Namiętność - Grabinski Stefan - ebook

Namiętność ebook

Grabinski Stefan

3,0

Opis

 

Bohaterem książki jest Adam, młody Polak, który udaje się do Wenecji. Tam podczas rejsu poznaje piękną Hiszpankę, Inez de Torrę Orpegę, młodą wdowę.

 

Ich romantyczna wenecka przygoda rozkręca się, młodzi kochankowie są szczęśliwi i żyją chwilą. Sielanka jednak nie trwa zbyt długo.

 

Stefan Grabiński – polski pisarz, przedstawiciel nurtu grozy w polskiej literaturze międzywojennej. Klasyk noweli fantastycznej, twórca horroru kolejowego, określany czasem mianem „polskiego Poe” lub „polskiego Lovecrafta”.

 



 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 136

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (2 oceny)
1
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




STEFAN GRABIŃSKI
NAMIĘTNOŚĆ

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok Konin 2018

Stefan Grabiński

„Namiętność”

Copyright © by Stefan Grabiński, 1930

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania

lub edytowania tego dokumentu, pliku

lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

 Tekst jest własnością publiczną (public domain)

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Skład: Adam Brychcy

Projekt okładki: Adam Brychcy

Druk: Drukarnia Vernaya Sp. Akc.

Wydawnictwo: „Renaissance-Universum“

Warszawa, 1930

ISBN: 978-83-8119-330-6

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

 NAMIĘTNOŚĆ

Nad sestiere di Cannaregio, w samem sercu laguny wisiała lekka, ledwo dostrzegalna mgła. W blaskach lipcowego słońca przecedzanych przez ten najsubtelniejszy z woali drzmały senne wody Canale Grande a w nich jak wyczarowane z bajki, nieprawdopodobnie piękne przeglądały się pałace, wille, domy i kościoły. I widziało się wszystko niby miraż złocisty, powołany do życia przez przepyszną fantazję, niby obraz senny utkany z marzeń artysty w chwilę dziwnej, twórczej szczodroty.

 Tylko fala przybrzeżna z cichym chlupotem roztrącająca stopnie schodów, tylko piosenka gondoljera, co przejechał mimo w żałobnej swej łodzi, budziły z zadumy olśnienia i kazały stwierdzać ten ponad wszystko radosny fakt, że jestem naprawdę w Wenecji...

 Tak to rozkochany w mieście dożów, pijany czarem architektury i smętkiem czarnych, tajemniczych wód czekałem w ten cudowny poranek na vaporetto, które miało mię przewieść na tamtą stronę Wielkiego Kanału. Poza mną był stary, połowy 18. wieku sięgający kościół S. Marcuola z małym dziedzińcem przed bramą wchodową, po lewej, po drugiej stronie wąskiego rio może najwspanialszy po siedzibie dożów pałac Vendramin-Calergi, ten sam, w którym ostatnie swe tchnienie oddał wielki twórca „Nibelungów“. Właśnie gdy błądząc spojrzeniem po jego fasadzie, odczytywałem dewizę:

Non nobis — Domine — Non nobis, rozległ się przeciągły, trochę szorstko rozdzierający ciszę tej godziny gwizd parowczyka.

 Więc rzuciwszy raz jeszcze okiem na koronkę pałacu, wstąpiłem na ruchomy pomost i za chwilę siedziałem już na rufie statku.

 — Avanti! — podał sternik hasło przez tubę w czeluście kotłowni i vaporetto wyzwolone z uwięzi zaczęło rozgarniać sztabą leniwe wody.

 Podróż moja nie miała trwać długo: wysiadałem na najbliższym przystanku, S. Staë. Statek minął były dom patrycjusza, Teodora Correr i założone przezeń Museo Civico, minął stary śpichlerz Republiki, pałace Erizzo, Grimani della Vida i Fontana i dotarłszy do linji Palazzo Tron, zwrócił się dzióbem w prawo ku brzegowi.

 — Ferma! — spadł rozkaz z wyżki w środku vaporetta.

 Przycichł warkot śruby, ustała oddenna praca kotła i parowczyk przyciągnięty łagodnie liną do burty pontonu zbratał się znów z przystanią w chwilowym uścisku.

 Przepchawszy się szczęśliwie przez zastęp pasażerów, stanąłem na bulwarze przybrzeża. Stąd do Galleria d’Arte moderna w pałacu Pesaro, celu mojej wędrówki było już niedaleko. Przeszedłem krótki, ponad rio di Mocenigo gibkim łukiem rozpięty ponticello i znalazłem się na Fondamenta Pesaro.

 Cicho tu było jakoś o tej porannej godzinie i plusk fali wdzierający się leniwo na omszałe stopnie tarasu rozbrzmiewał wyraźnie w podsieniach pałacu.

 Wszedłem na pierwsze piętro. U wejścia do galerji spotkały mię osowiałe i niechętne spojrzenia funkcjonarjuszy, którzy zdawali się mieć mi za złe, że im przerywam dolce far niente, żądając biletu.

 Wpuszczono mię do wnętrza. W salonach pustki: tu i tam błąkało się kilku stranieri z Baedekerami w ręku a jakaś koścista miss w cwikierze pożerała oczyma ponętny akt męski. Uwagę moją zaprzątnęła grupa „Mieszczan z Calais“ Aug. Rodina. Gdy po pewnym czasie oderwałem wzrok od rzeźby i spojrzałem w głąb najbliższej sali, spostrzegłem przed jednym z obrazów młodą, piękną damę. Profil jej subtelny a zdecydowany, z orlikowatym nosem odcinał się na tle silnie oświetlonej przez słońce ściany wyraźnie i mocno. Krucze, połyskami metalu grające włosy okalały twarz smagłą, pociągłą, z parą ciemnoorzechowych, ognistych oczu. Spojrzenie ich jedyne, niezapomniane łączyło w sposób przedziwny kobiecą słodycz ze stalowemi błyskami nieugiętej woli: w momentach gniewu oczy te musiały być straszne. Z tą doskonale piękną, patrycjuszowską głową harmonizowała wybornie wysmukła i giętka kibić, której linje przeglądały dyskretnie a kusząco przez czarną, pełną spokojnej elegancji i smaku tualetę. A na tle tej wyrafinowanie prostej i skromnej sukni wykwitał jak płomień szal pomarańczowy i zlewał się w barwną symfonję z dużą, herbacianą różą wpiętą we włosy.

 — Cudna kobieta! — pomyślałem, przestępując próg sali. Odwróciła się i po raz pierwszy spotkały się nasze spojrzenia: jej — trochę roztargnione, potem badawcze, wreszcie zaintrygowane — moje — hołdownicze i podziwem brzemienne. Na ustach jej zaświtał zarys uśmiechu i zgaszony wolą rozwiał się powoli bez śladu; obojętne, aksamitne oczy przeniosły znów łaskę spojrzenia na obraz Fragiacoma „Kutry rybackie podczas sztormu“.

 I wtedy przyszedł mi w pomoc szczęśliwy przypadek.

 Już gdy mijałem ją ze ściśniętem sercem i uczuciem zawodu, książka, którą trzymała w ręku, wysunęła się z palców i upadła na posadzkę koło mnie. Błyskawicznym ruchem schyliłem się po nią i odczytałem tytuł: — El secreto del acueducto — por Ramón Gomez de la Serna.

 — To Hiszpanka — pomyślałem i z ukłonem zwracając jej własność, zapytałem:

 — Dispense V. — Este libro pertenece a V. No es verdad?

 Spojrzała przyjemnie zdziwiona i odbierając książkę, odpowiedziała w tymże języku:

 — Pan mówi po hiszpańsku. Może jest Pan moim rodakiem?

