My mieliśmy szczęście - Georgia Hunter - ebook + książka

My mieliśmy szczęście ebook

Georgia Hunter

4,7

Opis

Niezwykła historia rodziny polskich Żydów z Radomia, rozdzielonej na początku drugiej wojny światowej i gotowej zrobić wszystko, by przeżyć i ponownie się połączyć.

Jest wiosna 1939 roku. Trzy pokolenia rodziny Kurców starają się, pomimo widma wojny, żyć normalnie. Wkrótce jednak nie będą już mogli odwracać wzroku od rozlewającego się po Europie okrucieństwa, które dotknie także ich. Los rozrzuci Kurców po wielu zakątkach świata. Rozpocznie się ich trudna walka o przetrwanie.

Powieść z zapierającą dech w piersiach intensywnością przenosi czytelników z paryskich jazzowych klubów do barbarzyńskiego więzienia w Krakowie, z północnoafrykańskich portów do najdalszych zakątków syberyjskiego gułagu i udowadnia, jak w czasach zagłady i terroru ludzki duch potrafi znaleźć siłę, by przetrwać, a nawet zatriumfować.

Książka zainspirowana przez rodzinną historię autorki, nieznane wcześniej, zadziwiające historie jej przodków, zbierane przez dziesięć lat, została przetłumaczona na szesnaście języków. Na jej postawie został również nakręcony serial, mający mieć premierę w 2023 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 558

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (61 ocen)
47
10
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MeggiS

Nie oderwiesz się od lektury

świetna!
00
wychowana_przez_ksiazki

Nie oderwiesz się od lektury

Przepięknie opisane wspomnienia, pewnej żydowskiej rodziny, które chwycą Was za serce.
00
wiesia72

Nie oderwiesz się od lektury

oki
00
katanowak
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Historia żydowskiej rodziny, która przeszła przez piekło II wojny światowej, nieprawdopobna, ale prawdziwa. Historia niezwykła o odwadze i niezłomności, ale i wielkim szczęściu i zaradności, od której nie sposób się oderwać.
00

Popularność




CZĘŚĆ I

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Adi

Paryż, Fran­cja ~ począ­tek marca 1939

NIE PLA­NO­WAŁ NIE SPAĆ CAŁĄ NOC. Zamie­rzał wyjść z Grand Duc koło pół­nocy, żeby zdrzem­nąć się parę godzin na Gare du Nord przed pocią­giem powrot­nym do Tuluzy. Teraz, spo­gląda na zega­rek, jest pra­wie szó­sta rano.

Tak działa na niego Mont­mar­tre. Kluby jaz­zowe, kaba­rety, rze­sze mło­dych, pew­nych sie­bie pary­żan, nie­po­zwa­la­ją­cych, by cokol­wiek, nawet groźba wojny, zepsuło im nastrój. Ta atmos­fera jest odu­rza­jąca. Adi dopija koniak i wstaje, wal­cząc z pokusą, by zostać i posłu­chać jesz­cze jed­nego seta. Na pewno jest jakiś póź­niej­szy pociąg. Myśli jed­nak o liście, który wsu­nął do kie­szeni płasz­cza, i nabiera powie­trza do płuc. Powi­nien już iść. Zbiera płaszcz, sza­lik i czapkę, mówi adieu kole­gom i wycho­dzi, lawi­ru­jąc mię­dzy kil­ku­na­stoma sto­li­kami, z któ­rych połowa wciąż jest zajęta przez klien­tów palą­cych gitany i koły­szą­cych się w rytm Time on My Hands Bil­lie Holi­day.

Gdy drzwi wej­ściowe koły­szą się już za nim, Adi bie­rze głę­boki oddech, sma­ku­jąc świeże powie­trze, rześ­kie i chłodne. Szron na Rue Pigalle zaczął już top­nieć, pod póź­no­zi­mo­wym nie­bem bru­ko­wana ulica błysz­czy kalej­do­sko­pem odcieni sza­ro­ści. Adi uświa­da­mia sobie, że aby zdą­żyć na pociąg, musi się spie­szyć. Obraca się, rzuca okiem na swoje odbi­cie w witry­nie klubu. Czuje ulgę, bo patrzący na niego młody męż­czy­zna mimo nie­prze­spa­nej nocy wygląda cał­kiem przy­zwo­icie. Trzyma się pro­sto, spodnie prze­pa­sane wysoko w talii mają wciąż ostre kanty i man­kiety, a ciemne włosy są zacze­sane do tyłu, tak jak lubi, gładko, bez prze­działka. Owija szal wokół szyi i wyru­sza w stronę dworca.

W innych czę­ściach mia­sta, przy­pusz­cza Adi, ulice są ciche i opu­sto­szałe. Więk­szość witryn skle­po­wych chro­nio­nych żela­znymi kra­tami nie otwo­rzy się wcze­śniej niż w połu­dnie. Nie­które w ogóle nie zostaną otwarte – FERMÉ INDÉFINIMENT – napi­sano na witry­nie, ich wła­ści­ciele ucie­kli na wieś. Ale tu, na Mont­mar­tre, sobota gładko prze­szła w nie­dzielę, a ulice pełne są arty­stów, tan­ce­rzy, muzy­ków i stu­den­tów. Wyle­wają się z klu­bów i kaba­re­tów, śmie­jąc się i zacho­wu­jąc tak, jakby nie mieli żad­nych zmar­twień. Idąc, chowa brodę w koł­nierz płasz­cza, w ostat­niej chwili pod­nosi wzrok, uni­ka­jąc zde­rze­nia z idącą w jego stronę młodą kobietą w sukni ze srebr­nej lamy.

– Excu­sez-moi, Mon­sieur – rumie­niąc się, mówi z uśmie­chem nie­zna­joma spod żół­tego kape­lu­sika ozdo­bio­nego pió­rami. Adi domy­śla się, że jest pio­sen­karką. Tydzień temu może by ją zagad­nął.

– Bon­jour Made­mo­iselle. – Kiwa głową i idzie dalej.

Gdy mija róg Rue Vic­tor Masse, na któ­rym usta­wiła się już kolejka przed cało­nocną restau­ra­cją Mit­chell’s, czuje zapach sma­żo­nego kur­czaka i zaczyna mu bur­czeć w brzu­chu. Przez okna restau­ra­cji Adi dostrzega klien­tów roz­ma­wia­ją­cych przy kub­kach paru­ją­cej kawy i taler­zach wypeł­nio­nych po brzegi śnia­da­niami w stylu ame­ry­kań­skim. Innym razem – mówi sobie i idzie dalej na wschód, w stronę dworca.

Led­wie pociąg ruszył, Adi wyciąga z kie­szeni płasz­cza list. Odkąd go dostał, wczo­raj, prze­czy­tał już dwa razy i nie może prze­stać o nim myśleć. Prze­jeż­dża pal­cami po adre­sie nadawcy. War­szaw­ska 14, Radom, Pol­ska.

Dosko­nale wyobraża sobie mamę, jak sie­dzi przy swoim biurku z saty­no­wego drewna, z pió­rem w ręku, pro­mień słońca oświe­tla łagodny zarys jej pulch­nej szczęki. Tęskni za nią bar­dziej, niż się spo­dzie­wał, gdy sześć lat temu wyje­chał z Pol­ski do Fran­cji. Miał wtedy dzie­więt­na­ście lat i długo roz­wa­żał, czy nie zostać w Rado­miu, gdzie byłby bli­sko rodziny i gdzie miał nadzieję na karierę muzyczną. Kom­po­no­wał, od kiedy był nasto­lat­kiem, i nie potra­fił sobie wyobra­zić więk­szego poczu­cia speł­nie­nia niż spę­dza­nie całych dni przy kla­wia­tu­rze i pisa­niu pio­se­nek. To matka nakło­niła go, by zło­żył papiery w pre­sti­żo­wym Insti­tut Poly­tech­ni­que w Gre­no­ble, i to ona nama­wiała, by tam poje­chał, gdy już został przy­jęty.

– Adi, jesteś uro­dzo­nym inży­nie­rem – powie­działa, przy­po­mi­na­jąc, jak to w wieku sied­miu lat roze­brał na czę­ści zepsute rodzinne radio, roz­ło­żył na stole w jadalni, a potem zło­żył z powro­tem, tak że wyglą­dało jak nowe. – Nie tak łatwo utrzy­mać się z muzyki. Wiem, że to twoja pasja. Masz talent i powi­nie­neś go roz­wi­jać. Ale Adi, naj­pierw wykształ­ce­nie.

Wie­dział, że miała rację. Wobec tego wyje­chał na stu­dia, obie­cu­jąc, że po ich ukoń­cze­niu wróci do domu. Gdy tylko jed­nak zosta­wił za sobą pro­win­cjo­nalne gra­nice Rado­mia, otwo­rzyło się przed nim cał­kiem nowe życie. Cztery lata póź­niej, już z dyplo­mem w ręku, dostał ofertę dobrze płat­nej pracy w Tulu­zie. Miał przy­ja­ciół z całego świata – z Paryża, Buda­pesztu, Lon­dynu, Nowego Orle­anu. Roz­wi­nął w sobie nowe upodo­ba­nie do sztuki i kul­tury, do paté de foie gras i maśla­nej dosko­na­ło­ści świeżo upie­czo­nego cro­is­santa. Miał wła­sne (choć malut­kie) miesz­ka­nie w cen­trum Tuluzy i luk­sus podró­żo­wa­nia do Pol­ski, kiedy tylko zapra­gnie. Wyko­rzy­sty­wał go przy­naj­mniej dwa razy w roku, na Rosz Haszana i Pesach. I miał swoje week­endy na Mont­mar­tre, dziel­nicy tak prze­siąk­nię­tej muzyką, że nie było niczym nie­co­dzien­nym, by miej­scowi napili się z Cole’em Por­te­rem w Hot Club, wysłu­chali występu nie­spo­dzianki Djanga Rein­hardta w Brick­top’s albo, gdy się było Adim, obser­wo­wali w zachwy­cie, jak Jose­phine Baker prze­mie­rza foks­tro­tem scenę w Zelli, ze swoim oswo­jo­nym gepar­dem na smy­czy przy­cze­pio­nej do dia­men­to­wej obroży. Ni­gdy wcze­śniej Adi nie miał tak wielu źró­deł inspi­ra­cji do prze­le­wa­nia nut na papier, do tego stop­nia, że zaczął się zasta­na­wiać, jak by to było prze­nieść się do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, ojczy­zny wiel­kich muzy­ków, miej­sca, gdzie naro­dził się jazz. Może w Ame­ryce, marzył, mógłby spró­bo­wać szczę­ścia i do współ­cze­snego kanonu dodać wła­sne kom­po­zy­cje. Kusząca myśl, ale reali­za­cja tego pomy­słu ozna­cza­łaby jesz­cze więk­sze odda­le­nie od rodziny.

Gdy Adi wyj­muje z koperty list od mamy, po ple­cach prze­cho­dzi go lekki dreszcz.

