Niebieskie soczewki - Daphne du Maurier - ebook + audiobook

Niebieskie soczewki ebook i audiobook

Daphne du Maurier

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

OSIEM ZNAKOMITYCH OPOWIADAŃ DAPHNE DU MAURIER – BRYTYJSKIEJ MISTRZYNI GROZY I SUSPENSU, MUZY ALFREDA HITCHCOCKA, JEDNEJ Z NAJWAŻNIEJSZYCH PISAREK W HISTORII LITERATURY. W ZBIORZE ZNALAZŁY SIĘ NASTĘPUJĄCE KRÓTKIE FORMY PROZATORSKIE: „ALIBI”, „NIEBIESKIE SOCZEWKI”, „GANIMEDES”, „STAW”, „ARCYKSIĘŻNA”, „GROŹNY”, „POLOWANIE”, „NIEBIANIE”.

Każde z opowiadań autorki głośnej „Rebeki” jest po mistrzowsku skonstruowanym małym, zapierającym dech w piersiach dziełem literackim, często zwieńczonym zaskakującą puentą. Niezwykle celne obserwacje psychologiczne, pełne wyrozumiałości i empatii spojrzenie na ludzkie kompleksy i słabości, szacunek dla najintymniejszych przeżyć duchowych człowieka, elementy budzące dreszcz grozy, a także subtelne poczucie humoru – to niezaprzeczalne walory tej zaskakującej i bardzo interesującej prozy. W tytułowym opowiadaniu tego zbioru, Marda West czeka w szpitalu na operację, która przywróci jej wzrok. Nawiązała już bliskie relacje z tutejszym personelem i cieszy się, że wkrótce zobaczy swoich nowych przyjaciół. Jej zdziwienie nie ma granic, kiedy po zdjęciu bandaży okazuje się, że jej chirurg ma głowę psa, a pielęgniarka łeb krowy… Podobnie jak Wilkie Collins przed nią i Sarah Waters współcześnie, du Maurier posiadała niemal nadprzyrodzoną umiejętność budowania atmosfery napięcia i niepokoju, wiedziała, jak sprawić, by czytelnik drżał z niepokoju i ciekawości, jak autorka tak pokieruje fabułą, by zadać mu celny i ostateczny cios.

Jeden z największych i najbardziej oryginalnych talentów literackich ubiegłego wieku. „Daily Telegraph”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 418

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 4 min

Lektor: Laura Breszka

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Pozory mogą mylić.

Mała zmiana w codzienności może odkryć mrok. Nie wiadomo kiedy i nie wiadomo gdzie…

Stateczny urzędnik, który ma dość domowej rutyny, podczas spaceru po Londynie odkrywa zapuszczony dom, gdzie mieszka młoda kobieta z dzieckiem, i zaczyna planować diaboliczną zbrodnię, tłumacząc przed sobą swoje działania szlachetnymi pobudkami.

Piękna arcyksiężna w europejskim księstwie – sielankowej krainie, której mieszkańcom zazdrości cały świat – ze stoickim spokojem obserwuje, jak rewolucja niszczy wieloletnią tradycję, na której opierał się dobrostan jego obywateli.

Podróż do Wenecji i poznanie na placu Świętego Marka pięknego jak młody bóg kelnera zmienia życie pewnego Londyńczyka tak drastycznie, że nic już nie będzie takie jak kiedyś.

Hollywoodzki gwiazdor nawet nie ma pojęcia, w jakim znalazł się kryzysie w związku z nową technologią nagrywania dźwięku na planie, i podczas gdy jego świta, agent oraz żona głowią się, jak sobie z tym poradzić, on przypadkiem spotyka swoją dawną miłość, co może rozwiązać problem.

">W ośmiu wybornych opowiadaniach autorka pokazuje, że to, co najstraszniejsze, wcale nie chowa się pod łóżkiem, by tam na nas czyhać. To, co najmroczniejsze, skrywa się w nas.

Daphne du Maurier(1907–1989)

Angielska pisarka pochodząca z arystokratycznej rodziny, autorka powieści, które niełatwo zaklasyfikować do jednego gatunku – łączą w sobie grozę, psychologię, romans i thriller. Jej pierwsza powieść, Dobry duch, ukazała się w 1931 roku, ale prawdziwą sławę przyniosła jej dopiero wydana w 1938 roku Rebeka, jedna z największych inspiracji Stephena Kinga, sfilmowana m.in. przez Alfreda Hitchcocka. Słynny reżyser przeniósł na ekran także Oberżę na pustkowiu oraz opowiadanie du Maurier pt. Ptaki. Autorka angażowała się w produkcję filmów na podstawie jej powieści, m.in. wpływając na wybór aktorów grających główne role. Napisała także kilka sztuk teatralnych. W 1969 roku otrzymała Order Imperium Brytyjskiego. W 2020 roku na platformie Netflix pojawiła się najnowsza ekranizacja najsłynniejszej powieści du Maurier, Rebeki, w gwiazdorskiej obsadzie: z Lily James, Armiem Hammerem i Kristin Scott Thomas w rolach głównych.