 — Nie, łaskawa Pani — odparłem — jestem Polakiem, lecz nie jest mi obcym język szlachetnych synów Kastylji.

 Znajomość była zawarta. I potoczyła się między nami rozmowa żywa a malownicza, bo i ona lubiała styl trochę kwiecisty, w kunszt słowa bogaty i ja urzeczony czarem jej postaci mimowoli dobierałem zwrotów barwnych, jak motyle skrzydlatych.

 Donja Inez de Torre Orpega rodem z Estramadury była od kilku lat wdową. Większą część roku spędzała w Madrycie u starszej siostry zamężnej za jakimś dworskim dostojnikiem a tylko na miesiące letnie przyjeżdżała w odwiedziny do krewnych w Wenecji. O Polsce i Polakach wiedziała niewiele i z zajęciem słuchała moich informacyj. Gdy w pół godziny potem opuściliśmy galerję obrazów i znaleźliśmy się na bulwarze Fondamenta Pesaro, byliśmy już dobrymi znajomymi.

 — Dokąd się Pan teraz wybiera? — zagadnęła. — Pora jeszcze za wczesna na obiad, lecz stosowna na drugie śniadanie. Czy nie zechciałby go Pan spożyć w mojem towarzystwie gdzieś w jakiejś restauracji z widokiem na Ponte Rialto? Lubię bardzo obserwować go w godzinach porannych.

 Byłem zachwycony.

 — Najlepiej będzie — zaproponowałem — jeżeli wstąpimy do Corvo Nero opodal przystanka vaporettów.

 — Wybornie. Proszę zatem podać mi rękę i sprowadzić do gondoli.

 Spojrzałem trochę zdziwiony:

 — Narazie nie widzę żadnej. Musimy trochę zaczekać, aż któraś podpłynie.

 Odpowiedziała srebrzystym śmiechem:

 — Mój Beppo nie każe nam długo czekać. Oto już poznał mię zdala po głosie i zbliża się ku nam na swej Rondinelli.

 I rzeczywiście z poza węgła bulwaru wychylił się dziób Jaskółeczki, która przywarłszy czarnem podbrzuszem do wód kanaliku między pałacem Pesaro a Corner della Regina, przyczaiła się tam na chwilę i tylko czekała na hasło.

 — Beppo Gualcioni, mój nadworny gondoliere — przedstawiła mi z miną pół serjo, pół buffo swego przewoźnika — stary, długoletni sługa domu Ramorinów, mych krewnych.

 I wsiedliśmy do łodzi.

 Gondola donji Inez była istnem cackiem. Smukła, zgrabna i zwrotna jak fryga, z ślicznie rzeźbionym dzióbem w kształcie szyi łabędziej, kołysała się na fali jak kolebka królewskiego panięcia. Oparci plecyma o poduszki siedzeń z ciemnozielonego pluszu, pod osłoną niskiego, w złote frendzle strojnego baldachimu, który tutaj felze zowią, płynęliśmy jakby w nieskończoność zasłuchani w rytmikę wiosła.

 Rozwiały się doszczętnie woale mgły i pod turkusowym kloszem nieba rozwinęła się bajecznie kolorowa perspektywa Canale Grande. Jej dominantą były trzy barwy: czarna, dżetowa wody, biała domów i pomarańczowa żaluzyj i pozapuszczanych stor. Zmieszane ze sobą te trzy kolory, stopione powinowactwem szczęśliwego doboru — były jak dźwięk jedyny i konieczny, jak wyraz tajemny ukrytej gdzieś głęboko duszy tego miasta. I wszystko było przesiąknięte tym naczelnym, suwerennym tonem, wszystko rozdrganą w bezlik dreszczy jedną struną — złotym monokordem, któremu na imię — Wenecja.

 Jak przez sen przesuwały się mimo naszej łodzi arcytwory weneckiej architektury, te koronkowe pałace i domy, z których niemal każdy chlubił się dziełami dłuta i pędzla wielkich artystów. Lipcowe słońce wyzłacało miedzią i cynobrem dumne, arystokratyczne frontony i przyczółki, rozświecało mrokiem wieków nasiąkłe podziemia i kolumnady, spływało palącą pieszczotą na zielone oazy ogrodowych teras i winoroślą otulonych loggij.

 Przepłynęliśmy mimo pałacu Ca d’Oro, najozdobniejszego gotyku dawnej Republiki, minęliśmy Sagredo, Michiel dalle Colonne i Morosini i znaleźliśmy się na linji Rybiego Targu. Odór wodnej żywizny, płynący z głębi hali targowej ogarnął nas duszącym wyziewem. Peschiera w pełnym toku porannego ruchu tętniła gwarem i zgiełkiem.

 Donja Inez przytknęła do nosa chusteczkę i patrząc na mnie z uśmiechem, wdychiwała zapach perfumy. Gondola była już na wysokości Przystani Jarzynowej. Znużone orgją światła oczy, spoczęły z ulgą na zieleni główek kapusty, kalafiorów, selerów, pietruszek i marchwianej naci.

 — Jaki kontrast między tym prozaicznym, choć tak ożywczym widokiem a wyrafinowanem pięknem pałaców — zauważyła donja de Orpega.

 — Rzeczywiście — przyznałem — i mnie to zawsze uderza, ilekroć mijam Erberia. Trudno — nie może być inaczej; nie można żyć samą kontemplacja dzieł sztuki. Powiedziałbym nawet, że to pomieszanie prozy życia codziennego z poezją sztuki i przeszłości stanowi największy urok tego dziwnego miasta.

 Skłoniła głowę na znak zgody. W bliskiej już perspektywie rozpiął się szary, patyną wieków okryty most Ponte Rialto. Kilku zręcznemi uderzeniami wiosła skierował Beppo łódkę ku przeciwnemu brzegowi i przesunąwszy się lewą burtą mimo Fondaco dei Tedeschi, podpłynął pod łuk mostu. Za chwilę wyskakiwałem już z gondoli na oblepione wodną pleśnią schody nabrzeża i podawałem rękę Inezie.

 Była godzina 11 rano. Przeszliśmy stację vaporettów Cerva i wciąż trzymając się brzegu kanału, wstąpiliśmy na Riva del Carbon. Ruch był ogromny; nadjeżdżające co kilkanaście minut parowczyki wyrzucały wciąż nowe zastępy pasażerów. Schroniliśmy się w zaciszny zakątek Corvo Nero, małej, ustronnej gelateria z widokiem na Rialto. Tu, pod skrzydłem płóciennej markizy, wydała mi się donja Inez jeszcze piękniejszą; głębokie cienie pod oczyma podkreślały ich słodycz i żar. Patrzyłem na nią bez przerwy. A ona widząc mój zachwyt, uśmiechała się tylko kącikami ust i cedziła przez perły ząbków oranżadę. Spojrzenie jej senne, lekko rozmarzone błądziło bez celu po tamtym brzegu kanału, potem przerzuciło się na grupę gondol rozkołysaną w przystani i zatrzymało się na łuku Rialto.

 — Czy nie przypomina panu trochę florenckiego Ponte Vecchio? — zapytała.

 — Tamten jest trójdzielny — odpowiedziałem.

 — Chodzi mi o partje górne.

 — A tak, oczywiście — przyznałem — oba są zabudowane, zwłaszcza ten we Florencji.

 — Te sklepy i bazary, te budy jarmarczne rozbite nad wodą mają w sobie coś tak oryginalnego...

 — Przemawiają do przechodnia wieku XX. z lapidarna swadą przeszłości. Może chce Pani przejść się tamtędy?

 — Właśnie chciałam to Panu zaproponować; lubię czasem taką przechadzkę pomiędzy pierzejami rozkrzyczanych sklepów.