Mój naj­droż­szy Adi, Dzię­kuję za list. Bar­dzo nam się z ojcem spodo­bało, jak opi­sa­łeś operę w Palais Gar­nier. U nas wszystko dobrze, cho­ciaż Genek wciąż jest wście­kły z powodu degra­da­cji i nie dzi­wię się mu. Halina się nie zmie­nia, jest tak poryw­cza, że czę­sto wydaje mi się, że zaraz wybuch­nie. Cze­kamy, aż Jakub ogłosi zarę­czyny z Bellą, ale znasz swo­jego brata, nie można go popę­dzać! Ostat­nio cie­szą mnie popo­łu­dnia spę­dzane z malutką Feli­cją. Nie mogę się docze­kać, aż ją poznasz, Adi. Zaczęły jej rosnąć włosy – są rude jak cyna­mon! Lada dzień powinna prze­spać wresz­cie całą noc. Biedna Mila jest wykoń­czona. Wciąż jej przy­po­mi­nam, że z cza­sem będzie łatwiej.

Adi prze­kłada list na drugą stronę i prze­kręca się na ławce. Tutaj nastrój matki zmie­nia się na gor­szy.

Muszę Ci powie­dzieć, kocha­nie, że w ciągu ostat­niego mie­siąca pewne rze­czy się tu zmie­niły. Rot­szajn zamknął sklep z arty­ku­łami żela­znymi – trudno uwie­rzyć, po nie­mal pięć­dzie­się­ciu latach pro­wa­dze­nia inte­resu. Rów­nież Kosman prze­niósł swój biz­nes z zega­rami i rodzinę do Pale­styny, po tym, jak po raz kolejny zde­mo­lo­wali mu sklep. Nie prze­ka­zuję Ci tych wia­do­mo­ści, Adi, żeby Cię zmar­twić, po pro­stu czu­łam, że ukry­wa­nie ich przed Tobą będzie nie­uczciwe. Co pro­wa­dzi mnie do głów­nego celu tego listu: razem z ojcem uwa­żamy, że powi­nie­neś pozo­stać na Pesach we Fran­cji i pocze­kać z wizytą u nas do lata. Okrop­nie będzie nam Cie­bie bra­ko­wało, ale wydaje się, że podró­żo­wa­nie teraz jest nie­bez­pieczne, zwłasz­cza przez Niemcy. Pro­szę, Adi, pomyśl o tym. Dom to dom – my tu zosta­niemy. Tym­cza­sem pisz, co u Cie­bie, gdy tylko będziesz mógł. Jak tam twoja nowa kom­po­zy­cja? Kocham cię, Mama

Adi wzdy­cha, jesz­cze raz pró­bu­jąc to wszystko zro­zu­mieć. Sły­szał o zamy­ka­nych skle­pach, o żydow­skich rodzi­nach wyjeż­dża­ją­cych do Pale­styny. Wia­do­mo­ści od mamy nie są zaska­ku­jące. Nie­po­koi go jed­nak ton listu. Już w prze­szło­ści wspo­mi­nała, że sporo zaczęło się zmie­niać – była wście­kła, gdy Gen­kowi ode­brano dyplom praw­nika – ale listy matki są zazwy­czaj pogodne i opty­mi­styczne. Jesz­cze w ubie­głym mie­siącu pytała, czy nie poje­chałby z nią na Moniuszkę do Teatru Wiel­kiego w War­sza­wie, i opo­wie­działa o rocz­ni­co­wej kola­cji, jaką zje­dli z ojcem u Wierz­bic­kiego, jak sam Wierz­bicki przy­wi­tał ich przy drzwiach i zapro­po­no­wał, że przy­go­tuje coś spe­cjal­nego, spoza karty.

Ten list jest inny. Do Adiego dociera, że matka się boi.

Kręci głową. Ani razu przez dwa­dzie­ścia pięć lat swo­jego życia nie widział, by Nechama cze­go­kol­wiek się bała. Ani razu ani on, ani żadne z jego braci i sióstr nie opu­ściło wspól­nie obcho­dzo­nego święta Pesach w Rado­miu. Dla jego mamy nie ma nic waż­niej­szego niż rodzina, a teraz ona prosi go, by na święto został w Tulu­zie. W pierw­szej chwili Adi wmó­wił sobie, że jej obawy są prze­sa­dzone. Ale czy na pewno?

Wygląda przez okno na znany pej­zaż fran­cu­skiej wsi. Przez chmury prze­ziera słońce. Na polach poja­wiają się pierw­sze kolory wio­sny. Świat wydaje się spo­kojny, tak samo jak zawsze. A jed­nak prze­strogi z listu mamy naru­szyły jego spo­kój, wytrą­ciły go z rów­no­wagi.

Oszo­ło­miony, Adi zamyka oczy i przy­po­mina sobie ostat­nią wizytę w domu, we wrze­śniu, szu­ka­jąc jakichś zna­ków, cze­goś, co mógł prze­ga­pić. Przy­po­mina sobie, że ojciec, jak co tydzień, grał w karty z grupką han­dla­rzy – Żydów i Pola­ków – w aptece Pod­wor­skiego, pod fre­skiem z bia­łym orłem zdo­bią­cym sufit. Ojciec Król, ksiądz w kościele Świę­tego Ber­nar­dyna, który podzi­wia wir­tu­oze­rię Mili przy for­te­pia­nie, zaszedł do nich, by jej posłu­chać. Kucharka przy­go­to­wała na Rosz Haszanę chałkę z mio­dem, a Adi długo się nie kładł: słu­chał Benny’ego Good­mana, pił côte de nuits i żar­to­wał z braćmi do póź­nych godzin noc­nych. Nawet Jakub, wyco­fany jak zwy­kle, odło­żył apa­rat foto­gra­ficzny i przy­łą­czył się do towa­rzy­stwa. Wszystko wyda­wało się względ­nie nor­malne.

I wtedy zasy­cha Adiemu w gar­dle: a jeśli były sygnały, tylko je zlek­ce­wa­żył? Albo, co gor­sza, nie dostrzegł ich, po pro­stu dla­tego, że nie chciał?

W jego gło­wie poja­wia się nagle obraz świeżo wyma­lo­wa­nej swa­styki, jaką widział na murze Jar­din Gou­do­uli w Tulu­zie. Myśl wędruje do dnia, w któ­rym pod­słu­chał, jak jego szef w fir­mie inży­nie­ryj­nej szep­cze o tym, czy Adi sta­nowi dla nich obcią­że­nie. Myśleli, że ich nie sły­szy. Wędruje ku poza­my­ka­nym w całym Paryżu skle­pom. Ku zdję­ciom we fran­cu­skich gaze­tach, opu­bli­ko­wa­nym po listo­pa­do­wej nocy krysz­ta­ło­wej: znisz­czone fronty skle­pów, spa­lone syna­gogi, tysiące Żydów ucie­ka­ją­cych z Nie­miec, zabie­ra­ją­cych ze sobą na tacz­kach lampki nocne, ziem­niaki i star­szych człon­ków rodziny.

Sygnały na pewno były. Ale Adi pomniej­szał ich zna­cze­nie, igno­ro­wał je. Wmó­wił sobie, że mały napis na ścia­nie jesz­cze nikomu nie zro­bił krzywdy. Że jeśli miałby stra­cić pracę, to znaj­dzie nową. Że to, co się dzieje w Niem­czech, choć jest nie­po­ko­jące, to jed­nak dzieje się za gra­nicą i ktoś to w końcu powstrzyma. Teraz jed­nak, trzy­ma­jąc w ręku list od matki, Adi dostrzega z zatrwa­ża­jącą kla­row­no­ścią znaki, które wcze­śniej posta­no­wił zigno­ro­wać.

Otwiera oczy, gdy nagle jedna myśl wywo­łuje w nim mdło­ści: Powi­nie­neś był wró­cić do domu już wiele mie­sięcy temu.

Składa list do koperty i wsuwa z powro­tem do kie­szeni płasz­cza. Posta­na­wia, że napi­sze do mamy, jak tylko znaj­dzie się w swoim miesz­ka­niu w Tulu­zie. Powie jej, żeby się nie mar­twiła, że przy­je­dzie do Rado­mia zgod­nie z pla­nem, że teraz bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej pra­gnie być z rodziną. Powie jej, że nowa kom­po­zy­cja idzie dobrze i że cie­szy się na moment, kiedy jej ją zagra. Ta myśl odro­binę go pocie­sza, wyobraża sobie, jak sie­dzi przy kla­wi­szach ste­in­waya w domu rodzi­ców, a wokół niego gro­ma­dzi się cała rodzina.

Adi ponow­nie kie­ruje wzrok na spo­kojny widok wsi za oknem. Jutro, posta­na­wia, kupi bilet na pociąg, przy­go­tuje doku­menty podróżne, spa­kuje bagaż. Nie będzie cze­kał na Pesach. Szef będzie zły, że wyjeż­dża wcze­śniej, ale Adi ma to w nosie. Liczy się tylko to, że już za kilka dni będzie w dro­dze do domu.

15 MARCA 1939: Rok po anek­sji Austrii Niemcy napa­dają na Cze­cho­sło­wa­cję. Hitler, spo­ty­ka­jąc się z nie­wiel­kim opo­rem, następ­nego dnia usta­na­wia w Pra­dze Pro­tek­to­rat Czech i Moraw. Rze­sza zyskuje tym samym nie tylko oku­po­wane tery­to­rium, ale też wysoko wykwa­li­fi­ko­waną siłę robo­czą i ogromne zasoby uzbro­je­nia w postaci broni wytwa­rza­nej w tych regio­nach – wystar­cza­jące, by w tam­tym cza­sie wypo­sa­żyć połowę Wehr­machtu.

ROZDZIAŁ DRUGI

Genek

Radom, Pol­ska ~ 18 marca 1939

GENEK ZADZIERA GŁOWĘ i bokiem, ku sza­rym kaflom baro­wego sufitu, wypusz­cza węży­kiem z ust smugę dymu.

– Ostat­nie roz­da­nie – stwier­dza.

Sie­dzący po dru­giej stro­nie stołu Rafał chwyta jego spoj­rze­nie.

– Tak wcze­śnie? – zaciąga się papie­ro­sem. – Żona obie­cała ci coś eks­tra, jak wró­cisz do domu o przy­zwo­itej godzi­nie? – Pusz­cza oko, wydmu­chu­jąc dym.

Herta była z nimi na kola­cji, ale wyszła wcze­śniej.

Genek się śmieje. Przy­jaźni się z Rafa­łem od pod­sta­wówki, kiedy to sporo czasu spę­dzali razem, sku­leni nad tacami z obia­dem, roz­ma­wia­jąc o tym, którą z kole­ża­nek zapro­sić na zabawę na koniec roku szkol­nego albo którą aktorkę wole­liby zoba­czyć nago, Eve­lyn Brent czy Renée Adorée. Rafał wie, że Herta jest inna niż dziew­czyny, z któ­rymi kie­dyś spo­ty­kał się Genek, ale gdy nie ma jej w pobliżu, lubi się z nim podro­czyć. Genek nie może mieć mu tego za złe. Zanim poznał Hertę, kobiety były jego sła­bo­ścią. Ma nie­bie­skie oczy, dołeczki w policz­kach i nie­od­party, hol­ly­wo­odzki wdzięk. Przez więk­szość trze­ciej dekady życia upa­jał się rolą jed­nego z naj­bar­dziej pożą­da­nych kawa­le­rów w Rado­miu. Wów­czas wcale mu nie prze­szka­dzało, gdy kobieta zwra­cała na niego uwagę. Ale potem poja­wiła się Herta i wszystko się zmie­niło. Teraz jest ina­czej. Ona jest inna.

