Neven. Jego na własność #1 - Karolina Wilchowska - ebook

Neven. Jego na własność #1 ebook

Wilchowska Karolina

4,1

13 osób interesuje się tą książką

Opis

WZNOWIENIE BESTSELLERA!

 

Neven, bezduszny zabójca, który nic nie robi sobie z cudzej śmierci. Charlie, skromna dziewczyna z trudną przeszłością. Wykupiona jak rzecz z transportu do jednego z burdeli zostaje jego Zabaweczką.  Z dnia na dzień zwykła kasjerka musi się wcielić w rolę narzeczonej syna jednego z największych przemytników w kraju.

 

Co z tego wyniknie? Kto tak naprawdę zostanie czyją własnością? I czy młoda dziewczyna przetrwa w tym pozbawionym empatii świecie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 211

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (25 ocen)
12
6
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JoannaBura

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka, niesamowita historia, nie mogę doczekać się dalszych losów głównych bohaterów. polecam serdecznie ♥️
00
Magdalena2011

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam serdecznie🌹
00
Joannaswiss

Nie oderwiesz się od lektury

🔥 Recenzja 🔥 @karolina_wilchowska_autor Wydawnictwo @waspos Kolejny raz sięgam po książkę tej autorki i kolejny raz się nie zawiodłam. Mamy tu niebywale zwroty akcji, które gwarantują nam niezapomniane chwilę i masę rozrywki w tak pochmurny dzień jak dzisiaj. Styl autorki pozwala na zagłębienie się w lekturę od samego początku, bardzo dobrze i płynnie się czyta, akcja rozwija się dynamicznie, że nie da się przy tej książce nudzić. Mamy tu rollercoaster emocji, adrenalina, mafia, adrenalina. Dwoje bohaterów całkowicie skrzywdzonych przez życie. Strach, porwanie, śmierć jest tu na porządku dziennym. Mafijny świat potrafi pochłonąć i zepsuć człowieka aż do szpiku kości. Dwoje bohaterów niby różnych, ale tak bardzo podobnych do siebie, upartych, skrzywdzonych przez życie. On wychowany na zabójcę, ona porwań i ukarana za błędy brata, trafiła w ręce potwora, dla którego miała być zabawką, zwierzątkiem do wytresowania. Kim okaże się Bęben dla Charlie ? Będzie jej wybawieniem czy kate...
00
Anitka170

Całkiem niezła

Po lekturze śmiało mogę stwierdzić, że podobało mi się, aczkolwiek mam pewne zastrzeżenie co do relacji głównych bohaterów. W moim odczuciu zbyt szybko wszystko się rozwijało. Nie rozumiałam, skąd się biorą uczucia Charlie do Nevena i to w takim tempie. Coś mi tu nie pasowało. Zachowanie głównej bohaterki od początku mnie irytowało trochę. W sumie nie wiem dokładnie dlaczego, ale jakoś się z nią nie polubiłam. Być może w kolejnym tomie bardziej przypadnie mi do gustu. Fabuła za to nadrabiała zwrotami akcji, które ciekawiły mnie z każdą kolejną stroną. Ciekawość mnie zżerała, co też się dalej wydarzy. Na plus na pewno jest styl autorki, który pozwala na sprawną i przyjemną przygodę z bohaterami. Książka nie jest duża objętościowo, więc czytanie nie zajmuje dużo czasu. To moje pierwsze spotkanie z twórczością autorki. Z pewnością nie ostatnie, bo chciałabym przeczytać coś jeszcze spod jej pióra. A widziałam, że mam w czym wybierać także nudzić się nie będę.
00
ddd78

Z braku laku…

Szkoda czasu. Bez ładu i składu
00

Popularność




Copyright © by Karolina Wilchowska, 2021Copyright © Wydawnictwo WasPos, 2023All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Barbara Mikulska

Korekta: Aneta Krajewska

Projekt okładki: Adam Buzek

Zdjęcie na okładce: © by ArtOfPhotos/Shutterstock

Ilustracje przy nagłówkach: © by pngtree.com

Ilustracja na 2 stronie: Obraz MikeGunner z Pixabay

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie II – elektroniczne

Wyrażamy zgodę na udostępnianie okładki książki w internecie

ISBN 978-83-8290-409-3

Wydawnictwo WasPosWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

1

Żadnych wiadomości od miesięcy, brak informacji, zupełnie jakby rozpłynął się w powietrzu. A jeszcze niedawno zapowiadał, że wróci, a już wkrótce nasz los poprawi się, będę mogła rzucić tę znienawidzoną pracę w markecie i dokończę studia. Tak się nie stało. Stukając na kasie, obsługując kolejnego niezadowolonego klienta, słyszałam o nim, o wielkim człowieku z małego miasteczka, który został kimś.

– Co, Charlie? Kolejna nudna zmiana? – zagadał pan Winston, stawiając na taśmę dwie butelki czystej.