Damian Dibben

MAM NA IMIĘ JUTRO

BURZA KOLORÓW

Imogen Hermes Gowar

SYRENA I PANI HANCOCK

Daphne du Maurier

REBEKA

MOJA KUZYNKA RACHELA

OBERŻA NA PUSTKOWIU

KOZIOŁ OFIARNY

PTAKI

ZATOKA FRANCUZA

GENERAŁ I PANNA

NIESPOKOJNY DUCH

NIEBIESKIE SOCZEWKI

Madeline Miller

KIRKE

PIEŚŃ O ACHILLESIE

Kate Morton

GALATEA

MILCZĄCY ZAMEK

ZAPOMNIANY OGRÓD

STRAŻNIK TAJEMNICDOM W RIVERTON

TAJEMNICA DOMU TURNERÓW

DOM NAD JEZIOREM

Camille de Peretti

NIEZNAJOMA Z PORTRETU

Diane Setterfield

BYŁA SOBIE RZEKA

TRZYNASTA OPOWIEŚĆ

CZARNE SKRZYDŁA CZASU

Tytuł oryginału:

THE BLUE LENSES AND THE OTHER STORIES

Copyright © Daphne du Maurier 1959

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2025

Polish translation copyright © Aleksander Lipszyc 2025

Korekta: Piotr Królak, Dorota Jakubowska

Projekt graficzny okładki: Kasia Meszka / Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Ilustracje na okładce: Freepik

ISBN 978-83-8361-782-4

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

e-mail: [email protected]

wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

AlIBI

1

Fentonowie wybrali się na tradycyjny niedzielny spacer po Embankment. Dotarli do Albert Bridge i tam jak zwykle zatrzymali się, by zdecydować, czy przejść na drugą stronę do ogrodów, czy ruszyć dalej wzdłuż przystani. Żona Fentona w wyniku procesu myślowego, który pozostał dla niego tajemnicą, powiedziała:

– Przypomnij mi w domu, żebym zatelefonowała do Alhusonów i zaprosiła ich na drinka. Teraz jest nasza kolej.

Fenton patrzył roztargnionym wzrokiem na przejeżdżające pojazdy. Zauważył ciężarówkę mknącą zbyt szybko po moście, sportowy samochód, który głośno wyrzucał spaliny, oraz pielęgniarkę w szarym fartuchu – pchającą wózek z identycznymi bliźniakami o twarzach okrągłych jak szwajcarskie sery – która przeszła po moście i skręciła w lewo do Battersea.

– W którą stronę? – zapytała żona, a Fenton spojrzał na nią nieobecnym wzrokiem. Opanowało go przemożne, nader niemiłe wrażenie, że zarówno jego żona, jak i wszyscy pozostali ludzie spacerujący po Embankment lub przechodzący po moście są miniaturowymi, podrygującymi marionetkami. Stawiali urywane, pokraczne kroki, które tylko imitowały rzeczywistość. Twarz jego żony – oczy z niebieskiej porcelany, za grubo uszminkowane usta, nowy wiosenny kapelusz, przekrzywiony zawadiacko – nie była niczym innym jak maską, namalowaną dłonią mistrza niedbale, w pośpiechu, na kawałku martwego drewna. Ta sama dłoń trzymała marionetki wyrzeźbione z tego drewna.

Fenton szybko odwrócił wzrok od żony i wbił go w ziemię, pośpiesznie obrysował laską płytę chodnikową, po czym przyszpilił plamę na środku kwadratu. Usłyszał własny głos:

– Nie mogę iść dalej.

– Co się stało? – spytała żona. – Czy coś cię boli?

Wiedział, że musi się mieć na baczności. Każda próba wyjaśnienia spowodowałaby zdumione spojrzenie tych dużych oczu oraz równie zdumione, naglące pytania i ruszyliby z powrotem po znienawidzonym Embankment; tym razem wiatr wiałby im litościwie w plecy, ale niósłby ich ku schyłkowi dnia, tak jak przypływ pobliskiej rzeki niósł rozkołysane bale i puste skrzynki na jakąś cuchnącą, błotnistą łachę za dokami.