Coś ociera się o jego łydkę pod sto­łem. Spo­gląda na bok.

– Szkoda, że nie zosta­niesz – mówi sie­dząca obok niego młoda kobieta, szu­ka­jąc jego wzroku. Genek wła­śnie ją poznał. To Klara. Nie, Kara. Nie pamięta. Jest przy­ja­ciółką żony Rafała, przy­je­chała w odwie­dziny z Lublina. Dziew­czyna wygina kącik ust w zawsty­dzo­nym uśmie­chu, ale wciąż przy­ci­ska do jego nogi czu­bek swo­jego pół­buta.

W daw­nym życiu może by został. Ale flirty już go nie inte­re­sują. Uśmie­cha się do dziew­czyny, tro­chę mu jej szkoda.

– Rze­czy­wi­ście, już mnie nie ma – mówi, kła­dąc karty na stole. Gasi murada, zosta­wia­jąc peta wysta­ją­cego niczym zła­many ząb w prze­peł­nio­nej popiel­niczce, i wstaje. – Panie i pano­wie, jak zawsze było mi nie­zmier­nie miło. Do zoba­cze­nia, Iwono – dodaje, zwra­ca­jąc się do żony Rafała i wska­zu­jąc na niego ski­nie­niem głowy. – Pil­nuj go, żeby nie łado­wał się w kło­poty. – Iwona się śmieje. Rafał znów pusz­cza oko. Genek salu­tuje dwoma pal­cami i zwraca się w kie­runku drzwi.

Mar­cowa noc jest nad­zwy­czaj zimna. Męż­czy­zna chowa ręce w kie­sze­niach płasz­cza i szybko wyru­sza w kie­runku Ziel­nej, cie­sząc się per­spek­tywą spo­tka­nia z kobietą, którą kocha. Wie­dział, że Herta jest tą jedyną, od momentu gdy dwa lata temu pierw­szy raz ją zoba­czył. Wciąż dobrze pamięta ten week­end. Wybrali się na narty do Zako­pa­nego, uzdro­wi­ska u stóp pol­skich Tatr. On miał dwa­dzie­ścia dzie­więć lat, Herta dwa­dzie­ścia pięć. Przy­pad­kiem jechali razem wycią­giem krze­seł­ko­wym i w ciągu tej dzie­się­cio­mi­nu­to­wej drogi na szczyt Genek się w niej zako­chał. W jej ustach, od tego zacznijmy, bo były pełne i w kształ­cie serca, i były nie­mal wszyst­kim, co widział pod jej kre­mową weł­nianą czapką i sza­li­kiem. Był jesz­cze jej nie­miecki akcent, który kazał mu słu­chać jej w spo­sób, do któ­rego nie był przy­zwy­cza­jony, i jej uśmiech, taki swo­bodny, i to, jak w poło­wie drogi na górę odrzu­ciła głowę do tyłu, zamknęła oczy i powie­działa: – Czyż nie wspa­niały jest zapach sosny zimą? – Roze­śmiał się, myśląc przez chwilę, że żar­tuje, ale zaraz zro­zu­miał, że nie żar­to­wała. Szcze­rość była jedną z cech Herty, które wkrótce miał zacząć podzi­wiać, tak samo jak jej nie­po­skro­mioną pasję do prze­by­wa­nia na świe­żym powie­trzu i skłon­ność do szu­ka­nia piękna w naj­prost­szych rze­czach. Podą­żył za nią w dół stoku, pró­bu­jąc nie myśleć o tym, że była przy­naj­mniej dwa razy lep­sza w jeź­dzie na nar­tach niż on, wśli­znął się obok niej w kolejkę do wyciągu i zapro­sił ją na kola­cję. Gdy się wahała, uśmiech­nął się i powie­dział, że już zamó­wił sanie z końmi. Roze­śmiała się i ku rado­ści Genka zgo­dziła się na randkę. Sześć mie­sięcy póź­niej się oświad­czył.

Już w swoim miesz­ka­niu Genek cie­szy się, widząc poświatę zza drzwi sypialni. Zastaje Hertę w łóżku, z jej ulu­bio­nym tomem wier­szy Ril­kego na kola­nach. Herta pocho­dzi z Biel­ska, mia­sta w zachod­niej Pol­sce, gdzie więk­szość ludzi mówi po nie­miecku. W roz­mo­wach rzadko już używa języka, w któ­rym dora­stała, ale lubi w nim czy­tać, zwłasz­cza poezję. Wydaje się, że nie zauważa, jak Genek wcho­dzi do pokoju.

– To dopiero musi być zaj­mu­jący wiersz – drażni się Genek.

– O! – mówi Herta, pod­no­sząc wzrok. – Nie sły­sza­łam, jak wsze­dłeś.

– Mar­twi­łem się, że już będziesz spała – Genek uśmie­cha się sze­roko. Wyswo­ba­dza się z płasz­cza i prze­rzuca go przez poręcz krze­sła. Chu­cha w dło­nie, by je ogrzać.

Herta uśmie­cha się i kła­dzie książkę na pier­siach, zakła­da­jąc pal­cem miej­sce, gdzie czy­tała.

– Wró­ci­łeś o wiele wcze­śniej, niż sądzi­łam. Czyż­byś prze­grał wszyst­kie nasze pie­nią­dze? A może cię wyrzu­cili?

Genek zdej­muje buty i swe­ter, odpina man­kiety koszuli.

– Wła­śnie że jestem do przodu. To był dobry wie­czór. Tyle że bez cie­bie nudny.

Na tle bia­łej pościeli, w jasno­żół­tej koszuli noc­nej, ze swymi głę­boko osa­dzo­nymi oczami, ide­al­nymi ustami i wło­sami w kolo­rze orze­cha, opa­da­ją­cymi falami na ramiona, Herta wygląda, jakby wyszła ze snu, a Genek jesz­cze raz przy­po­mina sobie, jak wiel­kim jest szczę­ścia­rzem, że ją zna­lazł. Roz­biera się do bie­li­zny i wśli­zguje się obok niej do łóżka.

– Tęsk­ni­łem – mówi, opie­ra­jąc się na łok­ciu, i całuje ją.

Herta zwilża usta.

– Ostatni drink – niech zgadnę – Bichat.

Genek przy­ta­kuje ze śmie­chem. Znów ją całuje, ich języki się spo­ty­kają.

– Kochany, musimy uwa­żać – szep­cze Herta, odsu­wa­jąc się.

– Prze­cież zawsze uwa­żamy.

– Tylko że to wypada mniej wię­cej teraz.

– Ach – mówi Genek, roz­ko­szu­jąc się jej cie­płem, słod­kim kwia­to­wym zapa­chem szam­ponu w jej wło­sach.

– To byłoby teraz nie­roz­sądne – dodaje Herta. – Nie sądzisz?

Wiele godzin wcze­śniej przy kola­cji roz­ma­wiali z przy­ja­ciółmi o groź­bie wojny, o tym, jak łatwo Austria i Cze­cho­sło­wa­cja wpa­dły w ręce Rze­szy i jak zaczęła się zmie­niać sytu­acja w Rado­miu. Genek wykrzy­ki­wał w zło­ści, że został zde­gra­do­wany w fir­mie praw­ni­czej do pozy­cji asy­stenta, i odgra­żał się, że prze­pro­wa­dzi się do Fran­cji.

– Tam przy­naj­mniej mógł­bym wyko­rzy­stać swoje wykształ­ce­nie.

– Nie jestem pewna, czy lepiej by ci było we Fran­cji – powie­działa Iwona. – Führer nie ata­kuje już tylko kra­jów nie­miec­ko­ję­zycz­nych. A co, jeśli to dopiero począ­tek? Co, jeśli Pol­ska jest następna?

Przy stole zapa­no­wała na chwilę cisza, którą prze­rwał Rafał.

– Nie­moż­liwe – stwier­dził, krę­cąc powąt­pie­wa­jąco głową. – Może spró­bo­wać, ale go powstrzy­mają.

Genek przy­znał mu rację.

– Pol­skie woj­sko ni­gdy by na to nie pozwo­liło – dodał. Przy­po­mina sobie teraz, że wła­śnie w trak­cie tej roz­mowy Herta prze­pro­siła i wyszła.

Oczy­wi­ście ona ma rację. Powinni uwa­żać. Spro­wa­dzać dziecko na świat, który zdaje się nie­po­ko­jąco zbli­żać do prze­pa­ści, byłoby czymś nie­roz­sąd­nym i nie­od­po­wie­dzial­nym. Ale leżąc tak bli­sko, Genek potrafi myśleć tylko o jej skó­rze, o jej udzie opar­tym o jego. Jej słowa, jak małe bąbelki w ostat­nim kie­liszku szam­pana, który wypił, wypły­wają z jej ust, by roz­pu­ścić się gdzieś głę­boko w jego gar­dle.

Genek całuje ją po raz trzeci, a wtedy Herta zamyka oczy. Tak do końca nie jest prze­ko­nana – myśli. Sięga ponad nią, by zga­sić świa­tło, i czuje, jak Herta pod nim mięk­nie. Pokój wypeł­nia ciem­ność, a on wsuwa dłoń pod jej koszulę.

– Zimno! – pisz­czy Herta.

– Prze­pra­szam – odpo­wiada jej szep­tem.

– Nie, wcale nie prze­pra­szasz, Genek…

– Wojna, wojna, wojna. – Całuje jej kość policz­kową, ucho. – Jestem już nią zmę­czony, a ona nawet się nie zaczęła – mówi, kro­cząc pal­cami od żeber w kie­runku linii jej talii.

Herta wzdy­cha, potem chi­cho­cze.

– A co powiesz na to? – dodaje Genek, a źre­nice roz­sze­rzają mu się, jakby wła­śnie doznał obja­wie­nia. – Co, jeśli nie będzie wojny? – Kręci z powąt­pie­wa­niem głową. – Odmó­wi­li­by­śmy sobie na próżno. A Hitler, ten mały chu­jek, byłby górą. – Uśmie­cha się.

Herta wie­dzie pal­cem po zagłę­bie­niu w jego policzku.

– Te dołeczki wpę­dzą mnie do grobu – mówi, krę­cąc głową. Genek jesz­cze sze­rzej się uśmie­cha, a Herta mu przy­ta­kuje.

– Masz rację – daje za wygraną. – To byłoby straszne.

Książka spada gło­śno na pod­łogę, gdy Herta prze­kręca się na bok, by zna­leźć się naprze­ciwko niego.

– Bum­sen der Krieg.

Genek nie może powstrzy­mać śmie­chu.

