Noelka - Małgorzata Musierowicz - ebook + audiobook + książka

Noelka ebook i audiobook

Musierowicz Małgorzata

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Od trzydziestu lat jedna z najważniejszych i najpiękniejszych opowieści świątecznych polskiej literatury popularnej. Dla swojego ciepła i humoru, podobnie jak inne tomy serii, chętnie czytana nie tylko przez dorastającą młodzież. Historia, nieco egocentrycznej i rozpieszczonej, Elki zmuszonej podczas wigilijnej nocy do rewizji niektórych oczywistych do tej pory kwestii i ułożenia wielu istotnych spraw na nowo, to lektura, do której wraca się niejednokrotnie. Mimo upływu czasu, wciąż zadziwiająco aktualna, niezmiennie kojąca i potrzebna kolejnym pokoleniom wchodzących w życie młodych ludzi.

 

Wszystkie części serii Jeżycjada® dostępne tylko w Legimi! Czytaj i słuchaj dzięki synchrobookom®!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 245

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 15 min

Lektor: Małgorzata Musierowicz

Oceny
4,8 (439 ocen)
366
53
18
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
eliza_przybylek

Nie oderwiesz się od lektury

zmieniają się czasy, ale pewne prawdy, emocje, potrzeby ludzkie, się nie zmieniają. Plasterek Borejków, a raczej plasterek Musierowicz, działa niezmiennie! ❤️❤️❤️
40
gabwoj43

Nie oderwiesz się od lektury

To książka na Boże Narodzenie. Jeden magiczny wieczór wigilijny i dwoje młodych ludzi z zadaniem specjalnym.
30
magda883

Nie oderwiesz się od lektury

Najwspanialsza lektura na święta, wracam do niej co rok
20
podsiadla_1212

Nie oderwiesz się od lektury

Dzięki tej części możemy dowiedzieć się co słychać u większości dotychczasowych bohaterów Jeżycjady. Jak zwykle ciepła i pełna uśmiechu książka.
20
Gosiap_2005

Dobrze spędzony czas

Jeżycjada 😊 jednym słowem lubię 👍
20

Popularność




MAŁGORZATA MUSIEROWICZ

Noelka

Dla mojej Kochanej Mamy

– na Gwiazdkę

24 grudnia 1991

1

Elka była zdrowa i mocna jak orzech.

Orzechowe też były jej oczy – wyraziste, o lśniących białkach i żywym spojrzeniu, a wspaniałe loki w kolorze orzecha otaczały twarz o brązowym kolorycie. Miała wypukłe czoło, zdradzające inteligencję i upór, a stanowczy wyraz ust i śmiało zarysowany podbródek wiele mówiły o jej charakterze, twardym i trudnym do zgryzienia.

W domu czczono ją pod zupełnie nieodpowiednim imieniem: Kicia.

Albo: Maleńka.

Albo: Skarb.

I tak dalej.

Natomiast w szkole, gdzie dopiero, jak uważała, była sobą, wszyscy mówili do niej: Elka – i to właśnie jej się podobało. Sądziła, że lubi, gdy się ją traktuje rzeczowo i ostro.

Była też zdania, że trzej opiekunowie darzą ją miłością zbyt już zaborczą i że naprawdę lepiej by się stało, gdyby zarówno ojciec, jak dziadek i jego brat, przenieśli swe uczucia na kogoś innego.

Tak się jej zdawało.

Bywa.

2

W Wigilię Bożego Narodzenia Elka tkwiła od rana przy oknie, godzinami.

Było to zachowanie dla niej nietypowe.

Zazwyczaj przejawiała niespożytą ruchliwość lub też, bardzo zmęczona własną niespożytą ruchliwością, padała po prostu tam, gdzie stała, usypiając na miejscu.

U dziewczyny energicznej, a nawet wybuchowej, która śmiać się umiała tylko głośno, jadła bez umiaru, nie płakała z zasady, a zły humor rozładowywała krzykiem i tupaniem, takie wystawanie w bezruchu przy oknie, w milczeniu przerywanym westchnieniami, stanowiło objaw wysoce niepokojący.

Przez niskie, łukowate i szerokie okno kuchenne widać było mokrą ulicę Krasińskiego z jej staroświeckimi domkami o spadzistych dachach, mokrych wieżyczkach i mokrych balkonikach z kutego żelaza lub starego drewna. Z balkonów znikały – jedna po drugiej – mokre choinki. W szaroróżowej, podniszczonej willi naprzeciwko, w oknie Bitnerów, zapalono już nawet lampki na stojącym przy oknie drzewku.

Deszcz lał jak głupi.

Już od świtu nad dzielnicą Jeżyce wisiała ciemna chmura i skraplała się rzęsiście, równomiernie i uparcie. Być może robiła to i nad resztą Poznania, ale tego już z kuchennego okna nie było widać.

Z kuchennego okna było widać smętną pustkę.

Tym smętniejszą, im dłużej Elka czekała na chłopaka.

Nie lubiła czekać. Nie musiała, zresztą, czekać dotąd na cokolwiek w swym siedemnastoletnim życiu. Ojciec, dziadek i brat dziadka spełniali każde jej życzenie, zanim jeszcze zdążyła je wyrazić. Nic więc dziwnego, że Elka była niecierpliwa. Podobny system wychowawczy zrobiłby osobę niecierpliwą nawet z hinduskiego fakira.

Lecz oto dzieciństwo przeminęło, nastała młodość i życie jęło przesyłać Elce pierwsze sygnały, dające poważnie do myślenia. Na przykład o tym, że bynajmniej nie wszyscy mężczyźni na świecie darzą ją bezkrytycznym uwielbieniem i skłonni są do ulegania jej woli.

To aż nie do wiary! – pomyślała Elka. Prychnęła ze złością i zaraz na szybie przed jej czerwonymi ustami osiadł blady obłoczek w kształcie serca. – Uch – mruknęła z jeszcze większą złością i, zirytowana, narysowała na sercu wykrzyknik – pękaty, okazały, z jadowicie odrobioną kropką. W wykrzykniku zmieściła się akurat jedyna żywa istota dwunożna, znajdująca się w tej chwili na ulicy: sąsiad Maciołka, łysy, żylasty nerwus, osłonięty damską parasolką. W kropce natomiast ujrzała Elka psinę pana Maciołki, wleczoną przez niego na czymś w rodzaju postronka. Psina miała w oczach charakterystyczne dla całej rodziny Maciołków wścibstwo.

Przeszli.

Po paru minutach bezruchu spod domu naprzeciwko ruszył cicho lśniący mercedes. Jakiś wytworny pan zabierał dokądś opatuloną w długie futro Józefinę Bitner, tę aktorkę.

I znów pustka oraz deszcz. Ta natura potrafi być ohydnie monotonna.

I wciąż go nie ma!

A powiedział, że wpadnie z rana.

Taki był cudowny! – arogancki, pełen dzikiego, beztroskiego wdzięku, obcy i niezwykły. Imponujący i fascynujący. Chudy i niebezpieczny, z takimi wilczymi zębami. Och. Och. I tak zupełnie nie zwracał na nią uwagi! Po raz pierwszy w życiu Elka poczuła się przy kimś aż tak nieważna. Jakby jej w ogóle nie było. Musiała uruchomić całą swą energię i siłę woli, by go skłonić do choćby jednego uważniejszego spojrzenia. Ale niewiele to dało. Rozmawiał z nią tak, jakby musiał się zniżać do jej poziomu. Mówił o filmach Jarmuscha, a ona w ogóle nie wiedziała, kto to Jarmusch. I wspomniał o Gombrowiczu, którego Elka jeszcze nie czytała. Boże, czuła się jak idiotka. A on w dodatku miał takie oczy przenikliwe, z takimi rzęsami. I takie usta cyniczne, gorzkie. Och.

Namówiła go jakimś cudem na to, żeby ją zabrał na przejażdżkę swoim harleyem. Najpierw spojrzał na nią jak na rozkapryszone niemowlę, czyli ze wstrętem. I po chwili, niespodziewanie (on wszystko robił niespodziewanie, z gwałtownością pantery), powiedział, że dobrze, ale że ma już zajęte wszystkie dni z wyjątkiem Wigilii. W Wigilię ma masę czasu, ponieważ jako człowiek dumny i wolny nie przejmuje się tymi wszystkimi ckliwymi bzdurami typu makowiec i choinka.

– Wpadnę rano – rzucił na odchodnym.

No tak. A tu rano już minęło. Minęło nieodwołalnie, i to dawno. Zegar kuchenny właśnie wydał z siebie rzężenie i zaraz potem kukułka wychrypiała pięciokrotny sygnał dźwiękowy, co oznaczało, że jest wpół do dwunastej. W tym domu nawet tak prosta akcja, jak oddanie zegara do naprawy, była nie do przeprowadzenia z powodu różnicy zdań pomiędzy trzema mężczyznami, z których każdy miał inną propozycję i trzymał się jej z całym uporem.

– Cholery można dostać! – warknęła Elka dość głośno. A to już nie mogło pozostać bez echa.