 Opuściliśmy nasz cienisty przytułek i niebawem znaleźliśmy się na łuku mostu. Otoczyła nas atmosfera hali targowej. Wąską uliczkę między dwoma rzędami bazarów wypełniał skłębiony malowniczo tłum. Przeważały kobiety: smukłe, rasowe mieszczanki w charakterystycznych, czarnych szalach z frendzlami. Ich zgrabne, często w ogniste wstążki przystrojone główki pochylały się z zainteresowaniem nad próbkami towarów rozłożonemi na ławkach i ladach a śliczne o wytwornym rysunku ręce z lubością gładziły postawy jedwabiu, satyny i perkalu; kapryśne, wybredne, brakujące ręce.

 Chaosowi barw wtórzył chaos woni: wśród ich zgiełku wybijał się na powierzchnię zapach tanich perfum, szorstki odór juchtu i wnętliwa symfonja zamorskich korzeni.

 Szczególniejszemi względami cieszył się bazar z lalkami i sąsiadujący z nim sklep z przyborami tualetowemi; zwłaszcza ten ostatni był stale oblężony przez płeć piękną. Właściciel jego, barczysty, średnich lat mężczyzna, z parą melancholijnie opuszczonych ku dołowi wąsów przynęcał weneckie strojnisie, przesuwając między opierścienionemi palcami sznury fałszywych pereł, korali i bursztynu lub przesiewając z dłoni w dłoń migotliwe przygarście kolczyków, broszek i manel.

 — Signor Giuliano robi jak zwykle świetne interesa — zauważyła, mijając bazar, donja Inez. — Umie zachwalać swój towar.

 — Sama tandeta i surogaty — odpowiedziałem.

 — Niekoniecznie — zaoponowała — można tu czasem wyłowić i prawdziwą perłę: trzeba tylko znać się na rzeczy i odróżnić ziarno od plewy. Buda Giuliana — to też rodzaj bric a brac starożytności. Powrócimy tutaj jeszcze kiedyś w porze poobiedniej, gdy na Rialto trochę przestronniej. A teraz proszę mnie odprowadzić do gondoli; muszę wracać do siebie.

 Przesyceni gwarem i krzykiem zeszliśmy do łodzi. Beppo pokrzepiony kilku szklanicami piwa i porcją makaronu w przybrzeźnej trattoria odwiązywał raźno gondolę od palika na bulwarze. Gdy zdjąłem kapelusz i utkwiłem w donję Orpega oczy pełne niemej prośby o najbliższe spotkanie, pociągnęła mię za sobą w głąb gondoli.

 — Podwiezie mię Pan pod moje mieszkanie.

 — Jaka Pani dobra — szepnąłem, przyciskając ku ustom jej rękę.

 Gondola pruła już dzióbem wody kanału. Płynęliśmy z powrotem w kierunku Cannaregio. Po drodze Inez wyznaczyła mi schadzkę tegoż dnia popołudniu.

 — Pan tu jest nowicjuszem — mówiła, przechylając na ramię swą cudną główkę — chcę być Pańskim cicerone, chcę pokazać Panu wszystkie osobliwości tego miasta. Sama ułożę porządek naszych wędrówek. Zgadza się Pan?

 — Z najgłębszą wdzięcznością. Od czego zaczniemy?

 Uśmiechnęła się.

 — To tajemnica. Dowie się Pan popołudniu. Chcę Panu zrobić niespodziankę. Proszę zatem oczekiwać mnie o czwartej na Ca d’Oro. Do widzenia!

 Gondola przybiła do brzegu; łabędzia jej szyja położyła się na omszałych stopniach schodów, co wiodły pomiędzy kolumny jednego z tych cudnych pałaców, które odbija tak wiernie ciemna fala Canale Grande. Tutaj Inez wysiadła. Podał jej rękę czekający już lokaj, bo schody od pleśni zielone śliskie były i niepewne.

 — Beppo, odwieziesz Pana do S. Marcuola — poleciła na pożegnanie i posławszy mi czarujący uśmiech, zniknęła za kotarą w głębi krużganka.

— — — — — — — — — — — — — — — —

 Nie mogłem doczekać się utęsknionej godziny. Stan podniecenia, w który mnie wprawiła radosna przygoda, był tak silny, że zapomniałem o obiedzie i nie wróciłem do swego mieszkania obok dworca kolejowego, lecz wałęsałem się nad kanałem w okolicy Złotego Domu; nie mogłem dopuścić do tego, by jakakolwiek banalna czynność przerwała mi rozkoszną ciągłość marzenia o niej; nie chciałem pozwolić na to w żaden sposób, by pomiędzy pierwsze a drugie spotkanie z ukochaną wcisnęło się jakiekolwiek prozaiczne zdarzenie. Dlatego wolałem krążyć w pobliżu miejsca wyznaczonego przez nią na schadzkę. Gdy po paru godzinach uczułem dotkliwy głód i zmęczenie, odszedłem na chwilę od przystani Ca d’Oro ciemną, ciasną vicoletto i dopadłszy jakiejś podrzędnej kawiarenki na rogu ulicy Vittorio Emanuele, wychyliłem duszkiem szklankę kawy. W parę minut potem stałem znów na bulwarze i zapuszczałem niecierpliwe spojrzenie w stronę, skąd miała nadpłynąć gondolą Ineza.

 Wkońcu nadpłynęła. Słodka, smagława, oszałamiająca. Gdy chciałem jej pomóc przy wysiadaniu, potrząsnęła przecząco głową:

 — Pojedziemy dalej gondolą. Proszę usiąść tu przy mnie.

 I wskazała mi miejsce w łodzi.

 — Beppo, cava il felze! — rozkazała gondoljerowi.

 I podczas gdy sługa spełniając polecenie, zwijał ponad naszemi głowami jedwabny baldachim, ona opierając się o moje ramię i zaglądając mi filuternie w oczy, zapytała:

 — Czy też Pan choć raz pomyślał o mnie od chwili naszego pierwszego rozstania?

 — Senjora — odparłem, tonąc oczyma w jej oczach — jestem Panią oczarowany.

 — Tak trzeba, tak być powinno. Avanti, Beppo!

 — Dokąd płyniemy? — rzuciłem odruchowo pytanie.

 — W stronę Fondamenta Nuove systemem kanałów poprzecznych. Lubię przesuwać się na gondoli po tych cichych ścieżkach wodnych, wijących się pomiędzy staremi, przesiąkniętemi ich wilgocią domami.

 Odbiliśmy od przystani. Kierowana wprawnem wiosłem gondoljera łódź trzymała się blisko brzegu, by wkrótce po dokonaniu zręcznego półobrotu w prawo, porzucić Canale Grande i wcisnąć się we wąską szyję Rio di S. Felice.

 — A — Oel! — rozległo się ostrzegawcze wołanie wioślarza — A — oel! Sia stali!

 Gondola prześmignęła popod łękiem mostku łączącego ulicę Wiktora Emanuela z placem Św Feliksa i skręciła znów na prawo w Rio di S. Sofia. Zasłuchani w plusk wiosła, rozkoszowaliśmy się w milczeniu żeglugą.

 A miała ta przejażdżka pomiędzy kamienicami szczególny urok. Mimo całej życiowej prozy wyzierającej z tych kilkupiętrowych starych, obdrapanych domostw z suszącą się tu i tam na żerdziach i sznurach bielizną, było coś tajemniczego w ich atmosferze. Coś taiło się w tych mrocznych, skąpo rozświetlonych językami gazu podsieniach, coś drzemało w ciemnych, gdzieniegdzie przeglądających przez wykroje bram podwórzach, czaiło się w brudnych, zatęchłych od lat basenach. Czasem wychyliła się z okna jakaś ludzka głowa, wyjrzała para oczu namiętnych, południowych i znikała jakby spłoszona widokiem obcych; czasem z głębi zagadkowych wnętrz wypłynęła cudna, tęsknotą wezbrana piosenka, zawibrowała między ścianami domów rozełkanem arpeggio i milkła zawstydzona niewczesną swą urodą.