– Racja. Pie­przyć wojnę – mówi, nacią­ga­jąc koc na ich głowy.

ROZDZIAŁ TRZECI

Nechama

Radom, Pol­ska ~ 4 kwiet­nia 1939, Pesach

NECHAMA NAKRYŁA STÓŁ naj­lep­szą por­ce­laną i naj­lep­szymi sztuć­cami, każde miej­sce przy­szy­ko­waw­szy dokład­nie na bia­łym koron­ko­wym obru­sie. Sol sie­dzi u szczytu, w jed­nej ręce trzyma wysłu­żoną hagadę w okładce ze skóry, w dru­giej wypo­le­ro­wany srebrny kie­lich do kidu­szu. Odchrzą­kuje.

– Dziś – zaczyna, pod­no­sząc wzrok na zna­jome twa­rze osób sie­dzą­cych przy stole – czcimy coś, co liczy się naj­bar­dziej – naszą rodzinę i naszą tra­dy­cję. – Jego oczy, zwy­kle oko­lone zmarszcz­kami od uśmie­chu, tym razem są poważne, tak samo jak bary­to­nowy głos. – Dziś – mówi dalej – obcho­dzimy Święto Macy, czas naszego wyzwo­le­nia – spo­gląda na tekst. – Amen.

– Amen – odpo­wia­dają echem pozo­stali, bio­rąc łyk wina. Butelka prze­cho­dzi z rąk do rąk, kie­liszki ponow­nie się napeł­niają.

Gdy Nechama wstaje, by zapa­lić świece, w pokoju panuje cisza. Idąc w kie­runku środka stołu, zapala zapałkę i ochra­nia jej pło­mień dło­nią, potem szybko przy­sta­wia do każ­dego z kno­tów, aby tylko nikt nie zdą­żył zauwa­żyć, że pło­mień mię­dzy jej pal­cami drży. Gdy świece już płoną, zakre­śla nad nimi potrójny krąg, a następ­nie zasła­nia sobie oczy i wypo­wiada słowa pierw­szego bło­go­sła­wień­stwa. Siada na swoim miej­scu przy końcu stołu, naprze­ciwko męża, kła­dzie ręce na kola­nach, a wzro­kiem spo­tyka się z Solem. Kiw­nię­ciem głowy daje mu znak, żeby zaczy­nał.

Gdy głos Sola ponow­nie wypeł­nia pomiesz­cze­nie, spoj­rze­nie Nechamy pada na puste krze­sło, które zosta­wiła dla Adiego, i od razu robi jej się ciężko na sercu od zna­jo­mego bólu. Naprawdę przej­muje się tym, że go nie ma.

List od syna przy­szedł tydzień temu. Adi dzię­ko­wał w nim matce za szcze­rość i pro­sił, żeby się nie mar­twiła. Przy­je­dzie, jak tylko zgro­ma­dzi wszyst­kie doku­menty podróżne. Ode­brała tę wia­do­mość z ulgą, ale i zara­zem z nie­po­ko­jem. Niczego nie pra­gnęła bar­dziej na świe­cie niż tego, aby jej syn przy­je­chał na Pesach do domu, oczy­wi­ście oprócz pew­no­ści, że jest bez­pieczny we Fran­cji. W swoim poprzed­nim liście pró­bo­wała być szczera, miała nadzieję, że zro­zu­mie, iż Radom jest teraz mrocz­nym miej­scem, a podróż przez regiony pod nie­miecką oku­pa­cją nie jest warta ryzyka. Ale może jed­nak zbyt wiele rze­czy pomi­nęła. W końcu wyje­chali nie tylko Kosma­no­wie. Jesz­cze kil­koro innych. Nie powie­działa mu o pol­skich klien­tach, któ­rzy prze­stali przy­cho­dzić do ich sklepu, albo o krwa­wej awan­tu­rze, jaka wybu­chła tydzień temu mię­dzy dwoma radom­skimi klu­bami pił­kar­skimi – żydow­skim i pol­skim, i że mło­dzi zawod­nicy każ­dej z dru­żyn wciąż cho­dzą po uli­cach z roz­bi­tymi war­gami i pod­bi­tymi oczami, rzu­ca­jąc sobie nawza­jem groźne spoj­rze­nia. Nie napi­sała o tym wszyst­kim, żeby zaosz­czę­dzić mu bólu i zmar­twie­nia, ale być może tym samym nara­ziła go na więk­sze nie­bez­pie­czeń­stwo.

Nechama odpo­wie­działa na list Adiego, bła­ga­jąc go, by zadbał o bez­pie­czeń­stwo pod­czas podróży, a następ­nie uznała, że już wyje­chał. Od tej pory codzien­nie pod­ska­ki­wała na dźwięk kro­ków w przed­po­koju, a serce wyry­wało się jej z piersi na myśl, że ujrzy w drzwiach Adiego – z sze­ro­kim uśmie­chem na przy­stoj­nej twa­rzy i walizką w ręku. Zawsze jed­nak oka­zy­wało się, że to nie były jego kroki. Adi nie przy­je­chał.

„Może musiał dokoń­czyć jakieś sprawy w fir­mie – powie­dział Jakub na początku tygo­dnia, czu­jąc, że ona coraz bar­dziej się mar­twi. – Nie wyobra­żam sobie, żeby szef pozwo­lił mu wyje­chać bez urlopu zgło­szo­nego z dwu­ty­go­dnio­wym wyprze­dze­niem”.

Ale Nechama nie może uwol­nić się od myśli: A jeśli zatrzy­mali go na gra­nicy? Albo jesz­cze gorzej? Żeby dotrzeć do Rado­mia, Adi musiał prze­je­chać albo przez pół­nocne Niemcy, albo drogą połu­dniową przez Austrię i Cze­cho­sło­wa­cję, a prze­cież oba kraje były obec­nie pod rzą­dami nazi­stów. Przez wiele dni nie spała w nocy, myśląc o tym, że jej syn mógłby się zna­leźć w rękach Niem­ców – że mógłby go spo­tkać los, któ­rego by unik­nął, gdyby była z nim bar­dziej szczera i z więk­szą sta­now­czo­ścią popro­siła go, żeby został we Fran­cji.

Od łez Nechamę zaczy­nają szczy­pać oczy, jej myśli zwra­cają się ku innemu kwiet­nio­wemu dniu pod­czas pierw­szej wojny ćwierć wieku temu, kiedy ją i Sola wyeks­mi­to­wano z miesz­ka­nia i podob­nie jak wielu przy­ja­ciół nie mieli dokąd pójść. Pamięta duszący smród ludz­kich odcho­dów, powie­trze wypeł­nione nie­usta­ją­cym bur­cze­niem pustych żołąd­ków, huk armat z oddali, ryt­miczne skro­ba­nie ostrza o drewno, gdy Sol stru­gał ze sta­rego kawałka drewna opa­ło­wego figurki do zabawy dla dzieci, wyj­mu­jąc co rusz z pal­ców drza­zgi. Święto minęło nie­zau­wa­żone, tak samo jak tra­dy­cyjny seder. Jakimś cudem prze­żyli w tej piw­nicy trzy lata – dzieci tylko dzięki temu, że kar­miła pier­sią – pod­czas gdy w ich miesz­ka­niu na górze kwa­te­ro­wali węgier­scy ofi­ce­ro­wie.

Nechama patrzy przez stół na Sola. Tamte trzy lata, choć pra­wie ją wów­czas zła­mały, teraz ma daleko za sobą, wydaje się, jakby to przy­da­rzyło się komuś zupeł­nie innemu. Jej mąż ni­gdy na ten temat nie mówi. Dzieci na szczę­ście dokład­nie tego nie pamię­tają. Od tam­tego czasu zda­rzały się pogromy – i będą zawsze – ale Nechama nie chce nawet myśleć o powro­cie do życia w ukry­ciu, bez słońca, bez desz­czu, bez muzyki i sztuki, i filo­zo­ficz­nych debat, pro­stych rze­czy, które nauczyła się cenić jako życio­dajne źró­dła. Nie, nie wróci do pod­ziemi, jak jakieś dzi­kie stwo­rze­nie. Ni­gdy wię­cej nie będzie żyła w ten spo­sób.

To nie­moż­liwe, żeby mogło do tego dojść.

Myśli znów zmie­niają kie­ru­nek, tym razem się­ga­jąc jej wła­snego dzie­ciń­stwa, głosu matki opo­wia­da­ją­cej, jak czę­sto, gdy dora­stała w Rado­miu, zda­rzało się, że mali pol­scy chłopcy rzu­cali w nią kamie­niami, celu­jąc w głowę, na któ­rej zawsze miała chustkę. Jak po wybu­do­wa­niu pierw­szej syna­gogi w całym mie­ście wybu­chły zamieszki. Matka Nechamy baga­te­li­zo­wała to: „Nauczy­li­śmy się po pro­stu nie zadzie­rać głów, a dzieci trzy­mać przy sobie”, mówiła. A pogromy, ataki, rze­czy­wi­ście minęły. Życie toczyło się dalej, tak jak wcze­śniej. Tak dzieje się zawsze.

Nechama wie, że nie­bez­pie­czeń­stwo ze strony Nie­miec, jak inne w prze­szło­ści, rów­nież minie. Zresztą ich sytu­acja jest zupeł­nie inna niż za cza­sów pierw­szej wojny. Razem z Solem nie­stru­dze­nie pra­co­wali, żeby zaro­bić na życie i zna­leźć miej­sce wśród naj­lep­szych w swoim fachu. Mówią po pol­sku nawet w domu, choć wielu Żydów w mie­ście roz­ma­wia tylko w jidysz, i zamiast miesz­kać na sta­rym mie­ście, jak więk­szość ich mniej zamoż­nych radom­skich współ­wy­znaw­ców, mają oka­załe miesz­ka­nie w cen­trum, mają też kucharkę i słu­żącą, i takie luk­susy, jak kana­li­za­cja, wanna, którą przy­wieźli sobie z Ber­lina, lodówkę oraz – naj­cen­niej­szą rzecz w domu – salo­no­wego ste­in­waya. Sklep z tka­ni­nami bar­dzo dobrze pro­spe­ruje. Pod­czas wyjaz­dów po towar Nechama bar­dzo się stara, by zdo­być mate­riały naj­wyż­szej jako­ści, mają klien­tów – pol­skich i żydow­skich – któ­rzy przy­jeż­dżają nawet z Kra­kowa, żeby kupić u nich dam­skie ubra­nia i jedwab. Gdy dzieci osią­gnęły wiek szkolny, Sol i Nechama wysłali je do pry­wat­nych pla­có­wek, w któ­rych dzięki dobrze uszy­tym koszu­lom i bie­gło­ści w języku pol­skim dosko­nale wpa­so­wały się w śro­do­wi­sko kato­lic­kich uczniów. Mieli nadzieję, że oprócz zapew­nie­nia im moż­li­wie naj­lep­szej edu­ka­cji pomogą swoim dzie­ciom unik­nąć pod­skór­nego anty­se­mi­ty­zmu, który – odkąd się­gali pamię­cią – towa­rzy­szył życiu Żydów w Rado­miu. Choć rodzina była dumna z zako­rze­nie­nia w żydow­skim dzie­dzic­twie i sta­no­wiła część lokal­nej wspól­noty żydow­skiej, to dla swo­ich dzieci Nechama wybrała ścieżkę, która, miała nadzieję, otwo­rzy im dobre per­spek­tywy i oddali od nich groźbę prze­śla­do­wań. Wciąż trzyma się tej ścieżki, mimo że cza­sem w syna­go­dze albo pod­czas zaku­pów w jed­nej z żydow­skich pie­karni na sta­rym mie­ście napo­tyka pełen dez­apro­baty wzrok któ­re­goś z bar­dziej orto­dok­syj­nych radom­skich Żydów. Tak jakby jej decy­zja asy­mi­la­cji z Pola­kami w jaki­kol­wiek spo­sób osła­biała jej wiarę. Nie przej­muje się takimi spo­tka­niami. Zna swoją wiarę, a poza tym dla Nechamy reli­gia to sprawa pry­watna.

