedział, czego chce Rzecz. Zwykły czarny sześcian miał całkiem konkretne poglądy na ważność regularnych posiłków albo na to, że należy słuchać starszych. Zdawał się mieć odpowiedź albo radę na wszystko.
– A dokąd nas zaprowadzi ta droga? – spytał Masklin, starając się, by nie brzmiało to złośliwie.
– Doskonale wiesz. Do niebios.
– A, tak – mruknął zrezygnowany, podejrzliwie przyglądając się Rzeczy.
Był prawie pewien, że nic nie mówiła Torritowi. Nic w ogóle. Miał naprawdę dobry słuch, a nigdy nie zdarzyło mu się słyszeć, by choć szeptała cokolwiek. Ani’ nic nie mówiła, ani się nie ruszała, ani w ogóle nic nie robiła. Jedyne, co robiła przez cały czas, to wyglądała czarno i sześciennie. W tym była naprawdę dobra.
– Tylko ściśle wypełniając polecenia Rzeczy, możemy być pewni, że trafimy do niebios – oznajmił niepewnie Torrit, zupełnie jakby ten tekst słyszał dawno temu, ale wciąż nie do końca go rozumiał.
– No dobra – zgodził się Masklin i wstał.
Tym razem do burty przeszedł, co było sporym wyczynem, jako że podłoga wyczyniała dzikie harce. Zebrał się na odwagę, wysunął głowę spod plandeki i rozejrzał się.
Na zewnątrz nie było nic poza rozmazanymi kształtami i światłami oraz dziwnymi woniami. Wszystko szło nie tak, jak powinno, a tydzień temu wydawało mu się takie sensowne i logiczne. Wszystko wydawało się lepsze od pozostania tam, gdzie byli dotychczas. Starzy zrzędzili i jęczeli praktycznie przy każdej okazji, kiedy im się coś nie podobało, za to teraz, gdy wszystko zaczęło wyglądać naprawdę źle, stali się niemal radośni. Wychodziło na to, że są znacznie bardziej skomplikowani, niż wyglądają. Może Rzecz byłaby w stanie to wyjaśnić, gdyby się wiedziało, jak zapytać.
Ciężarówka nagle skręciła, wjechała w dół, w ciemność, i niespodziewanie stanęła. Zupełnie bez ostrzeżenia Masklin znalazł się w dużej, oświetlonej przestrzeni pełnej ciężarówek i, co gorsza, pełnej ludzi...
Cofnął czym prędzej głowę i pospieszył ku Torritowi.
– Hm... – zagaił niepewnie.
– Tak, chłopcze?
– Niebiosa. Ludzie też tam trafiają?
– Niebios jest wiele, ale do tych niebios trafiamy tylko my.
– Jesteś tego absolutnie pewien?
– Absolutnie. – Torrit uśmiechnął się. – Naturalnie ludzie mogą mieć swoje własne, o których nic nie wiemy. Ale w naszych niebiosach ich nie ma. Możesz być tego pewien.
– Aha.
Torrit przyjrzał się Rzeczy.
– Zatrzymaliśmy się – stwierdził. – Gdzie jesteśmy? Masklin spojrzał niepewnie w stronę brezentu.
– Myślę, że lepiej będzie, jak się dowiem – zgłosił się na ochotnika.
Na zewnątrz coś zagwizdało, huk ludzkich głosów stopniowo ucichł i światło zgasło. Coś przesunęło się ze zgrzytem i łoskotem, potem szczęknęło metalicznie i zapadła cisza.
Po chwili od strony jednej z ciężarówek dobiegło ciche chrobotanie. Spod jej plandeki wysunęła się linka grubości nitki i wysuwała się tak długo, aż dotknęła tłustej podłogi garażu. Minęła minuta całkowitej ciszy i bezruchu.
Potem powoli i ostrożnie po linie opuściła się niewielka, krępa postać i stanęła na podłodze. Kilka sekund stała nieruchomo, wodząc jedynie oczami.
Postać wprawdzie była humanoidalna: miała odpowiednią liczbę rąk i nóg oraz innych elementów, jak oczy czy uszy, wszystko także znajdowało się na właściwym miejscu. Ale – odziana w mysie skóry – przemykała się po zacienionej podłodze, kształtem przypominając cegłę. Normalny nom zbudowany był tak, że zawodnik sumo wyglądał przy nim jak na wpół zagłodzona ofiara, a jego sposób poruszania się sugerował, że jest wytrzymalszy od wojskowych butów.
Prawdę mówiąc, Masklin był tak przerażony jak nigdy. Wokół nie było niczego, co mógłby rozpoznać albo co choćby wyglądało znajomo, jeśli nie liczyć zapachu tuo, który-jak się przekonał – nieodłącznie towarzyszył ludziom, a zwłaszcza ciężarówkom (Torrit twierdził, że jest to płonąca woda, którą piją ciężarówki, co ostatecznie przekonało Masklina, że stary stracił resztki zdrowego rozsądku, jako że woda się przecież nie pali).
Nic tu w ogóle nie miało sensu. Wokół stały wysokie puszki i inne wielkie kawały metalu, co sugerowało, że znalazł się w ludzkich niebiosach. Ludzie uwielbiali metal, zwłaszcza taki, z którego coś zrobiono.
Ostrożnie ominął rozdeptany niedopałek, zapamiętując, gdzie leży, by w drodze powrotnej zabrać go dla Torrita.
Wszędzie wokół stały ciężarówki – ciche i ciemne. Masklin uznał, że jest to gniazdo ciężarówek. A to z kolei sugerowało, iż jedynym pożywieniem w okolicy będzie najprawdopodobniej pożywienie ciężarówek.
Odprężył się nieco i postanowił spenetrować mrok pod ławką, która górowała przy ścianie niczym dom. Leżały tam jakieś pogniecione papiery i coś znajomo pachniało... Zapach doprowadził go do całkiem sporego ogryzka jabłka, które ledwie zaczynało brązowieć. Było to całkiem niezłe znalezisko, toteż zarzucił je sobie na ramię i odwrócił się, chcąc wracać.
I znieruchomiał.
Dostrzegł bowiem przyglądającego mu się z namysłem szczura. I to większego niż te, z którymi walczył w koszu na śmieci. Zwierzę opadło na cztery łapy i ruszyło ku niemu niespiesznie. Masklin prawie się uśmiechnął – wreszcie coś znajomego: co to szczur i jak z nim postępować, wiedzał doskonale i nie miało najmniejszego znaczenia, w jakich warunkach dochodzi do spotkania. Puścił ogryzek, zmienił uchwyt na drzewcu dzidy i powoli wymierzył grot dokładnie między oczy szczura...
Równocześnie wydarzyły się dwie rzeczy.
Zauważył, że szczur ma wąską, czerwoną obrożę, i usłyszał czyjś głos:
– Stop! Za długo go tresowałem! Na Raj Przecen, skąd ty się wziąłeś?!
Pytający wyszedł z cienia i Masklina zamurowało.
Obcy bowiem był nomem. Przynajmniej Masklin zmuszony był tak założyć, skoro wyglądał i poruszał się jak nom.
Tylko to ubranie...