 W czarnej, gęstej, nieruchawej wodzie łączyły się w drżącym uścisku pokraczne odbicia kamienic, snuły się, tęczując pod światło, jakieś brudno-tłuste ściegi i popławy. Miejscami wysuwały się z masywów domostw i budynków nadpowietrzne, kryte galerje, „mosty westchnień“ szarej, smutnej codzienności i jak dłonie podane nad przepaścią, sprzęgały ze sobą brzegi kanałów; gdzieindziej łuk kamiennego sklepienia rozpięty spodem nad powierzchnią wody przerzucał się giętkim grzbietem z zaułka w zaułek.

 Ciszę uliczek przerywały od czasu do czasu okrzyki gondoljerów.

 — Sia premi! — Sia stali! — Sia di lungo! — wołali, wymijając się na zakrętach.

 Na Rio di S. Andrea musieliśmy się zatrzymać trochę dłużej, bo z łódek stłoczonych na wąskim pasie wody powstał zator; zwłaszcza brzuchata, węglem naładowana barża towarowa nie mogła wywikłać się z duśby; wreszcie otarłszy się bokiem o bulwar, wydostała się z matni i otworzyła przejście. Wpłynęliśmy na kanał Św. Katarzyny.

 — Na lewo, Beppo! Pod arkadę ponticello! — poleciła donja.

 Gondola podpłynęła do schodków debarkaderu. Wysiedliśmy. Pani zwróciła się do przewoźnika:

 — Oczekuj nas za 10 minut w przystani Fondamenta Nuove.

 — Sta bene, Signora, sta bene.

 I podczas gdy Inez wsparta o moje ramię wychodziła po stopniach na brzeg, stary gondoljer ruszył w dalszą drogę kanałem, by potem wykręcić na północ i przez Sacca della Misericordia wydostać się na pełniejsze wody Nowych Nadbrzeży. My tymczasem przeszliśmy mimo kościoła Św. Katarzyny i Jezuitów i zagłębiliśmy się w labirynt zaułków weneckiej suburry.

 Popołudniowe słońce skłaniające się powoli ku zachodowi zalewało płynnem złotem kwadratowe płyty bruku i świeciło nam prosto w oczy.

 — Jak tu wesoło, jak słonecznie! — zawołała Inez, której wyniosła, elegancka postać rzucała poza siebie cień mocny i długi.

 — Szczególnie po wyjściu z mrocznych czeluści kanałów — uzupełniłem jej uwagę.

 I jak mogłem, zacząłem opędzać się drobnemi datkami przed gromadką brudnych, obdartych dzieci, które towarzyszyły nam z uporem już od pewnego czasu.

 — Un baiocco, bella signora, un baiocco ai poveri bambini! — skamlała w imieniu innych chuda, piegowata dziewczyna.

 Donja Orpega wyjęła z torebki kilkanaście sztuk półlirowych, zawinęła w papier i śmiejąc się, podrzuciła w górę. Z brzękiem rozsypały się pieniądze po flizach uliczki.

 — Teraz uciekajmy, dopóki zajęte zbieraniem.

 Skwapliwie zboczyliśmy w sąsiedni zaułek. O parę kroków przed nami zalśniła brylantowemi blaskami laguna.

 — Jesteśmy na miejscu. To Fondamenta Nuove w pełnej chwale lipcowego popołudnia.

 Wyciągnięta w dal linja bulwaru roiła się od ludzi. Przy stolikach porozstawianych przed winiarniami i cukierniami popijano słodko-cierpką marsalę, turmalinowe chianti, purpurową granatinę lub krzepkie nostrano z pobliskich winnic rodem. Gondoljerzy w pomarańczowych koszulach i szerokich, czarnych kapeluszach nagabywali przechodniów, proponując przejażdżkę na Lido, wyspy Św. Michała, Murano, Burano lub uroczą isola di S. Francesco del Deserto. Beppo uśmiechnięty i zadowolony, że nas wyprzedził, już czekał w malowniczej pozie wsparty o wiosło na wyżce swej Rondinelli. Skierowałem na Inezę pytające spojrzenie. A ona schodząc do łodzi zgrabna i wytworna, w obcisłej, satynowej sukni koloru bleu foncé, określiła cel jazdy w dwóch słowach:

 — San Michele!

 — Na Wyspę Cmentarna? — zapytałem, zajmując obok niej miejsce w gondoli. — Dlaczego właśnie tam?

 Podniosła na mnie zdziwione oczy:

 — Był Pan tam już może?

 — Nie, nie bylem — odpowiedziałem, patrząc na nią zamyślony — lecz widzi Pani, nie lubię cmentarnych zaciszy.

 — A jednak warto obejrzeć; w klasztorze obok jest podobno kilku mnichów Polaków. Cóż, sprzeciwia się Pan stanowczo?

 — Cóż znowu? — zaprzeczyłem. — Jak można sprzeciwiać się Pani? Avanti, signor gondoliere, avanti! Trochę mi tylko nieprzyjemnie, że zaczynamy nasze wycieczki od tego miejsca.

 — Por Dios! — rzekła, zasłaniając siebie i mnie parasolką przed natarczywemi promieniami słońca. — Nie lubię przesądnych mężczyzn. Adelante, Beppo! Sia di lungo!

 Gondola odbiła od brzegu. Rozcięte pałaszem wiosła fale zalśniły mirjadami blasków i rozbiegły się wokół łodzi karbami fałdów w kręgach koncentrycznych.

 — Ta woda czysta, odświeżana ustawicznie dopływem z pełnego morza sprawia orzeźwiające wrażenie — przerwałem uwagą milczenie.

 — Ani porównania z ospałą, gęstą i cuchnąca wodą kanałów.

 — Ale zato tamta ma w sobie coś tajemniczego; jeżeli można mówić o duszy weneckiej laguny, to kryje się ona w tej czarnej, drzemiącej, przesyconej wyziewami miasta topieli.

 — Patrz pan! — przerwała mi, wskazując na prawo. — Co za obraz! Jedyny motyw dla malarza!

 Obok przepływała obciążona do półburty krypa pod trójkątnym żaglem latyńskim; wiozła do Wenecji na targ jarzyny z ogrodów wyspy Le Vignole i owoce z sadów jej sąsiadki, zielonej Torcello. Cytrynowo-żółte płótno żagla z wizerunkiem Św. Marka, patrona wydymało się łagodnie w podmuchach zachodniego wiatru nad kopczykami czerwono-ceglastych pomidorów, piramidami marchwi, buraków, rzepy i stożkami winogron, brzoskwiń, renglotów i oliwek.

 — Barwy dobrane jak na palecie Claude Monet’a.

 — Lub naszego Wyczółkowskiego.

 W perspektywie wyłonił się biały kontur cmentarnego muru.

 — Tu gdzieś w pobliżu — objaśniała mię donja Inez — uchodzi naczółek mostu pontowego, który dla wygody ludności każe rozpinać w Dnie Zaduszne zarząd miasta między Wenecją a wyspą Św. Michała.

