Najdłuższa podróż - Nicholas Sparks - ebook + audiobook + książka

Najdłuższa podróż ebook i audiobook

Nicholas Sparks

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dzieli ich właściwie wszystko. Łączy zaledwie... miłość. Czy wystarczająco silna, by mogli myśleć o sobie: my?

Ira Levinson ma za sobą wiele lat życia, przed sobą – zgodnie z diagnozą lekarzy – zaledwie kilka miesięcy. Kiedy prowadzony przez niego samochód wypada z oblodzonej trasy i stacza się po skarpie, unieruchomiony w nim ciężko ranny Ira jest pogodzony z tym, co nieuchronne. Szanse, że ktoś dostrzeże przysypane śniegiem auto, są bliskie zeru. Ira nie liczy na żadną pomoc, a jednak ją otrzymuje – od Ruth, zmarłej przed dziewięcioma laty żony, która pojawia się w jego majakach tak prawdziwa, że niemal może jej dotknąć. Gdy wspominają spędzone razem dramatyczne, ale szczęśliwe lata, Ruth próbuje obudzić w nim wolę przetrwania.

Cztery miesiące wcześniej Sophia poznaje sympatycznego Luke’a, który w rycerski sposób staje w jej obronie, kiedy jest nagabywana przez swojego byłego chłopaka. Wzajemna sympatia szybko przeradza się w głębsze uczucie, choć tych dwoje dzieli właściwie wszystko. Ona jest studentką ostatniego roku historii sztuki, on zakończył edukację na szkole średniej. Ona wciąż korzysta z uroków beztroskiego życia w campusie, on musi się mierzyć z twardą rzeczywistością życia na farmie zagrożonej przejęciem przez bank. Ona liczy na otrzymanie posady w muzeum w jednym z wielkich miast, on – na zwycięstwo w zawodach rodeo, które umożliwi mu zachowanie farmy. Gdzie tu miejsce na wspólną przyszłość?

Na podstawie powieści Najdłuższa podróż powstał film, który jest wyjątkową opowieścią o miłości, przeznaczeniu, zrealizowanych i niespełnionych marzeniach, śmierci i tajemnicach. W rolach głównych: Britt Robertson, Scott Eastwood, Lolita Davidovich, Alan Alda. Reżyseria: George Tillman Jr. (Notorious, Siła i honoru).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 540

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 18 min

Lektor: Krzysztof Gosztyła

Oceny
4,5 (181 ocen)
113
50
14
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zielona2017

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejny audiobook z tym lektorem - mistrzostwo
10
agatkazne

Dobrze spędzony czas

Całkiem miło się czyta. Taka relaksująca opowieść o miłości, życiu, młodości i starości.
10
PaulinaB_96

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała historia ❤️
00
MartaJB84

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
00
Kasia_Kulpa

Nie oderwiesz się od lektury

polecam!
00

Popularność




DZIELI ICH WŁAŚCIWIE WSZYSTKO. ŁĄCZY ZALEDWIE… MIŁOŚĆ.

CZY WYSTARCZAJĄCO SILNA, BY MOGLI O SOBIE MYŚLEĆ: MY?

Ira Levinson ma za sobą wiele lat życia, przed sobą – zgodnie z diagnozą lekarzy – zaledwie kilka miesięcy. Kiedy w wyniku wypadku zostaje uwięziony we wraku samochodu, wspomina całe swoje życie, wypełnione miłością do nieżyjącej już żony.

Cztery miesiące wcześniej Sophia, studentka historii sztuki, poznaje Luke’a, młodego kowboja z rodeo. Ich wzajemna sympatia szybko przeradza się w głębsze uczucie, choć dzieli ich wszystko.

Historie Iry i Ruth, Sophii i Luke’a zbiegną się w najmniej oczekiwanym momencie...

Główne role w ekranizacji tej bestsellerowej powieści zagrali Britt Robertson i Scott Eastwood.

NICHOLAS SPARKS

Współczesny amerykański pisarz, którego książki o łącznym nakładzie przekraczającym 105 milionów egzemplarzy ukazały się w ponad 50 językach. Serca czytelników podbił w 1997 roku swoim debiutem – powieścią Pamiętnik. Kolejne – m.in. Noce w Rodanthe, Anioł Stróż, Ślub, Prawdziwy cud, I wciąż ją kocham, Wybór, Ostatnia piosenka, Szczęściarz, Bezpieczna przystań orazDla ciebie wszystko – znajdowały się przez wiele miesięcy w czołówce światowych rankingów sprzedaży. Kolejne powieści, Najdłuższa podróż, Spójrz na mnie, Z każdym oddechem i Powrót wkrótce po ukazaniu się trafiły na pierwsze miejsca list bestsellerów. Większość książek Sparksa została przeniesiona na duży ekran, a w filmowych adaptacjach wystąpiły takie gwiazdy amerykańskiego kina, jak: Rachel McAdams i Ryan Gosling (Pamiętnik), Diane Lane i Richard Gere (Noce w Rodanthe) czy Robin Wright i Kevin Costner (List w butelce). W 2016 roku swoją premierę miała ekranizacja książki Wybór.

nicholassparks.com

Tego autora

PAMIĘTNIK

ŚLUB

LIST W BUTELCE

JESIENNA MIŁOŚĆ

NOCE W RODANTHE

NA RATUNEK

NA ZAKRĘCIE

ANIOŁ STRÓŻ

TRZY TYGODNIE Z MOIM BRATEM

PRAWDZIWY CUD

OD PIERWSZEGO WEJRZENIA

SZCZĘŚCIARZ

WYBÓR

I WCIĄŻ JĄ KOCHAM

OSTATNIA PIOSENKA

BEZPIECZNA PRZYSTAŃ

DLA CIEBIE WSZYSTKO

NAJDŁUŻSZA PODRÓŻ

SPÓJRZ NA MNIE

WE DWOJE

Z KAŻDYM ODDECHEM

POWRÓT

Tytuł oryginału:

THE LONGEST RIDE

Copyright © Willow Holdings Inc. 2013

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2021

Polish translation copyright © Anna Dobrzańska 2014 & Bożenna Manicka i Tomasz Manicki 2014

Redakcja: Marta Bogacka

Fotografia na okładce: © Iuliia Khabibullina/EyeEm/Getty Images

Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

ISBN 978-83-8215-786-4

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Podziękowania
1. Ira
2. Sophia
3. Luke
4. Sophia
5. Ira
6. Luke
7. Sophia
8. Ira
9. Sophia
10. Luke
11. Ira
12. Luke
13. Sophia
14. Ira
15. Luke
16. Sophia
17. Ira
18. Sophia
19. Luke
20. Ira
21. Luke
22. Sophia
23. Luke
24. Sophia
25. Luke
26. Sophia
27. Luke
28. Ira
29. Sophia
30. Sophia
31. Luke
32. Sophia
33. Luke
Epilog

Milesowi, Ryanowi, Landonowi, Lexie i Savannah

Podziękowania

Najdłuższa podróż, moja siedemnasta już powieść, nie mogłaby powstać bez wsparcia ze strony wielu wspaniałych osób. Ich listę otwiera jak zawsze moja żona Cathy, która po tylu wspólnie przeżytych latach pozostaje nadal najlepszym przyjacielem, jakiego miałem. Wzbogaca na co dzień moje życie i nie ukrywam, że każda kobieca postać dotychczas przeze mnie wykreowana ma w sobie coś z niej. Dobrze mi z nią w tej najdłuższej podróży, którą zwiemy życiem.

Nie obejdzie się też bez podziękowań dla Theresy Park – mojej agentki literackiej, menedżerki, a od jakiegoś czasu partnerki do spraw produkcji – jeszcze jednej dobrej wróżki, bez której bym sobie nie poradził. Aż się wierzyć nie chce, że współpracujemy już dziewiętnaście lat. Chociaż zdarzało mi się po wielekroć o tym napomykać, najwyższy chyba czas przyznać to na piśmie: uważam się, i zawsze uważałem, za szczęściarza.

Jamie Raab, redaktorka, z którą współpracuję od samego początku, nie ma sobie równych w udoskonalaniu moich tekstów. Miałem szczęście, że właśnie na nią trafiłem. Dziękuję za jej pracę, a także za to, co robi, ale i za to, że mam w niej prawdziwą przyjaciółkę.

Howie Sanders i Keya Khayatian – moi agenci filmowi – są po prostu najlepsi w branży. To geniusze, a przy tym ludzie pogodni, bezpośredni i pełni entuzjazmu. Współpraca z nimi to prawdziwa przyjemność.

Scott Schwimer, prawnik, to jeszcze jeden członek mojego zespołu, z którym współpracuję od samego początku. Wspiera mnie swoją wiedzą i radą, a także pogodą ducha i poczuciem humoru.

Elise Henderson i Kosha Shah kierują moją firmą produkcji telewizyjnych i robią to popisowo, z biglem. Podziwiam ich talent i humor. Dziękuję również Dave’owi Parkowi, mojemu agentowi telewizyjnemu, za rady i pomoc oraz Lucindzie Moorehead za jej entuzjastyczne starania w UTA.

Muszę też podziękować Denise Di Novi za styl i klasę jej filmowych adaptacji moich powieści, w tym Listu w butelce, Szkoły uczuć i Szczęściarza, których była producentką. Jestem pełen uznania dla Twojego talentu, Denise, i nie mogę się już doczekać, kiedy ujrzę na wielkim ekranie Twoją interpretację Dla ciebie wszystko. Nie darowałbym też sobie, nie dziękując Alison Greenspan za wszystko, z czego tak dobrze się wywiązuje.

Marty Bowen to jeszcze jeden producent mający na koncie wiele filmowych adaptacji moich powieści. Chciałbym mu podziękować za obrazy Wciąż ją kocham orazBezpieczna przystań. Do spółki ze mną i Theresą będzie wkrótce produkował Najdłuższą podróż i bez wątpienia powstanie wspaniały film. Dziękuję również Wyckowi Godfreyowi, który asystuje Marty’emu we wszystkich przedsięwzięciach.

Dziękuję Emily Sweet i Abby Koons z Park Literary Group. Emily nie tylko pracuje w mojej fundacji i obsługuje stronę internetową, a także z energią, entuzjazmem i powodzeniem załatwia sprawy, zdawałoby się, nie do załatwienia. Abby zaś, odpowiedzialna za kontakty zagraniczne, fantastycznie wywiązuje się ze swoich obowiązków. Nie wiem, co bym bez nich począł.

Michael Nyman, Catherine Olim, Jill Fritzo i Michael Geiser, moi przedstawiciele w kontaktach z mediami, też są rewelacyjni i chciałbym im podziękować za nadzwyczajną pracę.

Laquishe Wright – w skrócie Q – reprezentującej mnie na portalach społecznościowych oraz Mollie Smith, która prowadzi moją stronę internetową, również jestem wdzięczny. To dzięki nim mogę informować zainteresowanych, co dzieje się w moim światku.

To, że nie gubię się we wszelkich nowinkach technicznych, zawdzięczam Davidowi Herrinowi i Ericowi Kuhnowi z UTA. Dzięki nim jestem w tych sprawach na bieżąco.

Dziękuję również Davidowi Youngowi i Michaelowi Pietschowi z Hachette Book Group. Bardzo będzie mi Ciebie brakowało, Davidzie, a w Tobie, Michaelu, pokładam nadzieję, że godnie go zastąpisz.

Chciałbym też złożyć specjalne podziękowania Seanowi Gleasonowi, prezesowi Professional Bull Riders, Inc., za mozolne przestudiowanie rękopisu i cenne uwagi. Ujeżdżanie byków to ekscytująca dyscyplina sportu. Sean, kierujesz wspaniałą organizacją.

Na podziękowania zasłużyli też Larry Vincent i Sara Fernstrom z UTA. Nasza współpraca doskonale się układa i spoglądając w przyszłość, widzę ją w samych jasnych barwach.

Nieocenionymi członkami mojego zespołu są Mitch Stoller, prezes Fundacji Nicholasa Sparksa, oraz Jenna Dueck. Dziękuję im z całego serca za wkład, jaki wnoszą w edukację.

Chcę także podziękować Saulowi Benjaminowi, dyrektorowi Epiphany School of Global Studies, szkoły, którą założyłem wraz z żoną w roku 2006. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że pod jego kierunkiem ta placówka z biegiem czasu rozkwitnie. Naturalnie nie byłoby to możliwe bez udziału Davida Wanga, zastępcy dyrektora, któremu również jestem wdzięczny.

Dziękuję też Jasonowi Richmanowi i Pete’owi Knappowi, z których żaden nie pracuje dla mnie bezpośrednio, ale pośrednio owszem. Wielkie dzięki za Wasz wkład.

Rachel Bressler i Alexowi Greene’owi dziękuję za to, że tak sprawnie prowadzą Novel Learning Series, a to nie lada zadanie.

Na serdeczne podziękowania za zaangażowanie i wizję, jaką wniósł do Novel Learning Series, zasługuje mój brat Micah Sparks.

Dziękuję też Emily Griffin, Sarze Weiss i Sonyi Cheuse z Grand Central Publishing za wszystko, co dla mnie robią.

Podziękowania należą się również Tracey Lorentz, dyrektorce oddziału mojej fundacji w New Bern, Tii Scott, jej asystentce, no i Jeannie Armentrout.

Dziękuję też Andrew Sommersowi, który jest dla mnie wielką wyręką w jeszcze innym, ważnym obszarze mojego życia.

Pam Pope i Oscara Stevick, moje księgowe, są bezbłędne i rad jestem, że mam je w zespole.

Courtenay Valenti i Greg Silverman z Warner Bros są dla mnie jak rodzina i wspaniale mi się z nimi współpracuje.

Ryanowi Kavanaugh, Tuckerowi Tooleyowi, Robbiemu Brennerowi i Terry’emu Curtinowi z Relativity dziękuję za wspaniałą ekranizację Bezpiecznej przystani. Piszę się na dalszą współpracę z Wami, bo widzę, że nadajemy na tych samych falach.

Elizabeth Gabler i Erin Siminoff z Fox 2000 dziękuję za zgodę na nakręcenie filmowej wersji Najdłuższej podróży. Nie mogę się już doczekać, kiedy zaczniemy.

Na podziękowania zasługuje również David Buchalter pomagający mi w przygotowywaniu wszystkich moich publicznych wystąpień. Doceniam Twoje zaangażowanie.

Toddowi i Kari Wagnerom dziękuję za… chyba wiedzą za co.

I na koniec moc podziękowań dla nowych i starych przyjaciół, w tym dla Drew i Brittany Breesów, Jennifer Romanello, Chelsea Kane, Gretchen Rossi, Slade’a Smileya, Josha Duhamela i Julianne Hough za wniesienie do mojego życia takiej dawki radości i śmiechu.

1 Ira

Początek lutego 2011 roku

Tak sobie czasami myślę, że jestem ostatnim przedstawicielem wymierającego gatunku.

Nazywam się Ira Levinson. Jestem południowcem i Żydem i pęcznieję z dumy, kiedy od czasu do czasu ktoś nazwie mnie jednym albo drugim. Mam już swoje lata. Urodziłem się w 1920 roku. Zdelegalizowano wtedy alkohol, a kobietom przyznano prawa wyborcze, i podejrzewam często, że właśnie z tego powodu moje życie potoczyło się tak, a nie inaczej. Jakkolwiek by na to spojrzeć, nigdy nie ciągnęło mnie do kieliszka i poślubiłem kobietę, która osiągnąwszy wymagany wiek, od razu stanęła w kolejce do lokalu wyborczego, żeby zagłosować na Roosevelta; łatwo pomyśleć, że data moich narodzin wpłynęła na mój los.

Ojciec wyśmiałby mnie, gdyby to usłyszał. On nie wierzył w zrządzenia losu, lecz wyznawał zasady. „Ira – mawiał, kiedy byłem podrostkiem i pomagałem mu w sklepie z odzieżą męską – ja ci teraz powiem, czego nigdy nie powinieneś robić”, no i mówił. Wyłuszczał swoje Zasady życia, jak je nazywał, a ja dorastałem, wysłuchując tych jego zasad na każdym kroku. Niektóre były natury moralnej, wywodziły się z mądrości Talmudu i, jak przypuszczam, nie odbiegały od nauk, jakie wpaja swoim dzieciom większość rodziców. Dowiedziałem się, między innymi, że nigdy nie powinienem oszukiwać ani kraść, ale mój ojciec – żyd na pół gwizdka, jak sam siebie wówczas określał – bardziej skupiał się na sprawach praktycznych. Nigdy nie wychodź na deszcz bez czapki, pouczał mnie. Nigdy nie dotykaj fajerek na piecu, bo mogą być wciąż gorące. Ostrzegł mnie też, żebym nigdy przy ludziach nie liczył pieniędzy, które mam w portfelu, ani nie kupował biżuterii od przekupnia, choćby proponował najlepszą cenę. Zakazy ciągnęły się w nieskończoność, ale pomimo ich chaotycznej natury, przestrzegałem chyba każdego, żeby nie robić mu przykrości. Jego głos rozbrzmiewał mi w uszach przez całą tę najdłuższą podróż, którą zwiemy życiem, i rozbrzmiewa po dziś dzień.

Nasłuchałem się także o powinnościach. Przede wszystkim ojciec oczekiwał ode mnie uczciwości i prawości we wszelkich aspektach życia, ale pouczał również, żebym zawsze puszczał przodem kobiety i dzieci, mocno i zdecydowanie ściskał dłonie przy powitaniu i pożegnaniu, zapamiętywał imiona i nazwiska i zawsze dawał klientowi trochę więcej, niż się spodziewał. Z czasem uświadomiłem sobie, że te jego zasady nie tylko stanowiły kwintesencję filozofii, jaką wyznawał, ale też zdradzały, jakim był człowiekiem. Ponieważ wierzył w uczciwość i prawość, zakładał, że inni też w nie wierzą. Ponieważ wierzył w ludzką przyzwoitość, wychodził z założenia, że wszyscy są tacy jak on. Wierzył, że większość ludzi postawionych przed wyborem, postąpi właściwie, choćby wybór był trudny, i wierzył, że dobro prawie zawsze bierze górę nad złem. Ale nie był naiwny. „Ufaj ludziom – powtarzał mi – dopóki nie okażą się niegodni twojego zaufania. A przed takimi, którym przestałeś ufać, miej się na baczności”.

To przede wszystkim ojciec uczynił ze mnie człowieka, jakim dzisiaj jestem.

Ale wojna go zmieniła. A dokładniej, zmienił go Holocaust. Intelektualnie pozostał sprawny – wciąż potrafił w niecałe dziesięć minut rozwiązać calutką krzyżówkę z „New York Timesa” – stracił jednak wiarę w ludzi. Nie rozumiał już świata, który, jak mu się wydawało, tak dobrze zna. Dobijał sześćdziesiątki, wziął mnie więc na wspólnika i od tamtego czasu coraz rzadziej pokazywał się w sklepie. Zrobił się za to z niego żyd całą gębą. Razem z matką – o niej opowiem później – zaczął regularnie uczęszczać do synagogi i wspierać finansowo rozmaite żydowskie inicjatywy. W sabat nie kiwnął palcem. Śledził pilnie wieści docierające z Bliskiego Wschodu, gdzie powstawało państwo Izrael – potem z frontu arabsko-izraelskiej wojny, która w wyniku tego wybuchła – i zaczął przynajmniej raz w roku odwiedzać Jerozolimę, jakby szukał tam czegoś, co kiedyś nieświadomie zgubił. Im był starszy, tym bardziej niepokoiły mnie jego zamorskie wojaże, ale zapewniał mnie, że świetnie daje sobie radę, i przez wiele lat rzeczywiście dawał. Upływ czasu nie przytępił jego umysłu, gorzej było z kondycją fizyczną. W wieku dziewięćdziesięciu lat doznał zawału serca i chociaż doszedł do siebie, to siedem miesięcy później wylew odebrał mu władzę nad prawą stroną ciała. Ale nawet wtedy zarzekał się, że sobie poradzi. Mimo że chodził z balkonikiem, nie chciał słyszeć o domu spokojnej starości i chociaż błagałem go, żeby zwrócił prawo jazdy, nadal siadał za kierownicą. Kiedy mu tłumaczyłem, że to niebezpieczne, wzruszał tylko ramionami.

„A jakie ja mam inne wyjście? – odburkiwał. – Czym będę dojeżdżać do sklepu?”.

Umarł w końcu w łóżku miesiąc przed swoimi sto pierwszymi urodzinami, z prawem jazdy wciąż w portfelu i z rozwiązaną krzyżówką na stoliku nocnym. Żył długo, w ciekawych czasach, i ostatnio często go wspominam. Chyba nie bez kozery, bo podążam jego śladami. Co rano, otwierając sklep, powtarzałem sobie w duchu jego Zasady życia, by zgodnie z nimi obsługiwać klientów. Zapamiętywałem ich nazwiska, dawałem więcej, niż się spodziewali, i po dziś dzień wychodzę z domu w czapce, kiedy zanosi się na deszcz. Podobnie jak ojciec przeszedłem zawał serca i chodzę z balkonikiem, i chociaż nigdy nie przepadałem za krzyżówkami, umysł mam nadal wyostrzony. Podobnie jak ojciec zaparłem się, że nie oddam prawa jazdy. Co, jak się okazało, było z mojej strony błędem. Oddając je, oszczędziłbym sobie kłopotliwego położenia, w jakim się obecnie znajduję: wypadłem z drogi i mój samochód zatrzymał się na drzewie rosnącym w połowie stromej skarpy; uderzenie było tak silne, że maska złożyła się w harmonijkę. I nie musiałbym teraz fantazjować, że ktoś schodzi do mnie z termosem gorącej kawy, kocem i lektyką, na jakiej przenoszono z miejsca na miejsce faraona. Bo chyba nie ma co marzyć, że wydostanę się stąd o własnych siłach, a do tego żywy.

To naprawdę nie przelewki. Śnieg za strzaskaną przednią szybą wciąż sypie na potęgę, widok jest mglisty, zwodniczy. Po policzku ścieka mi krew, mam zawroty głowy i jak nic złamaną rękę. Obojczyk też chyba pęknięty. Cały bark pulsuje bólem, najmniejszy ruch to tortura. A ja, chociaż jestem w zimowej kurtce, tak przemarzłem, że dygoczę z zimna.

Nie ukrywam, że strach zagląda mi w oczy. Nie chcę jeszcze umierać. Przez długi czas zakładałem, że dzięki rodzicom – matka żyła dziewięćdziesiąt sześć lat – długowieczność mam w genach. Parę miesięcy temu byłem nawet przekonany, że zostało mi jeszcze dobrych sześć lat życia. No, może nie takich dobrych. W moim wieku to odpada. Sypałem się od jakiegoś czasu – sercu, stawom, nerkom i innym częściom mojego ciała upływał powoli termin ważności – ale ostatnio doszło do tego coś jeszcze. Narośle w płucach, usłyszałem od lekarza. Guzy. Rak. Teraz od śmierci dzielą mnie nie lata, lecz miesiące… ale mimo to nie jestem gotowy umierać już teraz. Już dziś. Mam jeszcze coś ważnego do załatwienia, coś, co – poczynając od roku 1956 – stanowi wielką doroczną tradycję, która właśnie dobiega końca, a ja przed odejściem muszę się przecież pożegnać.

Nie do wiary, co też roi się w głowie człowiekowi czującemu nadciągającą śmierć. Jednego jestem pewien – nie chcę wyczekiwać tej chwili, gdy bicie serca ustanie, rozdygotany, szczękający z zimna protezami zębowymi. Wiem, co się dzieje, kiedy ludzie umierają – byłem już na zbyt wielu pogrzebach. Gdybym mógł wybierać, to wolałbym raczej zejść we śnie, w swoim domu, we własnym wygodnym łóżku. Ludzie, którzy tak umierają, lepiej się po śmierci prezentują, postanawiam więc, że kiedy już na dobre zajrzy mi w oczy Ponury Żniwiarz, spróbuję się jakoś przeczołgać na tylne siedzenie. Tego by tylko brakowało, żeby znaleźli mnie tu, gdzie teraz siedzę, za kierownicą, zamarzniętego na kość i przypominającego lodową rzeźbę. A w ogóle to jak mnie stąd wyciągną? Utknąłem między oparciem fotela a kierownicą jak fortepian w wąskich drzwiach, kiedy próbowali go wynieść z łazienki. Już sobie wyobrażam, jak jakiś strażak, mocując się z moimi zlodowaciałymi zwłokami, woła do kolegi: „Przekrzyw mu łeb w moją stronę, Steve!” albo „Weź dziadygę za ręce, Joe!”. Mój trup, szarpany i tarmoszony, popychany i ciągnięty, z głuchym łomotem wypada wreszcie z samochodu na ziemię. O, dziękuję, ja się na to nie piszę. Swoją godność jeszcze mam. Tak więc, jak już nadmieniłem, jeśli przyjdzie co do czego, postaram się przeczołgać na tylną kanapę, wyciągnę się na niej i zamknę oczy. Wtedy będą mnie mogli wysunąć z wozu jak mrożony paluszek rybny z opakowania.

Ale może do tego nie dojdzie. Może ktoś zauważy ślady opon prowadzące prosto na skraj skarpy, przy której biegnie szosa, i tam się urywające. Może ktoś się zatrzyma i zawoła z góry, może poświeci latarką i zobaczy wbity w drzewo samochód. To całkiem możliwe; jeszcze nic straconego. Podczas śnieżycy ludzie zdejmują nogę z gazu. Na pewno ktoś mnie znajdzie. Muszą mnie znaleźć.

Muszą?

*

No, niekoniecznie.

Wciąż sypie. Wydycham małe obłoczki pary, jak smok, i z zimna cały jestem obolały. Ale mogło być gorzej. Kiedy ruszałem w drogę, śnieg jeszcze nie padał, ale było już mroźno, więc ciepło się ubrałem. Mam na sobie dwie koszule, sweter, rękawiczki i czapkę. Samochód stoi teraz pod kątem, przodem w dół. Jestem wciąż przypięty pasem bezpieczeństwa, który mnie podtrzymuje, lecz czoło mam wsparte na kierownicy. Poduszka powietrzna zadziałała, wypełniając wnętrze wozu tumanem białego pyłu i gryzącym zapachem prochu strzelniczego. Nie jest mi zbyt wygodnie, ale ujdzie.

Tylko to pulsowanie w całym ciele. Poduszka powietrzna, owszem, zadziałała, ale chyba nie tak jak należy, bo wyrżnąłem głową w kierownicę i straciłem na jakiś czas przytomność. Na jak długo, nie wiem. Z rozcięcia sączy się krew, a kości w prawej ręce jakby próbowały przebić się przez skórę. Pulsują mi bólem obojczyk i bark i boję się poruszyć. Wmawiam sobie, że mogło się skończyć gorzej. Śnieg nadal sypie, ale na zewnątrz nie jest znowu tak zimno. Dziś wieczorem temperatura ma spaść do minus pięciu stopni Celsjusza, ale jutro wzrośnie do prawie plus trzech. W nocy będzie też mocno wiało, w porywach do czterdziestu kilometrów na godzinę. Jutro, w niedzielę, wiać będzie jeszcze silniej, ale w nocy z niedzieli na poniedziałek pogoda zacznie się stopniowo poprawiać. Zimny front przejdzie i wiatr prawie zupełnie ustanie. We wtorek temperatura ma dojść do plus pięciu stopni.

Wiem to wszystko, bo oglądam Kanał Meteo. Jest mniej przygnębiający od wiadomości i wciąga. Puszczają nie tylko prognozy pogody, ale również filmy o katastrofalnych skutkach anomalii pogodowych. Oglądam te reportaże – na przykład o ludziach, którzy przebywali w łazience, kiedy trąba powietrzna oderwała ich dom od fundamentów i poniosła licho wie gdzie, albo o ludziach porwanych przez falę powodziową, którzy opowiadają, jak to ich ratowano z kipieli. Na Kanale Meteo pokazują zawsze ludzi, którzy z katastrof wyszli cało, i nic w tym dziwnego, bo tylko z takimi można przeprowadzać wywiady; z nieszczęśnikami, którym się nie udało, nie ma już o czym gadać. W zeszłym roku puścili materiał o mieszkańcach Chicago, których zaskoczyła śnieżyca, kiedy w godzinach szczytu wracali z pracy. Sypnęło tak mocno, że drogi momentalnie zrobiły się nieprzejezdne. Ugrzęzły na nich na osiem godzin tysiące ludzi, a temperatura przez cały czas spadała. Reporterom udało się dotrzeć z kamerą do jednego z uwięzionych w zaspach samochodów, w którym siedziało jakieś małżeństwo, i filmowali na bieżąco, jak sobie radzą z żywiołem, a mnie od razu uderzyło, że ci pechowcy są zupełnie nieprzygotowani na niepogodę. W szalejącej zamieci tracili ciepło i groziła im hipotermia. Niebywałe. Mieszkańcy Chicago wiedzą przecież, że śnieżyce to u nich nic nadzwyczajnego; w końcu mają za miedzą Kanadę, skąd czasami nadciągają zimne masy powietrza, i ani się człowiek obejrzy, a temperatura leci na łeb na szyję, i zaczyna padać śnieg. Jak mogą to lekceważyć? Gdybym ja tam mieszkał, już przed Halloween woziłbym w bagażniku grube koce, wełniane czapki, dodatkową zimową kurtkę, nauszniki, rękawice, łopatę, latarkę, ciepłe kalesony i zapas butelkowanej wody. Gdybym mieszkał w Chicago, śnieżyca mogłaby mnie uwięzić na wiele dni i dopiero po dwóch tygodniach zacząłbym się martwić.

Sęk w tym, że mieszkam w Karolinie Północnej. I zwykle – nie licząc dorocznego wypadu w góry, przeważnie latem – nie odjeżdżam od domu dalej niż na kilka kilometrów. Bagażnik mam więc teraz pusty, ale pociesza mnie trochę fakt, że nawet gdyby był wypełniony po brzegi artykułami pierwszej potrzeby, nic by mi to nie pomogło. Skarpa jest oblodzona i stroma i nawet za wszystkie skarby Tutanchamona nie dałbym rady się do niego wdrapać. Nie powiedziałbym jednak, że jestem kompletnie nieprzygotowany na to, co mi się przytrafiło. Zabrałem z domu termos z kawą, dwie kanapki, torebkę suszonych śliwek i butelkę wody. Położyłem ten zestaw podróżny na fotelu pasażera, obok listu, który wcześniej napisałem, i chociaż pod wpływem uderzenia w drzewo wszystkie te rzeczy rozleciały się po całym samochodzie, to pociesza mnie świadomość, że wciąż gdzieś tu się walają. Kiedy dostatecznie zgłodnieję, postaram się ich poszukać, ale już teraz rozumiem, z czym wiąże się jedzenie i picie. Co się skonsumuje, trzeba potem wydalić, a ja nie mam jeszcze pomysłu, jak niby miałbym przez to przebrnąć. Balkonik leży na tylnym siedzeniu, ale nawet gdyby udało mi się wygramolić z wozu, wdrapać tam przez tylne drzwi i go stamtąd wyciągnąć, to nie na wiele by mi się zdał na tej stromiźnie, zwłaszcza że cały jestem poturbowany. Nie, zew natury odpada.

Co do samego wypadku… Potrafiłbym chyba sfabrykować jakąś mrożącą krew w żyłach historyjkę o oblodzonej jezdni albo o piracie drogowym, który mnie zepchnął na pobocze, gdzie straciłem panowanie nad kierownicą i stoczyłem się po stromej skarpie, ale trzymajmy się lepiej faktów. A przedstawiają się one następująco: było już ciemno, zaczynał prószyć śnieg i nagle jak nie sypnie. Szosa w mgnieniu oka po prostu znikła. Zakładam, że zbliżyłem się do zakrętu – zakładam, bo żadnego zakrętu nie widziałem – i zaraz potem, przebiwszy barierkę ochronną, poleciałem na łeb na szyję w dół. Siedzę teraz sam, w ciemnościach, i zastanawiam się, czy Kanał Meteo zrobi kiedyś program o mnie.

Nic już nie widzę przez przednią szybę. Nie zważając na eksplozje bólu, wyciągam rękę bez większej nadziei i włączam wycieraczki. Ku mojemu zaskoczeniu ruszają, zaczynają odgarniać z szyby śnieg i po chwili pozostaje na niej tylko cienka warstewka lodu. Wyłączam je, bo szkoda akumulatora, z myślą o nim gaszę również reflektory, które przez cały czas miałem włączone. Tego by tylko brakowało, żeby się rozładował i żebym nie mógł nawet zatrąbić.

Poprawiam się w fotelu i błyskawica bólu przeszywa moją rękę od łokcia po obojczyk. Ciemnieje mi w oczach. Uf, nie zdzierżę. Zaciskam zęby i pojękując przez nie z cicha, czekam, aż przejdzie. Dobry Boże, litości. I staje się cud – ból zaczyna słabnąć. Oddech mi się wyrównuje, łzy nie napływają już do oczu, a kiedy rwanie w ramieniu całkiem ustaje, czuję się strasznie wyczerpany. Mógłbym teraz zasnąć i nigdy się nie obudzić. Zamykam oczy. Jestem bardzo, ale to bardzo zmęczony.

Dziwna rzecz; przyłapuję się na tym, że myślę o żonie Daniela McCalluma i o popołudniu, kiedy mnie odwiedziła. Przypomina mi się prezent, który zostawiła, i odpływając w sen, zastanawiam się, ile też czasu będzie musiało minąć, zanim mnie tu znajdą.

*

– Ira – słyszę przez sen; głos jest jakiś rozmyty, zniekształcony, jakby wydobywał się spod wody, i dopiero po chwili uświadamiam sobie, że ktoś wypowiada moje imię.

Ale to przecież niemożliwe.

– Obudź się, Ira.

Otwieram oczy, mrugam. W fotelu pasażera obok mnie siedzi Ruth, moja żona.

– Ja nie śpię – mamroczę, nie odrywając czoła od kierownicy. Zerkam na Ruth z ukosa. Bez okularów, które w chwili zderzenia z drzewem zleciały mi z nosa, widzę ją niewyraźnie; kontury ma rozmazane, wygląda jak duch.

– Wypadłeś z drogi.

Znowu mrugam.

– Jakiś wariat mnie zepchnął, a potem wpadłem w poślizg. Mogłem skończyć gorzej, gdyby nie mój koci refleks.

– Wypadłeś z drogi, bo jesteś ślepy jak kret i za stary, żeby prowadzić. Ile razy mam ci powtarzać, że za kierownicą stajesz się zagrożeniem dla innych.

– Nigdy mi tego nie mówiłaś.

– A powinnam była. Nie zauważyłeś nawet zakrętu. – Zawiesza głos. – Krew ci leci.

Unoszę głowę, przecieram czoło zdrową ręką, patrzę – czerwona. Krew jest na kierownicy i na desce rozdzielczej, wszędzie czerwone plamy.

– Wiem.

– Masz złamaną rękę. I pęknięty obojczyk. Z barkiem też coś nie w porządku.

– Wiem – powtarzam. Z każdym mrugnięciem Ruth rozwiewa się w powietrzu i na chwilę znika.

– Musisz jechać do szpitala.

– Na to wygląda – mówię.

– Martwię się o ciebie.

Tak naprawdę mojej żony, Ruth, nie ma w samochodzie. Umarła przed dziewięciu laty i w dniu jej śmierci zawalił się mój świat. Zawołałem do niej z salonu, a kiedy nie odpowiadała, dźwignąłem się z fotela. Poruszałem się jeszcze wtedy bez balkonika, ale z trudem. Doczłapawszy do sypialni, zobaczyłem ją leżącą na prawym boku obok łóżka. Wezwałem pogotowie, ukląkłem przy niej, przekręciłem na plecy i poszukałem pulsu na szyi. Był niewyczuwalny. Pochyliłem się i zacząłem jej robić sztuczne oddychanie, tak jak pokazywali w telewizji, ale bez rezultatu. Dałem w końcu za wygraną, pocałowałem ją w usta i w oba policzki i do przyjazdu karetki tuliłem jej głowę do piersi. Ruth, moja żona od ponad pięćdziesięciu pięciu lat, umarła i wraz z nią w mgnieniu oka odeszło wszystko, co kochałem.

– Co cię tu sprowadza? – zagaduję.

– Też pytanie. Ty.

No tak, a cóż by innego.

– Długo spałem?

– Nie wiem – odpowiada. – W każdym razie ciemno już. A tobie pewnie zimno.

– Zimno to mi jest zawsze.

– Ale nie aż tak.

– Fakt – przyznaję – aż tak to nie.

– Co robiłeś na tej drodze? Dokąd jechałeś?

Chętnie bym się poprawił w fotelu, ale powstrzymuje mnie wspomnienie błyskawicy bólu.

– Przecież wiesz.

– Wiem – mówi. – Jechałeś do Black Mountain. Spędzaliśmy tam miesiąc miodowy.

– Chciałem tam jeszcze raz zajrzeć. Jutro rocznica.

Zastanawia się przez chwilę.

– Miesza ci się w głowie. Pobraliśmy się w sierpniu, nie w lutym.

– Nie o tę rocznicę mi chodzi – wyjaśniam. Nie mówię jej, że lekarz nie przewiduje, bym dociągnął do sierpnia. – Mamy jeszcze jedną.

– Co ty pleciesz? Jaką znowu?

– Rocznicę dnia, w którym moje życie na zawsze się odmieniło – oświadczam uroczyście. – Dnia, w którym po raz pierwszy cię zobaczyłem.

Ruth nie odzywa się przez chwilę. Wie, że mówię poważnie, ale jej coś takiego nie przeszłoby przez gardło. Kochała mnie namiętnie, lecz poznawałem to jedynie po wyrazie jej twarzy, po pieszczotach, po czułych muśnięciach wargami. W skrajnych zaś przypadkach wyznawała mi swoją miłość na piśmie.

– Był szósty lutego tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku – ciągnąłem. – Robiłyście z twoją matką, Elisabeth, zakupy w śródmieściu i zaszłyście do naszego sklepu. Ona chciała kupić twojemu ojcu kapelusz.

Ruth, nie odrywając ode mnie oczu, odchyla się na oparcie fotela.

– Wyszedłeś z zaplecza – mówi. – A zaraz za tobą twoja matka.

Tak, przypominam sobie, matka wyszła zaraz za mną. Ruth do końca swoich dni miała fenomenalną pamięć.

Rodzina Ruth, podobnie jak rodzina mojej matki, pochodziła z Wiednia, ale wyemigrowała stamtąd do Karoliny Północnej dopiero przed dwoma miesiącami. Uciekli z Wiednia po przyłączeniu Austrii do Rzeszy. Ojciec Ruth, Jakob Pfeffer, profesor historii sztuki, doskonale rozumiał, co oznacza dla żydów dojście Hitlera do władzy. Wyprzedał cały majątek, żeby mieć na łapówki niezbędne, by wywieźć rodzinę z kraju. Przez Szwajcarię przedostali się do Londynu, stamtąd do Nowego Jorku, by ostatecznie osiąść w Greensboro. Jeden z wujów Jakoba miał zakład stolarski kilka przecznic od sklepu mojego ojca i przez wiele miesięcy rodzina Ruth gnieździła się w dwóch klitkach nad warsztatem. Ruth opowiadała mi potem, że nie mogła spać po nocach przez unoszące się stamtąd opary pokostu.

– Zaszłyśmy do waszego sklepu, bo wiedziałyśmy, że twoja matka zna niemiecki. Powiedziano nam, że może nam pomóc. – Ruth kręci głową. – Tak tęskniłyśmy za krajem, za kontaktem z kimś stamtąd.

Kiwam głową. A przynajmniej tak mi się wydaje.

– Matka wszystko mi opowiedziała, kiedy wyszłyście. Musiała. Nie zrozumiałem ani słowa z waszej rozmowy.

– Trzeba się było uczyć niemieckiego od matki.

– A po co? Nie wyszłyście jeszcze ze sklepu, a już wiedziałem, że pewnego dnia się pobierzemy. I będziemy mieli mnóstwo czasu na rozmowy.

– Wciąż to powtarzasz, a ja i tak ci nie wierzę. Nawet na mnie nie spojrzałeś.

– Nie mogłem. Byłaś najpiękniejszą dziewczyną, jaką w życiu widziałem. To tak, jakby patrzeć w słońce.

– Oj, nie przesadzaj z tą pięknością – fuka Ruth. – Byłam jeszcze dzieckiem. Miałam dopiero szesnaście lat.

– A ja skończyłem właśnie dziewiętnaście. I na moje wyszło.

– Tak – Ruth wzdycha – wyszło na twoje.

Naturalnie, już wcześniej widywałem Ruth i jej rodziców. Przychodzili do naszej synagogi i siadali w pierwszych rzędach – obcy w obcym kraju. Matka pokazywała mi ich dyskretnie, kiedy po nabożeństwach opuszczali spiesznie świątynię, by jak najszybciej znaleźć się z powrotem w domu.

Ja uwielbiałem sobotnie poranne powroty z matką z synagogi. Miałem ją wtedy tylko dla siebie i byłem wniebowzięty. Tematów do rozmowy mieliśmy zawsze bez liku i przechodziliśmy swobodnie z jednego do następnego. Mogłem zwierzyć się jej z każdego problemu, zadać każde pytanie, jakie przyszło mi do głowy, nawet takie, które ojciec uznałby za bezsensowne. Ojciec był od udzielania rad, matka od dodawania otuchy. On nigdy nam nie towarzyszył; wolał w soboty otwierać sklep wcześniej, licząc na większy w weekendy ruch w interesie. Matka go rozumiała. Nawet ja zdawałem sobie już wtedy sprawę, że to walka o przetrwanie, o to, żeby w ogóle było co otwierać. Wielki kryzys, w którym pogrążył się kraj, nie oszczędził również Greensboro i bywały dni, kiedy do sklepu nie zaglądał nikt. Bezrobocie osiągało zastraszające rozmiary, wielu głodowało. Po darmową zupę z garkuchni i chleb ustawiały się długie kolejki. Wiele miejscowych banków poszło na dno razem z oszczędnościami klientów. Ojciec należał do tych, którzy w czasach prosperity odkładają na czarną godzinę, ale rok 1939 był trudny nawet dla niego.

Matka od początku pomagała ojcu w sklepie, ale rzadko stawała za ladą, by obsługiwać klientów. Mężczyźni – a ci stanowili większość klientów – woleli w tamtych czasach męską pomoc zarówno przy wyborze ubrań, jak i w ich dopasowywaniu. Jednak matka nigdy nie zamykała drzwi od zaplecza i widziała stamtąd każdego klienta. Trzeba jej przyznać, że krawcową była genialną. Ojciec naciągał i podciągał materiał, robiąc kredą znaki w stosownych miejscach, ale matce wystarczał jeden rzut oka i już wiedziała, czy wprowadzać poprawki sugerowane przez ojca. Oczyma wyobraźni widziała klienta w dopasowanym garniturze, z uwzględnieniem kroju, każdej zmarszczki, każdego szwu. Ojciec o tym wiedział i dlatego ustawiał lustro tak, żeby ich widziała. Niektórzy mężczyźni czują się zagrożeni talentem żony, jednak ojciec był dumny z matki. Jedna z jego Zasad życia brzmiała: jak już masz się żenić, to tylko z kobietą mądrzejszą od ciebie. „Ja tak zrobiłem – mawiał – i ty też powinieneś. Po co miałbyś główkować sam?”.

Matka, trzeba przyznać, była inteligentniejsza od ojca. Chociaż nigdy nie opanowała sztuki gotowania – powinno się jej było zakazać wstępu do kuchni – to znała cztery języki i potrafiła cytować po rosyjsku Dostojewskiego; była znakomitą pianistką i ukończyła Uniwersytet Wiedeński w czasach, kiedy studentek było tam jak na lekarstwo. Ojciec natomiast wyższym wykształceniem pochwalić się nie mógł. Podobnie jak ja, od szczenięcych lat pomagał swojemu ojcu w sklepie z odzieżą męską, był dobry w rachunkach i miał podejście do klientów. I podobnie jak ja, po raz pierwszy zobaczył swoją przyszłą żonę w synagodze wkrótce po tym, jak zamieszkała w Greensboro.

Ale na tym podobieństwa się kończą, bo często się zastanawiam, czy moi rodzice byli ze sobą szczęśliwi. Owszem, pobierali się w innych czasach, kiedy ślub brało się nie tyle z miłości, ile z rozsądku. Nie twierdzę jednak, że zupełnie do siebie nie pasowali. Byli zgodnym małżeństwem i nigdy nie słyszałem, żeby się kłócili. Ale nie mam pewności, czy kiedykolwiek tak naprawdę się kochali. Przez wszystkie te lata, jakie z nimi przemieszkałem, nie widziałem nigdy, żeby się pocałowali albo wzięli za ręce. Wieczorami ojciec ślęczał w kuchni nad księgami rachunkowymi, a matka czytała książkę w salonie. Miałem nadzieję, że kiedy przejdą na emeryturę, bardziej się do siebie zbliżą. Że będą razem jeździli po świecie, zwiedzali, ale po pierwszej wyprawie do Jerozolimy ojciec już zawsze podróżował sam. Żyli każde swoim życiem, coraz bardziej się od siebie oddalając, stając się na powrót obcymi sobie ludźmi. Kiedy oboje przekroczyli osiemdziesiątkę, można było odnieść wrażenie, że już nic nie mają sobie do powiedzenia. Potrafili przesiedzieć kilka godzin w jednym pokoju, nie odzywając się ani słowem. Kiedy odwiedzaliśmy ich z Ruth, rozmawialiśmy najpierw z jednym, potem z drugim, a w samochodzie Ruth ściskała mnie za rękę, tak jakby obiecywała sobie w duchu, że my nigdy tak nie skończymy.

Ruth przejmowała się ich wzajemnymi stosunkami chyba bardziej niż oni sami. Rodzice nie przejawiali specjalnej ochoty, żeby przerzucić most nad przepaścią, która coraz bardziej ich dzieliła. Dobrze im było we własnych małych światkach. Z wiekiem ojciec coraz bardziej wracał do korzeni, matka zaś rozsmakowała się w ogrodnictwie i godzinami pieliła rabatki kwiatowe w ogrodzie za domem. Ojciec oglądał pasjami stare westerny i wieczorne wiadomości, matka miała swoje książki. No i, rzecz jasna, interesowali się oboje dziełami sztuki, które zbieraliśmy z Ruth i dzięki którym w końcu się wzbogaciliśmy.

*

– Potem długo nie zaglądałaś do naszego sklepu – mówię do Ruth.

Śnieg wciąż pada, zasypał już znowu przednią szybę. Na Kanale Meteo zapowiadano, że do tej pory pogoda powinna się wyklarować, ale pomimo tych wszystkich cudów nowoczesnej techniki i metod prognozowania, na synoptykach nadal nie można polegać. To jeszcze jeden powód, dla którego oglądanie Meteo tak mnie wciąga.

– Mama kupiła ojcu ten kapelusz. Na nic więcej nie mieliśmy pieniędzy.

– Ale wpadłem ci w oko.

– Niespecjalnie. Miałeś za duże uszy. Mnie się podobają małe i kształtne.

Z tymi uszami to prawda. Mam duże i odstające, po ojcu. Jemu to nie przeszkadzało, a ja zawsze się ich wstydziłem. Mając osiem, może dziewięć lat, zwędziłem ze sklepu długi ścinek materiału i do jesieni, kładąc się spać, obwiązywałem nim sobie głowę z nadzieją, że uszy bardziej przylgną mi do czaszki. Matka to ignorowała, ale podsłuchałem kiedyś, jak ojciec szepce do niej urażonym tonem: „Przecież on ma moje uszy. Czy z moimi uszami coś jest nie tak?”.

Kiedy wkrótce po ślubie powiedziałem o tym Ruth, skręcała się ze śmiechu. Od tamtego czasu pokpiwała sobie często, tak jak teraz, z tych moich uszu, ale z wyczuciem, żeby mnie nie urazić.

– A ja myślałem, że moje uszy ci się podobają. Tak je zawsze obcałowywałaś…

– Podobała mi się twoja twarz. Dobrze ci z oczu patrzyło. Po prostu przytrafiły ci się duże uszy.

– Dobrze mi z oczu patrzyło?

– Mhm. Była w nich jakaś łagodność, tak jakbyś widział w ludziach samo dobro. Od razu to zauważyłam, chociaż nawet na mnie nie spojrzałeś.

– Zbierałem się na odwagę, żeby spytać, czy mogę cię odprowadzić do domu.

– Nie. – Ruth kręci głową. Widzę ją jak przez mgłę, ale głos ma młodzieńczy. To głos szesnastolatki, którą dawno, dawno temu poznałem. – Potem często widywałam cię w synagodze i nigdy mnie o to nie spytałeś. Czasami czekałam na ciebie po nabożeństwie, ale ty mijałeś mnie bez słowa.

– Nie znałaś angielskiego.

– Wtedy już co nieco rozumiałam i nawet sama potrafiłam coś wydukać. Gdybyś zapytał, powiedziałabym: „Okay, Ira, możesz mnie odprowadzić”.

Te ostatnie słowa wypowiada z charakterystycznym akcentem. Wiedeńskim, łagodnym i śpiewnym. Melodyjnym. Z czasem pozbyła się tego akcentu, ale nie do końca.

– Twoi rodzice by się nie zgodzili.

– Matka by się zgodziła. Lubiła cię. Twoja matka powiedziała jej, że kiedyś przejmiesz interes.

– Wiedziałem! Zawsze podejrzewałem, że wyszłaś za mnie dla pieniędzy.

– Jakich pieniędzy? Byłeś golcem. Gdybym chciała wyjść za bogatego, poślubiłabym Davida Epsteina. Jego ojciec miał przędzalnię bawełny i mieszkali w okazałej rezydencji.

To też był w naszym małżeństwie jeden z wielu tematów do przekomarzań. Moja matka mówiła prawdę, ale dobrze wiedziała, że na rodzinnym interesie nie zbiję kokosów. To był tylko nieduży sklep, który w końcu, przechodząc na emeryturę, sprzedałem.

– Pamiętam, jak widywałem was dwoje w kolejce ze słodkimi napojami po drugiej stronie ulicy. Spotykałaś się tam w lecie z Davidem prawie codziennie.

– Smakował mi czekoladowy z bąbelkami. Nigdy wcześniej takiego nie piłam.

– Byłem zazdrosny.

– Miałeś prawo. Bogaty, przystojny absztyfikant z idealnymi uszami.

Uśmiecham się. Szkoda, że nie widzę jej wyraźniej. Ale po ciemku to niemożliwe.

– Myślałem już, że się pobierzecie.

– Prosił mnie o rękę, i to wielokrotnie, ale za każdym razem odpowiadałam, że jestem jeszcze za młoda i będzie musiał zaczekać, aż skończę college. Ale zwodziłam go tylko. Prawda była taka, że już wtedy wpadłeś mi w oko. To dlatego umawiałam się z nim w kafejce naprzeciwko sklepu twojego ojca.

Dobrze o tym wiedziałem. Ale lubiłem słuchać, jak to mówi.

– Sterczałem w oknie i gapiłem się, jak ze sobą rozmawia.

– Czasami cię widziałam. – Ruth sie uśmiecha. – Raz ci nawet pomachałam, ale i tak nie próbowałeś zawrzeć ze mną bliższej znajomości.

– David był moim przyjacielem.

Nie przesadzałem. Po ślubie wciąż przyjaźniliśmy się z Davidem i jego żoną Rachel, a Ruth uczyła jedno z ich dzieci.

– To nie miało nic wspólnego z przyjaźnią. Bałeś się do mnie podejść, i tyle. Zawsze byłeś nieśmiały.

– Chyba mylisz mnie z kimś innym. Byłem uroczym podrywaczem, takim młodym Frankiem Sinatrą. Kobiety za mną szalały, opędzić się od nich nie mogłem.

– Mijając mnie, spuszczałeś wzrok i czerwieniłeś się jak burak, kiedy do ciebie pomachałam. A potem, w sierpniu, wyjechałeś na uczelnię.

Tak, wyjechałem na studia w College of William and Mary w Williamsburgu w stanie Wirginia. Do domu wróciłem dopiero w grudniu. Przed powrotem do Williamsburga widziałem Ruth dwa razy, z daleka, w synagodze. W maju przyjechałem znowu i przez całe lato pomagałem ojcu w sklepie. W Europie szalała już druga wojna światowa. Po podbiciu Polski i Norwegii, zajęciu Belgii, Luksemburga i Holandii Hitler gromił Francję. W gazetach pisano tylko o wojnie, tylko o niej rozmawiano. Nikt nie wiedział, czy Ameryka do niej przystąpi, i nastroje były ponure. Za kilka tygodni Francja miała ponieść klęskę.

– Kiedy wróciłem, nadal spotykałaś się z Davidem.

– Ale zaraz po twoim wyjeździe zaprzyjaźniłam się z twoją matką. Kiedy mój ojciec był w pracy, wychodziłyśmy z mamą z domu i szłyśmy do waszego sklepu. Wspominałyśmy z twoją matką Wiedeń i stare dobre czasy, kiedy tam mieszkałyśmy. Bardzo za nimi z mamą tęskniłyśmy, a ja na dodatek byłam zła. Nie podobało mi się w Karolinie Północnej. Nie podobał mi się cały ten kraj. Obco się tutaj czułam. Wojna wojną, ale ja chciałam wracać do siebie. Chciałam pomagać rodzinie, która tam została. Bardzo się o nich martwiliśmy.

Ruth milknie i kątem oka widzę, że spogląda w okno. Wiem, że myśli o swoich dziadkach, ciotkach, wujach i kuzynach. W przeddzień wyjazdu Ruth do Szwajcarii cała ich liczna rodzina zebrała się na pożegnalnej wieczerzy. Przy stole były życzenia pomyślności na nowej drodze życia, zapewnienia o utrzymaniu kontaktu, ale prawie wszyscy biesiadnicy, choć szczerze przejęci decyzją ojca Ruth o emigracji, myśleli, że to nie tylko przesada, ale wprost głupota rzucać wszystko i wybierać niepewną przyszłość na obczyźnie. Jednak kilkoro z nich wsunęło dyskretnie ojcu Ruth w garść trochę złotych monet, dzięki którym przetrwali te sześć tygodni, jakie zajęła podróż do Karoliny Północnej. Wyjechali tylko oni. Reszta rodziny została w Wiedniu. W lecie 1940 roku nosili już na rękawach opaski z gwiazdą Dawida i nie mieli pracy. Ale wtedy było za późno na ucieczkę.

Matka mówiła mi o tych wizytach Ruth z matką i ich obawach. Ona też nadal miała rodzinę w Wiedniu, ale podobnie jak wielu nie wiedzieliśmy jeszcze, co nadciąga ani jak strasznie się tam w końcu zrobi. Przewidział to zawczasu tylko ojciec Ruth i w porę ratował się ucieczką. Był najinteligentniejszym człowiekiem, jakiego dane mi było poznać.

– Twój ojciec robił wtedy meble?

– Tak – mówi Ruth. – Nie chciał go zatrudnić żaden uniwersytet, a przecież musieliśmy z czegoś żyć. To był dla niego trudny okres. Nie miał drygu do stolarstwa. Z początku wracał z pracy skonany, z trocinami we włosach i obandażowanymi dłońmi, osuwał się na pierwsze lepsze krzesło i zasypiał na siedząco. Ale ani razu się nie poskarżył. Wiedział, że jesteśmy szczęściarzami. Po przebudzeniu brał prysznic, przebierał się w garnitur i jak za nie tak dawnych dobrych czasów siadaliśmy do kolacji. Prowadziliśmy przy stole ożywione dysputy. Ojciec pytał, czego nauczyłam się w szkole, i uważnie wysłuchiwał moich relacji. „Dlaczego, według ciebie, tak jest?”, pytał. „Zastanawiałaś się kiedyś nad tym?”. Wiedziałam, naturalnie, czemu to robi. Był urodzonym nauczycielem, i to dobrym. Po wojnie wrócił na uczelnię. Tam, jako wykładowca z tytułem profesorskim, był w swoim żywiole. Nauczył mnie, tak jak wszystkich swoich studentów, samodzielnego myślenia i wiary w to, co podszeptują instynkty.

Przyglądam się jej i nachodzi mnie refleksja, że to za sprawą ojca Ruth również została nauczycielką. I znowu przypomina mi się Daniel McCallum.

– I dzięki niemu rozsmakowałaś się w sztukach pięknych.

– Tak – przyznaje Ruth z nutką przekory w głosie. – Między innymi.

2 Sophia

Cztery miesiące wcześniej

– Musisz się z nami zabrać – Marcia przekonywała Sophię, która leżąc na łóżku, przeglądała beznamiętnie notatki z historii renesansu. – Koniecznie. Jedzie nas kilkanaście. To niedaleko. Do McLeansville jest niecała godzina drogi. Będzie się działo, zobaczysz.

– Bo ja wiem… Rodeo?

– Nie narzekaj – fuknęła Marcia Peak, przymierzając przed lustrem czarny kowbojski kapelusz. Od drugiego roku studiów była współlokatorką Sophii i zdecydowanie jej najlepszą przyjaciółką w kampusie. – Po pierwsze, to nie rodeo, tylko ujeżdżanie byków. A po drugie, nie w tym rzecz. Chodzi o to, żeby wyrwać się z kampusu, zmienić klimat, zaszaleć z dziewczynami. Po zawodach będzie impreza w takiej wielkiej, staroświeckiej stodole blisko areny… barek, zespół country na żywo, tańce… i mówię ci, że tylu przystojniaków naraz już nigdy nie zobaczysz.

Sophia podniosła na nią wzrok znad notatnika.

– Nie w głowie mi teraz szukanie przystojniaka.

Marcia przewróciła oczami.

– Przecież musisz się kiedyś ruszyć z tego pokoju. Mamy już październik. Leci drugi miesiąc zajęć, a ty wciąż stroisz fochy.

– Nie stroję żadnych fochów – odburknęła Sophia. – Tylko… tylko mam już tego dość.

– Znaczy… widoku Briana, tak? – Marcia odwróciła się na pięcie i spojrzała na Sophię. – Dobra, rozumiem. Ale to mały kampus. A Chi Omega i Sigma Chi są w tym roku w parze. Klamka zapadła.

– Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Wciąż za mną łazi. W czwartek po wykładzie przylazł do atrium Scales Center. Nigdy tego nie robił, nawet kiedy byliśmy razem.

– Rozmawiałaś z nim? Zaczepiał cię?

– Nie. – Sophia pokręciła głową. – Wyszłam stamtąd, udając, że go nie widzę.

– Więc nic się nie stało.

– Ale to takie dziwaczne…

– Też mi coś. – Marcia wzruszyła ramionami. – Nie pękaj. Przecież to nie psychol ani zbok. W końcu się od ciebie odczepi.

Mam taką nadzieję, pomyślała Sophia, odwracając wzrok. Kiedy długo się nie odzywała, Marcia podeszła do łóżka i usiadła obok niej.

– Zastanówmy się nad tym logicznie, dobrze? – zaproponowała, poklepując koleżankę po nodze. – Powiedziałaś, że przestał do ciebie wydzwaniać i przysyłać SMS-y, tak?

Sophia z ociąganiem kiwnęła głową.

– No i bardzo dobrze – podsumowała Marcia. – Najwyższy czas zacząć nowe życie.

– Myślisz, że nie próbuję? Ale gdziekolwiek się ruszę, on tam jest. Nie mogę zrozumieć, dlaczego nie daje mi spokoju.

Marcia podciągnęła kolana pod brodę.

– A co tu rozumieć? Brian po prostu sobie wyobraża, że jeśli uda mu się z tobą porozmawiać, zbajerować cię dobrym tekstem, to oczarowana zmienisz zdanie. Naprawdę w to wierzy. – Marcia spojrzała na koleżankę z powagą. – Zrozum, że wszyscy faceci są tacy. Wydaje im się, że byle gadką szmatką mogą wszystko odkręcić. Mają to w genach. Zraniłaś jego dumę, więc chce cię odzyskać. To dla niego sprawa honoru. – Mrugnęła do przyjaciółki. – Z czasem dotrze do niego, że to już koniec. No, chyba że wcześniej pękniesz.

– Ani myślę – fuknęła Sophia.

– I to właśnie chciałam usłyszeć – powiedziała Marcia. – Zawsze uważałam, że byłaś dla niego za dobra.

– Myślałam, że lubisz Briana.

– Bo go lubię. Jest dowcipny, przystojny i bogaty. Jak tu go nie lubić? Znamy się od pierwszego roku studiów i nadal ze sobą rozmawiamy. Ale był dupkiem i zdradził swoją dziewczynę, a moją współlokatorkę. I to nie raz, nie dwa, ale trzy razy.

Sophia smętnie zwiesiła ramiona.

– Dzięki, że mi o tym przypominasz.

– Posłuchaj, jako twoja przyjaciółka mam obowiązek pomóc ci przez to przebrnąć. Co zatem robię? Proponuję ci genialne rozwiązanie wszystkich twoich problemów, wieczór z dziewczynami poza kampusem, a ty chcesz tu zostać? – Marcia nachyliła się do milczącej wciąż Sophii. – Proszę cię. Jedź z nami. Potrzebny mi ktoś, kto odholuje mnie potem do domu.

Sophia wzniosła oczy do nieba. Wiedziała, jaka nieustępliwa potrafi być Marcia.

– No, dobrze. – Westchnęła. – Pojadę. – I chociaż wtedy jeszcze tego nie wiedziała, to wracając potem myślami wstecz, zawsze pamiętała, że tak się to wszystko zaczęło.

*

Około północy Sophia musiała przyznać, że przyjaciółka miała rację. Dobrze jej zrobił wypad w plener… po raz pierwszy od kilku tygodni świetnie się bawiła. Nie co dzień miała okazję napawać się zapachami kurzu, potu i łajna, kibicować szalonym mężczyznom poskramiającym jeszcze bardziej rozszalałe zwierzęta. Marcia była zdania, że ujeżdżacze byków wprost kipią seksem. Co rusz trącała ją łokciem i pokazywała palcem szczególnie dorodny okaz, w tym chłopaka, który w końcu został zwycięzcą turnieju.

– Ale ciacho – zapiała z zachwytu i Sophia mimowolnie parsknęła śmiechem, przyznając jej w duchu rację.

Impreza po zawodach mile ją zaskoczyła. Ogromna, rozpadająca się stodoła z klepiskiem i ścianami ze spróchniałych desek, odsłoniętymi belkami stropowymi i dziurawym dachem była pełna gości. Przed prowizorycznym barkiem kłębił się tłum spragnionych, tłoczno było również przy rozmaitej maści stołach, stolikach i ławach. Sophia nie przepadała za muzyką country, ale grający na żywo zespół był naprawdę niezły, a na zaimprowizowanym parkiecie z desek roiło się od par. Co jakiś czas spontanicznie inicjowano taniec szeregowy, którego chyba tylko ona tutaj nie znała. Odbywało się to jakby w myśl niepisanej zasady zrozumiałej jedynie dla wtajemniczonych; kończył się kolejny kawałek i zanim zaczął się następny, tańczący zbiegali z parkietu, a wsypywała się na niego inna grupa i sprawnie ustawiała w szereg. Można było odnieść wrażenie, że wcześniej ustalono choreografię. Marcia i reszta dziewcząt ze stowarzyszenia studentek też tańczyły. Gołym okiem widać było, że wszystkie kroki i figury mają opanowane do perfekcji, i Sophia zachodziła w głowę, gdzie się nauczyły. Znały się od ponad dwóch lat, a ani Marcia, ani żadna z dziewczyn słowem nie napomknęły, że potrafią tańczyć szeregowca.

Sophia, chociaż nie zamierzała robić z siebie widowiska na parkiecie, nie żałowała, że dała się namówić na imprezę. W odróżnieniu od barów studenckich w okolicy kampusu – a jak się dobrze zastanowić, to i wszystkich barów, w jakich dotąd bywała – tutaj ludzie byli naprawdę mili. Niedorzecznie mili. Nigdy jeszcze nie słyszała od tylu uśmiechniętych i ustępujących jej z drogi obcych: „Przepraszam” albo „Czy mogę?”. I Marcia miała rację jeszcze co do jednego: przystojniaków było tu na pęczki, i Marcia – nie tylko ona, nawiasem mówiąc – skwapliwie to wykorzystywała. Żadna z nich nie wydała ani centa na drinki.

Sophia nie była nigdy w Kolorado, Wyoming ani w Montanie, ale tak właśnie wyobrażała sobie sobotnie tamtejsze wieczory. Kto by pomyślał, że w Karolinie Północnej jest tylu kowbojów. Rozglądając się w tłumie, uznała, że to raczej nie są prawdziwi kowboje – większość przyszła tu popatrzeć na zawody w ujeżdżaniu byków i napić się piwa – ale nigdy jeszcze nie widziała tylu kowbojskich kapeluszy, butów i pasów naraz. A kobiety? Część również paradowała w kowbojskich kapeluszach i butach, ale wśród jej koleżanek ze stowarzyszenia królowały kuse szorty i odsłaniające brzuch koszulki i Sophia głupio się czuła w dżinsach i bluzce bez rękawów.

Sącząc niespiesznie drinka, obserwowała, słuchała i chłonęła to wszystko. Marcia z Ashley ulotniły się kilka minut wcześniej, pewnie udzielać się towarzysko z poznanymi wcześniej chłopakami. Inne dziewczyny też stały w grupkach. Sophia jakoś nie miała ochoty brać z nich przykładu. Będąc z natury samotniczką, nieswojo się czuła w rojnym, gwarnym akademiku. Miała tam, co prawda, garstkę przyjaciółek, ale niewiele to zmieniało. Nie mogła się już doczekać, kiedy skończy studia i zamieszka wreszcie sama, w obojętnie jakim mieście, najlepiej na poddaszu, w dzielnicy, gdzie jest dużo bistr, kafejek i barów, tylko czy to nie nazbyt wygórowane wymagania? Akademika miała już tak serdecznie dosyć, że teraz wystarczyłaby jej byle klitka przy autostradzie w Omaha w Nebrasce. Bokiem wychodziły jej już akademik i stowarzyszenie, i to nie tylko dlatego, że Chi Omega i Sigma Chi znów byli w parze. Była zmęczona dramatami dziewczyn z klubu, zamartwiających się bezustannie, co myślą o nich inni, i rywalizujących o jak najwyższą pozycję w grupie.

Cała ta dziecinada z ceremoniałami i ścisłym przestrzeganiem zasad niewiele ją obchodziła. Wstąpiła do stowarzyszenia na pierwszym roku po części za namową koleżanki z pokoju, po części dlatego, że tak robiła większość pierwszoroczniaczek. Ciekawa była tego greckiego systemu, który porządkował całe życie towarzyskie w Wake. Wkrótce dowiedziała się, że od teraz należy do Chi Omega, i wpłaciła depozyt za pokój.

Starała się wejść w rolę. Naprawdę się starała. Na trzecim roku nosiła się nawet z myślą o zgłoszeniu swojej kandydatury na przewodniczącą. Marcia, kiedy to usłyszała, parsknęła śmiechem tak zaraźliwym, że Sophia też się roześmiała i dała sobie z tym spokój. I bardzo dobrze, bo od początku podejrzewała, że przewodnicząca byłaby z niej kiepska. Chociaż brała udział w każdej nieformalnej imprezie i każdym obligatoryjnym zebraniu, nie mogła się jakoś przekonać do haseł w rodzaju „stowarzyszenie odmieni na lepsze twoje życie” ani uwierzyć, że „przynależność do Chi Omega będzie procentowała do końca życia”.

Ilekroć słyszała te slogany na zebraniach kapituły, korciło ją, by podnieść rękę, wstać i zapytać koleżanki, czy naprawdę w to wierzą. Bo sama nie potrafiła sobie nijak wyobrazić, że siedząc kiedyś na rozmowie kwalifikacyjnej, usłyszy nagle od przyszłego pracodawcy: „O, widzę, że robiła pani choreografię tamtego słynnego układu tanecznego, dzięki któremu Chi Omega awansowało do czołówki rankingu trzeciego roku. Wyśmienicie, panno Danko, osoby o dokładnie takich kwalifikacjach poszukujemy właśnie na stanowisko kustosza naszego muzeum”.

Litości!

Stowarzyszenie stanowiło cząstkę jej uniwersyteckiego życia, ale ona chciała czegoś więcej. Podjęła studia w Wake Forest przede wszystkim z myślą o zdobyciu wiedzy, zresztą umowa stypendialna wymagała od niej, żeby naukę stawiała na pierwszym miejscu. I tak też robiła.

Obracała teraz w rękach szklankę z drinkiem i wspominała ubiegły rok.

Kiedy na ostatnim semestrze dowiedziała się, że Brian po raz drugi ją zdradził, kompletnie się załamała. Straciła chęć do nauki i przed sesją musiała ostro zakuwać, żeby utrzymać swoją średnią ocen. Z trudem jej się udało. Był to najbardziej stresujący okres w jej życiu i nie chciała więcej przez coś takiego przechodzić. Nie wiedziała, czy w ogóle przebrnęłaby przez ten ostatni semestr, gdyby nie Marcia – choćby dlatego była wdzięczna stowarzyszeniu. Jednak dla niej liczyła się przyjaźń, nie grupowa tożsamość. Ignorowała kliki wyznające kult jednostki, uosabianej przez Mary-Kate.

Mary-Kate była przewodniczącą stowarzyszenia – pełniła rolę siostry przełożonej żeńskiego zakonu, królowej i matki w pszczelim ulu – a przy tym wyglądała idealnie: pełne usta, lekko zadarty nosek, nieskazitelna cera i boska figura. Dodać do tego fortunę, jaką przez pokolenia zbiła na uprawie tytoniu jej rodzina uznawana teraz za jedną z najbogatszych w stanie – i co tu się dziwić powszechnemu przekonaniu, że stowarzyszenie to ona. I Mary-Kate o tym wiedziała. Wodziła teraz rej przy jednym z większych okrągłych stolików, które obsiadły młodsze dziewczyny marzące, żeby w przyszłości stać się taką jak ona. Mary-Kate mówiła, jak zawsze, o sobie.

– Po prostu chcę coś zmieniać, rozumiecie? – perorowała. – Wiem, że całego świata nie da się naprawić, ale myślę, że od czegoś zacząć trzeba.

Jenny, Drew i Brittany, wpatrzone w Mary-Kate jak w obraz, spijały z jej warg każde słowo.

– I ja tak myślę – podchwyciła z zachwytem Jenny, drugoroczniaczka z Atlanty. Sophia znała dziewczynę na tyle, żeby witać się z nią rankami, ale to wszystko. Jenny była teraz wyraźnie wniebowzięta, że siedzi z Mary-Kate przy jednym stoliku.

– To znaczy… nie wybieram się do Afryki ani na Haiti czy gdzie tam jeszcze – ciągnęła Mary-Kate. – Bo i po co? Mój tato mówi, że tu, na miejscu, jest wiele rzeczy do zrobienia. Dlatego założył fundację charytatywną i po studiach będę w niej pracowała. Pomagała rozwiązywać lokalne problemy, zmieniać coś na lepsze tutaj, w Karolinie Północnej. Wiecie, że w tym stanie są jeszcze ludzie, którzy muszą biegać do wychodka, bo nie mają w domach kanalizacji? Wyobrażacie sobie? Takimi właśnie problemami musimy się zająć w pierwszym rzędzie.

– Zaraz, zaraz – przerwała jej Drew. – Czegoś tu nie rozumiem. – Pochodziła z Pittsburgha i miała na sobie prawie dokładnie to samo, co Mary-Kate, z kapeluszem i butami włącznie. – Chcesz powiedzieć, że fundacja twojego taty buduje łazienki?

Mary-Kate zmarszczyła kształtne brwi w groźne V.

– Co ty pleciesz?

– Z tego, co powiedziałaś, zrozumiałam, że fundacja twojego taty buduje łazienki.

Mary-Kate przekrzywiła głowę i spojrzała na Drew jak na upośledzoną umysłowo.

– Funduje stypendia potrzebującym dzieciom. Skąd ci przyszło do głowy, że buduje łazienki?

Zastanówmy się, pomyślała Sophia, uśmiechając się w duchu. Może stąd, że wspomniałaś o wychodkach? Nie powiedziała tego jednak głośno, bo Mary-Kate nie grzeszyła poczuciem humoru. Mimo wszystko planowanie przyszłości to poważna sprawa.

– Przecież miałaś zostać prezenterką wiadomości – odezwała się Brittany. – Opowiadałaś nam w zeszłym tygodniu o tej ofercie pracy, którą dostałaś.

Mary-Kate pokręciła głową.

– Odpada.

– Dlaczego?

– Chodziło o czytanie porannych wiadomości. Na dodatek w Owensboro w Kentucky.

– I co z tego? – zapytała naiwnie jedna z młodszych dziewczyn.

– Jak to co?! Owensboro? Słyszałyście o jakimś Owensboro?

– Nie. – Dziewczyny popatrzyły po sobie onieśmielone.

– Same widzicie – podsumowała Mary-Kate. – Ani myślę przenosić się do Owensboro w Kentucky. To punkcik na mapie. I nie mam zamiaru zrywać się z łóżka o czwartej rano, razem z kurami. Zresztą, już mówiłam, chcę zmieniać świat. Mnóstwo ludzi potrzebuje pomocy. Od dawna nie daje mi to spokoju. Tato mówi…

Dalej Sophia już nie słuchała. Wstała, żeby rozejrzeć się za Marcią. Stodoła pękała w szwach. Zaczęła przepychać się przez tłum, wypatrując czarnego kowbojskiego kapelusza Marcii. Beznadziejna sprawa – gdziekolwiek spojrzeć, czarny kapelusz. Zaraz, a jaki kapelusz miała Ashley? Chyba kremowy. Zawęziwszy w ten sposób pole poszukiwań, dostrzegła wreszcie koleżanki. Już miała skręcić w ich stronę, kiedy nagle zauważyła coś kątem oka.

A właściwie kogoś.

Zatrzymała się, obróciła głowę. Zwykle wzrostem wyróżniał się z tłumu, ale tutaj wysokich mężczyzn było tylu, że nie miała pewności, czy to naprawdę on. Ale i tak ogarnął ją niepokój. Próbowała sobie wmawiać, że to niemożliwe, że się jej przywidziało.

Mimo to nie mogła przestać się gapić. Starała się nie zwracać uwagi na przykre uczucie w żołądku. Nie, to nie był on. I ledwie to pomyślała, zobaczyła go znowu – torował sobie drogę przez tłum, jak zwykł to robić na boisku do gry w lacrosse; towarzyszyło mu dwóch kolegów.

Brian.

Zamarła. Cała trójka kierowała się ku wolnemu stolikowi. Przez sekundę nie wierzyła własnym oczom. No nie, nawet tutaj za mną przylazłeś, pomyślała.

Czuła oblewający policzki pąs. Była tu z koleżankami, poza kampusem… Co on sobie wyobraża? Przecież mu powiedziała, że nie chce go więcej widzieć, że nie chce z nim rozmawiać. Naszła ją pokusa, żeby podejść i wygarnąć mu jeszcze raz, prosto w oczy, że między nimi wszystko skończone.

Nie zrobiła tego jednak, bo wiedziała, że nic by to nie dało. Marcia miała rację. Brian był przekonany, że wystarczy mu wciągnąć ją w rozmowę i ona do niego wróci. Uważał, że jego czarowi i wystudiowanej skrusze nie sposób się oprzeć. Mimo wszystko już raz mu wybaczyła. Dlaczego nie miałaby znowu wybaczyć?

Odwróciła się i ruszyła w stronę Marcii szczęśliwa, że w porę odeszła od stolika. Tego by tylko brakowało, żeby się tam niby przypadkiem przypałętał, udając zaskoczonego jej widokiem. I tak miała już opinię tej bez serca. Dlaczego? Otóż Brian był w swoim studenckim bractwie odpowiednikiem Mary-Kate. A do tego wyróżniającym się zawodnikiem uniwersyteckiej ligi lacrosse, przystojniakiem, jakich mało, oraz synem bogatego bankiera, a co za tym idzie, lwem salonowym kampusu. Dla wszystkich dziewcząt ze stowarzyszenia był bożyszczem, a większość z nich, gdyby tylko nadarzyła się po temu sposobność, zawarłaby z nim bliższą znajomość.

A niech go sobie biorą.

Zespół skończył grać jeden kawałek, zaczął następny. Sophia lawirowała w tłumie, starając się nie tracić z oczu Marcii i Ashley, które rozmawiały przy parkiecie tanecznym z trzema starszymi od nich o jakieś dwa lata chłopakami w kowbojskich butach i kapeluszach. Kiedy tam wreszcie dotarła i dotknęła ramienia Marcii, ta odwróciła się prawie ze złością. Była chyba lekko wstawiona.

– A, to ty! – wymruczała i wypchnęła Sophię przed siebie. – Panowie, to Sophia, moja współlokatorka. A to Brooks, Tom… i… – Patrzyła na trzeciego chłopaka, mrużąc oczy. – Zapomniałam, jak ci na imię?

– Terry.

– Cześć – powiedziała Sophia bez zaangażowania i odwróciła się do Marcii. – Możemy zamienić parę słów na osobności?

– Teraz? – Marcia, z irytacją ściągając brwi, zerknęła na kowbojów. – O co chodzi?

– Brian tu jest – syknęła Sophia.

Marcia patrzyła na nią przez chwilę, mrużąc oczy, jakby niepewna, czy słuch jej nie myli, w końcu kiwnęła głową. Odeszły parę kroków od parkietu. Zespół nie grał na cały regulator, ale Sophia i tak musiała podnieść głos, żeby Marcia ją słyszała.

– Przyniosło go tu za mną. Znowu.

Marcia rozejrzała się ponad ramieniem Sophii po stodole.

– Gdzie jest?

– Przy stolikach naszej paczki. Przyprowadził Jasona i Ricka.

– Skąd wiedział, że cię tu zastanie?

– To żadna tajemnica. Połowa kampusu wiedziała, że się tu dzisiaj wybieramy.

Marcia obejrzała się na chłopaków, z którymi przed chwilą rozmawiała, potem, ze źle skrywanym zniecierpliwieniem, spojrzała znowu na zdenerwowaną Sophię.

– No, dobra… wierzę ci na słowo, jest tutaj. – Wzruszyła ramionami. – I co z tego?

– Nie wiem. – Sophia skrzyżowała ręce na piersi.

– Widział cię?

– Chyba nie. – Sophia nie była tego pewna. – Żeby tylko nie wszczynał tu jakichś awantur.

– Mam z nim pogadać?

– Nie, nie. – Sophia pokręciła głową. – Lepiej nie.

– No to wyluzuj. Olej go. Zostań ze mną i z Ashley. Nie musimy wracać do stolików. Może sobie pójdzie. A jak nas tu znajdzie, zacznę go podrywać. Tak dla picu, żeby go zbić z tropu. – Uśmiechnęła się prowokacyjnie. – Wiesz, że kiedyś się do mnie przystawiał. Zanim poznał ciebie, rzecz jasna.

Sophia mocniej skrzyżowała ręce na piersi.

– Może lepiej będzie, jak już stąd pójdziemy.

Marcia machnęła ręką.

– Na piechotę? Jesteśmy godzinę drogi od kampusu i nie mamy samochodu. Przyjechałyśmy z Ashley, nie pamiętasz? A ona nie zamierza jeszcze wracać.

O tym Sophia nie pomyślała.

– Chodź do nas – kusiła Marcia. – Napijemy się czegoś. Spodobają ci się ci faceci. Są na studiach doktoranckich w Duke.

Sophia pokręciła głową.

– Nie jestem teraz w nastroju do rozmów, zwłaszcza z facetami.

– To co chcesz robić?

Sophia spojrzała przez dziurę w dachu na czyste nocne niebo i naszło ją nieprzeparte pragnienie, żeby wydostać się z tego kłębowiska spoconych ciał.

– Chyba wyjdę odetchnąć świeżym powietrzem.

Marcia też spojrzała w górę.

– Mam iść z tobą? – spytała, przenosząc wzrok z powrotem na Sophię.

– Nie, nie musisz. Znajdę was potem. Tylko mi się gdzieś nie zapodziejcie, słyszysz?

– Słyszę. – Marcii wyraźnie ulżyło. – Ale może z tobą pójść?

– Daj spokój. Nie jestem dzieckiem.

Marcia wróciła do towarzystwa, a Sophia, nie zwracając uwagi na zaczepki mijanych mężczyzn, ruszyła w stronę wyjścia.

Im bardziej oddalała się od parkietu i zespołu, tym luźniej się robiło. Wielkie, zbite z desek wierzeje stodoły stały otworem. Wyszła na zewnątrz i z miejsca poczuła ulgę. Muzyka nie była tu tak głośna, a rześkie jesienne powietrze koiło jej skórę jak balsam. Nie zdawała sobie nawet sprawy, jak duszno było w stodole. Rozejrzała się za jakimś miejscem, gdzie można by przysiąść. Po prawej rósł stary rozłożysty dąb wyciągający na wszystkie strony świata sękate konary; dokoła w małych grupkach stali ludzie z papierosami i drinkami. Po sekundzie uświadomiła sobie, że rozległy teren przed stodołą jest ogrodzony płotem z poziomych desek; kiedyś służył zapewne za coś w rodzaju korralu.

Nie było tu stołów ani krzeseł. Ci, którzy wyszli się przewietrzyć, albo siedzieli na płocie, albo się o niego opierali. Parę osób przycupnęło na starej łysej oponie od traktora. Trochę dalej, po prawej, stał tyłem samotny mężczyzna w kowbojskim kapeluszu zapatrzony w pastwisko rozciągające się za ogrodzeniem. Przemknęło jej przez myśl, że może też jest z Duke, ale ten kowbojski kapelusz jakoś nie pasował jej do doktoratu.

Ruszyła w kierunku pustego odcinka płotu i zatrzymała się kilka słupków od samotnego kowboja. Niebo było czyste, bez jednej chmury; w oddali, tuż nad linią drzew, wisiał księżyc w pełni. Oparła się łokciami o górną deskę płotu i rozejrzała po okolicy. Po prawej wznosiły się trybuny, z których niedawno oglądała zawody. W kilku małych zagrodach za nimi nocowali bohaterowie widowiska. Chociaż korrale nie miały oświetlenia, palące się jeszcze nad areną lampy oblewały buhaje widmową poświatą. Za korralami parkowało kilkadziesiąt pick-upów i przyczep do przewozu zwierząt, przy których koczowali ich właściciele. Nawet z tej odległości widziała ogniki papierosów i słyszała pobrzękiwanie butelek. Zastanawiało ją, co się tu odbywa, kiedy nie ma rodeo. Wystawy koni? Wystawy psów? Okręgowe jarmarki? Jakieś inne imprezy? Nad tym miejscem unosił się klimat opuszczenia i postępującej degradacji sugerujący, że przez większą część roku nic się tutaj nie dzieje. Rozpadająca się stodoła potęgowała jeszcze to wrażenie, ale może tak jej się tylko wydaje? Urodziła się przecież i wychowała w New Jersey.

Tak przynajmniej skwitowałaby jej odczucie Marcia. Od początku znajomości podsumowywała tym stwierdzeniem rozmaite osobiste refleksje Sophii, co najpierw ją śmieszyło, potem zaczęło drażnić, teraz znowu śmieszyło, stało się czymś w rodzaju żartu z długą brodą zrozumiałego tylko dla nich dwóch. Marcia dorastała w Charlotte, kilka godzin jazdy od Wake Forest. Sophia pamiętała jeszcze konsternację przyjaciółki, kiedy usłyszała, że ona pochodzi z Jersey City. Zupełnie jakby zwierzyła się jej, że jest z Marsa.