Ściąga łopatki i czuje cię­żar uno­szą­cych się piersi. To do niej nie­po­dobne tak bar­dzo się mar­twić, tak bar­dzo dać się zbić z tropu. Weź się w garść, stro­fuje samą sie­bie. Rodzina będzie mieć się dobrze, napo­mina się. Mają duże oszczęd­no­ści. Zna­jo­mo­ści. Adi w końcu przy­je­dzie. Na poczcie nie można prze­cież pole­gać. Naj­praw­do­po­dob­niej na dniach przyj­dzie list z wyja­śnie­niem, dla­czego go nie ma. Wszystko będzie dobrze.

Gdy Sol recy­tuje bło­go­sła­wień­stwo kar­pas, Nechama zama­cza gałązkę natki pie­truszki w misce z soloną wodą, a jej palce prze­lot­nie doty­kają pal­ców Jakuba. Wzdy­cha, czu­jąc, jak z jej szczęk w końcu zaczyna ucho­dzić napię­cie. Słodki Jakub. Syn chwyta jej spoj­rze­nie i uśmie­cha się, a serce Nechamy wypeł­nia się wdzięcz­no­ścią za to, że on wciąż mieszka z nią pod jed­nym dachem. Uwiel­bia jego towa­rzy­stwo, jego spo­kój. Jest inny od reszty. W odróż­nie­niu od braci i sióstr, któ­rzy poja­wili się na tym świe­cie z krzy­kiem i czer­wo­nymi twa­rzami, Jakub uro­dził się bie­lutki jak szpi­talne prze­ście­ra­dła i cichutki, jakby chciał naśla­do­wać wiel­kie płatki śniegu spa­da­jące spo­koj­nie na zie­mię za oknem tego zimo­wego, luto­wego poranka dwa­dzie­ścia dwa lata temu. Nechama ni­gdy nie zapo­mni tych strasz­nych chwil, jakie mijały, zanim w końcu zapła­kał – była wów­czas pewna, że synek nie prze­żyje jed­nego dnia – albo tego, jak, gdy trzy­mała go na rękach i spoj­rzała w jego ciemne jak atra­ment oczy, on pod­niósł na nią wzrok, a wtedy skóra nad jego brwiami ufor­mo­wała się w małą zmarszczkę, tak jakby był głę­boko zamy­ślony. To w tam­tej chwili zro­zu­miała, jaki był. Spo­kojny, ale wni­kliwy. Tak jak bra­cia i sio­stry uro­dzeni wcze­śniej i póź­niej, był malutką wer­sją osoby, którą miał się stać, gdy doro­śnie.

Nechama patrzy, jak Jakub pochyla się i szep­cze coś Belli do ucha. Ona pod­nosi ser­wetkę do ust, powstrzy­mu­jąc się od uśmie­chu. Przy­pięta do koł­nie­rzyka broszka – złota róża ozdo­biona w środku perłą w kolo­rze kości sło­nio­wej, pre­zent od Jakuba – odbija świa­tło świecy. Dostała ją od niego kilka mie­sięcy po tym, jak się poznali w gim­na­zjum. On miał wtedy pięt­na­ście lat, ona czter­na­ście. Wtedy Nechama wie­działa o Belli tylko tyle, że dobrze się uczy, pocho­dzi z rodziny o skrom­nych docho­dach (według Jakuba jej ojciec, den­ty­sta, wciąż jesz­cze spła­cał długi zacią­gnięte na opła­ce­nie edu­ka­cji córek) i że sama szyła sobie wiele ubrań. To ostat­nie zro­biło na Necha­mie szcze­gólne wra­że­nie. Zasta­na­wiała się, które ze swo­ich naj­bar­dziej sty­lo­wych blu­zek Bella kupiła w skle­pie, a które uszyła. Nie­długo po tym, jak Jakub poda­ro­wał jej broszkę, oświad­czył, że Bella jest jego brat­nią duszą.

„Jakub, kocha­nie, masz pięt­na­ście lat… I dopiero co się pozna­li­ście!” – wykrzyk­nęła na to Nechama. Ale Jakub nie prze­sa­dzał. I oto oni, osiem lat póź­niej, nie­roz­łączni. To tylko kwe­stia czasu, nim wezmą ślub, myśli Nechama. Może Jakub oświad­czy się, kiedy skoń­czą się roz­mowy o woj­nie? A może czeka, aż uda mu się zaosz­czę­dzić na tyle, żeby stać go było na wła­sne miesz­ka­nie? Bella też mieszka z rodzi­cami, zale­d­wie kilka domów dalej na zachód, przy bul­wa­rze Witolda. Tak czy ina­czej, Nechama jest pewna, że Jakub ma jakiś plan.

U szczytu stołu Sol deli­kat­nie prze­ła­muje na pół kawa­łek macy. Połowę kła­dzie na tale­rzu, drugą owija w chu­s­teczkę. Gdy dzieci były młod­sze, Sol całymi tygo­dniami szu­kał naj­lep­szego miej­sca do ukry­cia macy, a gdy przy­cho­dził pod­czas cere­mo­nii moment poszu­ki­wań afi­ko­manu, dzieci niczym myszki roz­bie­gały się po całym miesz­ka­niu, żeby go zna­leźć. Ten, kto miał szczę­ście, tar­go­wał się potem bez­względ­nie, a w końcu uśmiech­nięty i dumny zawsze koń­czył nego­cja­cje z wystar­cza­jącą liczbą monet w ręce, żeby sobie kupić paczkę kró­wek w cukierni Pomia­now­skiego. Sol to biz­nes­men, grał twardo – nazy­wali go Kró­lem Nego­cja­cji – ale dzieci dobrze wie­działy, że w głębi duszy jest rów­nie miękki jak kawa­łek świeżo zro­bio­nego masła i że przy odro­bi­nie cier­pli­wo­ści i uroku oso­bi­stego wycią­gną mu z kie­szeni wszyst­kie zło­tówki, jakie tam scho­wał. Oczy­wi­ście już od lat tak naprawdę nie cho­wał macy. Dzieci, gdy były nasto­lat­kami, w końcu zboj­ko­to­wały ten oby­czaj. „Chyba już jeste­śmy na to tro­chę za duzi, nie sądzisz, tato?” – powie­działy. Ale Nechama wie, że jak tylko Feli­cja nauczy się cho­dzić, Sol powróci do tej tra­dy­cji.

Teraz kolej, by czy­tał na głos Adam. Pod­nosi swoją hagadę i zagląda w nią przez oku­lary w gru­bych opraw­kach. Wąski nos, wyso­kie, wyraźne kości policz­kowe, świa­tło świec jesz­cze pod­kre­śla, jak nie­ska­zi­telna jest jego cera – Adam wygląda wręcz po kró­lew­sku. Adam Eichen­wald dołą­czył do Kur­ców parę mie­sięcy wcze­śniej, gdy Nechama wywie­siła w witry­nie sklepu z tka­ni­nami ogło­sze­nie „Pokój do wyna­ję­cia”. Nie­dawno umarł jej wujek, zosta­wił po sobie pustą sypial­nię, a dom, mimo że było w nim jesz­cze dwoje naj­młod­szych dzieci, powoli zaczy­nał wyda­wać się zbyt pusty. Nechama uwiel­biała, gdy przy kola­cji wszyst­kie miej­sca przy stole były zajęte. Kiedy Adam wszedł do sklepu, żeby dowie­dzieć się cze­goś wię­cej, była zachwy­cona i od razu zapro­po­no­wała mu pokój.

– Cóż za przy­stojny młody czło­wiek! – wykrzyk­nęła Terza, sio­stra Sola, kiedy wyszedł. – Ma trzy­dzie­ści dwa lata? Wygląda na dzie­sięć mniej.

– Jest Żydem i jest mądry – dodała Nechama. Jakie jest praw­do­po­do­bień­stwo, szep­tały kobiety, żeby absol­went archi­tek­tury z Naro­do­wego Uni­wer­sy­tetu Poli­tech­niki Lwow­skiej wyje­chał z War­szaw­skiej 14 bez żony? I rze­czy­wi­ście, kilka tygo­dni póź­niej Adam i Halina byli parą.

Halina. Nechama wzdy­cha. Uro­dziła się z nie­wy­tłu­ma­czalną czu­pryną wło­sów w kolo­rze miodu i pło­mien­nie zie­lo­nymi oczami. Halina jest jej naj­młod­szym i naj­drob­niej­szym dziec­kiem. Nie­do­bory postury z nawiązką nad­ra­bia oso­bo­wo­ścią. Nechama ni­gdy nie widziała rów­nie zacię­tego dziecka, zdol­nego prze­ga­dać nie­mal każ­dego prze­ciw­nika i w ten spo­sób wywi­nąć się z kło­po­tów. Przy­po­mina jej się, jak Halina uro­kiem oso­bi­stym prze­ko­nała pro­fe­sora mate­ma­tyki, żeby nie dawał jej złej oceny, gdy odkrył, że opu­ściła lek­cję, żeby pójść na poranny pokaz Zło­tych sideł w dniu pre­miery filmu. Albo jak, mając szes­na­ście lat, prze­ko­nała Adiego, żeby wsiadł z nią w ostat­niej chwili do noc­nego pociągu do Pragi, by razem mogli się obu­dzić w Mie­ście Stu Wież w dniu swo­ich uro­dzin wypa­da­ją­cych tego samego dnia. Adam, niech Bóg go ma w opiece, jest ewi­dent­nie pod wpły­wem jej wdzię­ków. Na szczę­ście w obec­no­ści Sola i Nechumy zawsze zacho­wuje się z nale­ży­tym sza­cun­kiem.