 Gondola przesunęła się popod murem obmywanym przez chlupoczącą łagodnie falę i zawinęła do przystani naprzeciw klasztornego portalu. Wysiedliśmy i przekroczywszy bramę opactwa OO. Franciszkanów, weszliśmy w krużganek. W głębi, pomiędzy filarami przechadzało się kilku mnichów. Postacie ich ujęte w szorstkie linje habitów odrzynały się wyraziście ciemnemi plamami od rozsłonecznionego tła z murów, kolumn i posadzki. Wychylone z szerokich rękawów zakonnej sukni ręce przebierały paciorki różańca lub zanurzone palcami w miąższ brewjarzy przewracały szeleszczące cicho ich kartki. Z wnętrza bazyliki po lewej stronie krużganka szła woń kadzidła i płonących świec — z głębi przedsionka, z prześlicznej Capella Emiliana płynęły słodkie tony harmonjum: ktoś grał „Ave Maria“ Gounoda.

 Przeszliśmy zamknięty kolumnadą podwórzec i przez drugą, wewnętrzną bramę dostaliśmy się na cmentarz. Była godzina szósta po południu. Zalane potokami zachodu zacisze pławiło się w złocie i bieli: w złocie słońca i bieli marmurów. Przymknąłem na chwilę olśnione oczy. Szliśmy wzdłuż cmentarnego muru inkrustowanego płytami napisów, grobowcowych wnęk i nisz. Pod stopami dudniały nam głucho podziemne komnaty, z boku raziły oślepiająco białe refleksy słonecznych rzutów.

 — Jak tu mało zieleni! — rzekłem tonem skargi. — Co za rozpaczliwa posucha bieli! Doprawdy, senjora, ta despotyczna, wszystko sobą przygłuszająca biel jest straszliwa. Zadaje mi niemal fizyczny ból.

 Popatrzyła, lekko podnosząc brwi.

 — Przemawia z Pana syn Północy. Wasze cmentarze muszą mieć wygląd zupełnie odmienny?

 — O tak. U nas na miejscach wiecznego spoczynku pełno drzew i krzewów; bujna, soczysta zieleń przegradza domy zmarłych, przykrywa festonami bluszczu, spławami brzóz i kalin martwą biel nagrobków i mauzoleów. Na polskich cmentarzach przyroda otula w macierzyńskie ramiona przybytki śmierci — gdy tu w tej błogosławionej, wiecznie roześmianej słońcem krainie nawet w ustroniach zmarłych sztuka święci bezwzględnie swój zimny, marmurowy tryumf: smutny tryumf pobielanych grobów. Ach, jakże mi brak tu zieleni!

 Zatrzymałem się przy jednym z grobowców, który nagle skupił na sobie moją uwagę. Rzucała się w oczy odrazu oryginalna kompozycja.

 Na tarasie przed domem stała naturalnej wielkości postać kobiety o miłej, przepojonej niewieścią słodyczą powierzchowności; lewą ręką zbierała fałdy sukni, w prawej podniesionej do góry gestem pełnym wdzięku niosła doniczkę z kwiatami.

 „A Luisa Riccardi, moglie adorata — il marito“ — czytałem napis u dołu.

 — Jest to mogiła jednej z patrycjuszek weneckich — wyjaśniła mi Inez. — umarła nagle śmiercią gwałtowną. Zrozpaczony mąż kazał utrwalić postać ukochanej w chwili, gdy wychodzi z domu na przechadzkę po ogrodzie: taką ją widział podobno po raz ostatni — taką oglądały jego oczy na kilka godzin przed śmiercią. Moment ten uwiecznił rzeźbiarz w marmurze.

 — Jakie to piękne, senjora — rzekłem w zamyśleniu.

 — I może właśnie dlatego sąsiaduje z pięknem innego pokroju — odpowiedziała, posuwając się ku najbliższemu grobowcowi. — A co Pan powie o tej mogile?

 Na płycie z alabastru odcinały się en relief dwa torsy: młodego mężczyzny i czarująco pięknej kobiety. On utkwił w niej rozkochane oczy i wyciągnął usta spragnione ku czarze, którą mu podawała z uśmiechem. Mimowoli rodziło się podejrzenie, czy puhar nie zawiera trucizny. Bo w uśmiechu kobiety czaił się odcień fałszu i okrucieństwa. Lecz tego zaślepiony mężczyzna zdawał się nie dostrzegać — jak nie dostrzegał napewno żądła wąskiej, weneckiej dagi, którą ściskała w drugiej, wtył podanej ręce...

 Rzuciłem okiem na wstążkę napisu.

 Al suo adorato sposo, Don Antonio de Orpega, spento nel supremo piacere — la moglie — zwierzał światu swą tajemnicę w zwięzłych, lapidarnych słowach szczególny grobowiec.

 Patrzyłem na Inezę wstrząśnięty do głębi.

 — Więc tu spoczywa...

 — Mój mąż — dokończyła z dziwnym, nieznanym mi dotychczas uśmiechem.

 I wtedy dopiero, po tym uśmiechu poznałem, że kobietą na płycie grobowej była ona.

 — Usiądźmy tam na ławce w alei cyprysów — zaproponowała.

 Usłuchałem pełen sprzecznych uczuć. Usiedliśmy w cyprysowej niszy. Na chwilę zapadło między nami milczenie. Długie cienie nagrobnych strażników kładły się nam pod stopy ostremi zrysami wierzchołków i czerniły na złotym żwirze ścieżki hieroglifami śmierci. Skądś, z wnętrza cmentarza dochodził łoskot kamieniarskiego młotka trudzącego się przy nowym nagrobku, dolatywał odzew nieszpornych organów...

 — Mój mąż skończył samobójstwem — usłyszałem nagle jej głos altowy — w piątym roku naszego pożycia.

 — To Pani pchnęła go w objęcia śmierci, seniora — odpowiedziałem niemal surowo.

 — Skądże ten prokuratorski ton? — zapytała, lekko uderzając mię końcem swej płomienistej umbrella. — Niech się Pan nie zapomina. Zresztą on umierał w ekstazie najwyższego szczęścia, umierał dla mnie i przezemnie. Czyż nie pięknie?

 — Potwór, czy obłąkana? — pomyślałem, lecz spojrzawszy na nią, zapomniałem zupełnie o kategorjach etycznych i chłonąłem tylko diaboliczną jej piękność. A ona tymczasem opowiadała głosem równym i spokojnym, jak gdyby chodziło o kogoś znanego jej tylko ze słyszenia:

 — Przyszło do tego niespodziewanie. Tak niespodzianie, tak znienacka, jak bywa nieraz ze szczęściem lub śmiercią. I właśnie w tem widzę najpiękniejszy motyw tej historji. Bo chyba przyzna Pan, że zasługuję na to, by życie moje obfitowało w momenty wyjątkowe.

 I popatrzyła na mnie wyzywająco. Była za piękna, by nie przyznać jej racji. Więc spuściłem milcząco głowę i słuchałem dalej.

 — W jedną z tych nocy księżycowych, rozełkanych mandolinami nocy weneckich rzekł Don Antonio de Orpega, tuląc roznamiętnioną twarz pomiędzy wzgórza mych piersi:

 — Dałaś mi najwyższe szczęście tej nocy, Inezo; nie wiem, czy zdołam je przeżyć do brzasku rana.

 — Cha, cha, cha! — zaśmiałam się lekkomyślnie, pieszcząc ręką jego męską urodę. — Jesteś patetyczny, mój piękny małżonku!

 — Nie wierzysz, Inezo?

 — Nie wierzę, Antonio. Zbyt mnie pożądasz, by tak łatwo przyszło ci teraz rozstawać się z życiem.

 — Nie wierzysz? — zapytał powtórnie z odcieniem obłąkania w swych ślicznych, niezapomnianych oczach.

 — Chodź do mnie Antonio; wszak jesteśmy tylko ludźmi, tylko parą spragnionych siebie kochanków.

 — Więc ja ci udowodnię.