Fenton zręcznie zmienił sens wypowiedzi:

– Chodziło mi o to, że nie możemy iść dalej wzdłuż przystani. To ślepy zaułek, a twoje obcasy… – Spojrzał na buty żony. – Twoje obcasy nie nadają się na długi spacer dookoła Battersea. Potrzebuję ruchu, a ty nie możesz nadążyć. Może wrócisz do domu. Popołudnie nie jest zbyt ładne.

Żona spojrzała w zachmurzone, matowe niebo; na szczęście dla Fentona powiew wiatru szarpnął jej cienkim płaszczem, musiała więc przytrzymać wiosenny kapelusz.

– Chyba tak zrobię – powiedziała, po czym dodała z powątpiewaniem: – Na pewno nic cię nie boli? Jesteś blady.

– Nie, wszystko w porządku – odparł Fenton. – Kiedy zostanę sam, będę mógł ruszyć szybciej.

W tym momencie ujrzał nadjeżdżającą taksówkę z podniesioną chorągiewką, zatrzymał ją machnięciem laski i zwrócił się do żony:

– Wskakuj. Nie ma sensu, żebyś się przeziębiła. – Zanim zdążyła zaprotestować, otworzył drzwi i podał kierowcy adres. Nie było czasu na dyskusję. Wepchnął żonę do auta, a kiedy się oddalała, zobaczył, jak szamocze się z zamkniętym oknem, żeby krzyknąć coś o punktualności i Alhusonach. Patrzył, jak taksówka znika za Embankment, i wydawało mu się, że na zawsze żegna pewien etap życia.

Odwrócił się plecami do rzeki, po czym zostawiając za sobą jej odgłosy, zagłębił się w plątaninę wąskich ulic i placów, rozpościerającą się między Embankment a Fulham Road. Szedł z jednym tylko zamiarem: pragnął zgubić własną tożsamość, wymazać z myśli niedzielny rytuał, którego był więźniem.

Pomysł ucieczki nigdy wcześniej nie przyszedł mu do głowy. Kiedy żona wspomniała o Alhusonach, coś zaskoczyło w mózgu Fentona. „Przypomnij mi w domu, żebym zatelefonowała do Alhusonów i zaprosiła ich na drinka. Teraz jest nasza kolej”. Zrozumiał wreszcie tonącego, któremu przesuwa się przed oczami całe życie. Dzwonek do drzwi, radosne głosy Alhusonów, drinki ustawione na barku, chwila rozmowy na stojąco, wreszcie zasiadanie – wszystko to stało się fragmentami gobelinu, który składał się na dożywotni wyrok Fentona. Kara zaczynała się codziennie od rozsuwania zasłon, potem następowało śniadanie w małej jadalni z niebieskim ogniem gazowym (przykręconym z powodu spalin) w kominku, jazda metrem do City, godziny nudnej, rutynowej pracy w biurze, powrót metrem z rozkładaniem gazety w otaczającym go tłumie, w domu odkładanie kapelusza, płaszcza i parasola, dobiegający z salonu dźwięk telewizora, może zmieszany z głosem żony rozmawiającej przez telefon. Była zima albo lato, albo wiosna, albo jesień, ponieważ wraz ze zmieniającymi się porami roku obicia krzeseł i sofy w salonie czyszczono i zmieniano, a drzewa za oknem miały liście bądź stały nagie.

„Teraz jest nasza kolej” i Alhusonowie z wykrzywionymi twarzami podskakiwali na sznurkach, przychodzili, kłaniali się i znikali, a podejmujący ich gospodarze zostawali gośćmi, podrygiwali, uśmiechali się półgębkiem – pary tańczące w rytm starego tańca.

Nagle, kiedy stanęli przy Albert Bridge i Edna zrobiła uwagę o Alhusonach, czas się zatrzymał, czy raczej płynął bez zmian dla niej, dla Alhusonów odbierających telefon, dla pozostałych partnerów w tańcu, ale dla Fentona wszystko uległo zmianie. Zdawał sobie sprawę z drzemiącej w nim siły. To on miał kontrolę; trzymał w dłoni sznurki, które poruszały marionetkami. Edna, nieszczęsna Edna, jadąca taksówką do domu, gdzie miała odegrać rozstawianie drinków, poklepywanie poduszek, wytrząsanie solonych orzeszków z puszki, nie miała pojęcia, że jej mąż wyrwał się z niewoli do nowego wymiaru.