Nie wtryniaj swojego zapitego nosa w nie swoje sprawy, żużlu, pomyślałam, starając się fałszywie uśmiechać z tanią szminką na moich wąskich ustach.

– Jak widać. Dzień jak co dzień. Coś jeszcze? – pytałam, starając się nie pokazywać swoich mrocznych myśli.

– Daj niebieskie – dodał, mając na myśli papierosy.

Wyciągnęłam chudą rękę po paczkę z półki nad głową. Ilekroć sięgałam, za każdym razem przypominałam sobie, jak jestem niska. Wewnątrz aż krzyczałam z wściekłości, gdy musiałam wstać z niewygodnego krzesła obrotowego bez oparcia. Bordowy fartuszek zakrywający moją spraną, czarną koszulkę oraz stare dżinsy napiął się, a z kieszeni na brzuchu wypadł telefon. Z brzękiem walnął na drewniany podest pod taśmą przy kasie. Nim go podniosłam, musiałam zdjąć paczkę papierosów, bo niecierpliwość deliryka stojącego po drugiej stronie lady zaczynała dawać mi się we znaki. Stukał nerwowo kartą, aby zapłacić. Zeskanowałam kod i podałam wraz z butelkami, które zapakował do brudnej, materiałowej torby. Pracownik pobliskiej budowy, operator koparki po pracy w końcu otrzymał upragniony trunek. Na niebieskich, roboczych spodniach na szelkach nosił ślady smaru. Koszulka, pożółkła od potu, którego zapach w klimatyzowanym pomieszczeniu roznosił się, przyprawiając o mdłości, napinała się na jego wielkim, opasłym cielsku. Spalona słońcem twarz, świńskie oczka zatopione jak rodzynki w cieście oraz ten kulfon o kształcie i kolorze batata: obraz prawdziwego robotnika. Pracowitości mu nie brakowało. Nie pił w robocie. W przeciwieństwie do mojego ojca, który z tą samą ekipą cegła po cegle stawiał kolejny blok, zapijając upał ciepłą wódką. Następna awantura z moją posłuszną, kruchą matką wisiała w powietrzu. Na to zapewne trafię, gdy po ósmej wieczorem wrócę ze swojej dwunastogodzinnej zmiany.

– A co u Nicka? – zapytał w końcu.

Aż przeszły mnie dreszcze, gdy w oczekiwaniu na wydruk potwierdzający transakcję zadał to pytanie. Najgorsze, że prawie każdy, kto mnie znał, pytał o to samo. Wzruszyłam jedynie szczupłymi ramionami, odrywając prędko papier, chowając oryginał do kasy, a kopię wraz z paragonem wręczyłam Winstonowi. W kolejce zrobił się szum. Komentowali to klienci, kojarzyli mnie oraz karierowicza Nicka. Wiedziałam, że do końca zmiany jeszcze nieraz usłyszę o nim. Tak się stało już chwilę później. Obsłużyłam sąsiadkę, jakichś przejezdnych, wreszcie podeszło dwóch rosłych osiłków. Jeden z nich to George, drugi Sam. Obydwaj do niedawna niewierzący w sukces Nicka, teraz najlepsi kumple. Pierwszy z nich w czarnej bokserce, spod której widać było wyrzeźbione mięśnie, postawił na taśmie dwie puszki napoju energetycznego. Tatuaże, nieodłączny element statusu, widniały na torsie oraz lewym ramieniu. Wciąż chichotał, mówiąc coś do podobnego do siebie kolegi. Ten był jednak chudszy, wręcz anemicznie wątły, z włosami ostrzyżonymi na zapałkę. Sięgnął po miętówki z półki przy ladzie i rzucił w moją stronę jak psu. Bez słowa przeciągnęłam to, nabijając na kasę, po czym wręczył mi piątkę, z której szybko naliczyłam resztę.

– Co u Nicka? – zagadał Sam, powtarzając pytanie Winstona.

– Praca, dom, praca, dom – burknęłam, nie patrząc w ich stronę.

– Co? Wystawił cię? Duży kontrakt otworzył mu w końcu oczy. – Zaśmiał się George.

– To wszystko?

– Charlie, co się złościsz? Szkoda takiego uroku – mówił, nachylając się nade mną.

Sam parsknął śmiechem, gdy jego kolega, pajacując, pokazywał mięśnie. Napinał je, klepał się po ramieniu, mówiąc: dotknij, to sama natura. Musiałam trzymać fason. Co mi ze złoszczenia się na idiotę, który do niedawna nie wierzył, że Nick rozpocznie wielką, sportową karierę. Mogłam jedynie z pokorą słuchać, jak ci dwaj kretyni coś mamroczą o mojej naiwności.

– Już, skończyliście? To wypad! – wtrącił Franz.

– Ok, ok. Widzimy się na treningu.