 I wyszedł z sypialni. Po chwili strzał z rewolweru zakończył poemat jego życia. Pięknym człowiekiem był Don Antonio de Orpega, mój mąż — nieprawdaż, kochany przyjacielu?

 — On Panią kochał, jak mało który mężczyzna na ziemi kocha kobietę — odparłem cicho.

 — Tak. To było l’amore altissimo — l’amore supremo. I dlatego bał się, by dnia pewnego nie stanąć nad jego grobem; usunął się w porę w cienie zaświatów, bo nie chciał przeżyć swego wielkiego uczucia. To był genjusz miłości.

 — Podziwiam was oboje: namiętność jego i twój objektywizm, Pani.

 — Uczucia moje — rzekła wyniośle — są moją wyłączną własnością; wobec osób trzecich uważam za stosowne mówić o tem zdarzeniu jako o dziele sztuki jedynem, wyjątkowem. Zechciej i Pan, kochany przyjacielu, patrzeć na nie i oceniać je tylko z tego punktu widzenia.

 — Zastosuję się do woli Pani, senjora — zresztą pozwoli Pani zwrócić sobie uwagę na to, że nie prosiłem o zwierzenia.

 I powstałem z ławki. Milcząc wyciągnęła ku mnie rękę na znak zgody. Przycisnąłem ją do ust i rzekłem:

 — Późno już i strażnik wzywa do opuszczenia cmentarza.

 I rzeczywiście zbliżający się z głębi alei jakiś mężczyzna dawał nam zdaleka znaki.

 — Tak, czas wracać — przyznała zamyślona. — Cmentarz zamykają tu wcześnie.

 Wkrótce znów żeglowaliśmy gondolą po lagunie.

 — Dokąd płyniemy? — zapytałem, ślizgając się spojrzeniem po rozlewisku wód.

 — Na Riva degli Schiavoni. Chcę posłuchać z Panem koncertu orkiestry w Café Orientale i śledzić ruch wieczorny przy molo św. Marka.

 — Najpiękniejsza partja miasta — odpowiedziałem, nagle poważniejąc.

 Trąciła mię wachlarzem w ramię.

 — Skądże to nagle zamyślenie?

 — Cel naszej jazdy wywołał we mnie smutne skojarzenia; jakie, powiem na miejscu.

 — Więc dobrze; tymczasem porzuć Pan te niewesołe medytacje i zachwycaj się krajobrazem.

 Inez miała rację; piękno laguny narzucało się z żywiołową siłą. Właśnie gondola okrążała wschodni cypel Wenecji i minąwszy doki Arsenału, wcisnęła się w kanał między wyspą św. Piotra a zrębem właściwego miasta. Rozcinana skrzelem wiosła fala chlupotała łagodnie o burty łodzi i odtrącona od czarnego jej kadłuba odchodziła w tysiącznych zmarszczach ku brzegom. Gdy mijaliśmy przylądek Punta di Quintavalle, nadszedł skądś wielki, mięsisty fałd wody i zakołysał silnie gondolą. Inez spojrzała zaniepokojona na Beppa.

 — To piroscafo z Torcello w drodze do Ponte del Vin rozorał brzuchem lagunę i rzucił nam pod gondolę masę wypchniętej przez siebie wody — wyjaśnił przewodnik.

 Wjechaliśmy w czeluść wodną pomiędzy wyspą św. Heleny a Ogrodami Publicznemi. Zdaleka zaczęły dochodzić dźwięki muzyki. Po wysypanym żwirem i piaskiem deptaku, który wąską wstęgą owijał się dookoła Punta della Motta, przechadzało się kilka par. Z oplotów krzewów na szkarpie ogrodowej całowanej bez przerwy przez falę laguny wychylał się silny w wyrazie, bronzowy biust Ryszarda Wagnera.

 — Trzeba przyznać — zauważyłem —, że wybór miejsca nader szczęśliwy. Zdaje się, jakgdyby duch twórcy „Latającego Holendra“ wciąż odchodził z falą w zawrotne dale...

 Wypłynęliśmy na szerokie wody Canale di S. Marco. Przed nami rozwinęła się wspaniała panorama portu. Niezliczona ilość gondol i uskrzydlonych żółtemi lub koloru ala terra cotta żaglami łodzi pląsała po lagunowej płani. Zewsząd niby ku centralnemu punktowi ciążenia zdążały ku przystani statki, łopocząc na wietrze defiladą bander i flag. Tu wjeżdżał tryumfalnie od strony porto di Lido jakiś kolos morski chlubiący się zdaleka barwami Albionu, tam po przebyciu bramy wjazdowej z Adrji przy porcie w Malamocco wyrastała na horyzoncie zatoki zgrabna jak sylfida francuska fregata, ówdzie z cieśniny między Giudeccą a wyspą S. Giorgio Maggiore wysuwał się pasażerski parowiec w drodze powrotnej z Chioggji.

 Beppo obejmując rozmiłowanem spojrzeniem ojczyste miasto i lagunę, zanucił nieśmiertelną „Santa Lucia“. Gondola docierała do molo. Kilka uderzeń wiosła, kilka zwinnych zwrotów wśród labiryntu łódek — i przybiliśmy do mostu della Paglia.

 — Beppo — pożegnała gondoljera senjora de Orpega — na dziś jesteś wolny. Do domu wrócę stąd pieszo.

 I przy mojej pomocy wyszła na marmurowy cokół nabrzeża.

 — Idziemy do Café Orientale.

 Jak zwykle, i tym razem ogarnąłem zachwyconem spojrzeniem śnieżny cud Pałacu Dożów, przesunąłem zamyślone oczy po Moście Westchnień, po ponurym bloku Więzień Karnych i zatrzymałem je na „tym długim wrębie granitowym, zielonemi poprzerywanym kanałami, białemi mostami pospajanym, gdzie kilka tysięcy okrętów przystań miewa“ — na Riva degli Schiavoni. I nagle pośród tego przepychu barw i kolorów, pośród tej boskiej rozrzutności piękna dech zapierającej od podziwu i ciągłego zachwytu uczułem ogromny, bezbrzeżny smutek.

 Lecz smutek ten „nie do mnie należał“. Jego żałobne, czarne kwefy wysnuły się ku mnie z perspektywy lat ubiegłych, spłynęły falą powrotnych ech z przeżycia wielkiego poety — samotnika, który tu, po tym samym brzegu „pod zorzę wieczorną“ przechadzał się kiedyś cichy i „w siebie pochylon“...

 I gdy potem zająwszy miejsce u boku pięknej kobiety przy jednym ze stolików kawiarnianych, wodziłem olśnionemi od blasków i świateł oczyma po nurzającej się w purpurze zachodu zatoce, przyszły mi znów na pamięć słowa zapomnianego poety o temże miejscu mówiące:

 „Tam, o jutrzni we mgłach odpływają małe statki rybackie... Tam, o południowem świetle widzisz tajemnice kolorów Veronesa, Tintoretta, Tycjana... Tam, w blasku księżyca znikają okręty w mroku wielkim, a gdzie światło miesięczne wysrebrzyło falę, lśniący topór u gondoli dziobu przytwierdzony profilem zębatym się określa...“

 Z zamyślenia obudził mię głos Inezy:

 — Teraz może zechce się Pan podzielić ze mną niewesołemi refleksjami, które mu podobno nasuwa Riva degli Schiavoni. Przypominam obietnicę.

 — I dotrzymam jej wiernie.