– Mówiłaś coś, Skarbie? – spytał za jej plecami kochający głos męski. Cyryjek.

– Nie! – wrzasnęła Elka, odwracając się gwałtownie od okna, aż włosy pofrunęły za nią poziomo. Omiotła spojrzeniem dużą, czyściutką kuchnię z wielkim kredensem, starym stołem dębowym oraz twardymi krzesłami o ciężkich nogach i niewygodnych oparciach. Widok tych zawalidrogów zirytował ją jeszcze bardziej niż zwykle. Wszystko dzisiaj irytowało ją jeszcze bardziej niż zwykle.

– Ale ja mam wrażenie, że coś się stało – ciągnął powoli kochający głos męski.

– Nic się nie stało, nic! Tylko że ciągle leje jak głupie – burknęła Elka, odrzucając włosy z oczu i wbijając ręce w kieszenie dżinsów. (Lubiła nosić spodnie i swetry. Sukienek nie cierpiała). – Nie pamiętam, kiedy ostatnio był śnieg na Gwiazdkę.

– I to cię tak rozstraja? – dociekał Cyryjek. Naprawdę miał na imię Cyryl i był stryjecznym dziadkiem Elki. Kiedy była mała, dla wygody nazywała go stryjkiem, a potem już tylko Cyryjkiem, co on naturalnie zaakceptował, jak wszystko, co kiedykolwiek przyszło jej do głowy.

Teraz patrzał na nią nieśmiałym, rozkochanym spojrzeniem znad stołu pokrytego równymi szeregami pierogów z kapustą. Od prawie godziny, to jest od chwili, gdy polukrował piernik i ozdobił go wdzięcznymi margerytkami z połówek migdałów, Cyryjek oddawał się klejeniu pierogów. Jak każdą czynność, tak i to klejenie wykonywał z charakterystycznym dla siebie drobiazgowym zaangażowaniem. Czerstwy brąz jego pociągłej twarzy o długim nosie, przedłużonej lśniącą jak miedź łysiną, odcinał się od błękitu koszuli, osłoniętej plastikowym fartuszkiem. Fartuszek nic a nic nie ujmował Cyryjkowi jego starokawalerskiej, wymuskanej wytworności.

– Wiesz, Skarbie, nie widzę powodów do zmartwienia. Co z tego, że pada. – Cyryjek podciągnął okulary i powrócił do pracy. – W każdej sytuacji trzeba doszukiwać się plusów.

– A gdybyś był dziewczyną, którą zawiodła nawet pogoda? Co byś uznał za plus sytuacji?

– To, że jestem dziewczyną – z prostotą odparł Cyryjek i docisnął owłosionym palcem krawędź ciasta.

– Żadna przyjemność! – Elka kopnęła stołek, a jej śniada twarz o mocnym podbródku wyraziła złość. – Wyłącznie stresy i zawody.

– Och, ale na pewno nie wyłącznie – z właściwą sobie rezerwą zaoponował Cyryjek. Nałożył kupkę farszu kapuścianego na kolejny kawałek ciasta i rzucił Elce nieśmiałe spojrzenie znad okularów. Miał oczy koloru niezapominajek i tej też wielkości. – Już dwa razy użyłaś słowa „zawód”. Czy ktoś sprawił ci zawód?

– Kto mi sprawił zawód?! – fuknęła Elka z oburzeniem. Nie lubiła tej jego macierzyńskiej intuicji.

– Właśnie pytam, kto ci sprawił zawód – potulnie wyjaśnił Cyryjek.

– To nie pytaj o takie dziwne rzeczy, dobrze?! Chwili spokoju w tym domu, człowiek już nawet nie może…

– Nie pyskuj, Malutka – z głębi kuchni napłynął smaczny bas dziadka Metodego. Odkąd wrócił, przemoczony, z miasta, pętał się dziadek bezczynnie po kuchni, przebrany w stare spodnie i bury sweter z golfem. Ze swoją szeroką twarzą i srebrnym zarostem wyglądał jak Ernest Hemingway. Co chwila podjadał coś z lodówki albo merdał łyżką w pykającym na ogniu bigosie wigilijnym. Bigos był, naturalnie, dziełem pracowitego i niezawodnego Cyryjka, lecz ów – jak twierdził Metody – nigdy niczego nie umiał porządnie przyprawić, ponieważ pozbawiony był właściwej prawdziwemu mężczyźnie siły charakteru. Dlatego Metody, uważając się za osobę kompletną i kompetentną, cichcem wzbogacał prostą kompozycję kapustno-grzybową to kieliszkiem czerwonego wina, to listkiem laurowym, to znów garstką suszonych śliwek. Eksperymentując tak i degustując, zapijając zimnym piwem z puszki, dziadek spędzał naprawdę miłe, pozbawione ciężaru odpowiedzialności chwile. I on sam też wyglądał nieodpowiedzialnie i miło: krzepki sybaryta o rumianych policzkach, rumianym nochalu i oczkach szelmy. – Wstydu nie masz – dorzucił tonem potępienia, jednocześnie zanurzając znów łyżkę w parującym garnku. – Dwaj starcy szykują ci wieczerzę, a ty klniesz jak pijany marynarz.

– Ja?!… – wrzasnęła Elka, wytrzeszczając lśniące oczy. Bardzo łatwo było wyprowadzić ją z równowagi, co dziadek uwielbiał. Z największą też satysfakcją, po szybkim oblizaniu łyżki, przerwał jej w pół słowa:

– Ojciec cię z zasady nie bił, bo nie ma pojęcia o hodowli dziewczynek. Mój biedny brat tym bardziej nie ma pojęcia o hodowli dziewczynek. Ja jeden mam pojęcie o hodowli dziewczynek, ale ja nie byłem dopuszczany. Rezultat widzimy.

Prawda była inna, ale taki drobiazg nigdy nie przeszkadzał Metodemu Strybie w wygłaszaniu niepodważalnych opinii. Wiedział doskonale, że zawsze był zbyt wygodny, by wychowywać swą jedyną wnuczkę. Lubił, owszem, z królewską szczodrobliwością przekarmiać ją czekoladą, lodami i watą cukrową na patyku, lubił prowadzać ją do cyrku i na karuzelę oraz do teatru lalkowego – w zamian oczekiwał jedynie wyrazów uwielbienia. Jeżeli Cyryjkowi zawdzięczała Elka systematyczność i zamiłowanie do pracy, to Metodemu – absolutnie wszystkie rozkosze dzieciństwa.

Naturalnie, wypowiedź Metodego była czystą prowokacją. Uwielbiał prowokacje. Był też niestrudzonym gadułą i łgarzem, a kiedy mu się udało wyprowadzić kogoś z równowagi – wybuchał basowym, uszczęśliwionym chichotem i miał pyszny humor przez resztę dnia, co naturalnie pogrążało jego ofiarę w trwałej irytacji, także na resztę dnia. Ale tym razem Elka sprowokować się nie dała, poprzestając tylko na szyderczym parsknięciu. To Cyryjek się nasępił, nadął, zacisnął wargi w gorzko pomarszczoną linijkę i wziął w palce kolejny płatek ciasta.

Młodszy brat spojrzał na niego beztrosko, przez ramię.

– Dajesz za wiele farszu, mój chłopcze – pouczył go tonem znawcy i zwierzchnika. – Znów ci popękają w gotowaniu. Jak co roku.

– Jak co ro…?! – Cyryjka zatkało z oburzenia.

Metody zachichotał.

– Tylko się nie kłóćcie w Wigilię – napomniała ich Elka.

– Przecież się nie kłócimy – odpowiedzieli obaj jednym głosem i natychmiast spojrzeli po sobie z urazą.

Kukułka chrząknęła, a zegar wydał z siebie metaliczny jęk.

– Dochodzi południe – ogłosił dziadek, spoglądając na zegarek ręczny, a następnie porównując wynik oględzin z tym, co widniało na tarczy zegara.

Południe!!!

Elka poczuła, że na to jedno słowo łzy żalu, zawodu oraz upokorzenia dławią ją po prostu w gardle. Szybko odwróciła się od okna.

– Mniam – rzekł Metody. – Teraz dobre. Cyrylu, musiałem doprawić ten twój mdły bigos. Dosypałem pieprzu i nieco curry i dolałem sosu sojowego. To nie może się składać tylko z kapusty i grzybów, mój chłopcze.

– Curry i sos sojowy – powtórzył z rozpaczą Cyryl. – Będziemy mieli kapustę po chińsku.

– Dolałem też czerwonego wina, szklaneczkę zaledwie. Zapamiętaj sobie, wino i rodzynki. Aha, Kicia, skocz no jeszcze po gazetę, bo nie będziemy mieli programu na święta.

– A dlaczego to ja mam skakać po gazetę? – spytała Elka, przełykając łzy żalu, zawodu oraz upokorzenia, co było czynnością niespodziewanie przykrą i denerwującą. – Ja przecież nie potrzebuję gazety.

– Leje – wyjaśnił dziadek majestatycznie i wskazał na okno gestem władcy. – Jeżeli rzeczywiście uważasz, że stary człowiek powinien skakać po deszczu od rana do wieczora w kompletnie przemoczonych półbutach, to proszę cię bardzo, mogę w tej chwili wyjść.