Sam pociągnął za ramię Georga. Opuścili market, znikając za rozsuwanymi drzwiami. Franz to ich stary trener jujitsu. Spod jego ręki wyszedł również Nick, który święcił triumfy po podpisaniu kontraktu w największej, światowej federacji sztuk walki. To z tego powodu wszyscy się ze mnie naśmiewali. Od lat wspierałam i dokładałam do jego kariery. Z oszczędności gromadzonych na rozpoczęcie nowego życia, kupowałam mu sprzęt. Gdy podarł rękawice czy zniszczył kolejny ochraniacz na szczękę, dawałam mu kasę i zawsze mówiłam, że odda mi pieniądze, jak będzie go stać. Rok temu uśmiechnęło się do niego szczęście. Jeden ze sponsorów wypatrzył go na amatorskim turnieju na Florydzie. Zaproponował miejsce w klubie, co wiązało się z koniecznością przeprowadzki. Pół roku później odbyła się pierwsza zawodowa walka, przyjechał jedynie na kilka dni, by świętować sukces z dawnymi towarzyszami. Przespał tych kilka nocy u mnie wciąż powtarzając, że po kontrakcie wróci, ożeni się ze mną i skończę z tą biedą. A ja naiwna uwierzyłam.

– Wróci – pocieszał mnie Franz.

– Jasne.

Mój zmęczony ton nie przekonałby nikogo.

Kasując zakupy faceta po czterdziestce, nawet nie udawałam, że wierzę w powrót Nicka. Łysy ze zbyt długą brodą splecioną w dwa warkocze odebrał jakieś połączenie. Mamrotał coś o treningu, ale nagle przeciągle i entuzjastycznie zawołał: „niemożliwe”. Potem odwrócił się plecami, mówiąc, że oddzwoni. Poprawił zieloną bluzę i pocierając łysą głowę poobijaną dłonią, popatrzył na mnie. Opuchnięte od uderzeń uszy to cecha charakterystyczna praktycznie każdego zapalonego sportowca sztuk walki.

Wciąż naliczałam na kasie jego zakupy, które zaczął pakować do przyniesionej ze sobą materiałowej torby. Jeszcze chwilę wcześniej obojętne spojrzenie dużych, jasnych oczu wyrażało teraz totalne zaskoczenie.

– Wyglądasz jakbyś ducha zobaczył – zagadałam.

– Raczej usłyszał. Ile płacę?

– Dwadzieścia osiemdziesiąt.

– Czekaj – mówił, nieporadnie przeszukując kieszenie dresów. Znalazł portfel w bluzie, pospiesznie wyciągnął pieniądze. – Masz, bez reszty, na razie.

On nie wyszedł, raczej wybiegł, zabierając zakupy, zostawiając mi dwadzieścia jeden dolarów na ladzie. Cóż, może jego żona znowu jest w ciąży? W sumie miał już czwórkę dzieci, ale kto to wie. Znaliśmy się od dawna. Kiedyś był moim nauczycielem WF-u, później trenował Nicka w pobliskim klubie. Gdy dorosłam, początkowo głupio było mówić mu na ty, ale z czasem jakoś się przyzwyczaiłam.

Z ulgą zakończyłam tę zmianę. Nim nastąpi kolejna za dwadzieścia cztery godziny, musiałam wrócić do domu, wysłuchać monologu o moim staropanieństwie i dopiero mogłam wziąć kąpiel i pójść spać. Opuszczając market tuż po zmroku w ten ciepły, wrześniowy wieczór, odetchnęłam. Parking o tej porze był prawie pusty. Pojedynczy klienci zaglądali do pordzewiałej hali z logo czerwonego ptaka. Na moje szczęście, to już nie mój problem. Po intensywnym dniu marzyłam jedynie o wannie z ciepłą wodą. Schodząc z wyasfaltowanego parkingu prosto na chodnik prowadzący przez park, ujrzałam grupkę koczujących tam nastolatków. Było ich czterech. Śmiali się, przepychali, popisując zapewne już po wciągnięciu czegoś mocniejszego. Jeden z nich dwie godziny wcześniej kupował w naszym markecie alkohol, więc trzeźwi również nie byli. Grunt to nie zwracać na nich uwagi.

– Charlie! O, Charlie idzie! – zawołał znajomy głos.

Odwróciłam się odruchowo i zobaczyłam chłopaczka w kapturze. Steve, nasz lokalny handlarz trawką, do niedawna sprzedawał ją również mojemu młodszemu rodzeństwu. Palił blanta, a jarzący się koniuszek rozświetlił jego ciemną karnację. Ton, jakim się odezwał, nie zapowiadał nic dobrego. Ktoś go wsypał z handlem, groziło mu więzienie, ale że należał do kapusiów, podał długą listę zaprzyjaźnionych dystrybutorów, przez co odroczono mu wyrok. Niby był czysty, jasne, właśnie widziałam. Obwiniał za to mojego brata, który sam dorabiał w podobny sposób.