Na ulicach kładł się cień niedzielnej apatii. Domy były pozamykane, wycofały się jakby do wewnątrz.

Ci ludzie w środku, myślał Fenton, nie wiedzą, że jeden mój gest w tej chwili mógłby zmienić ich świat. Pukanie do drzwi, ktoś otwiera – ziewająca kobieta, mężczyzna w kapciach, dziecko przepędzone przez poirytowanych rodziców; cała przyszłość tych ludzi zależy od mojej decyzji. Zmiażdżona twarz, morderstwo, kradzież, pożar. Jakież to proste.

Fenton spojrzał na zegarek. Wpół do czwartej. Postanowił trzymać się systemu liczbowego. Przejdzie jeszcze trzy ulice, po czym, w zależności od nazwy trzeciej ulicy, na której się znajdzie, oraz liczby liter, wybierze docelowy numer.

Szedł dziarskim krokiem, jego zaciekawienie rosło. Żadnych oszustw, powiedział sobie. Nie ma znaczenia, czy to będzie blok mieszkalny, czy zakłady mleczarskie. Okazało się, że trzecia ulica jest długa, zabudowana po obu stronach ponurymi wiktoriańskimi willami, które były pretensjonalne już jakieś pięćdziesiąt lat wcześniej, a teraz, wynajmowane na mieszkania, utraciły przynależność kastową. Ulica nazywała się Boulting. Osiem liter, a więc numer osiem. Fenton przeszedł pewnym krokiem przez jezdnię; szukał frontowych drzwi o tym numerze, niezrażony stromymi kamiennymi schodami prowadzącymi do wszystkich willi, niepomalowanymi bramami, zapadającymi się piwnicami, atmosferą nędzy i rozkładu, która tworzyła zdecydowany kontrast z domami na jego placu w stylu regencji, gdzie drzwi były jasne, a w oknach stały skrzynki z kwiatami.

Dom numer osiem niczym nie różnił się od sąsiednich budynków. Drzwi wejściowe były chyba jeszcze obskurniejsze niż w innych domach, a firanki w wysokim, brzydkim oknie do ziemi – bardziej wyblakłe. Na najwyższym stopniu siedział chłopczyk w wieku około trzech lat, blady, o pustych oczach, przywiązany w jakiś dziwny sposób do metalowej skrobaczki do butów. Frontowe drzwi były otwarte.

James Fenton wszedł po schodach i rozejrzał się za dzwonkiem. Na przycisk nalepiono kawałek papieru z napisem: Nieczynny. Pod przyciskiem zwisał staroświecki sznurek od dzwonka. Oczywiście wystarczyłoby kilka sekund, żeby odwiązać chłopca, wziąć go pod pachę, znieść po schodach, a następnie rozprawić się z nim wedle uznania. Przemoc jednak jeszcze się nie ujawniła; nie tego chciał Fenton, ponieważ jego poczucie mocy domagało się bardziej długofalowej realizacji.

Pociągnął za dzwonek. W ciemnym holu rozległ się przytłumiony odgłos. Chłopiec podniósł wzrok na nieznajomego mężczyznę, ale się nie poruszył. Fenton odwrócił się od drzwi i powiódł wzrokiem po ulicy; spojrzał na rosnący na skraju chodnika, wypuszczający liście platan o brązowej korze w żółte łaty, na czarnego kota, który wylizywał zranioną łapę. Rozkoszował się chwilą oczekiwania, słodką z powodu towarzyszącej jej niepewności.

Usłyszał, jak drzwi otwierają się za jego plecami i kobieta o cudzoziemskim akcencie pyta:

– Czym mogę służyć?

Fenton zdjął kapelusz. Silny impuls nakazywał mu powiedzieć: „Przyszedłem panią udusić, panią i pani dziecko. Nie żywię wobec pani żadnych złych uczuć. Tak się po prostu składa, że los wybrał mnie jako narzędzie”. Zamiast to powiedzieć, uśmiechnął się. Kobieta, podobnie jak dziecko na schodach, miała ziemistą cerę, takie same puste oczy i marne włosy. Wiek – od dwudziestu do trzydziestu pięciu lat. Miała na sobie za duży wełniany sweter, a ciemna spódnica do kostek nadawała jej przysadzisty wygląd.

– Czy pani wynajmuje pokoje? – zapytał Fenton.