– Wiem, że możesz – zgodziła się Elka. – Wiem też, że nie wyjdziesz.

– I masz rację – zgodził się z nią dziadek, kryjąc w srebrnym zaroście szelmowski uśmieszek.

Cyryjek nie wytrzymał i wstawił się za Elką.

– Dlaczego sam nie kupiłeś, przecież byłeś w mieście?

– Kiedy ja byłem, to jeszcze nie było – wyjaśnił Metody. – Och, naturalnie, rzucam tylko taką luźną propozycję. Ale cóż. Jestem nudnym starym idealistą…

Cyryjek prychnął.

– …który najwidoczniej za wiele sobie wyobraża. Nie idź więc. Nie idź.

– Dobrze, idę – poddała się Elka, lecz dziadek jakby nie słyszał.

– Naturalnie, jak mówię, mógłbym pójść sam, dlaczego nie, ale przemoczyłem nawet skarpetki – utyskiwał. – Może bym się nawet nie przejmował skarpetkami. Ale bolą mnie wszystkie stawy, absolutnie wszystkie. Może bym się nawet nie przejmował stawami. Ale…

Elka bez słowa opuściła kuchnię, zgrzytając zębami wdziała botki i czarny płaszczyk, zaopatrzyła się w parasol i otworzyła drzwi wejściowe.

Metody wkroczył za nią do przedpokoju.

– O, idziesz jednak? – wyraził miłe zaskoczenie. – Cóż, skoro już idziesz, to bądź tak dobra i kup mi jeszcze pudełko cygar.

– A. Więc chodziło o cygara – powiedziała Elka domyślnie.

– Nie mam drobnych – rzekł dziadek, wręczając jej wspaniałym gestem pięćset tysięcy w jednym banknocie. – Nie zgub, to jedna trzecia mojej emerytury.

3

Lata mijają, ustroje padają, zmienia się władza i zmieniają się obyczaje – a ulica Krasińskiego nie reaguje na te zmiany zupełnie. Może dlatego, że nie ma tu niechlujnych parkanów, które można by oklejać warstwami plakatów wyborczych „Siła spokoju”, czy „Głosuj na listę 32”. Nie ma tu też kamienic, którym można by wmontować w parter witryny sklepowe. Nie byłoby, zresztą, po co. Uliczka jest mało ruchliwa. Dziwaczne domki i wille, urocze pałacyki, oddzielone są od chodnika ogródkami. Wycofane, tajemnicze, nie stroją do przechodnia zachęcających min. Przeciwnie, może go nawet odrobinę onieśmielają. Toteż w czasie gdy pobliska ulica Dąbrowskiego (już nie Jarosława a Henryka) przeżywała paroksyzmy prywatyzacji, zaś dolne partie jej kamienic obrastały we wciąż nowe okna wystawowe, sklepy, szyldy, magazyny, reklamy, a nawet zwierciadła – przy ulicy Krasińskiego otynkowano na nowo zaledwie jeden dom, ten pod dziesiątką. W piwnicy pod dwójką, tuż przy narożniku Roosevelta, powstał mały zakład naprawy lodówek. I tyle.

Nic więc dziwnego, że ulica Krasińskiego niezmiennie tchnie atmosferą tajemnicy.

Zwłaszcza w dni deszczowe.

Naturalnie, dostrzec to można wtedy, gdy człowiek jest nastrojony na wchłanianie atmosfery. Elka, na przykład, nie była. Kroczyła zamaszyście chodnikiem, ukryta pod wielkim parasolem jak krasnal pod grzybkiem – choć metafora ta jest o tyle chybiona, że wyraz jej twarzy daleki był od cechującej na ogół krasnale poczciwej życzliwości.

– A kurcze żeż no – warknęła Elka, wypadając jak pocisk na szklącą się deszczem ulicę Roosevelta, a wysoka pani, odziana w dżinsy i żółtą pelerynę żeglarską wydała lekki okrzyk i odskoczyła zwinnie w bok, cudem unikając zderzenia.

Elka nawet jej nie dostrzegła spod swego parasola. Pomaszerowała dalej pochłonięta myślami, które zaplątały się jej wokół tematu głównego: „dlaczego nie przyszedł”, obrastając w wariacje typu „to moja wina” lub: „po co mu się narzucałam”. Rzecz najzupełniej zrozumiała, że Elka była wściekła jak osa.

Co tam osa. Cały rój os.

A tymczasem pani w żółtej pelerynie obejrzała się w ślad za tą zamaszystą oryginalną dziewczyną o zawziętej twarzy i wspaniałych włosach koloru orzecha. Nie tak często spotyka się podobny kolor.

4

Pani w żółtej pelerynie była to Gabriela Borejko, która wracała do domu z ostatnimi przymusowymi zakupami. Musiała jeszcze iść po jajka, masło i cukier, bo jej młodsza siostra Ida właśnie sknociła piernik, wlewając do ciasta zamiast słoiczka płynnego miodu – słoiczek płynnego smalcu, i upiekła to wszystko z mnóstwem bakalii. Niestety, smalec był przyjemnie słony i zawierał sporo cebulki oraz majeranek, co wyszło na jaw dosłownie przed chwilą, kiedy to specjał Idusi został wydobyty z piekarnika i oszołomił wszystkich swą nieznaną wonią. Nikt zresztą nie powiedział Idusi złego słowa, tylko mama uroniła łzę rozczulenia. Bądź co bądź, wieczór wigilijny miał być ostatnim wieczorem panieńskiego życia Idy Borejko. Po raz kolejny i zapewne już ostatni w swym dwudziestoośmioletnim życiu zielonooka Borejkówna zakochała się śmiertelnie i – rzecz jasna – z wzajemnością (uzyskiwanie wzajemności było jej mocną stroną). I oczywiście – zakochała się na wieki. Zawsze zakochiwała się na wieki, tylko potem jej to szybko przechodziło. Tym razem jednakże wszystko wskazywało na to, że zapowiadany od trzech miesięcy ślub w końcu się odbędzie, i to z fasonem – w pierwsze święto Bożego Narodzenia.

Ida była w związku z tym kompletnie nieprzytomna i należało jednak trzymać ją z daleka od ciast.

Gabrysia raz jeszcze spojrzała za zamaszystą dziewczyną pod parasolem, która teraz wydała się jej jakaś znajoma. Cóż, w tej dzielnicy, zaprojektowanej w początkach stulecia przez architektów z wyobraźnią, wszyscy mieszkańcy znali się przynajmniej z widzenia. Ale dzieci pojawiają się, wyrastają, zmieniają się niepostrzeżenie w młodzież i człowiek naprawdę nie jest w stanie skojarzyć, skąd właściwie kogo zna i czy na przykład pani, spotkana w kinie, której twarz wydaje się znajoma od zawsze, to ekspedientka ze sklepu na rogu, czy też może właścicielka zaprzyjaźnionego pudla.

Gabrysia ruszyła szybkim krokiem i wkrótce znalazła się przed bramą swego domu. Była to piękna, choć zaniedbana kamienica secesyjna, pod numerem piątym ulicy Roosevelta. Jej bramę otaczał szeroki stiukowy fryz z malowniczym motywem wstęgi, a kute w żelazie wielkie drzewo z rozłożystą koroną stanowiło ozdobę balkonów pierwszego i drugiego piętra. Na parterze, nad mieszczącą się w suterenie wytwórnią kołder, znajdowało się mieszkanie Borejków – zatłoczone książkami, meblami, roślinami oraz zabawkami dwóch pokoleń dziewcząt, a także: rowerami Pyzy i Tygryska, nartami Natalii, komputerem Idy, zbiorem hobbystycznym Patrycji, składającym się z dziewięćdziesięciu siedmiu popielniczek, oraz wieloma innymi niezbędnymi do życia przedmiotami, wśród których, jeśli idzie o brak stałej lokalizacji, prym wiodły zdecydowanie wędki ojca Borejko, jak również jego kołowrotki i duży zielony podbierak na ryby. Wszystko to zagracało mieszkanie, tworząc miły rozgardiasz, który co uprzejmiejsi i życzliwsi goście nazywali artystycznym. Co prawda po śmierci sąsiadki, pani Szczepańskiej, Borejkowie uzyskali przydział na jej pokój, należący wszak do całości lokalu na parterze – ale to nie rozwiązywało sprawy. W pokoju pani Szczepańskiej zamieszkała Ida wraz ze swym komputerem i masą książek medycznych, jak również szafą z mnóstwem uroczych strojów, nabywanych za pół darmo w sklepach „Lumpex” lub „Euro-ciuch”. Natalia i Patrycja koegzystowały zgodnie w swym dawnym pokoiku dziecięcym, rodzice mieli swoją wyładowaną książkami klitkę, a Gabriela z dwiema córeczkami rezydowała w zielonym pokoju, tym największym. W efekcie – nikt w tym domu (poza Idusią) nie miał własnego kąta.