– Chodź do nas, pogadajmy. – Zaszedł mi drogę, otaczając ramieniem.

– Nie mam czasu, jestem zmęczona po pracy.

– Zmęczona jesteś, jak mi przykro. A wiesz, chciałem ci zaproponować imprezę, taką wspólną zabawę, ze mną i moimi kumplami.

– Naprawdę nie szukam kłopotów – mówiłam, próbując wyrwać się z uścisku.

– Jaka spięta. – Zaśmiał się. – A ja, kurwa, ich szukałem?! Jak twój pierdolony braciszek sypnął mnie na pałach, że sprzedałem mu działkę?! Straciłem towar i dostałem zawiasy, a moi pracodawcy domagają się zapłaty.

– Nie mam pieniędzy.

– Ale masz inne rzeczy, możesz sprzedać nerkę, odrobić dupą, jak wolisz.

– Zostaw mnie.

Chciałam krzyczeć, ale zacisnął mi dłoń na ustach, uciszając. Na gardle poczułam chłodne ostrze. Jeden z jego kolegów wyrwał mi torebkę, wysypał zawartość na ławkę. W portfelu nie było zbyt wiele, kilka dolarów na drobne wydatki oraz telefon. Moja przepona dostała skurczy, próbując nerwowo zaciągnąć choć trochę tlenu. Jęczałam przez zaciśnięte usta. Nosem wypuszczałam powietrze, zalewając się jednocześnie łzami. Liczyłam, że tylko mnie okradną i odpuszczą.

– Nic, osiem dolców i gówniany telefon – powiedział kolega, pokazując, co ma.

– Mało. Do busa z nią. Jest młoda. Na części się nada.

Szarpnęłam się, a kiedy nieco poluzował chwyt, zaczęłam krzyczeć. Niewiele to dało, bo szybko zacisnął dłoń na moich ustach. Pięścią uderzył mnie w brzuch, odbierając oddech. Kazał zamilknąć, iść posłusznie do zaparkowanego nieopodal białego auta. Nie dałam rady. Panika odbierała mi resztki rozumu. Pragnęłam z całych sił walczyć o wolność. Lepiej było zginąć, zanim zostanę zgwałcona, zmuszona do prostytucji lub żywcem poćwiartowana.

– Zamknij się, suko!

Wkłucie w szyję spowodowało nagły paraliż. Atak paniki, przyspieszony puls pomogły narkotykowi rozpłynąć się po organizmie. Momentalnie zmiękłam, flaczejąc jak pusta dętka. Steve odsłonił moje usta, z których pociekła ślina. Mamrotałam, czując odlot niczym po wypiciu zbyt dużej ilości alkoholu. Odgłos rozsuwania drzwi, upadek na coś chłodnego – zapewne podłogę busa – a po chwili trzask i ciemność. To ona spowodowała, że usnęłam. Może i dobrze. Lepiej nie wiedzieć, nie pamiętać, co ze mną mogli zrobić. Taka trauma prowadziła do samobójczych myśli.

2

Słyszałam rozmyty głos. Zdecydowanie męski, niski, ostro basowy, łańcuszkiem przekleństw tłumaczył coś drugiemu mężczyźnie. Ten brzmiał znajomo, po chwili stwierdziłam, że należy do Steva. Wciąż powtarzał to samo: „tysiąc i nie więcej”. Pomiędzy te negocjacje wkradł się pisk przerażonych dziewczyn. Jęczały, płakały, lamentując coś o burdelu. Na to słowo przekręciłam się na bok i próbowałam wstać. Miałam nadgarstki związane czarną trytytką, którą ktoś tak mocno ścisnął, że aż wrzynała się w skórę, raniąc ją. Jakaś laska obok, widząc moją nieporadność, pomogła mi usiąść.

Oparłam głowę o zimną ścianę, czując odrobinę ulgi.

Wstrzyknięty narkotyk spowodował przyspieszenie pulsu, szum oraz okropną migrenę. Teraz odpuścił, pozostawiając suchość w ustach. Wiedziałam, że powyższe objawy to nic innego jak odwodnienie. Rozejrzałam się. Siedziałam w kącie jakiejś starej hali magazynowej, stanowiącej zapewne punkt przerzutu dziewczyn czy narkotyków. Przez okno w dachu, który opierał się na pordzewiałych belkach, dostrzec można było fragment ciemnego nieba. Czyli to w dalszym ciągu ta sama noc. Zza winkla wciąż dochodziły głosy. Ja oraz dwie siedzące obok dziewczyny z trwogą nasłuchiwałyśmy negocjacji.

– Trzy laski, każda po tysiaku, oddałeś dwa, będziesz krewny jeszcze pięć – mówił ktoś z obcobrzmiącym akcentem.

– Josip, no coś ty. Każda jest warta co najmniej dwa, a ta ostatnia to chyba nawet dziewica.

– Nie próbuj ze mną negocjować. Jak nie chcesz dostać kosy pod żebra, to wypierdalaj i przywieź świeży towar. Chyba że masz brakujące pięć patyków.

– No skąd.

– To idź, naruchaj i wracaj z kasą w zębach. Masz tydzień. Jak nie, to załóż ciepły kaftanik, bo rzeka Ohio o tej porze jest zajebiście zimna.

– Kurwa, nie bądź taki…

– Milcz, pizdo. Tydzień, a jak będziesz kombinował, to doliczę większe odsetki. Ciesz się, że masz do oddania tylko dychę. A teraz zejdź mi z oczu.

Słychać było szuranie, jakieś jękliwe przekleństwa wydawane przez Steva, gdy opuszczał halę magazynu. Skrzypienie zawiasów, trzask drzwi, którego echo przetoczyło się po pustej hali. Siedziałyśmy we trzy na podłodze: brunetka po lewej, blondynka, która pomogła mi wcześniej, po prawej i ja, ruda, pośrodku. Wyszło nieco komicznie, wręcz dopasowanie idealne. Usłyszałam sygnał dzwonka w telefonie, potem krótką rozmowę mężczyzny mówiącego w jakimś dziwnie brzmiącym języku, z której nie zrozumiałam ani słowa, aż wreszcie facet ukazał w końcu swoją twarz. Czego mogłam się spodziewać, jak nie wielkiego, łysego faceta w skórzanej kurtce? Na bladej gębie nad lewym okiem widziałam tatuaż z literą A. Położył ręce na biodra, pokazując pas z bronią. Uśmiechnął się szeroko złotymi zębami w moją stronę.

– Wstała śpiąca królewna. Poznaj swoje koleżanki, to Livi. – Wskazał blondynkę. – To Abby. – Pokazał brunetkę. – A ty, ślicznotko? Jak się nazywasz?

– Charlotte – szepnęłam.

– Charlotte, będziesz wisienką na torcie. Jak was Mumija zobaczy, zakocha się.

– Co z nami będzie? – pytała Abby.

Cała drżała. Zaciskała dłonie w pięści, a ja niemal słyszałam, jak długie paznokcie przebijają jej perłową skórę. Błyszcząca twarz, perfekcyjny makijaż, którego nie rozmazały nawet łzy wielkości grochu oraz napompowane kwasem hialuronowym usta wskazywały na ingerencję kosmetyczki, może sama pracowała w salonie. Była piękna, zadbana, w różowej sukience oraz szpilkach w tym samym kolorze. Druga dziewczyna, Livi, również nie odstawała, jeżeli chodzi o urodę. Słodka blondynka, sarnie oczy, małe usteczka oraz gładka skóra ozłocona opalenizną z solarium, typowa liderka lasek z liceum. Chciała zaczesać kosmyk bardzo długich włosów za ucho pełne srebrnych kolczyków, ale zapomniała, że tak jak ja i Abby miała związane nadgarstki. Szarpnęła dłoń do góry, powstało rozcięcie, z którego krew kapnęła na dżinsową spódniczkę. Wystraszona wytarła ją odruchowo o beżowy top z koronki. Wyglądała, jakby się bała tego widoku.

– Sprzedam. Luksusowe agencje cenią sobie takie okazy – odparł pewnie, kucając przed nami. Zamknęłam oczy, a po policzkach spłynęły mi łzy. – Chociaż ciebie, Charlotte, chyba sobie zatrzymam. Rude są najbardziej pożądane, więc mogę negocjować lepszą cenę, jak już cię osobiście wytrenuję.

Dotknął mojej twarzy. Na lewej dłoni brakowało mu połowy dwóch palców, środkowego oraz serdecznego. Zajęczałam, próbując nie otwierać przerażonych oczu, nie patrzeć na twarz, która zbliżyła się niebezpiecznie do mojej. Chciał mnie pocałować, wepchnąć język w moje usta. Szarpnęłam głową w lewo, w prawo, na co zareagował śmiechem. Złapał mnie za włosy i zmusił do stanięcia na nogi. Ciągnął mnie za sobą jak kawał mięsa, wyprowadzając zza winkla na halę. Podłużna, oświetlona wciąż działającymi jarzeniówkami miała dobre sto-, sto pięćdziesiąt metrów kwadratowych. Kompletnie jej nie kojarzyłam z okolic mojego rodzinnego Charleston. Tam jednak rozciągały się ogromne połacie lasów, więc trudno zgadnąć, gdzie dokładnie znajdowałam się w tamtej chwili.

Łysy rzucił mnie na ziemię i tylko podparcie rękoma uchroniło mnie przed zaryciem twarzą w betonową posadzkę. Dżinsowa kurteczka zadziałała jak tarcza, zapobiegając obtarciom. Chciałam się przeczołgać w stronę drzwi, uciec od śmiechu Josipa, ale na próżno. Przycisnął mnie do podłogi kolanem, momentalnie zmienił pozycję i siadł okrakiem. Ważył pewnie sto kilo. Dużo pakował, musiał trenować, chodzić na siłownię, bo kompletnie nie reagował na moje próby ataku. Przyszpilona do ziemi miotałam się niczym ryba bez wody, walcząc o każdy oddech, a w duchu liczyłam, że jak w filmie ktoś wpadnie i mnie uratuje. Mimo krzyków i wołania pomocy ratunek nie nadchodził. Mój opór sprawiał przyjemność Josipowi. Ocieranie o moje plecy wzmagało w nim żądzę. Czułam, jak w spodniach pręży się wzwód. Wsunął dłoń pode mnie i rozpiął guzik. Wprawnym ruchem przycisnął mnie łokciem do ziemi, a potem szarpnął jednocześnie spodnie oraz majtki, odsłaniając mi tyłek. Kopałam i zaciskałam nogi, gdy wsunął dłoń, aby je rozchylić.

– Zostaw! Nie! Co ty wyprawiasz?!

Prośby, błagania i obelgi odbijały się echem po pomieszczeniu. Napawał się moim strachem. Bez większych problemów przyciskał mnie ręką do ziemi, kolanem unieruchomił uda, abym przestała wierzgać. Słyszałam, że rozpina sprzączkę w spodniach, rozsuwa zamek, uwalniając penisa. Zaczął klepać nim po moich pośladkach, śmiejąc się przy tym niczym psychol.

– A teraz sprawdzimy, czy jesteś dziewicą.

– Proszę, nie, nie! Nie!

Mimo zaciskania nóg i błagalnych krzyków, rozchylił mi uda. Uderzałam zaciśniętymi dłońmi o posadzkę, wzbijając tumany kurzu. Sekunda i wejdzie, czułam, jak ociera się o moje pośladki, wciąż drażniąc mnie bardziej. A wolałam mieć to za sobą. Skrzypienie drzwi, błysk dwóch strzałów i odgłos upadającego ciała tuż obok mnie sprawił, że na ułamek sekundy utraciłam świadomość. Zasłoniłam głowę, chroniąc ją przed urazem, podkuliłam nogi, zaciskając maksymalnie. Ktoś szarpnął mnie do góry, zmuszając, abym uklękła i potrząsnął, sprawdzając, czy jeszcze żyję.

– Ktoś tu jest? – zapytał mężczyzna, mówiący również z obcym akcentem.

Bałam się tak potwornie, że nawet nie odważyłam się spojrzeć na mężczyznę. Głową wskazałam za siebie, gdzie prawdopodobnie przebywały dwie pozostałe dziewczyny. Wciąż trzymał mnie za ramię.

Kiedy kazał mi wstać i poprawić spodnie, wykonałam jego polecenia bez chwili zwłoki. Działałam niczym maszyna sterowana przez innego człowieka. Szarpnęłam brudne dżinsy, by jak najszybciej się zasłonić. Livi i Abby zostały wyprowadzone przez dwóch osiłków z literą D wytatuowaną nad prawym okiem. Zaczęły wrzeszczeć, szarpać się. Dopiero po chwili zorientowałam się, na co patrzą. Mogłam tego nie robić, ale odruch kazał tak postąpić. Spojrzałam na pozbawionego głowy Josipa leżącego w brudnoszkarłatnej plamie ze spodniami ściągniętymi do połowy. Rozbryzg mózgu, jaki pozostał na ściance, za którą ukryte były dziewczyny, wskazywał na duży kaliber. Livi wymiotowała. Pewnie poszłabym w jej ślady, gdybym nie miała pustego żołądka. Kimkolwiek byli mężczyźni, z pewnością to nie policja.

– Dobra, zwijajmy się, nim Mumija wpadnie – zawołał trzymający mnie mężczyzna.

Dwóch oprychów w skórzanych kurtkach wyprowadziło dziewczyny. W końcu spojrzałam na mężczyznę, który uratował mnie przed okrutnym gwałtem. Rozglądał się, trzymając w dłoni broń. Na jego twarzy z szorstkim zarostem nie zauważyłam symbolicznej litery, jak w przypadku dwóch pozostałych. Ubrany w białą, drogą koszulę, eleganckie spodnie oraz skórzane buty z górnej półki kompletnie odbiegał od wizerunku złego gangstera. Wyglądał raczej jak filmowy amant, który dla zabawy przyszedł kogoś zastrzelić, ukraść towar i wrócić na imprezę, z której się wyrwał. Popatrzył na mnie. Jego ciemne oczy na dłuższą chwilę utkwiły w moich. Mocno zarysowane czarne brwi, nieco dłuższe, proste włosy i przystojna twarz mojego wybawcy wskazywały na jego europejskie pochodzenie. Dłonią, w której trzymał broń, odgarnął mi włosy z policzka, czym wywołał we mnie reakcję obronną. Nie spodziewałam się, że tak delikatnie odsłoni mi twarz, prędzej że uderzy.

– Neven! Rusz się! – zawołał ktoś zza drzwi.

A więc to tak miał na imię. Z pewnością to nie kolejne rosyjskie potyczki. Imiona nie pasowały, jednak o tym miałam zamiar pomyśleć później. Wtedy chciałam stamtąd uciec, aby poczuć się bezpiecznie. Szurając butami, wciąż przytrzymywana za ramię, opuściłam jasną halę na rzecz mroku. Dziewczyny siedziały już w ciemnej furgonetce okryte kocami, wciąż niepewne dalszego losu. Mężczyzna zeskoczył z rampy, podając mi rękę. Dzięki jego pomocy bez problemu zsunęłam się na wilgotną trawę.

– Jedzie Mumija – zawołał facet stojący przy furgonetce. Nie widziałam go wcześniej w magazynie.

– Szlag, pakujcie laski do wozu, jedźcie w las. Ja ich odciągnę. Pójdziesz ze mną – polecił, szarpiąc mnie za ramię.

Drzwi furgonu zatrzasnęły się. Z pogaszonymi światłami wjechał w jedną z leśnych ścieżek, zostawiając mnie oraz Nevena samych pośród ciemności. Mężczyzna ruszył do sportowego auta zaparkowanego samotnie pod drzewem. Kazał mi stać przy drzwiach od strony pasażera, dopóki nie zobaczę reflektorów samochodu jadącego z naprzeciwka. Spojrzał na zegarek, przeładował broń.

– Na mój znak wsiadasz, zapinasz pasy i zamykasz jadaczkę – powiedział.

Przytaknęłam, ale w kompletnej ciemności zapewne nie widział, że to robię. Nagle błysk z naprzeciwka, światła auta zbliżającego się w naszą stronę po leśnych ostępach rozświetliły ponure mury hali. Zawołał „wsiadaj”. Błyskawicznie wskoczyłam do środka. Zapewne chciał mieć pewność, że zauważą przynajmniej jedną z dziewczyn przeznaczonych do sprzedaży. Padło na mnie. Zatrzasnęłam drzwi, zapięłam pasy, gdy samochód raptownie przyspieszył. Jechał przed siebie, na czołówkę z drugim, aż poczułam przerażające gniecenie w dołku. Wbiłam się w skórzane siedzenie, w myślach powtarzając wszystkie modlitwy, jakie znałam. Kule świstały, odbijając się od pancernej szyby i rozlatując na wszystkie strony. Odruch obronny kazał mi zasłonić głowę, oczy zmuszały do patrzenia na rychłą zagładę. Aż zajęczałam, gdy metry przed przeciwnikiem na pełnym gazie Neven zaciągnął ręczny. Zarzuciło tył, stanęliśmy w poprzek drugiego samochodu. Oni również zatrzymali się. Niczym w filmie akcji szyba w drzwiach od strony kierowcy została opuszczona. Kilka celnych strzałów w oponę unieruchomiło pierwszy wóz. Kolejny raz wbiło mnie w siedzenie, gdy auto z impetem ponownie ruszyło przez las. Wskoczyliśmy na wertepy, na których podskakiwałam jak robal na rozgrzanej patelni. Kolejne ostre hamowanie, skręt w lewo i sekundę później wyjechaliśmy na asfalt. Na pełnej petardzie z licznikiem wskazującym początkowo sto, potem sto dwadzieścia, sto trzydzieści mil mknęliśmy gładkim odcinkiem drogi. Strzały za nami nie ustawały. Minęliśmy jakiś znak, wpadając do obcego mi miasta. W środku nocy, w świetle latarni niewielkiej miejscowości omijaliśmy zaparkowane na poboczu auta. Kierowca wyglądał na całkiem spokojnego, umykając przed pościgiem dwóch bliźniaczo podobnych samochodów.

– Jak ci na imię? – zapytał dość zwyczajnie, wybierając numer na telefonie.

– Charlie, znaczy Charlotte, znaczy mówią Charlie – mówiłam chaotycznie, na co zareagował śmiechem.

– Dwa auta, jedziemy na północ. Tak, mam jedną, chłopaki odbili dwie. Dobra, będę za dwie minuty. – Rozłączył się i rzucił telefon na moje kolana. – Charlie, płomiennowłosa Charlie. Lubisz sushi? – spytał, skupiając się na drodze.

– Nie jadłam.

– Czas to nadrobić. Co powiesz na kolację o… drugiej nad ranem? Wyrwali mnie z imprezy i nie zdążyłem nic zjeść.

Nic nie odpowiedziałam. Kompletnie nie miałam pojęcia, do czego zmierza. Skuliłam się, chowając głowę w ramionach. Tak bardzo chciałam, aby ta noc wreszcie się skończyła. Chciałam wrócić do domu, w którym czekała mama, zapity ojciec, praca, której nienawidziłam, ale w tamtym momencie doceniałam. Z daleka dojrzałam most przecinający rzekę. Znałam go. Zbliżaliśmy się do Charleston. Kilka chwil, skręt w prawo i przekroczymy go.