W zgaszonych oczach kobiety błysnęło światełko nadziei. Wydawać się mogło, że właśnie na to pytanie czekała, ale sądziła, że nigdy nie padnie. Po chwili jednak światło nadziei zgasło.

– Dom nie należy do mnie – wyjaśniła. – Właściciel wynajmował kiedyś pokoje, ale teraz mówi się, że dom ma zostać przebudowany na mieszkania.

– Chce pani powiedzieć, że właściciel nie wynajmuje już pokoi? – dopytywał się Fenton.

– Nie. Powiedział mi, że to by mu się nie opłacało, skoro lada dzień ma nadejść nakaz rozbiórki. Płaci mi niewielką kwotę za stróżowanie do czasu, kiedy rozbiorą dom. Mieszkam w piwnicy.

– Rozumiem.

Wydawało się, że rozmowa dobiegła końca, ale Fenton nie ruszał się z miejsca. Dziewczyna lub kobieta – mogła być jedną i drugą – spojrzała na dziecko i kazała mu zamilknąć, chociaż chłopczyk tylko cicho jęknął.

– Pewnie nie wynajęłaby mi pani jednego pokoju w piwnicy? – zagadnął Fenton. – Moglibyśmy zawrzeć umowę na czas pani pobytu tutaj. Właściciel na pewno nie miałby nic przeciwko temu.

Patrzył, jak kobieta podejmuje niełatwy wysiłek myślowy. Nie mogła pojąć, że człowiek o jego wyglądzie złożył jej podobną propozycję. Ponieważ najlepszy jest atak przez zaskoczenie, Fenton wykorzystał sytuację.

– Potrzebuję tylko jednego pokoju na kilka godzin w ciągu dnia – dodał szybko. – Nie zamierzam tu sypiać.

Kobieta nie potrafiła zaklasyfikować nieznajomego: tweedowy garnitur, stosowny zarówno w Londynie, jak i na wsi, filcowy kapelusz, laska, świeża cera, wiek od czterdziestu pięciu do pięćdziesięciu lat. Fenton ujrzał, jak ciemne oczy rozszerzają się i stają się jeszcze bardziej puste, kiedy próbowała pogodzić jego wygląd z nieoczekiwaną prośbą.

– Do czego jest panu potrzebny pokój? – spytała z powątpiewaniem.

W tym tkwiło sedno sprawy. Żeby zamordować ciebie i dziecko, moja droga, a potem zakopać pod podłogą. Ale jeszcze nie teraz.

– Trudno to wytłumaczyć – odparł Fenton z ożywieniem. – Jestem zajęty do późnych godzin. Z powodu zmian, jakie zaszły ostatnio w mojej pracy, muszę mieć pokój, w którym mógłbym spędzać kilka godzin dziennie w całkowitej samotności. Nie ma pani pojęcia, jak trudno jest znaleźć odpowiednie lokum. Ten dom idealnie nadaje się do mojego celu. – Odwrócił wzrok od pustego budynku, spojrzał na dziecko i uśmiechnął się. – Na przykład pani synek jest w odpowiednim wieku. Nie sprawiałby kłopotów.

Przez twarz kobiety przemknęło coś na kształt uśmiechu.

– Och, Johnnie jest cichutki – zapewniła. – Siedzi tak godzinami. Na pewno by panu nie przeszkadzał. – Uśmiech zastygł, na twarz powrócił wyraz zwątpienia. – Nie wiem, co powiedzieć… Mieszkamy w kuchni, do której przylega sypialnia. Na tyłach domu jest jeszcze jeden pokój, gdzie przechowuję trochę mebli, ale chyba nie spodobałby się panu. Wszystko zależy od tego, co pan chce tam robić…

Urwała. Jej apatia była dokładnie tym, czego Fenton potrzebował. Zaczął się zastanawiać, czy kobieta sypia do późna; może nawet zażywa leki. Podkrążone oczy wskazywały na leki. Tym lepiej. W dodatku to cudzoziemka. Zbyt wielu jest tych cudzoziemców w kraju.

– Gdyby pokazała mi pani pokój, od razu podjąłbym decyzję – oświadczył.

Ku zaskoczeniu Fentona kobieta odwróciła się i poprowadziła go wąskim, obskurnym korytarzem. Zapaliła światło na schodach wiodących do piwnicy i nie przestając mamrotać przeprosin, zaprowadziła gościa na dół, do dawnych pomieszczeń dla służby. Kuchnia, pomywalnia i spiżarnia zostały przerobione na salon, małą kuchnię i sypialnię, przez co stały się jeszcze nędzniejsze. Brzydkie rury, bezużyteczny bojler, stara kuchenka gazowa – dawniej, kiedy rury pokrywała świeża biała farba, a kuchenka lśniła czystością, wszystko to było do czegoś przydatne. Nawet kredens, zajmujący prawie całą szerokość ściany, pięćdziesiąt lat wcześniej pozostawał pewnie w harmonii z otoczeniem; lśniły w nim polerowane mosiężne patelnie i serwis obiadowy, a kucharz z rękami unurzanymi w mące krzątał się, wykrzykując polecenia do służącej w pomywalni. Teraz brudna kremowa farba obłaziła płatami, wytarte linoleum było podarte, a kredens świecił pustkami; za szkłem stało tylko parę przedmiotów niemających nic wspólnego z pierwotnym przeznaczeniem mebla. Zdezelowane radio, sterty gazet i czasopism, niedokończona robótka, połamane zabawki, kawałki ciasta na talerzyku, szczoteczka do zębów, kilka par butów.

Kobieta rozejrzała się wokół bezradnie.

– Wychowywanie dziecka nie jest łatwe – oznajmiła. – Bez przerwy trzeba sprzątać.

Najwyraźniej jednak nigdy nie sprzątała. Poddała się, a bałagan, który widział Fenton, stanowił jej odpowiedź na problemy życiowe. Nic nie powiedział, tylko grzecznie skinął głową i uśmiechnął się. Przez uchylone drzwi dostrzegł nieposłane łóżko, co potwierdzało jego teorię o sypianiu do późnych godzin; dzwonek do drzwi musiał ją zaskoczyć. Pochwyciwszy spojrzenie Fentona, kobieta pośpiesznie zamknęła drzwi, mało przytomnie zapięła kamizelkę i przyczesała palcami włosy.

– A pokój, którego pani nie używa? – zapytał.

– Ach, prawda… tak, oczywiście – odparła niepewnie, jakby zapomniała, po co przyprowadziła nieznajomego do piwnicy.

Ruszyła z powrotem, minęła piwniczkę na węgiel – bardzo przydatne pomieszczenie, pomyślał Fenton – łazienkę, w której otwartych drzwiach stał nocnik, a obok niego leżała podarta gazeta „Daily Mirror”, i wreszcie stanęli przed zamkniętymi drzwiami do pokoju w głębi korytarza.

– Nie sądzę, żeby się panu spodobał. – Kobieta westchnęła z rezygnacją.

Pokój z pewnością nie spodobałby się nikomu poza energicznym, pełnym determinacji Fentonem. Kiedy kobieta pchnęła skrzypiące drzwi i przeszła przez pomieszczenie, żeby odciągnąć strzęp zasłony uszytej ze starego materiału na story zaciemniające z czasów wojny, zapach wilgoci uderzył Fentona w nozdrza niczym tuman mgły nad rzeką; jednocześnie czuć było charakterystyczną woń ulatniającego się gazu.

– Wiem, nie jest dobrze – powiedziała. – Mają przyjść, żeby to naprawić, ale ciągle nie przychodzą.

Kiedy pociągnęła za zasłonę, żeby wpuścić powietrze, ta rozdarła się, strzęp materiału spadł na podłogę, a przez zbitą szybę wskoczył czarny kot ze skaleczoną łapą, którego Fenton zauważył wcześniej pod platanem przed domem. Kobieta usiłowała odpędzić zwierzę, ale bez skutku. Kot, przyzwyczajony do tego pomieszczenia, przemknął się do kąta, wskoczył na skrzynię i ułożył się do snu. Fenton i kobieta spojrzeli po sobie.

– Ten pokój nadaje się wyśmienicie – oświadczył Fenton, który prawie nie zwracał uwagi na pociemniałe ściany, dziwaczny kształt pokoju, przypominający literę L, i niski sufit. – Widzę, że jest tu nawet ogród. – Podszedł do okna, wyjrzał na położony na poziomie jego głowy spłachetek kamienistej ziemi, który kiedyś był ogródkiem ze ścieżkami z płyt chodnikowych.

– Tak, jest ogród – potwierdziła kobieta, stanęła obok Fentona i ogarnęła wzrokiem ten obraz zniszczenia, któremu nadali tak niestosowną nazwę. Wzruszywszy ramionami, ciągnęła: – Jak pan widzi, pokój jest cichy, ale nie ma tu zbyt wiele słońca, okno wychodzi na północ.

– Lubię pokoje z oknami od północy – rzucił roztargnionym tonem Fenton, widząc oczami wyobraźni wąski dół, który będzie mógł wykopać na zwłoki kobiety; wcale nie musi być głęboki. Odwrócił się do niej, oszacował wysokość i szerokość ciała, a ujrzawszy błysk zrozumienia w jej oczach, szybko się uśmiechnął, by dodać jej otuchy.

– Czy pan jest artystą? – zapytała. – Artyści lubią północne światło, prawda?

Fenton doznał niewypowiedzianej ulgi. Oczywiście, artysta. Oto pretekst, którego potrzebował. Znalazł wyjście z tarapatów.

– Widzę, że przejrzała mnie pani na wylot – odparł chytrze, a jego śmiech zabrzmiał tak autentycznie, że sam się zdziwił. Zaczął mówić bardzo szybko: – Bywam artystą tylko w wolnych chwilach. Przed południem jestem uwiązany w biurze, ale później staję się człowiekiem niezależnym. Wtedy zaczyna się moja prawdziwa praca. To nie jest zwykłe hobby, lecz pasja. Pod koniec roku zamierzam zorganizować wystawę. Tak więc sama pani rozumie, że miejsce… takie jak to… jest dla mnie absolutnie niezbędne.

Ruchem ręki ogarnął pomieszczenie, które nie mogło się wydać atrakcyjne nikomu z wyjątkiem kota. Zaraźliwa pewność Fentona rozwiała wątpliwości i zdumienie kobiety. Widać to było po jej oczach.

– W Chelsea jest mnóstwo artystów, prawda? – powiedziała. – Tak przynajmniej mówią, ja tam nie wiem. Ale wydawało mi się, że studio malarskie musi być wysoko, żeby docierało tam światło.

– Niekoniecznie. Te mody nie mają na mnie wpływu. Po południu światło i tak znika. Przypuszczam, że w pokoju jest elektryczność?

– Tak… – Kobieta podeszła do drzwi i pstryknęła włącznikiem. Naga żarówka pod sufitem błysnęła przez kurz.

– Doskonale – powiedział Fenton. – Niczego więcej mi nie trzeba.

Uśmiechnął się do pustej, nieszczęśliwej twarzy. Ta biedaczka byłaby znacznie szczęśliwsza, gdyby spała, jak ten kot. Wybawienie jej z udręki jawy będzie aktem miłosierdzia.

– Czy mogę się wprowadzić jutro? – spytał.

Znowu ten wyraz nadziei, który zauważył, kiedy stanął w progu, a potem… Czyżby dostrzegł na jej twarzy zakłopotanie, cień skrępowania?

– Nie zapytał pan o… cenę pokoju – odezwała się.

– Zapłacę tyle, ile pani zechce – odparł i ponownie machnął ręką na znak, że pieniądze nie grają roli.

Kobieta przełknęła ślinę; najwyraźniej zabrakło jej słów. Na bladej twarzy wykwitł rumieniec.

– Najlepiej będzie, jeżeli nic nie powiem właścicielowi – oświadczyła. – Wytłumaczę mu, że jest pan moim przyjacielem. Mógłby mi pan dawać funta albo dwa gotówką tygodniowo.

Wpatrywała się w niego uważnie. Uznał, że w układzie, jaki zawiera z nieznajomą, nie powinno być żadnej osoby trzeciej, ponieważ mogłoby to zakłócić jego plan.

– Począwszy od dnia dzisiejszego, będę pani dawał pięć funtów tygodniowo – powiedział.

Wyjął z portfela szeleszczące, nowe banknoty. Kobieta wyciągnęła nieśmiało dłoń. Podczas gdy odliczał kwotę, nawet na chwilę nie oderwała wzroku od pieniędzy.

– Ani słowa właścicielowi – uprzedził Fenton. – Gdyby pytał o nowego lokatora, proszę powiedzieć, że odwiedził panią kuzyn, artysta.

Kobieta podniosła wzrok i po raz pierwszy się uśmiechnęła, jakby żartobliwe słowa gościa, połączone z przekazaniem banknotów, przypieczętowały umowę.

– Nie przypomina pan mojego kuzyna ani żadnego z artystów, których widziałam – powiedziała. – Jak pan się nazywa?

– Sims – odparł Fenton bez namysłu, zdziwiony tym, że instynktownie wymienił nazwisko teścia, prawnika nieżyjącego od wielu lat, którego serdecznie nie znosił.

– Dziękuję, panie Sims. Jutro rano wysprzątam pański pokój. – Chcąc zademonstrować, że nie rzuca słów na wiatr, podniosła kota ze skrzyni i wypchnęła przez okno. – Jutro po południu przyniesie pan swoje rzeczy? – spytała.