Gabriela pchnęła drzwi bramy, z których dawno już wybito kobaltowe szybki; zostały zastąpione zwykłym, grubym szkłem o szlifowanych krawędziach (w których, niezależnie od pogody, lśniły zawsze ułamki tęczy). Otrząsnęła się z wody i paroma susami pokonała schodki. Z sutereny bił apetyczny zapach. To pani Lewandowska gotowała swój przysmak – kapustę z imbirem i śliwkami. Gabrysia przystanęła, szukając po kieszeniach kluczy, i pomyślała przelotnie o Sławku, najmłodszym z synów państwa Lewandowskich. Jakoś w tym roku nie przyjechał na święta! Był czas, kiedy wszyscy się spodziewali, że Idusia wyjdzie za niego. Już się przecież Sławek oświadczył o jej rękę, już wymienili pierścionki. Kto by pomyślał swoją drogą, że Idusia, taki szpetny i zakompleksiony podlotek, wyrośnie na taką urodziwą lodołamaczkę serc! Gabrysia pokręciła głową z uśmiechem, przypominając sobie chude, płaksiwe, zbzikowane stworzenie, jakim była niegdyś jej siostra. Bujnie dziewczę wyrosło, szkoda gadać, choć zbzikowane jest nadal. Kiedy dało kosza Sławkowi, ten, załamany, wyemigrował do Szwecji. Od tej pory wciąż tam tkwił, przyjeżdżając tylko na święta do rodziców. Za każdym razem przybywał lepszym samochodem, po czym ustawiał go z dużą dokładnością tuż pod oknem Idy.

Błąd w ocenie – pomyślała Gabrysia, przeszukując kieszenie spodni, ponieważ w pelerynie kluczy nie było. Nie zdarzyło się jeszcze, by ktokolwiek zdołał zaimponować samochodem którejkolwiek z Borejkówien. Zbyt mocno w nich się zakorzeniły nauki ojca na temat minimalizmu życiowego. Z tego też względu doktor Marek Pałys, wybijający się neurochirurg z pierwszym stopniem specjalizacji (lecz za to bez mieszkania i samochodu), erudyta i miłośnik kultury łacińskiej, miał u Idy Borejko murowane szanse. Zwłaszcza gdy został zaakceptowany przez jej ojca.

Gabrysia znalazła wreszcie klucz i weszła do pełnego książek przedpokoju, w którym unosiła się przedziwna woń piernika z majerankiem. Radio w kuchni wzmagało dziwny nastrój, wyśpiewując tęgim basem kolędę Cicha noc. Gabrysia odłożyła siatkę z zakupami, zdjęła pelerynę i celnym rzutem umieściła ją na szczycie przeładowanego wieszaka na odzież. Z lustra, wypełnionego dziś jakimś dziwnym, zielonkawym światłem, spojrzała na nią okrągła, piegowata twarz o brązowych oczach i ciemnych, stanowczych brwiach. Pod oczami rysowały się wyraźne zmarszczki, te od śmiechu. Tych od płaczu też było trochę, ale jednak dużo, dużo, dużo mniej.

Przygładziła jasną, wilgotną czuprynę. Z kuchni dobiegł chóralny wybuch śmiechu, więc czym prędzej odwróciła wzrok od lustra i podeszła do drzwi kuchennych. Tak, oczywiście, znajdowali się tu wszyscy, ponieważ, jak to Borejkowie, po prostu musieli być razem; a skoro mama zajmowała się wigilijnym barszczem, to tu właśnie, w kuchni, biło źródło ciepła, do którego garnęli się wszyscy.

Źródło ciepła tkwiło właśnie koło pieca, próbując barszczu i wpatrując się z zastanowieniem w Idusię. Mama Borejko była mała i bardzo szczupła, siwa i nieco przygarbiona. Natomiast jej córka Ida, bujna piękność o kocich oczach, wspaniałych nogach oraz wybitnym biuście, upozowała się, romantyczna i jakby obrażona, na szerokim parapecie okna. Stamtąd, oblana dziwną poświatą deszczowego dnia, spoglądała tęsknie w dal, jak na zakochaną przystało. Sprężynki jej rudych loków spiętrzone były na czubku głowy, a piegowaty nos obficie umączony. Miała na sobie fartuszek, jak prawdziwa kucharka, a nie jak ktoś, kto, opętany miłosnym amokiem, nie umie odróżnić smalcu od miodu. Całkiem też nie wyglądała jak ktoś, kto jutro o szesnastej miał podejść do ołtarza w pobliskim kościele Dominikanów, wspierając się na ramieniu ojca i wlokąc za sobą tren białej jedwabnej sukni oraz pięć metrów wymarzonego tiulowego welonu.

Tata też nie wyglądał na ojca panny młodej. Przygarbiony i łysiejący, ukrywał swe ciepłe, brązowe spojrzenie za grubymi okularami, a odziany był w stary sweter i jeszcze starsze kapcie.

Jak zwykle, szczęśliwie wyizolowany z ogólnego ożywienia i gwaru, ojciec Borejko tonął w lekturze rozkosznie podniszczonej grubej księgi i z łagodnym uśmiechem popijał herbatę ze swego kubka z krasnalkiem.

Natalia i Patrycja – ta pierwsza chuda jak patyk, wielkooka i nerwowa studentka o imponującym zgryzie, ta druga – słodki, różowy aniołek tuż przed maturą – kręciły mak przez maszynkę do mięsa i ryczały przy tym ze śmiechu, coś sobie cicho opowiadając i popatrując na Idę. Były starannie ostrzyżone; Ida, w ramach poprawiania wizerunku rodziny własnej w oczach ukochanego zafundowała im wizytę u kosmetyczki i u dobrego fryzjera.Rude loczki Natalii i złote Patrycji przycięte były modnie i rzeczywiście uroczo: z wysoko podgolonym karczkiem i masą włosów tuż nad brwiami. Córeczki Gabrysi – Pyza i Tygrysek – obierały z łupin sparzone migdały i też co chwila wybuchały chichotem, zwierzając sobie coś na ucho. One również kierowały co chwila spojrzenia na bohaterkę jutrzejszego dnia, która, jakby nieświadoma tego, że jest obiektem zainteresowania, podziwu, a pewnie i zazdrości wszystkich panien w tym domu – siedziała nadal bez ruchu, raz po raz tylko wznosząc biust w przeciągłym, namiętnym westchnieniu.

Jak ja ich wszystkich kocham – pomyślała nagle Gabrysia i zawstydziła się sama przed sobą nagłych łez, które nabiegły jej do oczu. Cofnęła się o krok w głąb przedpokoju; nikt i tak nie zwracał na nią uwagi, ale wolała być sama w tej chwili zdradzieckiej słabości. Gabrysię często przepełniało uczucie miłości, ale nie lubiła się do tego przyznawać, nawet przed sobą. Czuła się bezpieczniej, kiedy myślała o sobie jako o kimś energicznym, szorstkim i pozbawionym sentymentów. I wielu ludzi też tak o niej myślało. A Gabrysia tymczasem potrzebowała wciąż jeszcze kogoś do pokochania. Gromadziła wokół siebie rodzinę, przyjaciół, nawet obcych, nawet psy i koty zabłąkane na ulicy.

Teraz stała w przedpokoju, a serce ją aż bolało z miłości, kiedy tak spoglądała w głąb jasnej, zatłoczonej kuchni. A jednocześnie nie chciało jej opuścić uczucie smutku.

Ojciec ma podkrążone oczy – pomyślała. I ciężko oddycha. Trzeba go znów namówić na wizytę u kardiologa. Mama tak bardzo zmizerniała po tej ostatniej ciężkiej grypie – ale, Bogu dzięki, już czuje się dobrze. Kochana. Śpiewa sobie razem z radiem kolędę, miesza w garnku i patrzy na Idę z taką miłością, jakiej – Gabrysia rozumiała to doskonale – nigdy by nie okazała, wiedząc, że ktoś ją obserwuje. Zawsze przecież musi być opanowana, sceptyczna i apodyktyczna.

Gabrysię znów coś ścisnęło za gardło. No! – skarciła samą siebie. – Co się ze mną dzieje?! – to pewnie przez tę kolędę. Zawsze, nawet kiedy była młoda i jeszcze szczęśliwa, chciało jej się płakać przy Lulajże, Jezuniu.

Żeby się jakoś pocieszyć, Gabrysia przeniosła wzrok na swoje córki. Tak, to pomagało. Dzieciaki były cudowne. Pyza i Tygrysek, dwie zupełnie nadzwyczajne, najważniejsze na świecie, najbliższe istoty. Pyza udowodniła już przez dziesięć lat swego życia, że w pełni zasługuje na nadane jej w niemowlęctwie przezwisko. Grubiutka jest i rumiana, z policzkami jak jabłuszka, piwne oczy świecą jej spod lśniącej miedzianej grzywki. Tygrysek (smarkula sama tak się nazwała po tym, jak jej Gabrysia po raz pierwszy przeczytała Kubusia Puchatka), zamiast obierać migdały – cichcem je wyżera. Leniwe, wdzięczne, smukłe stworzonko siedmioletnie o przewrotnym uśmieszku, ciemnych lokach i stalowych oczach swego ojca.

Aj! – Zabolało. Po ukłuciu w sercu Gabrysia poznała, że dotarła do właściwej przyczyny swego smutku. Zmarszczyła ciemne, stanowcze brwi i nakazała sobie natychmiast przestać myśleć o tym osobniku. Janusz Pyziak znikł przecież z jej życia już po raz drugi, tym razem na zawsze. Zażądał rozwodu i wyjechał do Alzacji, po czym przepadł na dobre. Nawet go nie zainteresował fakt, że urodziła mu się druga córka. Nigdy nie widział Tygryska, no i nie zobaczy. Od siedmiu lat nie dawał znaku życia. Ktoś mówił, że wyjechał znów do Australii. No i dobrze. Może się tu więcej nie pokazywać. Nawet na Wigilię.

Ale to jednak bardzo bolało. Zwłaszcza w Wigilię. Gabrysia oparła czoło o futrynę drzwi. Chyba się rozpłaczę – pomyślała z przestrachem.

– No, jak? – szepnął jej do ucha głos mamy, a lekka, ciepła ręka objęła ją mocno w pasie. – Będziemy się rozklejać?

Jakim to sposobem mama znalazła się przy niej właśnie wtedy, kiedy była najbardziej potrzebna?

– Ależ skąd, nigdy! – mruknęła Gabrysia, w którą natychmiast weszło nowe życie i nowa energia. – Rozklejać to się będą uszka grzybowe.

– Lecz nie moje – rzekła mama z naciskiem.

– Na pewno nie, bo to ja je zaraz zrobię.

– No, to rozumiem. Bo wiesz, mamy opóźnienie.

– Jak zwykle, hm? – zakpiła Gabrysia, odgarniając mamie siwy kosmyk z czoła.

– O, ale w tym roku to może mieć poważne konsekwencje. Nie mogę się skompromitować jako pani domu przed przyszłą teściową Idy, no i przed samym Markiem. Jego matka przyjeżdża specjalnie z Ameryki, żeby nas poznać…

– No i na ślub syna, oczywiście.

– Tak, oczywiście. Ale wiesz, jak nas pozna… i oceni… to jeszcze różnie może być. Co będzie, jeśli nie zdążę ze wszystkim przed pierwszą gwiazdką?

– Marek Pałys nie zwraca najmniejszej uwagi na gwiazdki – odparła ze śmiechem Gabrysia. – Nie wiem, czy on nawet zauważy, co jest na stole. Jest tak ciężko zakochany, że będzie non stop tonął w oczach Idusi.

– Nie, moje biedne dziecko – poprawiła mama. – Ty wciąż jeszcze nie wiesz nic o ludziach. Marek będzie przez cały czas gadał z tatą.

– Po łacinie. Masz rację, to jest przecież reguła, jeśli chodzi o wszystkich naszych absztyfikantów.

Mama zerknęła szybko na Gabrysię i zmieniła zręcznie temat, by odciągnąć jej myśli od absztyfikanta sprzed lat, Pyziaka, gadającego z tatą na tematy antyczne.

– Och! – krzyknęła.

– Co się stało? – spytała oczywiście Gabrysia.

– Co roku zapominam wyjąć karpia z zamrażalnika, żeby się na czas rozmroził. Gabuś, to się nie uda, to się na pewno nie uda.

– Och!!! – kolejny okrzyk rozdarł powietrze. To romantycznie zadumana do niedawna Ida zerwała się z parapetu na równe nogi i – purpurowa po korzonki włosów, z trudem łapiąc powietrze – wytrzeszczonymi oczami wpatrywała się w swych najbliższych.

– Co się stało? – przerazili się wszyscy. Tylko ojciec, przywykły do ignorowania mocniejszych nawet scen, nie dał się wytrącić z lektury i dalej czytał, uśmiechając się łagodnie.

– Coś koszmarnego, upiornego – wyjęczała Ida i zaczęła drobić w miejscu, a potem pobiegła truchtem w kółeczko, jednocześnie rwąc włosy z głowy.

Rodzina wpatrywała się w nią z osłupieniem.

– Ida! – powiedziała wreszcie mama stanowczo, podchodząc bliżej i łapiąc swą dorosłą córkę, doktora medycyny, za kościsty łokieć. – Co się stało? Mów albo ci dam w tyłek.

Na ten tradycyjny apel Ida przystanęła, spojrzała na mamę, jakby ją widziała po raz pierwszy w życiu, aż wreszcie – uprzytomniwszy sobie, kto przed nią stoi – z jękiem rozpaczy padła na pierś matczyną.

– Oooo-oo! – zawyła. – Nie wyjdę za mąż!

– Jak to: nie? – ocknął się niespodziewanie ojciec Borejko, odrywając wzrok od książki. – Przecież obiecałaś!

– Ślubu nie będzie! – trysnęła łzami Ida. – Mamo, tato! Ja zapomniałam kupić buty!

5

Elka nie dostała już gazety w żadnym z okolicznych kiosków, więc szybkim krokiem (zawsze chodziła szybko, choćby jej się nawet nie spieszyło) ruszyła w stronę przejścia podziemnego pod rondem Kopernika. Na marmurowych ścianach tej podupadłej inwestycji z gierkowskiego okresu PRL-u widniały obecnie aerozolowe napisy potępiające skinów, stare plakaty wyborcze powiewające wystrzępionymi rogami, reklamowe ulotki wróżek i sekt oraz kursów Business English, szkoły wdzięku i kształtowania osobowości, tudzież oderwane od świata polityki, reklamy i nawet metafizyki obwieszczenia typu „Kocham Marzenke”. Tam, gdzie zawsze była ściana z litego marmuru, teraz objawiły się jakieś dalekie korytarze prowadzące w głąb ziemi, a wypełnione blaskiem butików i kantorów wymiany walut. Przed wejściem do kantoru siedzieli wprost na ziemi bardzo zabrudzeni rumuńscy żebracy, trzymając przed sobą tekturki, zagryzmolone kopiowym ołówkiem lub długopisem. Jakaś młoda cygańska matka, siedząc pod ścianą, karmiła piersią czarnowłose niemowlę, owinięte w szmaty. Opodal czyściutko odziani Wietnamczycy o wyglądzie pilnych studentów rozprowadzali bluzeczki batystowe, męskie wiatrówki z popeliny i ręcznie haftowane aksamitne pantofle domowe. Życie handlowe kwitło. Obok Wietnamczyków stały dwie zaradne obywatelki byłego ZSRR, ratując swe budżety sprzedażą gumek do podwiązek, kretonowych kapelusików przeciwsłonecznych, olejku do opalania oraz matrioszek z twarzą Gorbaczowa. Siwy staruszek w palcie z futrzanym, wyleniałym kołnierzem grał na fleciku My, pierwsza brygada. W czapce, leżącej przed nim na rozłożonej równo gazecie, widniała kupka tysiączłotówek.

Tuż przy witrynie kiosku „Ruchu”, obok punktu ksero, pod ścianą, stał równy szereg udanych olejnych pejzażyków z rozwichrzonymi chmurami, polami łubinu i bujną trawą, a sprzedająca obrazy dziwaczna starsza pani siedziała sobie wygodnie na wędkarskim krzesełku składanym. Czytała książkę. Elka z przyzwyczajenia zerknęła na okładkę. Kobieta w czasach katedr! O rany.

Zatrzymała się na moment i spojrzała uważniej. Starsza pani miała na głowie filcowy kapelusik, a na inteligentnej, szczupłej twarzy z ironicznie uniesioną jedną brwią – rozbawiony, złośliwy półuśmiech.

W tym właśnie kiosku Elka dostała wreszcie gazetę. Kupiła jeszcze cygara, baterie do walkmana oraz całą paczkę chusteczek ligninowych, zamierzała bowiem wypłakać się porządnie tuż po przyjściu do domu. Zapłaciła dziadkowym banknotem, wzięła resztę i wcisnęła cztery setki wraz z drobnymi do portfelika. Potem spakowała zakupy i wyszła.

Od razu zauważyła, że czytelniczce w kapelusiku trafił się klient.

– Masz coś z jeleniem, kochana? – pytał, trzymając obrazek przed nosem i dotykając go palcem, jakby chciał wydłubać wytęsknionego rogacza zza pnia namalowanej brzózki.

Elka spojrzała na minę wielbicielki czasów katedr. Ta zaś zerknęła na Elkę. Szybki, porozumiewawczy uśmieszek połączył je na moment. Elka odeszła zaraz, zastanawiając się z pewnym zdziwieniem, dlaczego właściwie się uśmiechnęła. Dziwne. Nigdy by nie przypuszczała, że połączy ją duchowa więź z… no, cóż. Z żebraczką

6

Wszystkie cztery panienki pokładły się na stole i płakały ze śmiechu. Mama i Gabrysia krztusiły się i rechotały na przemian. Jeden tylko ojciec Borejko (który znów zdołał był zapaść w otchłań lektury, zapominając o przyczynie wzburzenia niedoszłej panny młodej) potoczył teraz nieprzytomnym spojrzeniem po twarzach siedmiu swoich ukochanych kobiet, a następnie, odebrawszy ogólne wrażenie radosnego szczebiotu i rozgardiaszu, rzekł, uspokojony:

– Lubię Gwiazdkę. – I powrócił do czytania.

Ida produkowała urywane szlochy na matczynym łonie, co faktycznie wyglądało, jakby rozsadzał ją śmiech. Reakcja ojca była więc poniekąd usprawiedliwiona.

– Słuchaj, Iduś, jak to możliwe? – wykrztusiła wreszcie mama, ocierając oczy. – Przecież razem wybierałyśmy te białe czółenka z kokardką, te hiszpańskie. Płaciłaś przy mnie!

– Taaak – wyszlochała Ida, podnosząc czerwoną, zalaną łzami twarz. – Ale potem stwierdziłam, że w jednym pantofelku jest malutkie rozdarcie przy szwie. Więc poszłam do tego butiku i chciałam wymienić… Ale już nie było mojego numeru. Oddali mi forsę i kazali przyjść nazajutrz, a ja… – Ida ryknęła na nowo. – A ja zapomniałam!

– Oto, jak się mści perfekcjonizm – powiedziała z satysfakcją Natalia, znana z wyjątkowego niechlujstwa, a wręcz abnegacji.

– E, zdarza się – poklepała siostrę Gabrysia. – Nie rycz. To tylko przedślubne zdenerwowanie.

– Iduś, uspokój się, umyj, i nie rób tragedii. Nie poszłaś po pantofle wczoraj, to pójdziesz dziś. Zdejmij ten fartuch, otrząśnij mąkę ze swych sandałów i suń do butiku.

– Aaaa! – wybuchnęła Ida nowym łkaniem. – Nie mogę! Nie mogę! Ten butik jest dziś zamknięty!

Teraz śmiech ustał.

– O! – powiedziała mama z zastanowieniem.

Pyza i Tygrysek zagapiły się na ciotkę ze współczuciem.

Natalia i Patrycja spoważniały.

Problem rzeczywiście zaczynał się rysować.

Cały kłopot polegał na tym, że Idusia miała nóżkę numer czterdzieści jeden, w dodatku arystokratycznie wąską i o wysokim podbiciu. Niewiele dotychczas udało się jej kupić ładnych pantofli. Kiedy już trafiła gdzieś cudem na rozmiar tak duży, pantofel był na ogół za szeroki i kłapał na jej rasowej stopie. Kiedy zaś znajdowała jakiś model wąski, miał on najczęściej bardzo wysoką szpilkę. Tymczasem Idusia, która mierzyła metr siedemdziesiąt, starannie unikała wysokich obcasów. Hiszpańskie czółenka z kokardką, na które zrządzeniem losu natknęła się w butiku przy rynku Jeżyckim, cechowały się, prócz horrendalnej ceny (pół miliona) jeszcze i tym, że miały obcasik zgrabny i niewysoki.

Ida, blada jak twaróg, spojrzała głęboko w oczy swej matki i wyczytała w nich całkowite zrozumienie.

– Ile też mierzy sobie Marek Pałys? – spytała mama cicho, krótko i zwięźle.

– Metr sześćdziesiąt osiem – udzieliła Idusia równie krótkiej zwięzłej odpowiedzi.

– Oj – jęknęła mama.

Sytuacja była przeraźliwie jasna. Bez hiszpańskich czółenek na niewysokim obcasiku mogło dojść do nie lada dramatu.

– Słuchaj no – ocknęła się mama. – Nie upadajmy na duchu. Jest wpół do pierwszej. Sklepy są dziś czynne do czwartej.

– Niektóre – uściśliła Ida drżącym głosem.

– Tak czy inaczej, nie poddawaj się. Dziewczyny, lećcie z nią. Wyznaczcie sobie strefy poszukiwań. Jedna niech biegnie w Głogowską, druga do Śródmieścia, trzecia w Garbary, i tak dalej. Jakieś buty na pewno się kupi.

– Ale nie w moim rozmiarze – jęknęła Ida beznadziejnie. Ona znała problem od lat. Nawet pojawienie się wolnego rynku i zaczątków kapitalizmu nie zmieniło sytuacji, jeśli chodzi o dostatek pantofli damskich numer czterdzieści jeden.

– Ignacy! – zakrzyknęła mama gorączkowo.

Ojciec podniósł mętny wzrok znad książki.

– Przecież ci mówiłem – rzekł tonem koniecznego wyjaśnienia – że grecka antystrofa ma w sobie tę właśnie melodię, którą kocham.

– Ignacy!!!

– Słucham cię, Milu, serce moje – uśmiechnął się do swych wspomnień ojciec i zatrzepotał rzęsami.

– Usiądziesz przy telefonie – dysponowała mama. – Weźmiesz książkę telefoniczną i będziesz dzwonił po sklepach obuwniczych.

– Ja? – zdziwił się ojciec. – Ale dlaczego przypuszczasz, że mógłbym robić podobnie dziwne i głupie rzeczy?

– Ignasiu, nie czas na wyjaśnienia. Proszę, żebyś zadzwonił do wszystkich sklepów obuwniczych po kolei, pytając, czy mają tam białe pantofle damskie numer czterdzieści jeden. Bene?1

1Dobrze (łac.).

– Nihil obstat2, Milu – dał się złapać na łacinę ojciec. – Chciałbym może jednak najpierw zrozumieć sens podobnego działania.

2Nic nie stoi na przeszkodzie (łac.).

– Nie musisz. Ty tylko dzwoń, dobrze?

Ojciec przyjrzał się mamie z zastanowieniem. Jakaś myśl z wolna torowała sobie drogę w jego głowie, zapchanej greckimi antystrofami i melanżem czułych wspomnień oraz krajobrazów młodości.

– Dlaczego nagle potrzebujesz takich dużych pantofli? – spytał, gęsto mrugając.

– Ida potrzebuje!!! Do ślubu!!! I nigdzie nie ma tego numeru! – udzieliła mu wyjaśnienia żona.

– Jakiego numeru? – chciał wiedzieć ojciec.

– Czterdzieści jeden – powiedziała mama głosem jak brzytwa.

– Ależ, na Jowisza, JA noszę numer czterdzieści jeden! – oznajmił ojciec Borejko z miną człowieka, który znalazł sposób na likwidację powszedniej udręki.

Yyyyyy! – zawyła Ida, bijąc się w głowę pięściami.

W przedpokoju, tworząc nerwowy tumult, potrącając się i depcząc sobie nawzajem po palcach, ubierały się Natalia, Patrycja i Gabrysia.

– Ida, prędzej! – pokrzykiwały.

– Zdaje mi się, że nie mamy książki telefonicznej – rzekł ojciec Borejko flegmatycznie, lecz tonem obronnym. – W każdym razie ja jej nie widzę. Nemo tenetur ad impossibile3.

3Nikt nie może być zmuszony do rzeczy niemożliwych (łac.).

– O! – rzekła na to wszystko Pyzunia, wyglądając przez okno. – Volvo. Przyjechał właśnie Sławek Lewandowski. Ojejku!!! Patrzcie!!! Z dziewczyną!!!

7

Metody Stryba skończył z bigosem i wyłączył gaz. Potem łyknął po raz ostatni piwa, zmiażdżył puszkę jedną ręką i spojrzał wyzywająco na brata, który właśnie finiszował z pierogami.

Cyryl, wyczuwając jego spojrzenie, opuścił oczy i zacisnął usta. Od czasu wyborów prezydenckich bracia żyli w stanie trwałej niezgody, spowodowanej zasadniczymi różnicami zdań na temat kandydatów do tego urzędu. Jednakże konflikt między nimi nie miał wyłącznie charakteru politycznego i nie trwał bynajmniej od tak niedawna. W gruncie rzeczy kłócili się przez całe życie. Cyryl, starszy brat, musiał opiekować się niefrasobliwym Metodym od chwili jego narodzin. Jako jego opiekun był też zmuszony nieustannie coś mu wybaczać. Wybaczył nawet fakt, że młodszy brat odbijał mu wszystkie bardziej interesujące panienki, a z jedną z nich, Heleną, nawet się ożenił i spłodził syna Grzegorza.

Ale wybaczyć – nie znaczy zapomnieć.

Utajona rywalizacja trwała między braćmi jeszcze i teraz, gdy nie było już ciekawszych obiektów sporu. A od dnia urodzin Elki, której matka zmarła wkrótce, pozostawiając biedne, bezbronne maleństwo na łasce okrutnego losu, rywalizacja o uczucia dziewczynki stała się najsilniejszym motorem ich działań. Rywalizowali też dawniej o uczucia Grzesia, syna Metodego i Heleny. Ale ten chłopak był naprawdę beznadziejny: w ogóle nie chciał uchodzić za bezbronną sierotkę i wymykał się wpływom ojca i stryja. Wiecznie czymś zajęty, zalatany, nie dawał się też wciągnąć do żadnej soczystej kłótni. Toteż wkrótce bracia zaniechali starań i zostawili Grzegorza samemu sobie. Uczył się pilnie, więc nie sprawiał kłopotów, prawie w ogóle go nie było widać. Prowadził ascetyczny tryb życia i wydawał się całkowicie zaabsorbowany pracą naukową.

Metody zbliżył się do drzwi kuchennych.

– Choinka – rzucił Cyryl w przestrzeń.

– Co: choinka? – zjeżył się natychmiast Metody.

– Trzeba osadzić.

– To osadź.

– Ja?! – wybuchnął Cyryl. – A kto gotuje i piecze od rana?!

– Ano, ty, ty. – Metody przeciągnął się, aż mu chrupnęły barki, po czym poklepał się po brzuchu, powodując rezonans, jakby uderzał w bęben. – Dopiero teraz ten bigos jest jadalny – rzucił od niechcenia.

– Ja go nie ruszę – oznajmił Cyryl, patrząc w stół.

– Będziesz jadł, aż miło – rzucił Metody prowokująco, ale nie zdążył nacieszyć się reakcją Cyryjka, bo u drzwi wejściowych zagrał ten idiotyczny dzwonek.

Elka kupiła go niedawno i kazała ojcu zamontować całe urządzenie. Kiedy Metody usłyszał je po raz pierwszy, miał uczucie, że na miejscu trafi go szlag. Zamiast tradycyjnego, miłego dla ucha terkotania lub przynajmniej gongowego dzwonienia, nowa aparatura wydawała z siebie serię melodyjek elektronicznych, płaskich i monotonnych w tonacji, w ośmiu idiotycznych wariantach. Teraz rozbrzmiewał przebój z filmu Most na rzece Kwai.

A najbardziej irytujący był fakt, że Metody nie mógł skrytykować nowego dzwonka, ponieważ natychmiast skrytykował go Cyryl. Cóż Metodemu w tej sytuacji pozostawało? – zmilczał. Ale za każdym sygnałem czuł, jak coś w nim kipi.

Sapiąc, ruszył do drzwi. Kiedy do nich dotarł, dzwonek wygrywał już Yesterday. Dziadek, który obwiniał Beatlesów o wprowadzenie mody na narkotyki i zniewieściałość, poczerwieniał ze złości i szarpnął za klamkę.

Drzwi otwarły się z takim rozmachem, że aż powietrze gwizdnęło.

Po lewej ich stronie, oparty o ścianę koło dzwonka, stał młodzieniec w czarnych okularach, zakrywających szczelnie oczodoły, ubrany w skórzane czarne spodnie i takąż kurtkę oraz w wysokie buty nabijane ćwiekami.

– Cześć – rzekł ponuro młodzieniec. Ujrzawszy postać dostojnego starca, przejawił cień zaskoczenia. – Znaczy, przepraszam. Myślałem, że to Elka. Znaczy, dzień dobry!

– Znaczy, witam – rzekł, bulgocąc wewnętrznie, dziadek Metody, którego do głębi wzburzyło przypuszczenie, że podobna postać może mieć cokolwiek wspólnego z jego ukochaną wnuczką. Przyjrzał się uważnie włosom młodego człowieka. O ile mógł wierzyć własnym oczom w tym półmroku – włosy te były jakiegoś dziwnego koloru.

– Jest Elka? – spytał mrocznie młodzian, po czym poderwał się jednym ruchem ciała, jak czarna pantera, wykonał błyskawiczny półobrót i stanął na wprost Metodego, opierając się barkiem o futrynę. – Mieliśmy w planie małą rundkę – dorzucił.

Dziadek miał tę słabość, że lubił widzieć twarz swego rozmówcy, a tu nie było nic widać pod tymi bandyckimi okularami.

– Mieliście w planie rundkę? – powtórzył drwiąco. – To ciekawe. Bo my mamy w planie wieczór wigilijny.

– Miałem być wcześniej, ale mi motor nawalił. Hamulce – wyjaśnił chłopak, opierając czoło na przedramieniu, a dłoń na futrynie drzwi. Dłoń ta obleczona była w czarną skórzaną rękawiczkę bez palców. Paznokcie miał młodzieniec obwiedzione czarnymi półksiężycami, a palce powalane smarem.

– Czy ta rundka miałaby się odbyć na motorze? – spytał dziadek z wrogim niedowierzaniem.

– Tak. Mam harleya-davidsona – pochwalił się młody człowiek z miną taką, jakby naprawdę sądził, że zaimponował Metodemu.

Drzwi na dole otwarły się, wpuszczając nieco więcej światła dziennego. Dziadek Metody zauważył, że włosy gościa są rzeczywiście karminowe.

Doznał wstrząsu.

Jego skarb, jego Kicia, na starym motorze o niesprawnych hamulcach, w deszcz, i z tą tu… subkulturą młodzieżową za sterem!

– Elka nie pojedzie! – rzucił krótko.

– To nie – mruknęła obojętnie subkultura młodzieżowa. – Znaczy, nie pojedzie. Cóż, no to nie.

– Nie – upewnił go dziadek z mocą.

– To pan powie, że był Baltona.

– Powiem – obiecał dziadek. – Powiem, panie Baltona.

– To zdrowych i wesołych, czy jak tam.

– I nawzajem, i nawzajem.

Pan Baltona rzucił się raptem w dół po pięciu schodkach i wypadł na zewnątrz, omal nie rozdeptując wchodzącemu panu Maciołce jego psiny.

– Cholera, panie – rzekł z podziwem pan Maciołka i cmoknął, wychylając się przez drzwi na dwór, by zaobserwować, jak Baltona dosiada swego harleya, oczywiście czarnego. Potężny ryk motoru pozbawionego tłumika wprawił psinę w dygot, zaś jej pan pokręcił łysą główką i domknął wypaczone drzwi wejściowe.

– Każdy dziś zakłada domofon – zwrócił się swym płaskim głosem do sąsiada. – Można by się zrzucić, co pan mówi? Może by było ciut bezpieczniej. Teraz pełno elementu luzem lata, człowiek nie zna dnia ani godziny.

– Jak pan założy domofon, też pan nie będzie znał – rzekł bez ogródek Metody Stryba, któremu humor pogarszał się z minuty na minutę.

– Czego?

– Dnia ani godziny – wyjaśnił ponuro Metody.

Pan Maciołka aż usta rozdziawił.

– Zdrowych i wesołych – powiedział mu Metody stanowczo i skrył się za drzwiami, zdobnymi w skromny witrażyk z mrożonego szkła, w którym dalekie światło dzienne narysowało właśnie kilka drobnych, różowawych kręgów.

8

Pyza i Tygrysek ukryły się w pokoju Idy.

Za życia poprzedniej lokatorki wchodziło się do tego pokoju ze wspólnego korytarzyka. Teraz Borejkowie przywrócili wszystko do poprzedniego stanu, burząc prowizoryczną ściankę z dykty i powiększając w ten sposób własny przedpokój o dobrych kilka metrów kwadratowych, które można było natychmiast zapchać książkami. Tak więc pokój Idy został włączony w całość mieszkania, nie tracąc jednak pewnej miłej odrębności i kuszącego wyobcowania.

Pyza i Tygrysek potrzebowały właśnie takiego schronienia. Musiały bowiem pilnie zapakować prezenty.

W rodzinie panował zwyczaj, że na Gwiazdkę każdy musi dostać prezent, i to od każdego, choćby to była tylko wycinanka lub wierszyk. A ponieważ w praktyce zasada ta rozkwitała gałązkami inicjatyw i porywów serca, co roku bywało tak, że każdy od każdego otrzymywał co najmniej kilka prezentów, najczęściej ręcznej roboty. Pod choinką sprawiało to wrażenie szaleńczej zaiste obfitości i bizantyjskiego przepychu.

Pyza i Tygrysek od miesiąca aż do ostatniej niemal chwili zajmowały się tajemną produkcją tak zajadle, że nie starczyło im już czasu na ozdobne zapakowanie darów.

Teraz władowały się z pełnym pudłem kartonowym do pokoju ciotki i wywaliły zawartość na dywanik, pozszywany w stylu patchworkowym z różnych łatek.

– Ufff – sapnęła Pyza. – Ale dużo tego, co?

Deszcz bębnił o parapety i spływał po szybach wartkimi strumyczkami, z których każdy toczył w sobie kropelkę światła. W pokoju ciotki zrobiło się nieco mroczno, więc Pyza sięgnęła do przycisku rozkosznej lampy z białym kloszem w kształcie lilii, osadzonym na wdzięcznie wygiętej mosiężnej łodydze. Niewidoczna żarówka rozjarzyła się wewnątrz szklanego kwiatu, zamigotały blaszane złote rybki, zwisające z ruchomego drucianego kółka pod sufitem.

W oczach Tygryska odbiły się złote iskierki.

Ciotka Ida sama sobie urządziła to wnętrze, prawie za darmo, z użyciem tylko fantazji i farby. Obie dziewczynki uwielbiały ten pokój. Wszędzie tu było widać mleczny odcień fioletu, w różnych tylko natężeniach koloru. Różowawe tapety pokryte były wzorem w bukieciki kremowych róż, podłogę z desek polakierowano na kolor fiołkowy. Stały tu białe wiklinowe foteliki, fioletowy stolik na jednej nodze i żelazne łóżko o ozdobnym wezgłowiu, polakierowane na kolor łososiowy. Stara trzydrzwiowa szafa z lat pięćdziesiątych również pociągnięta została mlecznoróżowym lakierem. Pod oknem, na długim fioletowym blacie stał komputer Atari z przyległościami, pod blatem ciągnęły się półki pełne książek.

Teraz jednak, po zapaleniu lampy, z całego wnętrza widać było głównie wspaniałą suknię ślubną, która lśniła bielą na wieszaku stojącym pośrodku pokoju. Obie dziewczynki zagapiły się na nią z otwartymi buziami.

Była piękna!

Miała stójkę z maleńką riuszką i secesyjnie wykrojone bufiaste rękawy z długim od łokcia do nadgarstka mankietem, zapinanym na rząd malutkich guziczków. I spódnicę ściśniętą w pasie, rozszerzającą się ku dołowi jak kielich tulipana. Tiul białego welonu, zaczepiony o górny zawijas stojaka, spływał ku krzesełku, opadając na nie falistymi, jak krem na ciastku, warstwami.

– Och! – powiedziała Pyza, składając nabożnie rączki i mrugając.

Oczy Tygryska zalśniły.

– Ja chcę to przymierzyć.

– No coś ty, nie wolno!

– Ja muszę.

– Przestań, chodź pakować prezenty.

Przynaglona stanowczym tonem Pyzy, siostrzyczka niechętnie usiadła na patchworkowym dywaniku.

– Dla dziadziusia ode mnie… – zaczęła Pyza, wydobywając ze stosu darów przepiękną muszkę, czarną w kropki, którą osobiście uszyła z resztek jedwabiu, używając grubej igły do cerowania i czerwonej nitki (innej akurat nie było pod ręką). – Zapakuj to, a ja napiszę karteczkę.

Z braku funduszy nie można już było nabyć ozdobnego papieru pakowego, więc wyproszono w zaprzyjaźnionym sklepie spożywczym nieco małych plastikowych reklamówek z nadrukowanymi gałązkami świerku i napisem „Delikatesy”. Teraz tylko należało włożyć każdy prezent do osobnej torebki i zawiązać czerwoną włóczką (na wstążeczkę też już nie starczyło). Praca potoczyła się sprawnie; Pyza wypisywała bileciki i przekłuwała je gwoździem, do Tygryska zaś należało przymocowanie bilecików do paczuszek.

– Dla dziadziusia od ciebie – kontynuowała Pyza, wydobywając z kupki prezentów obrazek przedstawiający dużą czarną małpę z bananem, ubraną w cyrkowy kapelusik.

– Dla babuni od ciebie… – Szczęśliwa babcia miała dziś zostać wprost obsypana cudownymi wyrobami z piłeczek pingpongowych: bałwankiem, kurczaczkiem, misiem i świnką. Wszystkie dzieła, wykonane przez Tygryska, były, rzecz jasna, ręcznie malowane, a spojone superklejem UHU, którym mamusia zwykła podklejać naderwane zelówki dziecięcych bucików.

– Dla babuni ode mnie… – Pyza przyjrzała się z podziwem subtelnemu ściegowi swego haftu krzyżykowego (ostatni temat na zajęciach z „pracy-techniki” w szkole…). Jeśli coś budziło cień jej niezadowolenia, to fakt, że tkanina serwetki pomiędzy ściegami nie dawała się rozprostować, nawet żelazkiem. Z nieznanych powodów marszczyła się w denerwujące fale. Ale może babunia tego nie zauważy.

– Dla ciotki Idy ode mnie… – Pyza wystawiła na środek dywanika wspaniałą podstawkę do lampy, znalezioną kilka dni temu na śmietniku. U, to był prawdziwy przebój! Ktoś, w szale porządków świątecznych, wyrzucił prawdziwy zabytek. Mosiężny, gięty pręt z ostrymi listkami przedstawiał łodygę jakiegoś kwiatu i w stylu przypominał ciotczyną lilię, o której cała rodzina mawiała z podziwem, że jest secesyjna. Ciocia Ida uwielbiała secesyjne przedmioty. Wystarczy, że teraz wkręci sobie żarówkę i wykombinuje jakiś abażur. Będzie cudnie. Pyza przez trzy dni szorowała znalezisko proszkiem do mycia wanien i doczekała się wspaniałych efektów. Teraz więc mogła z zachwytem przyglądać się swemu dziełu. Jejku. Ciocia będzie uszczęśliwiona.

– Patrz! – usłyszała nagle komendę Tygryska i posłusznie podniosła wzrok.

Tygryska nie było jednakże na dywaniku, tam, gdzie Pyza spojrzała.

– Hy! – zatchnęła się Pyza z przerażenia.

Jej siostra, ubrana w suknię ślubną ciotki, stała na krześle, okrywając je spódnicą, tak że zdawała się dużo wyższa, niż była. Na głowie miała welon z opadającym jej na oczy wianuszkiem ze sztucznych konwalii.

– Ładnie mi? – spytała, a jej oczy lśniły upojnie, policzki pałały silnym rumieńcem, zaś rozchylone wdzięcznie usta ukazywały bezzębne dziąsełka, z jedynką stałą wybijającą się na froncie.

– Tygrys! Co ty robisz! Złaź natychmiast! – rzuciła się Pyza na ratunek. – Uważaj! Jeszcze co zepsujesz! – Prawie siłą skłoniła małą do zdjęcia sukni i z ulgą, drżącymi rękami, odwiesiła szatę na miejsce.

Kiedy się odwróciła, jej siostra siedziała na blacie obok komputera, a welon snuł się obok niej, opadając na podłogę.

– Pyza – szepnęła tajemniczo. – Chcesz, to ci coś pokażę?

Nie czekając na odpowiedź, pewnym ruchem sięgnęła za siebie i spod stosu książek wydobyła nieomylnie pudełko blaszane po herbatnikach. Było ono pełne listów.

– Hej! – obruszyła się Pyza, zawsze rzetelna i uczciwa. – Co ty robisz?

– Posłuchaj – głos Tygryska był wciąż tajemniczy. – Coś ci przeczytam.

– Hę? – zdumiała się Pyza. – Przecież ty podobno jeszcze nie umiesz?

– Co ty. Ja tak tylko mówię na niby. Bo mi w szkole każą czytać te wszystkie nudziarstwa. Ale to nie jest nudne. „Moja cu-do-wna smu-kła ro-pu-szko…”.

– Co za bzdury! – parsknęła Pyza mimo woli. – Tygrys, mówię ci po raz ostatni, odłóż to. Nie wolno czytać cudzych listów.

– Taaak? – zdziwiła się siostrzyczka. – Nie wiedziałam. Dlaczego?… „Zie-lo-ne ocz-ko, zło-te ser-du-szko”.

Pyza dusiła się ze śmiechu. Ale poczucie obowiązku kazało jej interweniować.

– Dawaj to!

– Który to był taki głupi? – dziwowała się jej siostra. – Nie podpisane. A pod spodem są jeszcze listy od jakiegoś Klaudiusza i od Sławka. Prawie wszystkie już czytałam. Ja bardzo lubię czytać. Listy.

– Smukła ropuszka! – prychnęła Pyza, trzęsąc się ze śmiechu. – No, dobra – opamiętała się. – Koniec zabawy. Mówię ci, że cudzych listów czytać nie wolno. Jasne? Chowaj to.

– Nie! – Siostrzyczka porwała list z ropuszką i przeskoczyła z blatu na stołek, ze stołka na fotelik, z fotelika na łóżko, ciesząc się rechotliwie faktem, że welon płynął przez powietrze jej śladem.

– Przestań! – krzyknęła Pyza i w tym samym momencie to się stało. Rąbek welonu zaczepił o ostry listek miedzianej podstawki do lampy, a kolejny skok Tygryska dopełnił tragedii. Rozległ się trzask rozrywanej tkaniny i dolna część welonu zwisła w strzępach.

Zapadła okropna cisza.

Pyza poczuła, że szczęka zębami.

I co teraz będzie?… – spytała wreszcie szeptem, po czym załamała ręce.

Winowajczyni była blada, ale opanowana.

– Phi – powiedziała. – Nie ma sprawy. Daj nożyczki.

Zdjęła welon i rozłożyła go na łóżku ciotki Idy.

– Wyrównaj – poleciła stalowym głosem chirurga. – Tak. Dobrze. Przyciągnij. Trzymaj. – Pssssst! – świsnął tiul rozcinany jej pewną ręką. Ubyło go ponad pół metra. – Ciotka nawet nie zauważy. A ten kawałek trzeba zaraz wyrzucić.

– A ja myślę – rzekła Pyza, bliska płaczu – że trzeba o tym powiedzieć mamusi.

– Mamusia wyszła.

– To jak wróci – upierała się Pyza. – Albo chodźmy zaraz do babuni.