– Daj telefon. – Zrobiłam tak, jak kazał, wybrał numer. – Jesteśmy, widzę was. Za nami dwie czarne audice. Ok, będę w bazie za dwie godziny.

Tuż przed przekroczeniem mostu zatrąbił, dając sygnał stojącym po obu stronach samochodom. Jechaliśmy jednak z tak dużą prędkością, że zdążyłam zauważyć jedynie to, że są ciemne oraz terenowe. Zwolniliśmy do dziewięćdziesięciu. Spojrzałam w lusterko, widząc, jak ktoś pospiesznie rozkłada za nami kolczatkę i wpadają w nią kolejno dwa auta. Pierwsze z hukiem przeleciało przez barierkę, lądując z impetem w wodzie, drugie zostało ostrzelane, a ktokolwiek w nim siedział, zapewne skończył jako sitko. Z trwogą zasłoniłam usta dłońmi, które wciąż krępowała plastikowa opaska.

– Co ze mną zrobisz?

– Jeszcze nie wiem. Najpierw muszę zjeść.

– Kim ty w ogóle jesteś?

– Póki co twoim wybawcą.

– Zabijesz mnie? Sprzedasz do domu publicznego?

– Nie jestem alfonsem. – Zaśmiał się. – Tym zajmuje się Mumija. Zamilcz, pogadamy, jak zjem. Na głodnego kiepsko mi się myśli.

Wjechaliśmy do miasta od zachodu, minęliśmy most, wbiliśmy na północ w stronę mojego domu. W pierwszej chwili nawet żyłam nadzieją, że zwyczajnie odwiezie mnie i zapomnimy o całej sytuacji. Tak się nie stało. Gdy na kolejnych światłach skręcił w prawo, a następnie skierował się na południe, zatrzymując się pod całodobowym barem sushi, straciłam nadzieję. Zabrał telefon, bez słowa wysiadł, jednocześnie zamykając mnie w środku. Zapadła cisza, światełka na desce rozdzielczej wyłączyły się, pozostawiając ciemną otchłań.

3

Rozglądałam się. W samochodzie z przyciemnianymi szybami, nawet gdy stukałam w nie, próbując przyciągnąć uwagę przechodniów, byłam bez szans na ratunek. Poprawiłam spodnie, zapinając guzik oraz suwak, otuliłam szczelniej kurtką i czekałam. Trzymałam dłoń na klamce, bo w końcu pojawi się mój wybawca, otwierając auto. Gdy to zrobi, wykorzystam moment na ucieczkę. Plan był prosty, zamek trzaska, wypadam i uciekam przed siebie gdzieś w wąskie uliczki, aby tylko uniknąć sprzedaży do burdelu. Wydawało się łatwe i skuteczne, ale gdy pojawił się po kilku minutach z papierową torbą, kompletnie niemożliwe. Neven, owszem, otworzył drzwi, ale jedynie od strony kierowcy. Szarpałam klamkę jak furiatka, przy okazji usiłując kopniakami utorować sobie drogę do wolności. Mężczyzna przyłożył mi broń do skroni, zajęczałam, opierając się o siedzenie.

– Jeszcze raz kopnij w drzwi mojego samochodu, a twoi starzy zapłacą za pranie tapicerki z resztek mózgu, jasne? – szepnął, a ja potwierdziłam. – Dobrze – dodał, kładąc mi torbę na kolanach. – Pojedziemy odreagować nocny stres, w końcu zjem, a potem na bazę.

Mówił spokojnie, odkładając broń na podstawkę pod hamulcem ręcznym. Widocznie chciał mieć ją pod ręką w razie potrzeby. Zacisnęłam dłonie na torbie, starając się nie płakać. Kto wie, jak mocno rozdrażni go moje użalanie, skoro kopanie w drzwi groziło odstrzeleniem głowy. Tę wolałam mieć całą na wypadek ucieczki. Nie sądziłam jednak, że nadarzy mi się taka okazja. Wyruszyliśmy spokojnie ciemnymi ulicami. Lokalne radio nadawało jakąś muzyczkę. Kierując się na wschód, później na północny-wschód dość szybkim tempem wskoczyliśmy na drogę prowadzącą do Pittsburgha. Po kilku kolejnych kilometrach zjechaliśmy na leśny parking oświetlony jedną, kiepską latarnią. Ustawiona pod nią ławeczką nie zachęcała do dłuższego odpoczynku.

– Otworzę drzwi, wysiądziesz spokojnie, a jak spróbujesz uciec, to cię zastrzelę, płomiennowłosa Charlie. Rozumiemy się? – spytał spokojnie. – Rozumiemy?!

– Tak – wymamrotałam, gdy podniósł głos.

– Świetnie. A teraz wysiadka.