 Popiłem czarną kawą, zapaliłem papierosa i rzekłem, patrząc w stronę Pałacu Dożów:

 — Tędy, tem samem nabrzeżem, co słońcu wschodzącemu bielą marmurów dumnie się uśmiecha, o tej samej dnia umierającego godzinie szedł lat temu 83 genjalny twórca symbolizmu w Europie przed M. Maeterlinckiem, zapoznany przez własnych rodaków poeta polski, potomek Sobieskich po kądzieli, Cyprjan Kamil Norwid. A towarzyszył mu w tej wieczornej, smutnych przeczuć pełnej promenadzie niejaki Tytus Byczkowski, malarz, Polak również, który nazajutrz rano w czasie kąpieli na Lido „za głęboko w fale zaszedł“ i niby to przypadkiem utonął. Byczkowski miał lat około 60; studjował najpierw w akademji drezdeńskiej a potem w Monachjum, „wszędzie łatwo miejscowym tradycjom się poddając z posłuszeństwem słowiańskiem szkole każdej — wzór cierpliwości, zaparcia się i pokory“; i dlatego w wigilję swej śmierci kończył obraz mały przedstawiający rybaka z dziećmi jego, rybaka, co się trudził dzień cały, by pod wieczór trzymać „w ręku ułowioną rzecz jedną — muszlę pustą“. Ci tedy dwaj polscy wędrownicy, tak niepodobni do siebie — jeden, co się twórcą urodził, drugi słowiańskim niewolnikiem — przechadzali się wieczorną godziną r. 1844 po wybrzeżu dei Schiavoni, „albo jak jeszcze jeden niezatarty zapis się wyraża“: Riva dei Slavi, czyli Wybrzeżu Słowian.

 Rozmawiali o Sztuce, a gdy schodzili już z Ponte della Paglia ku piazzetta, Byczkowski zwrócił uwagę na bogactwo inwencji kapitelów, które podpierają Pałac Dożów, dziwnym przypadkiem rozmowę całą na to właśnie skierowując, czego brakowało własnej jego twórczości: na pomysłowość i oryginalność.

 I wtedy wyjaśnił mu wielki twórca „Promethidiona“, że nieśmiertelnem w Sztuce jest tylko to, co poczęło się w ukochaniu i że prawdziwe piękno kształtem jest miłości.

 — A potem, kochany przyjacielu? — przerwała chwilowe milczenie Ineza. — A potem?

 — A potem zstąpili na plac św. Marka, gdy był już zmierzch i „dokoła pod obiegającym czworobok placu korytarzem zaczynało być gwarno, porozświecały się kawiarnie i czekano muzyki przez wojskową kapelę z Czechów zwykle (w owych czasach) złożoną, wykonywanej tu w wieczór“. Do jednej z tych kawiarń, zapewne w podsieniach Procuratie Vecchie weszli...

 — A nazajutrz — dokończyła donja — Byczkowski już nie żył.

 — Tak. Poszedł na dno — jak córka Hjalmara z „Dzikiej kaczki“ Ibsena — zstąpił w głębiny morza, uświadomiwszy sobie przedtem rozdzierającą prawdę swego żywota. „Zaiste smutny jest ten świat aż do śmierci“...

 Umilkłem i zamyślony patrzyłem na czerniejący u naszych stóp tabor gondol, łodzi i motorówek. Tymczasem zmierzchło się zupełnie. Jak na znak dany przez niewidzialną rękę rozjarzyły się nagle elektryczne łuki bań, kloszów i latarń a od placu św. Marka nadpłynęła serenada kapeli: Wenecja uczciła swój wieczór pochwalnym nokturnem. Na lagunie zaczęły tułać się tam i sam błędne ognie sygnałów; naprzeciw molo jakiś statek wojenny na kotwicy przed basenem wyspy San Giorgio Maggiore, cały we flagach i banderach święcił imieniny admirała uroczystą iluminacją. Od Punta della Salute, po tamtej stronie kanału wzbijały się pod niebo wrzeciona rakiet, pękały ulewą iskier ogniste fontanny i bukiety; na Lido rozbłysła wydłużoną linją świateł i kinkietów wieczorna rampa wybrzeża...

 Oderwałem oczy od zatoki i spotkałem się z badawczem spojrzeniem Inezy. Wytrzymałem je spokojnie przez chwilę. Wtem, ni stąd ni zowąd nasunęło mi się pytanie:

 — Pani wierzy we wróżby?

 Chwyciła mię za rękę i odpowiedziała z akcentem zdumienia:

 — Skąd Panu przyszło to na myśl właśnie w tej chwili? Czyżby umiał Pan czytać w cudzych duszach?

 — Narzuciło mi się to jakoś tak znienacka, że nie mogłem się oprzeć. Czasem pewne myśli nadciągają niewiadomo skąd i dlaczego.

 Zaprzeczyła żywo:

 — O nie! Pan się myli w tym wypadku. To ja w tej chwili myślałam o starej cygance z Asturji, która mi wywróżyła przedwczesną śmierć męża.

 — A zatem myśl Pani przeniosła się na mnie — wyciągnąłem wniosek.

 — Do you know something about painter — medium Luigi Bellotti? — usłyszeliśmy nagle oboje wyraźny fragment rozmowy prowadzonej przy sąsiednim stoliku.

 Siedziało tam dwóch mężczyzn: jeden w pepitkowym garniturze z monoklem w oku, o charakterystycznych dla Anglików rysach starannie wygolonej twarzy i drugi znacznie słabiej akcentujący swą przynależność szczepową.

 — Też dziwny kaprys przypadku — rzekła donja. — Ten wyjątek z dialogu naszych sąsiadów jest jakby dalszym ciągiem interesującego nas właśnie problemu a równocześnie przypomnieniem dla mnie.

 — Cóż ma wspólnego malarz Bellotti z zajmującą nas sprawą? — zapytałem.

 — Nie słyszał Pan dotychczas o nim?

 — Nie.

 — Jest to fenomenalne medjum, które w transie z zawiązanemi oczyma maluje obrazy naśladujące do złudzenia manierę starych włoskich mistrzów. Czytałam o nim niedawno ciekawy artykuł w „La Tribuna“.

 — Jeszcze nie widzę związku z naszą rozmową.

 — Zaraz go Pan ujrzy. Otóż Bellotti podobno pozostaje też w kontakcie z zaświatem i jak sam utrzymuje, słyszy od czasu do czasu głosy zmarłych.

 Spojrzałem z odcieniem ironji:

 — Pani wierzy w te bajeczki z „duchami“?

 — Więc nazwijmy to usymbolizowaniem podświadomej jaźni samego medjum, jeśli Pan woli. W każdym razie po przeczytaniu artykułu w „La Tribuna” postanowiłam odwiedzić p. Bellottiego. Spodziewam się, że mi coś powie o mojej przyszłości za pośrednictwem swych „głosów“.

 — Ach tak, teraz rozumiem — to też rodzaj wróżby.

 — Rozmowa tych dwóch panów przypomniała mi zamiar, który uskutecznię w najbliższych dniach. Pan pójdzie tam ze mną, nieprawdaż?

 — Jakto pójdę? Czy Bellotti mieszka tu gdzieś niedaleko?

 — Przebywa stale w Wenecji: mieszka przy calle della Rosa. Więc będzie mi Pan towarzyszył?

 — Z prawdziwą przyjemnością. Od pewnego czasu widzę, jak rozwija się przedemną wstęga niezwykłych zdarzeń.

 — Tak bywa w życiu, że po okresie szarzyzny i codzienności następuje serja zajść wyjątkowych. Mnie n. p. jakiś głos wewnętrzny mówi, że żyję w przededniu decydujących o moim losie wypadków. Kto wie, może zawarcie znajomości z Panem, signor Polacco, jest pierwszem ogniwem w ich łańcuchu.

 — Nie przypuszczam — odparłem z uśmiechem. — Byłoby to dla mnie zbyt pochlebne.