– Rzeczy? – powtórzył Fenton.

– To, czego potrzebuje pan do pracy. Nie ma pan farb i tak dalej?

– Ach tak… naturalnie, że mam – odparł. – Tak, muszę przynieść swoje klamoty. – Ponownie rozejrzał się po pokoju. Jatka nie wchodziła w grę. Żadnej krwi, żadnego bałaganu. Należy udusić ich podczas snu. To zdecydowanie najbardziej humanitarny sposób.

– Nie musi pan daleko chodzić po tubki z farbami – powiedziała kobieta. – Przy King’s Road są sklepy dla artystów. Mijałam je, kiedy jeszcze chodziłam na zakupy. W oknach stoją blejtramy i sztalugi.

Fenton zasłonił usta dłonią, żeby ukryć uśmiech. Sposób, w jaki kobieta go zaakceptowała, był naprawdę poruszający; zdradzał zaufanie i pewność.

Poprowadziła go z powrotem korytarzem, a potem schodami w górę, do holu.

– Jestem zachwycony, że doszliśmy do porozumienia – oświadczył. – Prawdę powiedziawszy, moje położenie stawało się rozpaczliwe.

Kobieta odwróciła głowę i uśmiechnęła się do niego przez ramię.

– Moje również – oznajmiła. – Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby pan się nie zjawił…

Stali u szczytu schodów prowadzących do piwnicy. Zdumiewające: nieoczekiwane pojawienie się Fentona było zrządzeniem boskim. Zaszokowany, wpatrywał się w kobietę.

– Czy to znaczy, że ma pani kłopoty?

– Kłopoty? – Machnęła ręką, a na jej twarz powrócił wyraz apatii i rozpaczy. – Sam fakt bycia cudzoziemką w tym kraju jest już wystarczająco kłopotliwy, a ojciec mojego syna wyjechał. Nie zostawił mi pieniędzy ani nie powiedział, kiedy wróci. Mówię panu, panie Sims, gdyby pan dzisiaj nie przyszedł… – Zamiast dokończyć zdanie, spojrzała na dziecko przywiązane do skrobaczki do butów i wzruszyła ramionami. – Biedny Johnnie… To nie twoja wina.

– Johnnie jest rzeczywiście biedny, podobnie jak pani – przyznał Fenton. – Cóż, zapewniam panią, że zrobię, co w mojej mocy, żeby położyć kres waszym tarapatom.

– Jest pan bardzo dobry. Dziękuję.

– Przeciwnie, to ja dziękuję pani. – Złożył mały ukłon, potem schylił się i dotknął głowy chłopca. – Do widzenia, Johnnie, do jutra.

Ofiara Fentona spojrzała na niego oczami pozbawionymi wyrazu.

– Do widzenia, pani… pani…

– Nazywam się Kaufman, Anna Kaufman.

Patrzyła, jak idzie po stopniach i przechodzi przez bramę. Wygnany kot smyrgnął pod jego nogami w drodze powrotnej do stłuczonego okna. Fenton pożegnał kobietę, dziecko, kota i całą obskurną willę fantazyjnym machnięciem kapelusza.

– Do jutra! – zawołał, po czym ruszył Boulting Street zamaszystym krokiem człowieka, który znalazł się u progu wielkiej przygody. Podniosły nastrój nie opuścił go nawet wtedy, gdy dotarł do drzwi swojego domu. Otworzył kluczem zatrzask i ruszył na górę, podśpiewując piosenkę sprzed trzydziestu lat. Edna jak zwykle rozmawiała przez telefon; Fenton słyszał niekończącą się konwersację dwóch kobiet. Na stoliku w salonie stały biszkopty, alkohol i miseczka solonych migdałów. Dodatkowe kieliszki świadczyły o tym, że mają przyjść goście. Edna zasłoniła słuchawkę dłonią i powiedziała:

– Będą Alhusonowie. Zaprosiłam ich na zimną kolację.

Fenton uśmiechnął się w milczeniu. Na długo przed swoją zwykłą porą nalał sobie kieliszek sherry, żeby uczcić konspirację i doskonałość minionej godziny. Rozmowa telefoniczna dobiegła końca.

– Lepiej wyglądasz – uznała Edna. – Spacer dobrze ci zrobił.

Naiwność żony tak go rozbawiła, że o mały włos się nie zakrztusił.

2

Dalsza część dostępna w wersji pełnej