Gdy Adam koń­czy czy­tać, Sol odma­wia modli­twę nad resztą macy, odła­muje kawa­łek i prze­ka­zuje talerz dalej. Nechama wsłu­chuje się w miękki odgłos prze­ła­my­wa­nia prza­śnego chleba, wędru­jący wzdłuż stołu. – Baruch a-tah A-do-nai – into­nuje Sol, ale prze­rywa, gdy roz­lega się płacz. To Feli­cja. Mila czer­wieni się, prze­pra­sza i wyśli­zguje się ze swo­jego miej­sca, żeby wyjąć Feli­cję z koły­ski usta­wio­nej w rogu pokoju. Prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę, szep­cze do ucha dziew­czynki, by ją uspo­koić. Gdy Sol ponow­nie zaczyna into­na­cję, Feli­cja wierci się pod fał­dami powi­ja­ków, twa­rzyczka jej się wykrzy­wia i robi się czer­wona. Kiedy znów zaczyna pła­kać, Mila prze­pra­sza wszyst­kich i szybko wycho­dzi w kie­runku sypialni Haliny w końcu kory­ta­rza. Nechama idzie za nią.

– Co się stało, kocha­nie? – szep­cze Mila, pocie­ra­jąc pal­cem górne dzią­sło Feli­cji, widziała, że Nechama tak robi, żeby ją uspo­koić. Feli­cja odwraca główkę, wygina ciało w łuk i pła­cze jesz­cze gło­śniej.

– Myślisz, że jest głodna? – pyta Nechama.

– Nie tak dawno ją kar­mi­łam. Chyba po pro­stu jest zmę­czona.

– Chodź tutaj – mówi Nechama, bio­rąc Feli­cję z rąk Mili. Oczy dziew­czynki są zaci­śnięte, podob­nie jak piąstki. Wydo­bywa z sie­bie krót­kie, prze­ni­kliwe wrza­ski.

Mila siada ciężko w nogach łóżka Haliny.

– Tak bar­dzo mi przy­kro, mamo – mówi, sta­ra­jąc się nie prze­krzy­ki­wać wrza­sków Feli­cji. – Nie chcę, żeby­śmy były przy­czyną zamie­sza­nia. – Prze­ciera oczy wierz­chami dłoni. – Led­wie sły­szę wła­sne myśli.

– Nikt się nie gniewa – mówi Nechama, przy­tu­la­jąc Feli­cję bli­żej do piersi i deli­kat­nie ją koły­sząc. Po kilku minu­tach jej krzyki zmie­niają się w kwi­le­nie, wkrótce znów jest cicho, a na twa­rzy dziew­czynki rysuje się spo­kój. Radość z trzy­ma­nia małego dziecka na rękach naprawdę hip­no­ty­zuje, myśli Nechama, wdy­cha­jąc słodki mig­da­łowy zapach Feli­cji.

– Jestem taka głu­pia, bo sądzi­łam, że to będzie łatwe – mówi Mila. Gdy spo­gląda w górę, oczy ma prze­krwione, a pod nimi prze­zro­czy­ste sińce, jakby brak snu zosta­wił widoczny znak. Bar­dzo się stara, Nechama to widzi. Ale bycie młodą matką jest trudne. Ta prze­miana nią wstrzą­snęła.

Nechama kręci głową.

– Nie bądź wobec sie­bie taka surowa, Milo. Nie jest tak, jak myśla­łaś, ale tego można się było spo­dzie­wać. Z dziećmi ni­gdy nic nie wia­domo.

Mila patrzy na swoje ręce. Necha­mie przy­po­mina się, jak jej naj­star­sza córka, kiedy była młod­sza, nie marzyła o niczym innym, jak tylko być matką. Opie­ko­wała się lal­kami, koły­sała, trzy­ma­jąc je na ręku, śpie­wała im, a nawet uda­wała, że je karmi. Jaka była dumna, gdy opie­ko­wała się młod­szym rodzeń­stwem – poma­gała im wią­zać buty, obwi­jała ban­da­żem zakrwa­wione kolana, czy­tała im przed snem. Teraz jed­nak, gdy ma wła­sne dziecko, czuje się tym przy­tło­czona, tak jakby pierw­szy raz trzy­mała w ramio­nach nie­mowlę.

– Chcia­ła­bym wie­dzieć, co robię źle – mówi Mila.

Nechama siada w nogach łóżka, obok córki.

– Radzisz sobie dobrze, Mila. Mówi­łam ci, małe dzieci są trudne. A zwłasz­cza pierw­sze. Kiedy uro­dził się Genek, mało nie zwa­rio­wa­łam, pró­bu­jąc to wszystko zro­zu­mieć. Po pro­stu potrzeba na to tro­chę czasu.

– To już pięć mie­sięcy.

– Pocze­kaj jesz­cze kilka.

Mila przez chwilę mil­czy.

– Dzię­kuję – szep­cze w końcu, patrząc, jak Feli­cja śpi spo­koj­nie na rękach Nechamy. – Czuję się jak jakaś nie­do­rajda.

– Nie jesteś nie­do­rajdą. Jesteś po pro­stu zmę­czona. Zadzwoń po Estię. Zro­biła już wszystko w kuchni, może pomóc, póki my nie zjemy.

– Dobry pomysł. – Mila wzdy­cha z ulgą. Zosta­wia Feli­cję z Nechamą i idzie po słu­żącą. Gdy wra­cają z matką na miej­sca, Mila spo­gląda na Selima.

– W porządku? – pyta ją bez­gło­śnie mąż, a ona pota­kuje.

Sol nakłada łyżką chrzan na kawa­łek macy, inni idą w jego ślady. Wkrótce znów zaczyna śpie­wać. Po bło­go­sła­wień­stwie spo­ży­cia kore­chu w końcu przy­cho­dzi czas na wła­ściwy posi­łek. Z rąk do rąk prze­cho­dzą pół­mi­ski, jadal­nia wypeł­nia się szu­mem roz­mów i ude­rze­niami srebr­nych łyżek o por­ce­lanę, jako że na stole jest wiele dań, od sło­nego śle­dzia, przez pie­czo­nego kur­czaka i kugel, po słodki jabł­kowy cha­ro­set. Rodzina popija wino i cicho roz­ma­wia, sta­ra­jąc się nie podej­mo­wać tematu wojny i nie zasta­na­wiać się na głos, gdzie się podziewa Adi.

Na dźwięk jego imie­nia do piersi Nechamy wraca ból, razem z całą orkie­strą zmar­twień. Aresz­to­wali go. Zamknęli w wię­zie­niu. Jest ranny. Boi się. Nie ma jak się z nią skon­tak­to­wać. Znów patrzy na puste miej­sce prze­zna­czone dla swo­jego syna. Gdzie jesteś, Adi? Zagryza usta. Nie rób tego, napo­mina się, ale już jest za późno. Za szybko piła wino i stra­ciła ostrość myśle­nia. Ści­ska ją w gar­dle, stół zmie­nia się w nie­wy­raźny biały pasek. Łzy już pra­wie lecą, gdy Nechama czuje na swo­jej dłoni czy­jąś dłoń. Dłoń Jakuba.

– To chrzan – szep­cze Nechama, wachlu­jąc się wolną ręką przed twa­rzą i mru­ga­jąc oczami. – Za każ­dym razem tak mnie kręci. – Dys­kret­nie ociera kąciki oczu ser­wetką. Jakub przy­ta­kuje ze zro­zu­mie­niem i ści­ska jej dłoń.

Wiele mie­sięcy póź­niej, w innym świe­cie, Nechama przy­po­mni sobie ten wie­czór, ostat­nie Pesach, kiedy nie­mal wszy­scy byli razem, i każdą komórką ciała będzie łak­nąć, by mogła to prze­żyć jesz­cze raz. Przy­po­mni sobie zna­jomy zapach gefilte fisz, brzęk sre­bra na por­ce­la­nie, smak natki pie­truszki na języku, słony i gorzki. Będzie pra­gnęła dotknąć mięk­kiej skóry małej Feli­cji, poczuć pod sto­łem cię­żar dłoni Jakuba na swo­jej dłoni i cie­pło w żołądku od wypi­tego wina; wspo­mni, jak bar­dzo pra­gnęła wtedy prze­ko­nać samą sie­bie, że wszystko może się jesz­cze dobrze skoń­czyć. Przy­woła w pamięci, na jaką szczę­śliwą wyglą­dała Halina, usiadł­szy do for­te­pianu po posiłku, jak razem tań­czyli, jak wszy­scy mówili o nie­obec­nym Adim, zapew­nia­jąc się nawza­jem, że nie­długo wróci do domu. Będzie to odtwa­rzać w gło­wie wiele razy, cią­gle od nowa, każdą piękną chwilę, i delek­to­wać się nią, jak ostat­nią w sezo­nie wyborną gruszką klapsą.

23 SIERP­NIA 1939: Nazi­stow­skie Niemcy i Zwią­zek Radziecki pod­pi­sują pakt o nie­agre­sji Rib­ben­trop–Moło­tow, pota­jemne poro­zu­mie­nie nakre­śla­jące gra­nice przy­szłego podziału więk­szo­ści tery­to­riów Europy Pół­noc­nej i Wschod­niej mię­dzy wpływy nie­miec­kie i radziec­kie.

1 WRZE­ŚNIA 1939: Niemcy najeż­dżają Pol­skę. Dwa dni póź­niej w odpo­wie­dzi na to Wielka Bry­ta­nia, Fran­cja, Austra­lia i Nowa Zelan­dia wypo­wia­dają Niem­com wojnę. W Euro­pie zaczyna się druga wojna świa­towa.

ROZDZIAŁ 4

Bella

Radom, Pol­ska ~ 7 wrze­śnia 1939

BELLA SIE­DZI PRO­STO z kola­nami przy­cią­gnię­tymi do piersi, w ręku ści­ska chu­s­teczkę do nosa. Led­wie dostrzega pro­sto­kątny zarys skó­rza­nej walizki sto­ją­cej przy drzwiach sypialni. Jakub przy­siadł na skraju łóżka, tuż obok jej stóp, mate­riał jego twe­edo­wego płasz­cza wciąż prze­syca zimne nocne powie­trze. Bella zasta­na­wia się, czy jej rodzice usły­szeli, jak wspina się po scho­dach do ich miesz­ka­nia na dru­gim pię­trze, a potem na pal­cach skrada się przez przed­po­kój do jej pokoju. Już lata temu dała Jaku­bowi klucz, żeby mógł przy­cho­dzić, kiedy będzie chciał, jed­nak ni­gdy jesz­cze nie ośmie­lił się poja­wić o takiej porze. Prze­suwa palce u nóg w stronę jego uda.

– Wysy­łają nas do Lwowa, do walki – mówi Jakub, zdy­szany. – Gdyby cokol­wiek się stało, spo­tkajmy się tam.

Bella szuka w ciem­no­ści jego twa­rzy, ale widzi tylko owal szczęki i nie­wy­raźne białka oczu.

– Lwów – szep­cze, kiwa­jąc głową. We Lwo­wie, trzy­sta pięć­dzie­siąt kilo­me­trów na połu­dniowy wschód od Rado­mia, mieszka jej sio­stra Anna z mężem Danie­lem. Już dawno bła­gała Bellę, żeby prze­pro­wa­dziła się bli­żej niej, ale Bella nie mogłaby zosta­wić Jakuba. W ciągu ośmio­let­niej zna­jo­mo­ści ich domów ni­gdy nie dzie­liło wię­cej niż czte­ry­sta metrów.

Jakub bie­rze ją za ręce, prze­plata jej palce swo­imi. Pod­nosi je do ust i całuje. Ten gest przy­po­mina jej dzień, w któ­rym pierw­szy raz wyznał jej miłość. Trzy­mali się za ręce, ich palce były sple­cione, sie­dzieli naprze­ciwko sie­bie na kocu roz­ło­żo­nym na tra­wie w parku Kościuszki. Miała wtedy szes­na­ście lat.

„Jesteś dla mnie wszyst­kim”, powie­dział Jakub mięk­kim gło­sem. Jego słowa były tak szczere, a orze­chowe oczy tak czy­ste, aż chciało jej się pła­kać, choć jed­no­cze­śnie zasta­na­wiała się wtedy, co taki młody chło­piec może wie­dzieć o miło­ści. Dziś, mając dwa­dzie­ścia dwa lata, niczego bar­dziej nie jest pewna. Jakub jest męż­czy­zną, z któ­rym spę­dzi resztę życia. A który teraz wyjeż­dża z Rado­mia, bez niej.

– Jak… jak się tam dosta­niesz? – pyta spo­koj­nym gło­sem. Boi się, że jeśli go pod­nie­sie, głos jej się zała­mie, uwal­nia­jąc szloch cza­jący się z wielką siłą u nasady gar­dła. Zegar w rogu wybija pierw­szą. Oboje wzdry­gają się, jakby uką­szeni przez parę nie­wi­dzial­nych os.

– Kazano nam przyjść na dwo­rzec kwa­drans po pierw­szej – mówi Jakub, spo­glą­da­jąc w kie­runku drzwi i uwal­nia­jąc dło­nie z jej rąk. Obej­muje nimi jej kolana. Ona czuje ten zimny dotyk przez baweł­niany mate­riał koszuli noc­nej. – Muszę iść. – Opiera pierś o jej pisz­czele, przy­kłada czoło do jej czoła. – Kocham cię – szep­cze, doty­kają się też czubki ich nosów. – Naj­bar­dziej na świe­cie. – Ona zamyka oczy, gdy ją całuje. Wszystko koń­czy się zbyt szybko. Gdy Bella otwiera oczy, Jakuba już nie ma, a ona ma mokre policzki.

Scho­dzi z łóżka i idzie w kie­runku okna, pod bosymi sto­pami czuje zimne i gład­kie klepki drew­nia­nej pod­łogi. Odsuwa nieco zasłonę i z wyso­ko­ści dwóch pię­ter patrzy na bul­war Witolda, szu­ka­jąc na nim śla­dów życia, choćby bły­sku latarki, cze­go­kol­wiek, ale już od kilku tygo­dni w mie­ście nie ma prądu. Zga­szone są nawet lampy uliczne. Bella nic nie widzi. Jakby patrzyła w otchłań. Otwiera okno, tym razem zamy­ka­jąc na chwilę oczy, i pró­buje dosły­szeć kroki albo odda­lone wycie nie­miec­kiego bom­bowca. Ale ulica, jak niebo nad nią, jest pusta i ciężka od ciszy.

Tyle się wyda­rzyło w ciągu zale­d­wie tygo­dnia. Led­wie sześć dni temu, pierw­szego wrze­śnia, Niemcy napa­dły na Pol­skę. Już następ­nego dnia przed świ­tem na przed­mie­ścia Rado­mia zaczęły spa­dać bomby. Znisz­czone zostało tym­cza­sowe lot­ni­sko, liczne gar­bar­nie i fabryki obu­wia. Jej ojciec zabił okna deskami, wszy­scy schro­nili się w piw­nicy. Gdy bom­bar­do­wa­nia osła­bły, radom­scy męż­czyźni – łopa­tami machali ramię w ramię zarówno Polacy, jak i Żydzi – kopali okopy, w ostat­niej chwili pró­bu­jąc bro­nić mia­sta. Ale na nic się to zdało. Gdy zaczęło spa­dać wię­cej bomb, tym razem zrzu­ca­nych w środku dnia przez nisko lata­jące bom­bowce Hein­kel i jun­kersy, głów­nie na stare mia­sto, około pięć­dzie­się­ciu metrów od ich miesz­ka­nia, Bella i jej rodzice musieli wró­cić do kry­jówki. Atak z powie­trza trwał wiele dni, aż zdo­byto Kielce leżące sześć­dzie­siąt pięć kilo­me­trów na połu­dniowy wschód od Rado­mia. To wtedy zaczęły krą­żyć plotki, że wkrótce w mie­ście pojawi się Wehr­macht, jeden z rodza­jów wojsk Trze­ciej Rze­szy – a z mega­fo­nów na rogach ulic roz­le­gały się wezwa­nia do zaciągu do woj­ska. Tysiące męż­czyzn prze­peł­nio­nych uczu­ciami patrio­ty­zmu i nie­pew­no­ści wyje­chało z Rado­mia na wschód, gdzie mieli się przy­łą­czyć do pol­skiej armii.

Bella wyobraża sobie, jak Jakub, Genek, Selim i Adam, spa­ko­waw­szy do wali­zek led­wie parę rze­czy, prze­cho­dzą obok skle­pów z odzieżą i odlewni żeliwa, po cichu zmie­rza­jąc w kie­runku dworca kole­jo­wego, który jakimś cudem oca­lał od bomb. Jakub powie­dział, że we Lwo­wie czeka na nich oddział pie­choty. Ale czy to prawda? Dla­czego Pol­ska tak długo cze­kała z mobi­li­za­cją? Od napa­ści minął led­wie tydzień, a docie­ra­jące do nich infor­ma­cje już są bar­dzo nie­po­ko­jące – armia Hitlera jest bar­dzo liczna, bły­ska­wicz­nie się poru­sza, ponad­dwu­krot­nie prze­wyż­sza liczeb­no­ścią armię pol­ską. Wielka Bry­ta­nia i Fran­cja obie­cały pomoc, ale do tej pory Pol­ska zni­kąd nie otrzy­mała wspar­cia.

Bellę ści­ska w brzu­chu. To nie miało się wyda­rzyć. Powinni być już teraz we Fran­cji. Taki był plan – prze­pro­wadzka po skoń­cze­niu przez Jakuba stu­diów praw­ni­czych. Zna­la­złby pracę w jakiejś fir­mie w Paryżu albo w Tulu­zie, bli­sko Adiego. Dodat­kowo pra­co­wałby jako foto­graf, tak jak jego brat w wol­nym cza­sie kom­po­no­wał muzykę. I ją, i Jakuba urze­kły opo­wie­ści Adiego o Fran­cji i o wol­no­ści, jaką można się tam cie­szyć. Tam mieli się pobrać i zało­żyć rodzinę. Gdyby tylko byli na tyle prze­wi­du­jący, żeby wyje­chać, zanim podróże do Fran­cji stały się zbyt nie­bez­pieczne, zanim myśl o odda­le­niu się od bli­skich zaczęła być zbyt nie­po­ko­jąca. Bella pró­buje sobie wyobra­zić, jak palce Jakuba zaci­skają się na drew­nia­nym maga­zynku kara­binu. Czy on byłby w sta­nie kogoś zastrze­lić? Bella zdaje sobie sprawę z tego, że to nie­moż­liwe. To prze­cież Jakub. On nie jest stwo­rzony do wojny. Nie ma w nim krzty wro­go­ści do kogo­kol­wiek. Jedy­nym spu­stem, który jego palce powinny przy­ci­skać, jest spust apa­ratu foto­graficznego.

Deli­kat­nie zamyka okno. Niech tylko chłopcy bez­piecz­nie dotrą do Lwowa – bez prze­rwy powta­rza w myślach to bła­ga­nie, spo­glą­da­jąc w aksa­mitną czerń na zewnątrz.

Trzy tygo­dnie póź­niej Bella leży na wąskiej drew­nia­nej ławce bie­gną­cej wzdłuż kon­nego powozu. Jest skraj­nie zmę­czona, ale nie może zasnąć. Która godzina? Wydaje się, że jest wcze­sne przed­po­łu­dnie. Pod plan­dekę okry­wa­jącą wóz nie dociera wystar­cza­jąco świa­tła, by mogła dostrzec wska­zówki na swoim zegarku. Ale na zewnątrz też bar­dzo trudno jest coś zoba­czyć. Nawet gdy deszcz ustę­puje, niebo zasnu­wają gęste spi­żowe chmury. Bella nie poj­muje, jak woź­nica wytrzy­mał tyle godzin nara­żony na dzia­ła­nie żywio­łów. Wczo­raj padało tak długo i tak inten­syw­nie, że droga znik­nęła pod rzeką błota, a konie musiały się zma­gać, żeby utrzy­mać rów­no­wagę. Dwa razy wóz omal się nie prze­wró­cił.

Bella odli­cza dni jaj­kami, które jesz­cze zostały w koszu z jedze­niem. Podróż zaczęli w Rado­miu z tuzi­nem, a dzi­siaj rano zostało ostat­nie, co ozna­cza, że jest dwu­dzie­sty dzie­wiąty wrze­śnia. W nor­mal­nych warun­kach podróż wozem do Lwowa zaję­łaby naj­wy­żej tydzień. Ale przy cią­gle pada­ją­cym desz­czu stała się mor­der­cza. Powie­trze w środku wozu jest wil­gotne i pach­nie ple­śnią. Bella przy­zwy­cza­iła się do tego, że klei jej się skóra, a ubra­nia ni­gdy nie wysy­chają.

Wsłu­chu­jąc się w trzesz­cze­nie dobie­ga­jące z dołu wozu, Bella zamyka oczy i myśli o Jaku­bie, o chło­dzie jego rąk na jej kola­nach, o cie­płym odde­chu na jej dło­niach, gdy je cało­wał.

Żoł­nie­rze Wehr­machtu poja­wili się w Rado­miu 8 wrze­śnia, zale­d­wie dzień po jego wyjeź­dzie do Lwowa. Niemcy naj­pierw wysłali poje­dyn­czy samo­lot – Bella obser­wo­wała z ojcem, jak latał nisko nad mia­stem, zata­cza­jąc raz koło, zanim spu­ścił poma­rań­czową flarę.

– Co to ozna­cza? – zapy­tała Bella, gdy samo­lot się wyco­fał i znik­nął w sza­ro­ści napuch­nię­tych, nisko wiszą­cych chmur. Ojciec nie odpo­wie­dział. – Tato, jestem doro­sła. Po pro­stu powiedz – rze­kła bez­na­mięt­nie.

Hen­ryk odwró­cił wzrok.