 — Co za skromność! Nie wierzę w nią ani trochę. Wy mężczyzni wszyscy jesteście urodzonymi obłudnikami w stosunku do nas.

 I zaatakowała mnie brylantami swych oczu. Tak na rozmowie upłynął nam wieczór i nie spostrzegliśmy się nawet, jak wskazówki kawiarnianego zegara przesunęły się na godzinę dziesiątą.

 — Por Dios! — zawołała nagle, orjentując się w czasie. — Pora wracać do domu.

 I poszliśmy najpierw rivą, potem przez molo, otarliśmy się o tłum zalegający piazzettę i marmurowy czworobok przed kościołem Św. Marka, aż przeszedłszy popod łukiem Torre dell’ Orologio, zboczyliśmy na Merceria.

 Mimo spóźnionej godziny miasto tętniło pełnią życia. Zdawało się nawet, że puls jego bije teraz silniej niż za dnia pod prażącemi promieniami słońca. Z pootwieranych sklepów, kawiarń i restauracyj biła łuna świateł i załamywała się tajemniczo w czarnych wodach kanałów i kanalików. Lokatorowie, kupcy, dozorcy domówi i przekupnie, zwłaszcza kobiety i dzieci, wylegli z dusznych, nasiąkniętych skwarem mieszkań i obsiedli bramy i wejścia — punkty obserwacyjne nocnego ruchu i ogniska — kuźnie małomiasteczkowych plotek. Bo Wenecja — ta śliczna, przez świat kulturalny podziwiana Wenecja ze swojemi pałacami, muzeami i galerjami jest mimo wszystko prowincją. I w tem może jej szczególny urok. Właśnie w tem jedynem zestrojeniu wysokiej kultury wieków z prostotą i bezpretensjonalnością małego miasta. Dlatego cudzoziemiec czuje się w Wenecji lepiej niż n. p. we Florencji lub Rzymie, gdzie przygniatają go chwilami monumentalność i kulturalna „oficjalność“ środowiska. I ja ukochałem głęboko perłę Adrjatyku właśnie za jej „desinwolturę“. Mimo swą nieporównaną piękność Wenecja pozwalała mi czuć się sobą i nie zmuszała do sztucznej i męczącej odświętności.

 Dzieląc się wzajemnie uwagami i spostrzeżeniami na temat miasta lagun, minęliśmy linję Ponte Rialto, teatr Malibrán, Scuola dell’ Angelo Custode i weszliśmy na zawsze rojną calle Vittorio Emanuele.

 — Jak to dobrze — rzekła Ineza — że niema tu nigdzie miejsca dla aut, tej plagi XX. wieku. To cudne miasto leczy mi corocznie przez dwa miesiące moje potargane nerwy.

 Przez calle di Traghetto zapuściliśmy się w system ciasnych, poprzecznych uliczek uchodzących ku Canale Grande. Tu było znacznie ciszej: ruch nocny ześrodkowany w arterjach ulic Wiktora Emanuela i Lista di Spagna odzywał się w tych nadbrzeżnych odgałęzieniach silnie zmatowanym podźwiękiem. Tylko tu i tam przesunęła się półmrocznym parowem kamienic postać samotnego przechodnia, tu i tam przemknął na przełaj jakiś kot wychudły i zdziczały.

 U wylotu jednego z tych zaułków, w t. zw. calle dei Preti czyli uliczce Księżej bawiła się pod murem domu grupa dzieciaków. Płonąca nad bramą latarnia obejmowała je kręgiem niedokrwistych blasków i z trudem przenoszącym jej siły obdzielała światłem sąsiedni placyk. Nagle wśród dzieci powstał popłoch; zamarła na ustach przerwana w połowie piosenka, opadły połączone w korowód taneczny ręce a wątłe, wynędzniałe postacie przywarły szeregiem do ściany domu.

 — Donna Rotonda passa! Donna Rotonda! — usłyszeliśmy trwożne szepty.

 Na czworobok placyku między uliczkami padł fantastycznie wydłużony cień kobiety, która nadchodziła z głębi przyległego zaułka. Była wysoka i trzymała się sztywnie jak kolumna. Kapelusz dzwonowy à la Lindbergh nasunięty do pół czoła z przystułkami na policzkach i podpinką na szyi okrywał tak szczelnie jej głowę, że sprawiał wrażenie hełmu z uchyloną lekko przyłbicą: z małego prostokątnego wykroju pozostawionego z przodu wyglądał tylko fragment śnieżno-białej, jakby mrozem ściętej twarzy o drobnych, zaciętych ustach: fragmentu tego nieruchomego i surowego jak mumja lub maska tragiczna nie ożywiało żadne spojrzenie; bo oczy osłaniał starannie zapuszczony na brwi brzeg górny kapelusza. I gdyby nie pewność i stanowczość jej ruchów, możnaby było przypuszczać, że Donna Rotonda jest ślepą.

 Dziwaczność powierzchowności potęgował jeszcze strój niemodny, staroświecki: stanik obcisły z bufiastemi rękawami barwy przepalonego piasku i takiegoż koloru suknia na krynolinie. Ta suknia przydługa i szeroka jak umbra, zapylona i postrzępiona nielitościwie, której zapewne zawdzięczała Rotonda swe smutnośmieszne przezwisko, wlokła się za nią po ziemi z cichym, charakterystycznym szelestem.

 Wyprostowana i zimna jak stela grobowa przeszła krokiem równym, spokojnym, trzymając oburącz na prawem ramieniu wysmukłe naczynie, podobne do greckiej amfory.

 — To obłąkana — objaśniła Ineza, gdy Rotunda zniknęła za węgłem kościoła. Mieszka tu gdzieś w pobliżu. Spotykam ją czasami. Niebardzo miłe sąsiedztwo.

 — Donna Rotonda — powtórzyłem zamyślony. — Okrągła Pani. Nie dziwię się wcale, że wywołuje taki popłoch wśród dzieci. Jest w tej nieszczęśliwej coś niepokojącego. Przeszła mimo jak symbol cierpienia i śmieszności splecionych w tragiczny węzeł.

 — I ja nie lubię spotykać jej na swej drodze — zwierzyła mi się cicho Ineza, przyciskając silniej me ramię. — Omijam ją zdaleka... Lecz jestem już u siebie. Buena noche, caballero! Hasta luego!

 Wyjęła z torebki klucz i włożyła go w zamek małych niepozornych drzwi, stanowiących boczne wejście do pałacyku od strony lądu. Przywarłem ustami do jej ręki na długą chwilę. Cofnęła ją łagodnie i znikła w głębi domu.

 Pozostałem sam u wylotu tonącej w półmroku uliczki. O parę kroków odemnie pluskały o stopnie schodni wody Canale Grande, w głębi, na rogu dogorywała latarnia. Powoli odszedłem ku miastu, zapuszczając się w błędnik ulic, uliczek i zaułków. Nie spieszyło mi się do domu. Ciepła, lipcowa noc usposabiała do romantycznej włóczęgi. Rozmarzony przeżyciami dnia, długo jeszcze wałęsałem się jak lunatyk pomiędzy wąwozami kamienic, w krzyżowej matni weneckich rughe i rughette, corti, salizzade, sottoportici, rami, rioterrà i sacche. Aż znużony wędrówką i syt nastroju znalazłem się wkońcu pod bramą mej cichej gospody w zaułku zwanym calle di Priuli.

 Ostatniem wrażeniem, które nawiedziło mię tuż przed zaśnięciem, był tajemniczy a charakterystyczny szelest. Lecz źródło jego nie płynęło z rzeczywistości; było to uparte wspomnienie szelestu, jaki wydawała suknia Donny Rotondy w zetknięciu z brukiem uliczki dei Preti...

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok