Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Na tę książkę czekają wszyscy fani Katarzyny Bondy! Najpopularniejsza polska autorka powieści kryminalnych, po niemal 10 latach przerwy, prezentuje kolejną część uwielbianej przez czytelników (i wyczekiwanej!) serii z psychologiem śledczym – Hubertem Meyerem.
Nie spełniły jego fantazji. Zapłaciły krwią.
To będzie najtrudniejsze śledztwo w całej karierze Meyera
Tylko on, telewizor i bateria tequili. Tak Hubert Meyer postanawia spędzić swój trzynastodniowy urlop. Ten plan się jednak nie powiedzie. Nieznajoma kobieta zaczyna nękać go dziwnymi esemesami, a wkrótce potem niezapowiedzianą wizytę składają mu zaprzyjaźnieni policjanci razem z prokurator Weroniką Rudy. Pół roku wcześniej jeden z funkcjonariuszy zastrzelił Japę, niebezpiecznego gangstera. Żeby ocalić policjanta przed grożącą mu karą, Meyer ma sporządzić ekspertyzę która, skieruje śledztwo na lewe tory. Śmierć Japy zostałaby wtedy uznana za gangsterskie porachunki. Potrzebna jest jednak „przykrywka”, zastępcza sprawa, nad którą śledczy będą oficjalnie pracować.
Wybór pada na morderstwo w Mosznej, gdzie na drodze prowadzącej do zamku porzucono zmasakrowane ciało młodego chłopaka. Kiedy Meyer i Rudy próbują odkryć tożsamość sprawcy, ten dokonuje kolejnych zbrodni. Śledczy przesłuchują kolejnych świadków. Trop wciąż się urywa. Za murami starego zamku aż buzuje od konfliktów. To będzie najtrudniejsze i najbardziej ryzykowne śledztwo w całej karierze Meyera.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 443
Data ważności licencji: 12/31/2026
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
SERIA KRYMINALNA Z HUBERTEM MEYEREM
Sprawa Niny Frank
Tylko martwi nie kłamią
Florystka
Nikt nie musi wiedzieć
Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Redaktor prowadzący: Ewa Orzeszek-Szmytko
Redakcja: Irma Iwaszko
Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Lilianna Mieszczańska
Fotografie na okładce:
© Surachai/Shutterstock.com
© Valeriya21/iStockphoto.com
© efks/iStockphoto.com
© by Katarzyna Bonda All rights reserved
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021
ISBN 978-83-287-1739-8
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2021
Co do zbłąkanych dzieci, które w tych dniach krokiem bogów
Wyszły na brzeg z fal morza – każdego z nich jego własne demony
Wpędziły chyba skutecznie w obręb ludzkiego „ja”;
Wszystkim – oprócz mnie – należy się ułaskawienie.
W.H. AUDEN, Morze i zwierciadło, przeł. Stanisław Barańczak, Kraków 2016
Erwin Długosz nie chciał brać tego zlecenia, jednak przez pandemię prawie nie miał pracy, dlatego dał się przekonać żonie.
Pałacowa winda nie działała od lat. Nikt nie wiedział dlaczego – wymieniono części mechanizmu, naoliwiono szyny, sprowadzono z Francji oryginalne silniczki Beckera, a zabytkowy dźwig stał w miejscu jak zaklęty. Śmiałków, którzy próbowali go wskrzesić, przewinęło się przez zamek wielu. Niektórzy przybywali z zagranicy, przywożąc rekomendacje i zestaw nadzwyczajnych narzędzi. Główkowali, rozbierali, składali, biegali po schodach. Robili zdjęcia i konsultowali się z inżynierami. Bezskutecznie. Pracownicy pałacu szeptali po kątach, że tak powinno zostać, bo jeśli winda ruszy – stanie się coś złego. Legenda głosiła, że windę zaklął sam hrabia Winckler, pierwszy właściciel zamku w Mosznej i śląski potentat. To za sprawą jego przedsiębiorczości wyrosło serce Górnego Śląska – Katowice. Jak dokładnie brzmiał urok – nikt nie pamiętał, a oficjalnie wszyscy się z tego śmiali. Najgłośniej zaś inżynier Erwin Długosz, który wiarę w przeczucia, znaki i zbiegi okoliczności tolerował wyłącznie u przystojnych kobiet. Tak było do dzisiejszego ranka, kiedy o piątej trzydzieści wyrwał go z łóżka telefon z pałacu.
– Bardzo powoli, skrzypiąc, ale sunie w górę i w dół! – Głos dziewczyny drżał z ekscytacji. – Jest pan cudotwórcą!
Erwin ubrał się pośpiesznie, chwycił kluczyki do auta i spojrzał na śpiącą córkę. Zabrał Amelię na jej prośbę, bo liczyła na darmową wycieczkę. Zakwaterowano ich w dawnym kompleksie dla służby, oddzielonym od zamku lasem. Asfaltowa droga wiła się wokół dawnych posiadłości Wincklerów jak trzynastokilometrowa nitka. Gdyby Długosz z córką mieli więcej czasu, przespacerowaliby się do pałacu leśnymi dróżkami, jak kiedyś chodzili parobkowie, i zajęłoby to im ledwie kwadrans. Autem trzeba było znacznie nadłożyć drogi, ale w bagażniku Erwin miał wszystkie narzędzia.
Amelka spała czujnie jak pies. Kiedy ojciec wkładał buty, podniosła powieki i zaraz zmrużyła je z udawaną złością.
– Idziesz zapalić?
– W żadnym razie, rekinku. Od wczoraj nie puściłem ani jednego dymka.
– I tak powinno zostać.
Poderwała się, przysunęła głowę do twarzy ojca i zaczęła węszyć.
– Mówię prawdę – roześmiał się Erwin. Otoczył córkę ramionami, mocno przytulił. – Wyspałaś się?
– Która godzina? – ziewnęła.
– Przed szóstą. Pośpij sobie, a po śniadaniu po ciebie przyjadę. Dzwonili z pałacu. – Erwin spojrzał na zegarek i poczuł euforię, ale starał się mówić spokojnie. – Kiedy wczoraj wyjeżdżałem, byłem pewien, że to porażka. Tłoki musiały wejść na miejsce.
– Udało ci się? – pisnęła Amelia. – Mogę być pierwszą pasażerką? Proszę, proszę!
– To zbyt niebezpieczne. Najpierw konserwacja i testy. Wrócę ze śniadaniem.
– Nie ma mowy!
Wyskoczyła z łóżka i zaczęła ściągać piżamę.
– A zęby? – Erwin sparodiował jej rekinią minę, jaką robiła, kiedy starała się wymusić na ojcu rzucenie palenia.
– Umyję, jak wrócę. – Amelia stała już przy drzwiach. – A ty nawet nie myśl o papierosach. Może i udało ci się wskrzesić to żelastwo, ale kopcić przy dzieciach nie wolno.
– Gdzieżbym śmiał!
Postanowił jechać skrótem: szutrową drogą prowadzącą przez zamkowy park. Ich wiekowy jeep cherokee podskakiwał na każdym wyboju. Erwin musiał zwolnić do dwudziestu, bo widoczność była żadna. Głuszę spowijała nieprzenikniona mgła. Kiedy gąszcz się przerzedził i wyjechali na polanę, z mlecznych oparów wyłoniły się wieżyczki kasztelu jak z bajki Disneya. Widok posiadłości Tiele-Wincklerów zapierał dech w piersiach.
– Szkoda, że nie zakwaterowali nas tutaj – mruknęła Amelka.
– Apartament kosztuje pięćset złotych, a ja jestem tylko prostym robotnikiem.
– Jesteś inżynierem, a w tej windzie siedziałeś wczoraj cały dzień – oburzyła się dziewczynka. – Powinni nas teraz porządnie ugościć.
– Nie boisz się ducha guwernantki?
– Tato, opanuj się, mam już trzynaście lat.
– Ja bym się bał – przekomarzał się z nią Erwin. – Słyszałaś, że ludzie do dziś widują zjawę wędrującą krużgankami? Podobno w zamku jest trzysta sześćdziesiąt pięć pokoi, dokładnie tyle, ile dni w roku. Latem biała dama przemyka do pokoju Matki Ewy.
– Może nie lubi mrozu – fuknęła Amelia. – Matka Ewa to ta zakonnica?
– Si, rekinku. Księżniczka von Winckler zostawiła pałac i poszła mieszkać do kurnej chaty, żeby pomagać innym.
– Dziwna jakaś. Każdy chciałby być księżniczką. Zresztą z tym duchem to bujda. Kiedy wczoraj pracowałeś, znalazłam te małe drzwi z numerem cztery, cztery, pięć. Otwierają się normalnie i jest tam drabina. Współczesna! – podkreśliła. – Ma naklejkę z Castoramy.
– Ale nie weszłaś po niej, mój Sherlocku? – przeraził się.
– Oczywiście, że weszłam. – Amelka zaśmiała się chochlikowato, bo ojciec wyklinał ją żartobliwie i bił się po głowie. – Tam jest zwykły strych. Tyle że ładny. Nic ciekawego. A ducha pewnie ktoś udaje, żeby turyści przyjeżdżali. Uważaj! – krzyknęła.
Erwin przyhamował w ostatniej chwili. Przed maską przemknęła sarna. Zniknęła po drugiej stronie lasu, zanim zdołali jej się przyjrzeć.
– W tej mgle wyglądała jak zjawa – wyszeptał Erwin złowieszczo, licząc, że córka się roześmieje, ale efektu nie osiągnął.
– To było naprawdę?
– Boisz się?
– Chyba ty!
Erwin bardzo zwolnił.
– Na piechotę byłoby szybciej. – Dziewczynka odzyskała już rezon. – Masz maskę i rękawiczki?
Z bocznych drzwi wyjęła dystrybutor z płynem dezynfekującym. Ojciec wystawiał kolejno ręce, by mogła je spryskać, a potem na chwilę puścił kierownicę, żeby wetrzeć preparat w dłonie. Włożył rękawiczki.
– Noszę je tylko ze względu na ciebie.
– Chcę, żebyś żył – oświadczyła bardzo poważnie Amelia. – Koronawirus istnieje. Ludzie umierają.
– Ile mówiłaś, że masz lat, starcze? – Erwin ziewnął i dodał gazu, bo otaczające ich mleko przerzedziło się na tyle, że widać było ogrodzenie.
Skręcił w asfaltową drogę, a po chwili pędził już sześćdziesiątką. Na horyzoncie majaczyła panorama pałacu.
– Przynajmniej będzie miejsce na parkingu – powiedział i urwał, bo podskoczyli, jakby wjeżdżali pod górkę, a potem coś plasnęło, przejechali po miękkim i pod kołami znów była twarda nawierzchnia. Erwin wyhamował gwałtownie, aż zaskowyczał silnik. Spojrzał we wsteczne lusterko i gardło mu się zacisnęło, a przez głowę przeleciała dziwna myśl. Wrzucił wsteczny, podjechał kilka metrów i w końcu się zatrzymał.
– Czekaj tu – polecił córce. – Nie wysiadaj.
Szedł na uginających się nogach. Gardło miał ściśnięte niepokojem. Nie widział nic na odległość wyciągniętych ramion. Mimo to nie zatrzymywał się.
Na jezdni coś leżało. Ciemniejszego niż podłoże, mokrego i gęstszego niż krew. Wyłaniało się z tumanu niczym zła wróżba w szklanej kuli wiedźmy. Zanim zrozumiał, że to zmiażdżona ludzka głowa i zdeformowany tułów, usłyszał za plecami wrzask córki. Siłą odwrócił twarz Amelki od makabry, objął dziewczynkę ramionami z całych sił. Dyszał ciężko, z trudem oddychał. Myślał o bieżniku kół, który odcisnął się w tej krwawej miazdze, zaskakująco dobrze widocznej w tej mgle, jakby to był film, a nie rzeczywistość; i o tym, że trzeba było słuchać intuicji i nie brać tego zlecenia, oraz o tym, że pójdzie siedzieć. Kto uwierzy, że nie chciał zabić tego człowieka?
– Prosiłem, żebyś nie wysiadała, rekinku – szeptał Erwin, a łzy ciekły mu po twarzy. – Dlaczego nigdy mnie nie słuchasz?
Zrozumieć wszystko znaczy przebaczyć. Hubert Meyer liczył, że pomogą mu w tym trzy butelki tequili: mixto, reserva i reposado. Każda ze swoją historią. Łączyły się z najważniejszymi sprawami, przy których pracował w tym roku. Choć formalnie to nie on. W większości akt jego nazwisko się nie pojawia. To śledczy doprowadzili do ujęcia sprawców. Hubert tylko pomagał. Operacyjnie. Pisał ekspertyzy, budował taktyki przesłuchań, był na miejscu zdarzeń, podpowiadał, konsultował, przesłuchiwał, kłócił się i brał na siebie stek wyzwisk, za które nikt go nie przepraszał. Był na każde zawołanie prowadzących śledztwo, czasem występował jako biegły, a potem wracał do swojej jaskini, by splendor za wykrycie sprawy spłynął na detektywów. W nagrodę wystawiał fakturę, zawsze na taką samą kwotę, bo prokuratura ma stawki, które ledwie starczały na opłacenie rachunków, czesnego za studia syna w Londynie i leasing nowiutkiej limuzyny audi, która była jedynym kaprysem Meyera, choć wmawiał sobie, że to jego narzędzie pracy. I tak wciąż słyszał narzekania, że bierze za dużo i dlaczego dolicza VAT, bo – po prawie dwudziestu latach przecierania szlaku w profilowaniu kryminalistycznym – niektórzy nie dowierzali, że psycholog wart jest tych pieniędzy. Nie dziwił się. W placówkach nie widywano go wcale. Nazwisko i ekspertyza objęte były tajemnicą, a po skutecznym aresztowaniu wychodził z komendy bez słowa, gdyż nie miał złudzeń co do własnej roli. Jeśli nie znajdował szybkiego i błyskotliwego wyjaśnienia, jak pokazują to w serialach o FBI – funkcjonariusze wieszali na nim psy, że jest przereklamowany. Gdy udało mu się napisać dobry profil i sprawcę wykrywano szybciej – nikt nie chciał przyznać, że zawdzięczają to tak mało efektownej ekspertyzie, jak profil wiktymologiczny czy opinia typologiczna. W niektórych placówkach zakrawało na cud, że brali jego sugestie pod uwagę. Nie rozumiał tej strategii. Po co go zatrudniali, skoro potem podważali jego kompetencje, a nawet potępiali w czambuł całą psychologię behawioralną? Czasami mówili mu to wprost: jasnowidz, psycholog, wariograf – to tylko podkładka. Żeby, jeśli ktoś przypnie im się do tyłków, można było powiedzieć, że wyczerpali wszystkie środki, by sprawę wykryć. A Hubertowi tylko o to chodziło: o eliminację zbójów i drapieżników. Uważał, że jeśli uda się uratować przed atakiem choć jedną ofiarę, jego praca ma sens.
Ostatnimi laty spał coraz mniej. Cztery, pięć godzin na dobę. Budził się zawsze przed telefonem, który zmieniał bieg jego życia. Czasami żartował, że ktoś wszczepił mu do głowy czip, bo niby skąd mógł wiedzieć, że za chwilę będą go potrzebowali. Nie jutro, nie później. Miał wsiadać do auta i jechać pod wskazany adres. Tam czekał na niego prowadzący dochodzenie i trup w adekwatnym stanie rozkładu. Czy nie ma sposobu, by zwierzęta nocne grasujące z nożami, młotkami i bronią palną przeszły na tryb słoneczny, a zmarli czekali z ujawnieniem do rana? W biurze, które wynajął na prowadzenie firmy, nie bywał prawie wcale.
Pracował w domu, a najczęściej w grafitowym audi, którego bagażnik wypełniały notatniki, kalosze, ciepłe kurtki myśliwskie, dubeltówka bez naboi, narzędzia, puste pudełka po jednorazowych rękawiczkach, sprzęt do rejestracji miejsc zbrodni czy przenośna drukarka. Resztę wolnego czasu spędzał przed laptopem, który odpalał w różnych komendach lub w małych pokoikach udostępnionych mu przez zdesperowanych policjantów. Nie zawsze legalnie. Był tylko cywilem z przeszłością w firmie i znajomością tajników hierarchii oraz habilitacją na temat przestępstw seksualnych, a zwłaszcza to ostatnie nie budziło zaufania młodych gliniarzy, którzy naoglądali się Netflixa.
Czas ma znaczenie kluczowe. Nie tylko oszczędza się pieniądze podatników, lecz przede wszystkim pozwala dać zadośćuczynienie poszkodowanym. I tylko oni interesowali Meyera: rodziny ofiar, policjanci pracujący w pocie czoła, by złoczyńcę złapać. Chronić ludzi, których trawił strach przed grasującym potworem. Służyć – to była rola profilera – i we właściwym momencie usunąć się w cień. Być na każde zawołanie, kiedy sytuacja robi się kryzysowa, dać z siebie sto procent. Wyłączyć umysł, stać się maszyną do analizy danych. Gdzie tutaj miejsce dla własnych emocji? Czas na rodzinę, zwykłe małe życie?
Analiza i odczuwanie – z tych dwóch najważniejszych cech, które go charakteryzowały, odczuwanie wyeliminował jako szkodliwe. Niestety, emocji nie da się wyzbyć jak węchu, który zbawiennie go opuścił. Zdołał je zepchnąć jedynie w czarną dziurę nieświadomości, ale uparcie wracały w snach. Może dlatego spał coraz mniej. Ostatnio ta emocjonalna pustka dawała mu się we znaki, chociaż brał się w garść i wciąż powtarzał, że ma misję.
Niektórzy nie mają tyle szczęścia, by znaleźć swoje powołanie. Jestem szczęściarzem, mantrował w chwilach słabości i patrzył na pamiątkowe flaszki. W tym roku wszystkie sprawy, które symbolizowały, znalazły swój finał w sądach, a przestępcy zostali skazani prawomocnymi wyrokami. Każda z jego analiz znalazła uzasadnienie, niektóre stuprocentowe. Zwyciężył. Co za nuda, ziewnął. Zaginięcie, gwałt i zabójstwo. To ostatnie masowe. Trzynaście trupów. Pechowa trzynastka. I jak tu nie być przesądnym? W większości ludzie z organów ścigania i armii. Niewinne ofiary w mundurach. Wszystkich znał, choć niektórych tylko z widzenia. Poznał ich tajemnice i nie ujawnił, jeśli nie miały związku z dochodzeniem. Nie każdego z zabitych szanował. Ale byli martwi. Znał złotą zasadę, że o tych, którzy odeszli, nie mówi się źle. On wciąż żył, poznał ich żony, dzieci. Dojmujące doświadczenie. Ta ostatnia flaszka czekała na otwarcie siedem lat. Dziś zamierzał opróżnić je wszystkie sam. Tylko on jeden i dwa litry alkoholu.
Postawił na stole kryształową szklankę. W końcu są święta i nikt go nie będzie niepokoił. Jutro i pojutrze może odpoczywać, spać choćby i do wieczora. Karmiłby psy, gdyby żyły. Oboje rodziców miał już po drugiej stronie, dzieci dorosły i bawią się dziś same. Anka przeżywa trzecią młodość z nowym mężem, a on ma przymusowy urlop na całe trzynaście dni, którego sam sobie udzielił, bo jest wreszcie własnym szefem i nikt nie ma prawa mu mówić, co robić, jak żyć. Znów trzynaście. Jeden i trzy. Jak w jakiejś pieprzonej grze. Marzenia się spełniają. Splunął ze złością do umywalki. Chwycił papierosa i zapalił od poprzedniego.
Choć na emeryturze pracował więcej niż kiedyś, to czuł się też bardziej samotny. Niegdyś takie życie mu odpowiadało. Wmawiał sobie, że pościg ma znaczenie, a praca jest wszystkim, czego mu trzeba, ale to nie była prawda. Zgorzkniał, wyostrzył dowcip i brał jeszcze więcej zleceń. Robota skutecznie pochłaniała go w dni powszednie i weekendy, ale pustka powracała w wakacje i święta, kiedy ludzie stadnie gromadzą się przy stołach, by celebrować więzi. On z nikim nie umiał być na stałe, lecz oszukiwał się, że jest z tego wielce zadowolony. Nikt go nie szarpał, nie zajmował jego uwagi. Nie przeszkadzał mu. Nie troszczył się o niego, nie kochał go, ale też i Hubert za nikogo nie był odpowiedzialny. Kiedy wracał z miejsc zbrodni, komend i bufetów sądowych, nikt na niego nie czekał. I dobrze. To zbędny ciężar dla kogoś, kto się o ciebie troszczy. Czyżby? – Zawahał się, kiedy przypomniał sobie rudy kosmyk muskający jego twarz i obejmujące go piegowate ramię. Wiedział, że sam sobie kłamie, że wciąż nie rozumie, dlaczego się rozpadło i jakim cudem pozwolił jej odejść. Rozumiał i wiedział wszystko, choć najbardziej na świecie chciałby zapomnieć. Ale i to wkrótce nastąpi. Pamiętał coraz mniej. Czasami pojawiała się przed przebudzeniem, między przebłyskami z miejsc zbrodni, ale to było raczej zmysłowe wspomnienie. Tego, co czuł, kiedy była w jego życiu. Czy znalazła swoje szczęście i ktoś dał jej to, czego on nie chciał jej ofiarować? Czy naprawdę nie chciał? Tak właściwie to nie pojmował, co poszło nie tak. Czy dobrze zrobił, że uciekł? Nie wiedział, jak zachowałby się, gdyby się spotkali. Odwróciłby się i odszedł szybkim krokiem, zanim dostrzegłaby jego zawstydzenie? A może nic by nie zrobił i nie poczuł? Tak byłoby najłatwiej. Za jakiś czas będę się z tego śmiał, pocieszał się. Rozklejam się jak baba.
W gruncie rzeczy niewiele go kosztowało, by odciąć się od wszystkiego i wszystkich, lecz wiedział, że decyzja była słuszna. A raczej wiele decyzji. Jeśli szczerze, to wszystkie. Nie pielęgnował przyjaźni, nie wysyłał życzeń, nie dowiadywał się, co u kogo słychać. Nie obchodziło go to. Pojemność jego dysku nie była niewyczerpana. Miał tam miejsce dla spraw i rzeczy ważnych, a więc tych związanych z pracą. A robota nie przyzwalała na słabość, jaką z natury rzeczy są emocje. Nie godzi się ranić tych, na których nam zależy. Wierzył, że jest jak ksiądz, który poświęca się dla innych, służy całym swoim czasem, rozumem i niesie ukojenie. Żałował tylko, że nie potrafi żyć w celibacie. Życie, kobiety są tak fascynujące… I chętne, by dzielić się swoją mocą. Nie potrafił z nich zrezygnować. Były jak nagroda, prezent. Szkoda, że nie zawsze umiał docenić wagę tych darów. Pojawiały się, znikały. Wślizgiwał się w te relacje i wyślizgiwał bez szwanku. Zwykle nie chciały godzić się na role wahadłowych kochanek, ale rozumiały go, bo miał szczęście do mądrych i czułych. Może dlatego, że sam czuł tak niewiele. Po wszystkim zostawali w przyjaźni. Dbał o to, by winę za rozpad związków brać na siebie. Nic go to nie kosztowało. Czuł tylko ulgę. Za to znów był wolny. Niektóre wiedziały, że Hubert nie potrzebuje pocieszenia ani tym bardziej łaski. Po prostu osłaniał je przed materią, którą przyszło mu dźwigać. Kobieta nie wpisywała się w ten wzór. Mówił im, że w ten sposób je chroni. Czy ona też potrzebowała ochrony? Szczególnie ona… Czy uciekł, ponieważ nie umiał jej ocalić? Który to już raz? A może to zwykły egoizm?
Dobrze jest, jak jest. Tylko co ma zrobić z tym nadprogramowym wolnym czasem, skoro nie ma nikogo poza przyjaciółkami w szklanych kieckach? Stały na stole i flirtowały z nim. Postanowił, że jak tylko skończy robotę, zaczną bal. Niemal czuł ich spojrzenia na sobie, jakby były ludźmi, a nie szkłem z zawartością nektaru z agawy. Dziś miały mu zastąpić bliskich. Od kilku godzin snuł się po swoim niewielkim gabinecie zawalonym papierzyskami z tą jedną myślą: „Nie potrzebuję od życia niczego więcej”. Ale przepełniał go smutek pustelnika, jakby miał w piersi dziurę, która pali i piecze. A jednak przyzwyczaił się do niej i nauczył z nią żyć, choć ledwie dwa lata temu sądził, że rana się zabliźniła, a on chce coś zmienić. Uwierzył jej słowom, że praca to nie wszystko, ale się pomylił. To ona tego chciała. Hubert chciał jedynie pracować. Wyłącznie służbie – tej jedynej kochance – był wierny. Odpłacała mu w nadmiarze satysfakcją, spełnieniem i nadawała sens jego życiu. Nic innego nie umiał. A teraz te trzy pamiątkowe flaszki czekające na wielką okazję, która nie następowała, mrugały na niego i zachęcały do zapomnienia. Skończył pisać ostatnią analizę, wysłał plik i chwycił za szyjkę pierwszą z nich. Kiedy zerwał banderolę, jego telefon zawibrował.
„Sto lat, Bercik!”
Zdziwił się. Od lat nikt nie wysyłał mu urodzinowych życzeń. Anka i dzieci dzwoniły przed świętami, a w sylwestra jego komórka milczała jak nieżywa. Pomyślał, że to reklama albo pomyłka. Czyżby kliknął pobranie danych w jakiejś aplikacji? Gdzieś w oddali słychać było fajerwerki.
Sięgnął po telefon i odczytał:
„Jestem pierwsza? Przy okazji… Szczęśliwego Nowego Roku… Zadzwoń w wolnej chwili. Bożena. PS: To naprawdę ważne”
Jaka Bożena? Nic nie kojarzył.
Odłożył aparat i zajął się szukaniem szklanki. Stała na samym brzegu stołu. Kiedy ją podniósł, zdjęcia z sekcji zwłok rozsypały się po podłodze. Wiedział, że jutro z samego rana pieczołowicie je ułoży. Ledwie upił pierwszy łyk, telefon zaczął wibrować jak oszalały.
„W imię przeszłości odbierz… jeśli zadzwonię. Nie wiem, czy zadzwonię. Jeśli tak, znaczy, że nie mam innego wyjścia. Naprawdę nie chcę tego robić. Jesteś ostatnią osobą, z którą chcę mieć kontakt. Niektóre rzeczy nie powinny się wydarzać. Wiesz o tym najlepiej”
„PS2: Tak, jestem po drinku. Nawet więcej niż jednym…”
„On śpi i nadal nic nie wie. Nic… Nigdy… A może wie? Nie ode mnie… Byłby głupi, gdyby się nie domyślił…”
„Wiesz, modlę się czasem za ciebie… Ostatnio śnisz mi się przerażająco. Nigdy tak naprawdę nie zapomniałam. Nie mogłam…”
Wiadomości przychodziły jedna po drugiej. Chaotyczna składnia nie pozostawiała złudzeń, że kobieta jest zdrowo wypita. Nadal jednak Hubert kojarzył jedynie, że to była kochanka. Rozżalona, zdesperowana, którą kiedyś skrzywdził. Raczej dawno temu, bo od studiów nikt nie nazywał go śląskim zdrobnieniem, którego zresztą nienawidził.
„Wszystko u ciebie OK?… Wczoraj znów mi się śniłeś… Ale wcale nie tęsknię. Wolałabym, żebyś zdechł, skurwysynu, żebyśmy się nigdy nie spotkali. Kiedyś zabiłabym cię za to, co mi zrobiłeś. I za to, co ona mi zrobiła. Ale karma wraca…”
„A może ty jesteś gejem, Bercik?”
Miał dość. Skasował wiadomości, wyciszył telefon i schował go do szuflady. Bal to bal. Dziś nie zamierzał już wytężać szarych komórek ani niczego rozumieć.
Następnego dnia miał wrażenie, że nie spał wcale. Za oknem czaił się już zmierzch. Meyer był w tym samym ubraniu, a poza świątecznymi butelkami koło łóżka walały się niedojedzone kanapki z turystyczną i pudełko po tiramisu z Lidla. Nic nie pamiętał. Przespał Nowy Rok i skupiał się tylko na bólu głowy oraz zsynchronizowaniu kończyn. Wiedział, że przez dwanaście dni nikt nie będzie go potrzebował, więc poszedł do żabki po klina, ale sklep był zamknięty. Kiedy wygrzebał z szuflady komórkę, zobaczył siedem nieodebranych połączeń. Tknęło go. Odzyskał wczorajsze esemesy z folderu „Usunięte” i stwierdził, że to nie pijana Bożena starała się go dorwać, lecz ktoś zupełnie inny. Zasnął ponownie, nim zapadła zupełna ciemność.
– Meyer, wiem, że jesteś!
Obudziło go walenie do drzwi.
– Otwieraj, chuju. Bo wezwę ekipę.
Hubert zwlókł się z łóżka i trochę mu zajęło, by doczłapać się do wejścia oraz połączyć tubalny baryton z niedźwiedzią posturą Domana. Przyjaciel wyglądał jeszcze gorzej niż on sam, choć po pobieżnym rzucie oka w lustro zdawało się to Meyerowi raczej nieprawdopodobne.
– Chłopie, czołg cię przejechał? – gruchnął czule do ucha białostoczanina, na co Doman powitał go rozwartymi ramionami i oczyszczającym rechotem. W każdej dłoni miał po plastikowej butelce bez naklejki, a na ramieniu worek żeglarski, jakby zamustrował do portu. Rzucił go w progu i zabrał się do klepania Huberta po plecach. Kiedy tak stali w objęciach, Hubert stwierdził, że Doman drży na całym ciele, a pot spływa mu strugami po skroniach. Musiał pić dłużej niż Hubert i to znacznie większe ilości.
– Przeszkodziłem?
Doman rozglądał się po mieszkaniu, jakby się kogoś spodziewał.
– W czym chciałeś przeszkodzić?
– Pisałem, dzwoniłem… W grobowcu się zadekowałeś na sylwka czy co? – zaśmiał się nerwowo białostoczanin.
– Wyłażę ze swojej trumny tylko dla spraw życia i śmierci.
– Nie bądź taki soroń.
– Widzę, że twoja znajomość ślonsko godki nieustannie się poprawia.
– Dobrze, że byłem w okolicy – mruczał niezrażony Doman. – Szczęśliwego Nowego Roku, gwiazdorze!
– W okolicy? Przenieśli Podlasie na Śląsk czy coś mnie ominęło?
Hubert otworzył jedną z butelek Domana, upił łyk, ale skrzywił się, jakby dostał cios w przyrodzenie.
– To nie minerałka.
– Wątpisz we mnie? Osiemdziesięcioprocentowa palinka, prosto z Rumunii. Zajzajer tak mocny, że po kilku szklankach będziesz miał lot nad kukułczym gniazdem.
– Tego właśnie mi trzeba po wczoraj.
Hubert odstawił butelkę ze wstrętem.
Tymczasem Doman już się rozsiadł i zaczął wyjmować z worka papiery. Na jednej z teczek Meyer dostrzegł charakterystyczny czerwony pasek i sygnaturę akt. Kolega od roku był emerytem, zostały zatem zdobyte nielegalnie lub to jakaś staroć. Łapiąc spojrzenie przyjaciela, białostoczanin natychmiast obrócił akta licem do stołu. Hubert wzmógł czujność. Doman nie zwykł zachowywać się jak skarcony uczniak.
– Wyjaśnisz czy mam zgadywać? – Meyer wysilił się na lekceważący ton.
Nie uzyskał odpowiedzi, gdyż rozległ się dzwonek, po którym Doman z ulgą zerwał się ku drzwiom.
– To do mnie – rzucił, jakby był u siebie.
Po drodze położył swoją niedźwiedzią dłoń na ramieniu Huberta. Zdało się Meyerowi, że chce powstrzymać go przed ucieczką z własnego mieszkania albo to nieudolna próba uspokojenia.
– Wiesz, że mam nowe dziecko? Z żoną, wyobraź sobie! – zaśmiał się teatralnie Doman. – Lockdown nam się przysłużył.
Meyer nawet przez chwilę nie wierzył w tę wesołość. Była rozpaczliwa, groteskowa. Coś było nie tak.
– Właściwie cud nad Białą. Liliana była najstarsza na porodówce, ale młoda zdobyła dziewięć punktów Apgar. Daliśmy córce na imię Miłka, żeby jej się miło żyło. Jak ja za nią szaleję! Wróciłem do rozumu, jak mi radziłeś. Prawie. Idź, ogarnij się. Zrobię gościom herbatę. Kuchnia tam, gdzie zwykle?
– Gościom? – powtórzył Hubert przy akompaniamencie rozbrzmiewającego dzwonka. – W co ty grasz, Doman?
– Zaufaj mi – poprosił przyjaciel, zaglądając przez wizjer, a potem zawrócił do mieszkania i kolejno sprawdzał, czy wszystkie okna są zamknięte. Dopiero po zakończonym obchodzie przesunął zasuwę.
Meyer był już zły. Co sprawdzał Doman? Nie mogło chodzić o uchylone okna. Nic nie powiedział, bo w głowie mu się kręciło, a żołądek podchodził do gardła. Kac gigant dopiero rozpościerał swoje szpony. Profiler wpatrywał się tępo w korytarzyk, w którym w tej chwili rozbłysło światło, i pożałował, że nie posłuchał Domana, kiedy rozpoznał wchodzących. Podinspektora Waldemara Szerszenia nie od razu, bo zmarniał, przygarbił się ze starości, pomarszczył jak zasuszona śliwka. Gdyby nie fryzura na rekruta i służbowy pas w spodniach, trudno byłoby zgadnąć, że ten dziadek trząsł kiedyś kryminalnymi w regionie.
– Co to jest? Amatorski klub seniora?
Hubert zdobył się na pogodny ton, choć mina mu zrzedła, gdy i Waldek rzucił mu się w ramiona. Wiedział, że starego wygę do odejścia zmuszono, kiedy w życie weszły przepisy o eliminacji funkcjonariuszy, którzy swoją karierę zaczynali przed przełomem. Nigdy jednak nie rozmawiali o tym, jak Szerszeń radzi sobie poza firmą. Szczegółów okoliczności odejścia ze służby Domana nie znał, ale i on rzucił raport o zwolnienie.
– Co, zebrało się wam na kombatanckie wspominki?
– Chciałbyś, chłopie – odparł Szerszeń tubalnym głosem, który nijak nie korespondował z wątłą obecnie posturą byłego policjanta. – Werka bardzo ryzykuje, ale zdecydowała się kolaborować z nami. Potrzebujemy jej wsparcia jak Łazarz Jezusa.
Dopiero po tych słowach Hubert dostrzegł trzeciego gościa.
– Gratuluję – rzekła z powagą prokurator Weronika Rudy, uśmiechając się wyłącznie oczyma. – Jesteś dziś postacią ikoniczną.
– Wciąż żyję, fakt – odparł, choć zdawało mu się, że w tym momencie kłamie. Rozczochrał jeszcze bardziej szpakowate włosy, zamiast uładzić je, jak planował. – I dopiero się rozkręcam.
Uśmiechnęła się z politowaniem.
– To się dobrze składa.
Z Werką było wręcz przeciwnie niż z kumplami: rozkwitła, wyszlachetniała. Jej włosy tradycyjnie spięte w ciasny kucyk były mniej płomienne niż kiedyś, za to biust pod wełnianym golfem zdawał się pełniejszy, niż to zapamiętał. Twarz prokuratorki wciąż była gładka, dziewczęco zarumieniona. Tylko oczy miała podkrążone, co zza szylkretowych okularów niełatwo było spostrzec. Wiek odcisnął swoje piętno głównie na jej rękach – znaczyła je siatka wypukłych żył. Uderzyło go jednak coś innego: na serdecznym palcu kobieta nosiła podwójną obrączkę.
– Gdzie byłaś? – wypalił, zanim to przemyślał. – I co robisz z tymi starcami?
Doman z Szerszeniem zawtórowali wymuszonym rechotem.
– Siedzę w okręgówce, ale nie tutaj.
– W Warszawie?
– Można tak powiedzieć. – Szybko splotła dłonie, kiedy uchwyciła jego uporczywe spojrzenie. – Dobrze cię widzieć. Osiągnąłeś, co chciałeś?
– Można tak powiedzieć – odparł z przekąsem. – A raczej piję to, co uwarzyłem.
Zdjął stosy akt i przystawił krzesła do stołu. Usiedli. Doman rozlał do szklanek przywieziony bimber, ale Waldek zaraz odlał połowę swojego przydziału koledze z Białegostoku.
– Prowadzę – wyjaśnił.
Werka zadowoliła się gorącą wodą, którą popijała z designerskiego termosu.
Zapadła długa cisza. Meyer czuł na karku świerzbienie, dobrze znany mu przebłysk intuicji, że sprawa jest mętna. Ciskał krzywe spojrzenia przybyłym, ale nikt nie kwapił się zaczynać pierwszy.
– Kto więc umarł?
– Japę pamiętasz? – mruknął Szerszeń. – Kapitana śląskiego syndykatu. Drapnął z pierdla kilka lat temu.
– Nie mogli go chwycić, bo zaraził się w kiciu HIV-em i rozdawał strzykawki z wirusem komu się dało? – upewnił się Hubert.
– Dziś wystarczyłoby pochuchać na sąsiadów – rzucił w próżnię Doman, ale nikt się nie roześmiał.
– Podobno stworzył nową szajkę. Werbował byłych wojskowych wydalonych po misjach – kontynuował Hubert. – Dwanaście razy wzywali mnie do spraw z nim związanych. Szeroki miał gest ten Japa. Z dwunastu opinii jedenaście spraw wciąż niewykrytych. Prawie wszystko zlecenia i inscenizacje. Jednorodna grupa podejrzanych.
– Ten sam – mruknął Szerszeń i sięgnął po szklankę. Upił spory łyk.
– Już nie prowadzisz? – zdziwił się Hubert.
– Przywiozłam go, to i odwiozę – zapewniła Wera i umilkła.
– To już ziemia jest Japie lekką – wszedł jej w słowo Szerszeń. – Jedna dziura i po ptokach. Znaleźli go w aucie pod karuzelą w Chorzowie. Chyba się nawet nie przejechał.
– Dzięki za wieści. – Hubert wzruszył ramionami. – Raczej nikt po nim nie płacze. Ja tym bardziej. Kilka opinii typologicznych będę miał z czaszki.
– Po Japie nikt, ale jego zabójcę trzeba ratować. – Szerszeń urwał.
Zdawało się, że coś mamrocze pod nosem, ale to tylko wąsy poruszały mu się z nerwów. Wreszcie chwycił papierosa z paczki leżącej przed Hubertem. Meyer podał mu ogień.
– Palisz?
– Zawsze to lubiłem. – Były szef kryminalnego zaciągnął się z lubością i mrugnął do Meyera. – Nie mów ślubnej.
Hubert spojrzał karcąco na gości. Doman odchylił się na krześle i chwycił swoją szklankę. Wypił duszkiem, odstawił. Tylko Werka siedziała nieporuszona. To budowanie napięcia zaczęło już Meyera drażnić.
– Kiedy to się stało?
– Pół roku temu.
– I pismaki się na to nie rzuciły? Ja nie słyszałem o porachunkach. Przecież robię w tym od lat. Mam jego sprawy na biegu.
– Oficjalnie wciąż jest zaginiony. A jego wspólnicy poszukiwani. Operacyjnie. Główna chce uniknąć skandalu.
– Skandalu? – zirytował się Hubert. – Co to za gówno?
– Strzelec postąpił słusznie – odezwał się po dłuższej pauzie Szerszeń. – Operację przygotowano na moje polecenie i z błogosławieństwem Pierwszego. A że mnie w tym czasie z firmy posunęli, jak wiesz… Pierwszy Hanys też poszedł kopać działkę… Zresztą mnóstwo ludzi powymieniali… Tak czy owak, młode wilczki zaczęły grzebać w kwitach, żeby się wykazać, i sprawa zrobiła się gorąca. Minister, kurwa, domaga się sprawiedliwości, bo dziś wirusy to medialna rzecz, a gra o tron nie ustaje. Zorganizowana przestępczość w rozsypce bardzo by im pomogła w dywersji.
– Dywersji?
– Przykryć to i owo, wiesz… Kopią więc i szukają. Węszą i są coraz bliżej. Myślą, że kulka dla Japy to porachunki, i dobrze by było, żeby przy tym stanowisku zostali.
Hubert z trudem przyjął informacje, a choć w środku raz po raz wybuchał mu wulkan, powstrzymał pierwsze przekleństwa, które cisnęły mu się na usta. Goście wpatrywali się w niego w oczekiwaniu.
– Nie znam sprawy, ale wiesz, że od zawsze jestem przeciw westernom – odezwał się w końcu wrogo. Wstał, odwrócił się do okna. – Nie chcę nic wiedzieć.
– My też tak byśmy woleli – powiedziała Wera, na co Hubert odwrócił się gwałtownie.
– Usiądź – poprosił Szerszeń i poklepał krzesło obok siebie.
Hubert spełnił jego prośbę.
– A co wam do tego? Jesteście poza firmą. Ja też.
– Wystarczy jeden twój kwit, Hubert – rzekł przymilnie Szerszeń. – Jeden dobry profil na lewe sanki, a Werka załatwi resztę.
W pomieszczeniu zapadła grobowa cisza. Słychać było ciężki oddech Szerszenia i brzęk termosu prokuratorki, który odstawiła na stolik. Nikt się nie poruszył. Meyer był całkowicie oszołomiony. Zacisnął szczękę, unikał spojrzeń. Z trudem się hamował. Patrzył na parujący termos Werki i marzył o łyku ciepłego alkoholu Domana, chociaż jeszcze przed godziną miał odruch wymiotny na samą myśl o wódce.
– To się chyba omyliliście! – zaczął cicho, lecz z każdym słowem podnosił głos. – Chyba was pojebało, skoro myślicie, że wezmę udział w tej hucpie! Nie ma mowy, za żadne pieniądze! Na flachę mnie chcecie wziąć, jak jakiego nurka? Wypierdalać!
Zerwał się z krzesła i wskazał gościom drzwi.
– Tak się ułożyło, że to ja sprzedałem Japie tę kulkę – odezwał się ledwie słyszalnie Doman. – Sięgnął do swojego worka i położył na stole glocka zawiniętego w haftowaną serwetę uwalaną towotem.
– Z tego kolana. Możesz sobie pobrać odciski i policzyć kule. Przykro mi. Nie było wyjścia. Nie wiemy, ilu chujek zaraził ludzi i odpalił wojaków. Ilu za nim poszło, choćby i z rozetami na pagonach, oraz jakich szkód narobili. Tego dowiemy się z czasem. Ty swoją sprawę zamknąłeś w sądzie. Trzynaście trupów, tyle samo wdów, i gromada dzieci została bez ojców, ale więcej chłopców Japa już nie popsuje. Dlatego wiesz co? Nie żałuję, żem się podjął. Teraz to naprawdę koniec.
– Nigdy nie jest koniec – syknął Meyer. – To nie Meksyk. Ani nawet Stany. Walczymy innymi metodami. Chyba zapomniałeś, Doman, po której stronie stoisz.
– Nie zapomniałem o niczym – odparł chłodno były policjant, a potem odwrócił wierzchem przywiezione akta.
Na pierwszej okładce znajdował się numer sygnatury i odręczny napis czarnym markerem: „RAJMUND REJMAN, PS. JAPA i inni. Tom XXXI”.
– Poprzednie są u mnie w gabinecie. Oficjalnie. Bo tak naprawdę przywiozłam ci je do analizy – oświadczyła prokuratorka.
Meyer stwierdził, że kobieta ma niższy głos niż przed laty, władczy i bez śladu delikatności, która go kiedyś tak ujmowała. Zmieniła się nie tylko fizycznie. Miał wrażenie, że to całkiem inna osoba. Nie musiał pytać. Widać było, że jest spełniona. Chętnie dowiedziałby się, co robi w Okręgowej i jakie imperium zbudowała, ale to nie był dobry moment na przesłuchania. Zerknął znów na jej wdowi palec i coś ścisnęło go w dołku.
– Kiedy pakowałam te kartony do bagażnika, mój partner zapytał żartem, czy się wyprowadzam – kontynuowała kobieta, a oszołomiony Hubert nie mógł wydobyć głosu, by zaprotestować. – Powiedziałam, że tak. Na dwanaście dni. Tyle jeszcze masz urlopu, prawda? Nie inwigilowaliśmy cię. Informacja jest na twojej stronie.
– Co wy odpierdalacie, wasza rzecz – wszedł jej w słowo Meyer. – Ja nie będę przykrywał zbrodni. Nie robię żadnych dupochronów, podkładek, nie kolaboruję ze sprawcami zabójstw. To jest niezgodne z moim kodeksem, sumieniem. Ze wszystkim…
– Znalazł się moralista – zaśmiała się kąśliwie Wera. – Radzę ci, przeczytaj akta, zrób reoględziny, przesłuchaj sprawcę. A potem dasz odpowiedź. Nikt nie namawia cię do złego.
– Do złego? A to, co chcecie zrobić, jest dobre?
– Konieczne – przerwała mu. – Ktoś musiał to zrobić. Przejrzyj to, przekonasz się. Czy zawsze musisz być takim bufonem? Nic się nie zmieniłeś, Meyer.
– Posłuchaj jej – zwrócił się do Huberta Szerszeń. – Pomyśl, to był zbój. A Domanowi właśnie urodziła się córka. Zaczyna chłop nowe życie.
Meyer wstał, pocierał twarz dłońmi, chodził wokół biurka, czochrał włosy. Jego brwi złączone w jedną kreskę nastroszyły się. Z oczu ciskał gromy.
– Wypad. Muszę zostać sam.
Doman i Szerszeń powstali. Patrzyli w niemym oczekiwaniu na zmianę decyzji profilera, ale on tylko głębiej włożył ręce do kieszeni. Wysunął podbródek i wskazał worek żeglarski, do którego Doman zapakował pistolet.
– Na twoim miejscu pozbyłbym się tego jak najszybciej.
– To jest rada?
– Nie zamierzam uczyć ojca, jak się robi dzieci – prychnął Hubert. – Po co go trzymasz? Żeby cię zamknęli?
Wera podała mężczyznom kluczyki do auta.
– Pudeł jest dwadzieścia trzy. Są ponumerowane – oświadczyła. – Moja walizka leży na tylnym siedzeniu. Czerwona kosmetyczka w schowku. Przynieście.
Hubert zatrzymał się. Przestał robić kółka. Rzucił kobiecie zdziwione spojrzenie.
– Odpowiadam za nie. – Uśmiechnęła się. – Nie sądzisz chyba, że miałabym czas skanować je dla ciebie. Pół życia by mi to zajęło.
Wskazała pokój pomalowany na liliowo, jakby mieszkało w nim kiedyś dziecko.
– Tam zanieście moje rzeczy. Pościel i ręczniki wzięłam własne. – Znów uśmiechnęła się do Meyera, ale tym razem kpiąco. – Nie znoszę pogniecionych prześcieradeł. Dobrze o tym wiesz.
Hubert nie zdążył odpowiedzieć, bo zawibrowała jego komórka. Odebrał tylko po to, by opóźnić udzielenie reprymendy przyjaciołom.
– Cześć, Bercik, tu Bożena – usłyszał i w jednej chwili pojął, kim jest noworoczna stalkerka. – Muszę się z tobą zobaczyć. Przepraszam za to, co nawypisywałam w nocy, ale jestem w rozpaczy. Mój syn nie żyje, a prokuratura zamierza umorzyć sprawę.
– Słuchaj, to nie najlepszy moment. Jestem zajęty. Mam urlop – dukał Meyer, bo czuł na sobie spojrzenia gości, którzy wciąż byli w jego domu, i wiedział, że nie umyka im ani jedno słowo. – Oczywiście, przykro mi z powodu śmierci twojego dziecka. Przyjmij kondolencje.
– W dupę wsadź sobie te kondolencje, Bercik. Ja chcę prawdy! Powinnam powiedzieć ci wcześniej, ale się nie składało. Mieliśmy razem bajtla, gorolu, a teraz już go nie ma i musisz, po prostu musisz dowiedzieć się, dlaczego umarł, i wymierzyć sprawiedliwość. Nigdy niczego od ciebie nie chciałam, ale teraz nie mam wyboru. Jesteś mi to winien. Mnie i swojemu dziecku.
Nie poznał jej w pierwszej chwili. Gdyby nie zamachała do niego i nie podniosła się z krzesła, nie poznałby jej też w drugiej ani nawet w trzeciej. Jeśli szczerze, w życiu by do niej nie podszedł, bo bał się takich kobiet. Chuda jak patyk, w skórzanych spodniach, rozpiętej do biustu białej koszuli, spod której wystawał czerwony biustonosz – nie wyglądała na matkę pogrążoną w żałobie. Na poręczy zawiesiła kosztowną torebkę z napisami. Ten sam wzór widniał na jej szpilkach. Obcasy były tak wysokie i cienkie, że spokojnie zastąpiłyby Sharon Stone nóż do lodu. Aż dziw brał, że mogła się w nich przemieszczać. Kiedyś Bożena miała włosy w kolorze sepii, dziś farbowała je na siwy blond. Spływały cienkimi strąkami wzdłuż twarzy. Oczy zasłaniały jej złote okulary optyczne, z pewnością zaprojektowane przez wysoko ceniącego się projektanta. Była nie do poznania.
– Dziękuję, że znalazłeś czas – rzekła, przeciągając sylaby, kiedy tylko się zbliżył.
Hubert nie był w stanie powiedzieć nic poza formułką powitania, bo skupił się na jej napompowanych ustach, które nie domykały się, nawet kiedy milczała. Gdyby się nie znali, nie potrafiłby oszacować jej wieku. Równie dobrze mogła mieć lat czterdzieści, jak i siedemdziesiąt, a przecież wiedział, że są równolatkami.
– Nie zmieniłeś się – kontynuowała, wdzięcząc się, co z trudem znosił, więc tylko łaskawie skinął głową.
– Ty za to bardzo.
Zachichotała, biorąc jego słowa za komplement, i zdjęła okulary. Przeraził się: brwi miała wyszczypane i narysowane w nowym miejscu. Dopiero teraz mógł w pełnej krasie podziwiać dzieło jej chirurga. Przeszedł go dreszcz. Co ona z siebie zrobiła?
– Jak się czujesz?
Pochyliła głowę, a potem odrzuciła teatralnie włosy. Miał wrażenie, że w jej oczach zalśniły łzy, ale to było złudzenie. Jej twarz wykrzywiał grymas gniewu.
– A niby jak mam się czuć? – Schowała się za okularami.
– Po prostu pytam.
Obejrzała swoje dłonie, jakby liczyła palce. Paznokcie były pokryte emalią w odcieniu stanika. Biust też został skorygowany. Kiedyś był bujny, aż rozsadzał bluzki, co swego czasu Meyer uważał za jej główny atut. Dziś wychylały się ku niemu dwie piłeczki do tenisa. Zmarszczek Bożena nie miała żadnych, jakby jej twarz była dokładnie wyprasowana. Hubert naraz poczuł się stary i niedomyty. Przez głowę przemknęła mu myśl: „Co zrobiliśmy z naszym życiem, dziołszka?”, ale rzekł:
– Przeczytałem, co mi przesłałaś.
– Jakieś wnioski?
– Nie było tego wiele. Żadnych wiążących danych. Ale brzmi to dziwnie, przyznaję. – Zawahał się. – Musiałbym mieć dostęp do akt.
Położyła na stole różowy pendrive i dołączyła kilka luźnych kartek spiętych wymyślną klamrą z logotypem domu pogrzebowego. Na pierwszej stronie widniało tylko jedno słowo: „Kostek”.
– Bałam się cokolwiek wysyłać mejlem. Gdyby to wyszło, ja, a zapewne ty też, mielibyśmy kłopoty.
– Możliwe – mruknął Hubert, nie przestając czytać opinii z sekcji zwłok.
Docierał do konkluzji, kiedy Bożena podniosła głos:
– Tam nic nie ma. Same bzdury.
Hubert rozejrzał się po sali.
– To twój lokal?
– Przyjaciela. – Obejrzała się nieufnie. A potem pochyliła w kierunku Huberta, aż poczuł niezdrowy zapach z jej ust. – Zapłaciłam, żeby nas wpuścili.
Odchylił się do tyłu i udawał, że wertuje dokumenty. Tak naprawdę obmyślał, jak skutecznie stąd uciec. Sprawa była oczywista. Nie brano pod uwagę udziału osób trzecich.
– Zimny doktor stwierdził zgon naturalny.
Bożena wysunęła wskazujący palec jak szpon i przycisnęła go do pliku kartek, by Hubert nie mógł kontynuować lektury.
– Zatrzymanie akcji serca. A musisz wiedzieć, że Konstanty był zdrów jak rydz. Miał wprawdzie cukrzycę, wypił poprzedniego dnia alkohol, ale zastrzyku, na który powołuje się hipotetycznie ten medyk, nie zrobił. Ta raszpla, jego żona, to potwierdza. Strzykawka leżała nieużywana. Zresztą, co ja mogę wiedzieć, to ona jest wirusologiem. Mogła mu zaaplikować wszystko. Rozumiesz, jeśli ktoś wie, jak leczyć, wie, co zabija bez śladu. Ciągle się o tym ostatnio słyszy…
– Nie demonizujmy – przerwał jej Hubert. – Słuchaj, wiem, że to dla ciebie trudne. Nie ma większego dramatu, jeśli człowiek przeżywa swoje dziecko i musi je pochować – zaczął, choć już kiedy to mówił, czuł, że frazesy tylko ją rozzłoszczą.
– A co ty możesz o tym wiedzieć? Nie rób mi tu taniej terapii, bo nie zdzierżę. Mój prapradziadek prowadził trzecie powstanie śląskie. Na jego cześć nadałam synowi imię Konstanty. Tak łatwo nie dam sobie zamknąć ust. Znasz mnie. Nie spocznę, póki sprawy nie wyjaśnię. Mam pieniądze.
To się Meyerowi nie spodobało. Przypomniał sobie, jak drażniła go kiedyś. Jak od niej uciekał, gdy za wszelką cenę starała się go odzyskać. Był już zaręczony z Anką, a ona nadal płaszczyła się przed nim i błagała, choć powinna była splunąć mu w twarz i odejść z godnością. Teraz w jednej chwili to wszystko wróciło. Myślał, że jest w stanie wznieść się na wyżyny szlachetności i przynajmniej przyjrzeć sprawie, ewentualnie jej pomóc, ale sprawiała, że czuł jedynie wstręt. Był pewien, że za chwilę znów wyjedzie z nacjonalizmami.
– Myślisz, że pieniądze zmienią rzeczywistość? – rzucił tylko po to, żeby się uspokoić.
Żadna matka nie godzi się ze śmiercią dziecka, więc wiedział, że musi być delikatniejszy i choćby nie wiem jak się starała, nie dać się wyprowadzić z równowagi, pozwolić sprowokować. Ale nie miał szansy.
– Zawsze zmieniają – prychnęła.
– Więc trzeba było myśleć o tym wcześniej. Nie bez powodu Konstanty związał się z tą kobietą.
– Z tą kobietą? – Przekrzywiła głowę i przywdziała na twarz uśmiech złej królowej.
– Napisałaś, że była od niego starsza o dwadzieścia lat. Chłopak musiał mieć w tym interes. Sama to podsumowałaś: „układ”. Nie mówię, że był jej utrzymankiem, ale taka różnica wieku zawsze o czymś świadczy. A to nie był chwilowy romans czy tajny związek. Mieszkali ze sobą, pobrali się w Vegas.
– Nie jesteś w stanie wymówić jej nazwiska?
– Znam ją?
– O tak. – Uśmiech zmienił się w grymas pogardy. – Już nie udawaj.
Meyer chwycił ponownie za kopie akt, ale wyrwała mu je.
– Nazwisko Sabiny Neliszer nic ci nie mówi?
Hubert poczuł ukłucie.
– Czego ty ode mnie oczekujesz? Jestem na emeryturze.
– Wciąż pracujesz. Byłam na twojej stronie. Masz firmę, udzielasz wywiadów, pojawiasz się w telewizji. W pewnych kręgach jesteś sławny. Sądzę, że możesz więcej niż ktokolwiek.
– To nie tak.
Podniósł dłonie w geście poddania się, ale widać było, że mu schlebiła. I wiedziała o tym. Jej pogardliwy grymas powoli topniał.
– Mogę to przeczytać, pogadać z ludźmi – zaczął ostrożnie. – Sprawdzić, czy nie popełniono błędów. Przeanalizować ślady behawioralne, postawić hipotezy, ale nic więcej nie dam rady zrobić. Zrozum… Nie przywrócę życia twojemu dziecku.
– A Badura? Bękart Wincklerów… – nie odpuszczała. – Może Kościuszko coś ci przypomina? Sabina Kościuszko, pierwsza kobieta biochemik na stołku szefa Górnośląskiego Instytutu Wirusologii. Najlepsza przyjaciółka twojej Andzi z czasu studiów?
Hubert poruszył się nerwowo. Jakby krzesło pod nim znienacka się rozgrzało.
– Sabina?
– Napisałam ci przecież w mejlu, że to nie pierwszy mąż, który zasnął na wieki w jej łóżku. Wcześniej zmarło się dwóm pozostałym. W instytucie przez lata nazywali ją czarną wdową. Nie mów, że nie wiedziałeś.
– A skąd miałem wiedzieć? Pracowałem w policji, nie w centrum dowodzenia światem. Bożena, Śląsk to naprawdę spory teren, a ja klachów nie słucham. Nie utrzymuję starych więzi. A nawet gdyby, to nie zna się wszystkich. Więc to Sabina była żoną twojego syna? Konstantego… – Hubert odchrząknął. – Przecież mogłaby być jego matką! Co z nim było nie tak?
Bożena wpatrywała się w profilera z uśmieszkiem przyklejonym do twarzy, jakby nie mogła się zdecydować, z której strony uderzyć go najpierw. Wreszcie pochyliła się tak blisko, że mógł zlustrować stan skóry na jej dekolcie.
– Nie utrzymywaliście kontaktu. Powiedzmy, że ci wierzę – syknęła. – Nie chcę się kłócić. Może zacznę od początku.
Meyer dyskretnie spojrzał na zegarek.
– Nie zajmę więcej czasu, niż mi wyznaczyłeś – zastrzegła. – Do twojej chaty nie przyjdę. Raz byłam, wystarczy.
– To było ponad trzydzieści lat temu.
– Dziewięć miesięcy przed tym, kiedy urodził się nasz syn.
Hubert podniósł rękę.
– Do tego jeszcze wrócimy.
– Nie wierzysz mi?
Bożena wściekła się w końcu nie na żarty. Chwyciła swoją drogocenną torebkę i wysypała zawartość na stół. Hubert spostrzegł, że ma w niej saszetkę leków, trzy błyszczące portfele, kilka etui na okulary, długopisy i mnóstwo szminek. Reszty drobiazgów nie zdołał zidentyfikować, bo zaraz zgarnęła je z powrotem. Przez moment mignęła mu przed oczyma inkrustowana kamieniami piersiówka, ale mógł się mylić. Może to tylko flakon perfum? Wygrzebała wiekowy notesik, jedyną chyba rzecz, która nie błyszczała nowością. Zza okładki wydobyła zdjęcie i z pietyzmem ułożyła je na stole. Hubert musiał nabrać powietrza, zanim się odezwał. Z fotografii patrzył na niego własny klon sprzed lat. Złączone brwi, spojrzenie spode łba i szelmowski uśmiech. Młody mężczyzna obejmował kobietę, przed którą Hubert teraz siedział. W przeciwieństwie do Meyera chłopak był niewysoki, niemal wzrostu matki, ale rozłożyste ramiona i wypracowana na siłowni klatka piersiowa sprawiały, że wydawał się postawny. W rysach odziedziczył słodycz dawnej Bożeny, a te cechy przydawały mu czaru godnego żigolaka albo geja, skonstatował Hubert z niechęcią. Zdecydowanie jednak mógł podobać się kobietom. Zdjęcie zrobiono jakiś czas temu, bo Bożena nie dorobiła się jeszcze rybiego pyszczka i miała pełniejsze kształty. Hubert poczuł się dziwnie, jakby rzeczywistość z niego kpiła. Poza pytaniem, czy to nie fotomontaż, nie bardzo wiedział, jak mógłby to skomentować.
– Chcesz, możemy zrobić badanie DNA – oświadczyła. – Tylko po co? Przyznasz?
By go ostatecznie dobić, zza okładki wyjęła nienowe zdjęcie legitymacyjne. Przedstawiało łysego mężczyznę o pulchnej, dobrotliwej gębie przysłoniętej niemodnymi drucianymi okularami. Spojrzenie miał lękliwe, jakby wyczekiwał kary.
– To Franek, mój mąż. Śląskie geny. Od razu widać – rozpromieniła się, a Meyerowi znów wydało się, że w jej oczach zalśniły łzy. – Kochał pierworodnego bardziej niż mnie.
– Wygląda na dobrego człowieka.
– I taki jest. – Wydęła wargi. – Wciąż nie wierzysz?
Nie odpowiedział.
– Nie musisz. Tak jak ci powiedziałam, nie potrzebowałam od ciebie niczego. Aż do teraz. Chyba mam prawo poprosić o jedną przysługę po śmierci syna? Zwłaszcza że zajmujesz się rozwiązywaniem zagadek. Czy nie tak wygląda twoja praca? Ja chcę tylko znać prawdę, Bercik.
– Prawdę? – Hubert nareszcie odzyskał głos. Podniósł go, aż kobieta się wzdrygnęła. – Prawda jest córką czasu. Ale to, co imputujesz, niczego nie zmienia w sprawie. Zwłaszcza że nie byłaś łaskawa ujawnić tej tajemnicy wcześniej! Gdyby Konstanty nie zmarł, zabrałabyś tę tajemnicę do grobu?
Bożena myślała dłuższą chwilę. Wreszcie potwierdziła.
– Masz rację, to niczego nie zmienia. Rzuca jednak światło na to, dlaczego Kostek dążył do kontaktu z tą larwą. Tak samo jak ciebie, ciągnęło go do jej pizdy, jakby miała tam haczyk.
– Nie bądź wulgarna.
– Racja, mnie nie przystoi. Za to ty mogłeś być wulgarny wobec mnie i Andzi – odparowała. – Zło rodzi zło, ale pamiętaj, że wszystko wraca.
– Nie mieszaj w to mojej byłej żony.
– Zapomniałam, Don Juanie spod Żywca, że Andzia wciąż o nas nie wie.
Hubert tylko czekał, aż zacznie swoje szowinistyczne wywody i poleci ślonsko godka, ale Bożena wygięła plecy w łuk i rzuciła najczystszą polszczyzną, na jednym oddechu, jakby strzelała z karabinu:
– W łóżku Sabiny już trzeci mąż zmarł z przyczyn naturalnych. Pierwszy – kierownik pracowni wirusologii – na starość. Znałeś go, bo kręciła z nim, kiedy romansowaliście. Drugi – Neliszer, polski Niemiec i też biotechnolog, wykitował z powodu udaru. A teraz trzeci, mój syn, nie-wiadomo-dlaczego-ale-z-pewnością-naturalnie. Co ciekawe, Sabina zajmuje obecnie stanowisko pierwszego małżonka. Jest założycielką Laboratorium Wirusologicznego BSL trzy, filia UJ. Przypadek? Ma dostęp do każdego rodzaju wirusów, hoduje komórki macierzyste i bada je oraz wysyła w świat. Z pewnością wie, co zrobić, żeby przenieść człowieka bezboleśnie na drugą stronę lustra. Chociaż nie jestem pewna, czy to było bezbolesne, biorąc pod uwagę grymas na twarzy, jaki pozostał mojemu chłopcu po śmierci.
– Skąd to wiesz?
– Odwiedzam Kostka codziennie.
Hubert podniósł brew.
– Z akt wynika, że zmarł w listopadzie ubiegłego roku.
– Zgadza się – potwierdziła. – Za chwilę będzie trzeci miesiąc, jak nie ma go wśród nas.
– Nie pochowałaś go?
– Pogrzeb się odbył.
– To niby gdzie go odwiedzasz?
– W chłodni.
Hubert poczuł dziwny prąd wzdłuż kręgosłupa. To wariatka, nie mógł tego wykluczyć. Wszystko, co mówi, może być dziełem jej wyobraźni, która szaleje z rozpaczy po stracie syna. Takie rzeczy się zdarzają. Ludzie różnie przeżywają żałobę. Spojrzał na dokumenty na stole, a potem na zaskakująco spokojną w tych okolicznościach twarz Bożeny. W jednej chwili podjął decyzję. Wiać. Trzymać się od Bożeny jak najdalej i pod żadnym pozorem nie wchodzić do bagna, w które stara się go wciągnąć. Zdecydował się zmienić taktykę. Zgodzi się na wszystko, uda, że będzie współpracował. A kiedy stąd wyjdzie, nigdy się nie zobaczą. Uśmiechnął się uprzejmie i zadał pytanie, na które czekała:
– Byłabyś łaskawa powiedzieć coś więcej o tej chłodni?
– Franek, mój mąż, prowadzi zakład pogrzebowy. J.F.B. Bednarek to rodzinna firma, już trzecie pokolenie. Kostek miał przejąć biznes, bo to nie jest zawód dla dziewczyny, a została nam tylko Iłła. Pracuje w telewizji, w dziale kulturalnym. Dobrze sobie radzi. – Urwała i zaśmiała się wiedźmowato, pokrywając wzburzenie. – To nie jest twoja córka. Nie musisz już srać w gacie.
Sięgnęła do torebki, zacisnęła dłoń na czymś, jakby chciała to wyjąć, ale zrezygnowała. Teraz Hubert był pewien, że widział na stole piersiówkę. Udał, że go rozbawiła.
– Skoro ich opłaciłaś, to może coś zamówimy? – spytał przymilnym tonem.
Pstryknęła palcami i po chwili obok nich stanął mężczyzna w uwalanym fartuchu. Bożena nie namyślała się długo.
– Dla mnie białe wytrawne. Może być Australia. Butelkę. Tylko dobrze schłodzone, nie jak ostatnio.
Od razu się rozluźniła.
– Ja prowadzę. – Hubert udawał, że się waha. – Może sok pomidorowy?
Kiedy kelner podał napoje i zniknął z horyzontu, Meyer dorzucił:
– Rozumiem, że trzymacie chłopca w chłodni, żeby była szansa na ponowne zbadanie śladów?
– Nareszcie gadasz jak należy – rozpromieniła się, a Meyer zastanawiał się, czy na złagodzenie jej nastroju większy wpływ miała zmiana jego strategii, czy raczej kieliszek wina opróżniony duszkiem. – Bo widzisz, sprawa jest wielowątkowa. Zrobiłam rozeznanie i jest kilka możliwości pozbawienia życia tak, żeby nie mogła wykryć tego sekcja. Sporo już w tę zagadkę zainwestowałam.
– Ciekawe. – Hubert przekrzywił głowę i zerknął, jak daleko ma do drzwi. Nie zamierzał spędzać z nią więcej czasu, niż zajmuje wypicie jeszcze dwóch kieliszków. – Jakie na przykład?
– Potas, jad wężowy albo trucizna w lekach. No i oczywiście wirus. Jak ta korona, która dziesiątkuje cały świat. Tacy ludzie jak ona mają dostęp do wszystkich patogenów.
– Czego?
– Wirus sam w sobie jest tylko kodem. Informacją. Nie ma koloru, zapachu, nie widać go pod mikroskopem. Niektóre, nawet te znane od kilkudziesięciu lat, powodują choroby wtórne, lekkie choroby gorączkowe, zapalenie płuc albo zakażenie układu nerwowego… – Urwała, widząc minę Huberta. – Ale sam powiedz, skoro go nie widać, jak tacy zimni medycy w policji mieliby go wykryć. Halo! Nic dziwnego, że stwierdzają zgon naturalny.
– Brzmi to trochę fantastycznie – mruknął niepewnie Meyer. – Okay, rozumiem, że do chlorku potasu i medykamentów szefowa instytutu mogła mieć dostęp. Ale skąd miałaby mieć jad węża? W Polsce są tylko dwa czy trzy gatunki jadowitych gadów. Żeby od tego umrzeć, trzeba by dać się kąsać przez tydzień.
– Musisz się przyłożyć do swojej roboty, Bercik. Profil wiktymologiczny leży. Tak to się nazywa? Kostek mi coś tłumaczył…
Bożena puściła oko do Meyera, aż przewróciło mu się w żołądku. Widać było, że po wypiciu paru lampek miała znacznie lepszy humor.
– Miał kilka pasji. Jazz, profilowanie i węże.
– Profilowanie i węże? – powtórzył Hubert. – Ciekawy zestaw.
Bożena jakby nie usłyszała kpiny. Kontynuowała:
– Jeszcze przed ich tajnym ślubem, bo jak się domyślasz, nie daliśmy błogosławieństwa na ten związek, Sabina zgodziła się zbudować w domu terrarium. Mieli kilkadziesiąt sztuk tych bestii. Wśród nich były jadowite.
Hubert z trudem przychodził do siebie. Odezwał się, byleby coś powiedzieć.
– Więc może po prostu ukąsił go wąż?
– W sumie to niewykluczone. – Bożena nalała sobie kolejną dawkę wina. – Ledwie tydzień po śmierci Kostka zdarzył się wypadek. Podobno maty grzewcze w terrarium dały iskrę i większość kolekcji Kostka upiekła się jak na ruszcie. Policja wcale nie badała tego wątku. Sabina jest poparzona i leży w szpitalu, bo okazuje się, że rany nie chcą się goić. Grozi jej sepsa i inne takie. O tyle dobrze, że nigdy już nie będzie wyglądać tak samo, więc nieprędko znajdzie nową ofiarę. Tfu, męża… – dodała z satysfakcją.
– Muszę iść – zaczął łagodnie Meyer. – Jeśli zgromadzisz więcej materiału, prześlij mi zaszyfrowanym mejlem. W tym czasie zapoznam się z tym, co już masz. Wygląda na to, że niewiadomych jest sporo.
– Jasne – odparła ucieszona, jakby umawiali się na następną randkę. – Hasłem będzie data twoich urodzin. W przeciwieństwie do ciebie ja jubileusze pamiętam. I bardzo ci dziękuję, wiesz?
– Nie ma sprawy, naprawdę – wydukał Hubert.
Wstał zdecydowany się żegnać. Czuł wręcz euforię, że się od niej uwolni.
– Jeszcze jedno. – Bożena zatrzymała jego dłoń w swojej. – Kostek musiał coś podejrzewać. Miesiąc przed śmiercią ustanowił polisę na milion polskich złotych. Wpłacił tylko pierwszą ratę, bo reszty już nie zdążył, ale jest zgodna z prawem.
– Kto jest beneficjentem? – Meyer wzmógł czujność.
– Ja, oczywiście. – Bożena machnęła lekceważąco ręką, jakby mówili o drobnych kwotach. – Wyjątkiem jest sytuacja, gdyby w jego śmierci miały udział osoby trzecie. Środki będą wypłacone w ciągu trzech miesięcy od umorzenia dochodzenia. Sam więc rozumiesz, że nie opłaca mi się grzebać w tej sprawie. A jednak to robię.
Hubert układał w myślach gładką odpowiedź, ale z jego ust popłynęły inne słowa:
– Są tylko trzy możliwości, gdy człowiek nie umiera śmiercią naturalną: wypadek, samobójstwo i zabójstwo. Każda z nich może być inscenizacją. Zwykle łatwiej ją odkryć, niż ludziom się wydaje. Śladów ludzkiego zachowania nie da się skutecznie zatrzeć. Co innego z twardymi dowodami.
– Na to właśnie liczę – odparła bez uśmiechu. – Że ujawnisz to, co ukryte.
Zamilkła. Wpatrywała się w Huberta, jakby rzucała mu wyzwanie.
– Żebyś miał pewność co do moich intencji, do dokumentów dołączyłam namiar na kobietę z funduszu, który Kostek założył przed śmiercią. To taki detektyw ubezpieczeniowy. Ostra harpia. Pracuje na procent, więc w jej interesie jest sprawę rozwikłać. Przenicowała materiał na wszystkie strony. Jej zadanie jest proste: nie wypłacić ani grosza. Nic dotąd nie znalazła przeciwko wdowie, ale wie o sprawie więcej, niż ja mogłabym kiedykolwiek zdobyć. Współpracuje z prokuraturą i śledczymi. Ma dostęp do całości akt i wciąż samodzielnie szuka. Spotkaj się z nią, bo ona jest pewna, że mężowie Sabiny Neliszer nie ginęli bez przyczyny. Dokopała się, że każdy z nich miał fundusz. Mój syn na najwyższą kwotę. To czarna wdowa, mówiłam ci, Bercik. Miałeś kiedyś nosa, że puściłeś ją kantem.
– Musisz wiedzieć dwie rzeczy. – Hubert zawahał się. – Tak właściwie to trzy. Po pierwsze, nie masz racji. Jeśli on jest moim synem, to zmienia wszystko. A dwa: to ona mnie rzuciła. Kochałem Sabinę, chociaż była zołzą. Ciebie wcale.
Bożena wyprostowała się. Przybrała na twarz wyraz lekceważenia, chociaż był pewny, że dotknął ją do żywego.
– A ta trzecia sprawa?
– Nie mów do mnie Bercik. Nigdy.
***
Sabina Badura-Neliszer patrzyła z odrazą na swoje gnijące, miejscami zwęglone ciało i tęsknie myślała o śmierci. Białoszare strupy pokrywały niemal całą powierzchnię jej nóg oraz brzucha. Z wielkich bąbli na plecach wciąż sączyła się żółto-krwawa maź. Bolało potwornie, choć oparzona skóra była niewrażliwa na dotyk. Sabina nie mogła się ubrać, a mimo że opatrunki zmieniano co kilka godzin, zawsze były mokre i śmierdzące. Leżała więc za prowizorycznym parawanem półnaga, bezskutecznie czekając na cud. Twarz obejrzała tylko raz, kiedy wybudzili ją ze śpiączki, i więcej nie poprosiła o lustro. Mówiono, że miała wiele szczęścia, skoro oczy wraz z rzęsami i lewą brwią ocalały, bo oszpecenie mogło być większe, ale im nie wierzyła. Podobno ten fart zawdzięczała okularom, które w momencie eksplozji miała na nosie. Uprzedzono ją, że fragment czerwonej oprawki zostanie na jej policzku na zawsze, gdyż stopił się ze skórą, kiedy Sabina znajdowała się w fali ognia. Plastik uwierał ją coraz bardziej, jakby kawał obcego mościł sobie miejsce w jej ciele, ale ryzyko było zbyt duże, by ktokolwiek podjął się jego usunięcia. Sabina doskonale wiedziała, co znaczy oparzenie trzeciego stopnia: gdyby wdała się sepsa, byłoby po niej, więc lekarze nie próbowali jej oszukiwać. Powiedziano jej na pocieszenie, że jeśli rany zaczną się goić, za jakiś czas będzie mogła poddać się serii operacji plastycznych. Technologie poszły dziś tak do przodu, że z pewnością uda się wykonać przeszczepy i naprawić zniszczenia. Musieliby wymienić całe opakowanie – mruknęła, udając twardzielkę, ale tak naprawdę paraliżował ją strach.
Nie przed śmiercią. Przerażało ją dalsze życie w ciele zombie.
Tylko prawa ręka wciąż wyglądała jak przedtem. Zanim wybuchł ogień, włożyła rękawicę saperską, której używała, by czyścić terrarium. Zamówiony z AliExpress ochraniacz, z którego Kostek nieustannie się nabijał, ocalił ten niewielki kawałek jej ciała jak woda Styksu ciało Achillesa przed ciosami śmiertelników. Rękaw nie stopił się z ręką, choć był bardzo rozgrzany, kiedy do domu weszli strażacy. Właściwie nie ucierpiał. Sanitariusze dziwili się, że Chińczycy potrafią robić i sprzedawać takie ochraniacze za kilkadziesiąt złotych z przesyłką. Patrzyła teraz na ten kawałek żywej skóry na dłoni, a potem na odrastającą hybrydę na paznokciach i dziwiła się, że po tym wszystkim lakier nie odprysnął na żadnym z palców.
– Nie musisz mi kłamać, Adaś – odezwała się po dłuższej pauzie i spojrzała przez szparę w prześcieradłach na swojego najzdolniejszego doktoranta. – Domyślam się, że Czarny Michał porządkuje już moje biurko. Mylę się?
– Nic nie mogłem zrobić. Zarządzenie odgórne. Profesor Michalak zrobili p.o. pod pretekstem pandemii. Terminy są nieubłagane. Sama pani wie, jakie jest ciśnienie na polską szczepionkę. Po instytucie w kółko kręcą się jacyś oficjele. Są dni, że nie możemy nastarczyć fartuchów. Nigdy jeszcze nie widziałem tylu polityków na żywo.
– Nie noszą masek?
– Tylko ci niżsi rangą.
– Pewnie uważają się za nieśmiertelnych. Do niedawna i ja podzielałam ten pogląd.
Adam Winek zaśmiał się lojalnie.
– Nie martw się Czarnym Michałem – kontynuowała Sabina. – O szczepionce to ona może pomarzyć. Zajmie się repurposingiem leków, bo to idealna robota dla adiutanta. Każdy rozkaz wykona sumiennie. I to się generałom spodoba. Zabrałeś nasze dane z paneli?
– Wyczyściłem wszystko – zapewnił doktorant. – Ale mogło coś zostać na pani biurku. W papierze… Do gabinetu mnie nie wpuścili, a wczoraj profesor Michalak kazała zmienić zamki. Twierdzi, że zgubiła klucze i tak będzie szybciej. Podobno nie chce przeszkadzać w rekonwalescencji.
– Troskliwa z niej suka.
– Swoją drogą, przesyła życzenia powrotu do zdrowia. Kupiła kwiaty, ale pielęgniarka nie pozwoliła mi ich wnieść na salę.
– Jakie?
– Lilie. Sześć.
– Parzyste daruje się zmarłym. Nie martw się Michalakową. Naje się mojego żalu pełną łyżką. – Sabina udała, że bagatelizuje złe wieści. – To, co kiedykolwiek drukowałam, to strzępy danych. Głównie błędne. Do sprawdzenia, wiesz… dyskusyjne.
– To dobrze. – Adam Winek odetchnął z ulgą. – Bardzo dobrze.
– Michałek musiałby wrócić na studia, żeby coś z tego pojąć. A stawiam pod topór moją jedyną zdrową dłoń, że nie przyjęliby jej. Chyba że ty, Adasiu, podejmiesz się współpracy. Proponowała ci już, prawda? – zawiesiła głos. – I zgodziłeś się.
– To był żart, pani Sabino? – oburzył się karnie Winek.
– Kwaśny, wiem. Jestem w gruncie rzeczy taka sama. Zazdrosna, sfrustrowana i nadęta zdzira. A na dodatek pierwszy raz w życiu wyglądam gorzej od niej! – Roześmiała się, ale tym razem doktorant jej nie zawtórował. – Ale dobrze zrobiłeś, Adaś. Nie ufam bohaterom. Pracuj dalej nad inhibitorem i myśl tylko o sobie. Wynegocjuj podwyżkę. To dobra okazja. Lepszej nie będzie.
Na dłuższy czas zapadła cisza.
– Ma pani dla mnie jakieś zadania? – odezwał się Adam po pauzie.
– Owszem – odrzekła. – Miałam.