– To ozna­cza, że nad­cho­dzą – odpo­wie­dział, a w wyra­zie jego twa­rzy, wygię­tych ku dołowi kąci­kach ści­śnię­tych ust, fał­dzie skóry mię­dzy oczami dostrze­gła coś, czego wcze­śniej ni­gdy u niego nie widziała. Jej ojciec się bał. Godzinę póź­niej, gdy wła­śnie zaczął padać deszcz, Bella patrzyła z okna rodzin­nego miesz­ka­nia, jak pie­chota wma­sze­ro­wuje do Rado­mia, sze­reg za sze­regiem, nie napo­ty­ka­jąc oporu. Zanim ich zoba­czyła, naj­pierw ich usły­szała, dud­nie­nie prze­dzie­ra­ją­cych się przez błota od zachodu czoł­gów, moto­cy­kli i koni. Gdy poja­wili się w zasięgu wzroku, wstrzy­mała oddech, jed­no­cze­śnie bojąc się patrzeć i odwró­cić spoj­rze­nie. Jej oczy zawi­sły na nich, gdy prze­ta­czali się bul­wa­rem Witolda w mun­du­rach w kolo­rze butel­ko­wej zie­leni i goglach upstrzo­nych kro­plami desz­czu – tacy potężni, tak liczni. Zaro­ili puste ulice mia­sta, a o zmierz­chu oku­po­wali już budynki admi­ni­stra­cji publicz­nej i ogło­sili, dobit­nym Heil Hitler towa­rzy­szą­cym wcią­gnię­ciu flag ze swa­styką, że mia­sto należy do nich. Tego widoku Bella nie zapo­mni ni­gdy.

Gdy mia­sto zna­la­zło się ofi­cjal­nie pod oku­pa­cją, wszy­scy stali się ostrożni, zarówno Żydzi, jak i Polacy, ale od początku było jasne, że to Żydzi są pierw­szym celem nazi­stów. Ci, któ­rzy odwa­żyli się wyjść na zewnątrz, nara­żali się na ryzyko napa­ści, upo­ko­rze­nia i pobi­cia. Rado­mia­nie szybko się nauczyli, żeby wycho­dzić z domo­wego azylu tylko wtedy, kiedy musieli zała­twić naj­bar­dziej konieczne sprawy. Bella wyszła tylko raz, po chleb i mleko, a idąc okrężną drogą do pol­skiego sklepu spo­żyw­czego, odkryła, że żydow­ski targ na sta­rym mie­ście, na który wcze­śniej cha­dzała, został splą­dro­wany i zamknięty. Trzy­mała się bocz­nych ulic i szła szyb­kim, pew­nym kro­kiem, ale w dro­dze powrot­nej napo­tkała scenę, która drę­czyła ją potem tygo­dniami – rabbi, z rękami zwią­za­nymi z tyłu, oto­czony przez żoł­nie­rzy Wehr­machtu i chło­stany przez nich po gło­wie to z jed­nej, to z dru­giej strony, a oni śmieją się, gdy on pró­buje się uwol­nić. Dopiero gdy Bella go minęła, zdała sobie sprawę, wzdry­ga­jąc się od napły­wa­ją­cych mdło­ści, że broda rab­biego pło­nęła.

Kilka dni po tym, jak Niemcy zajęli Radom, przy­szedł list od Jakuba. „Moja Kochana – pismo wska­zy­wało na pośpiech – jak naj­szyb­ciej przy­jedź do Lwowa. Roz­mie­ścili nas w miesz­ka­niach. Moje wystar­czy dla dwojga. Nie zno­szę być tak daleko od Cie­bie. Potrze­buję Cię tutaj. Pro­szę, przy­jedź”. Podał adres. Ku jej zasko­cze­niu rodzice pozwo­lili jej jechać. Wie­dzieli, jak bar­dzo tęskni za Jaku­bem. A poza tym – myśleli Hen­ryk i Gustawa – we Lwo­wie Bella i jej sio­stra Anna mogą wza­jem­nie na sie­bie uwa­żać. Bella, z ogrom­nym uczu­ciem ulgi, przy­ci­snęła z wdzięcz­no­ścią dłoń ojca do swo­jego policzka. Następ­nego dnia zanio­sła list do ojca Jakuba, Sola. Jej rodzice nie mieli pie­nię­dzy na wyna­ję­cie woź­nicy. Kur­co­wie z kolei mieli środki i zna­jo­mo­ści, była pewna, że zechcą jej pomóc.

Sol począt­kowo jed­nak sprze­ci­wił się temu pomy­słowi.

– Abso­lut­nie się nie zga­dzam. Samotna podróż jest sta­now­czo zbyt nie­bez­pieczna – powie­dział. – Nie mogę na to pozwo­lić. Gdyby cokol­wiek ci się stało, Jakub ni­gdy by mi tego nie wyba­czył.

Lwów nie padł, ale cho­dziły głosy, że Niemcy oto­czyli mia­sto.

– Pro­szę – bła­gała Bella. – Tam nie może być gorzej niż tutaj. Jakub nie pro­siłby mnie o przy­jazd, gdyby nie uwa­żał, że to bez­pieczne. Muszę być z nim. Moi rodzice się zgo­dzili… Pro­szę, panie Kurc. Pro­szę.

Bella przez trzy dni pona­wiała swoje prośby, a Sol trzy dni odma­wiał. W końcu czwar­tego dnia ustą­pił.

– Wynajmę wóz – powie­dział, krę­cąc głową, jakby samego sie­bie roz­cza­ro­wał tą decy­zją. – Mam nadzieję, że nie będę tego żało­wał.

Nie­cały tydzień póź­niej plan był gotowy. Sol zna­lazł parę koni, wóz i woź­nicę – zwin­nego star­szego pana imie­niem Tomek, o łuko­wa­tych nogach i siwie­ją­cej bro­dzie, który pra­co­wał dla niego pod­czas lata i który dobrze znał drogę do Lwowa. Był godny zaufa­nia, mówił Sol, i dobrze radził sobie z końmi. Sol obie­cał mu, że jeśli bez­piecz­nie dowie­zie Bellę do Lwowa, będzie mógł zatrzy­mać konie i wóz. Tomek nie miał pracy i ocho­czo przy­jął ofertę.

– Włóż na sie­bie rze­czy, które chcesz ze sobą zabrać – powie­dział Sol. – Będziesz budziła mniej podej­rzeń.

Podróże cywi­lów tam, gdzie kie­dyś była Pol­ska, były jesz­cze dozwo­lone, ale nazi­ści codzien­nie wpro­wa­dzali nowe ogra­ni­cze­nia.

Bella natych­miast opo­wie­działa Jaku­bowi w liście o swo­ich pla­nach, a następ­nego dnia wyru­szyła, mając na sobie dwie pary jedwab­nych poń­czoch, gra­na­tową roz­klo­szo­waną spód­nicę do kolan (Jakuba ulu­bioną), cztery baweł­niane bluzki, weł­niany swe­ter, swój żółty jedwabny szal – uro­dzi­nowy pre­zent od Anny – fla­ne­lowy płaszcz i złotą broszkę, którą zawie­siła na szyi na łań­cuszku i scho­wała pod koszulę, żeby nie zoba­czyli jej Niemcy. Wsu­nęła do kie­szeni płasz­cza mały zestaw do szy­cia, grze­bień, rodzinną foto­gra­fię i czter­dzie­ści zło­tych, które kazał jej zabrać Sol. Zamiast walizki miała ze sobą zimową kurtkę Jakuba i wydrą­żony boche­nek wiej­skiego chleba, w któ­rym ukryty był apa­rat Jakuba marki Rol­le­iflex.

Odkąd wyje­chali z Rado­mia, minęli cztery nie­miec­kie punkty kon­tro­lne. Za każ­dym razem Bella wkła­dała pod płaszcz boche­nek chleba i uda­wała, że jest w ciąży.

– Pro­szę – bła­gała, jedną dłoń trzy­ma­jąc na brzu­chu, drugą na krzy­żo­wym odcinku ple­ców. – Muszę dostać się do męża, do Lwowa, zanim uro­dzi się dziecko.

Dotąd Wehr­macht oka­zy­wał jej litość i prze­pusz­czał wóz.

Głowa Belli koły­sze się lekko, gdy z tru­dem suną ku wscho­dowi. Jede­na­ście dni. Nie mają radia, a więc i dostępu do wia­do­mo­ści, ale przy­zwy­cza­ili się już do groź­nego war­kotu samo­lo­tów Luft­waffe, sły­sza­nych z odle­gło­ści eks­plo­zji mate­ria­łów wybu­cho­wych, zrzu­ca­nych, jak mogą tylko podej­rze­wać, na Lwów. Kilka dni temu brzmiało to tak, jakby mia­sto było oblę­żone. Bar­dziej nie­po­ko­jąca była jed­nak cisza, jaka nastała potem. Czy Lwów upadł? Czy też Pola­kom udało się Niem­ców zatrzy­mać?

Bella cią­gle się zasta­na­wia, czy Jakub jest bez­pieczny. Na pewno wezwali go do obrony mia­sta. Tomek dwa razy pytał Bellę, czy chce zawró­cić i wybrać się w podróż póź­niej. Ale nale­gała, żeby jechać dalej. Napi­sała Jaku­bowi, że przy­jeż­dża. Musi dotrzy­mać obiet­nicy. Gdyby zre­zy­gno­wała teraz, pomimo nie­pew­no­ści co do tego, co ją czeka, czu­łaby, że to tchó­rzo­stwo.

– Prrr – woła Tomek ze swo­jego kozła, a w tej samej chwili jego głos ginie wśród wrza­sków.

– Halt! Halt sofort!

Bella siada i opusz­cza stopy na pod­łogę. Wsuwa boche­nek chleba pod płaszcz i odsuwa bre­zen­tową zasłonę. Błot­ni­ska łąka na zewnątrz roi się od męż­czyzn w zie­lo­nych prze­pa­sa­nych blu­zach. Wehr­macht. Żoł­nie­rze są wszę­dzie. Bella zdaje sobie sprawę, że to nie punkt kon­tro­lny. To musi być nie­miecki front. Przez plecy zaczyna jej prze­cho­dzić dreszcz, gdy do wozu zbliża się trzech żoł­nie­rzy o kwa­dra­to­wych szczę­kach, w czap­kach z dasz­kiem, z kara­bi­nami o drew­nia­nych uchwy­tach. Sam ich wygląd – surowy wyraz twa­rzy, twardy chód, ostre kanty mun­du­rów – suge­ruje brak lito­ści.

Bella scho­dzi z wozu i czeka, pró­bu­jąc zacho­wać spo­kój.

Żoł­nierz idący z przodu, trzy­ma­jący w jed­nej ręce broń, pod­nosi wolną rękę i gwał­tow­nie wyciąga ją w jej kie­runku.

– Ausweis! – roz­ka­zuje. Otwiera dłoń. – Papiere!

Bella zamiera. Słabo zna nie­miecki.

– Twoje doku­menty, Bella – szep­cze Tomek.

Do kozła zbliża się drugi żoł­nierz, Tomek podaje mu swoje doku­menty, przez ramię zer­ka­jąc na Bellę. Ona waha się, czy podać im swój dowód oso­bi­sty, ponie­waż wynika z niego jasno, że jest Żydówką – a jest to prawda, która przy­nie­sie jej wię­cej szkody niż pożytku. Ale nie ma wyboru. Wyciąga rękę z dowo­dem i czeka, wstrzy­mu­jąc oddech, gdy żoł­nierz dokład­nie go bada. Nie wie­dząc, na czym się sku­pić, prze­suwa wzrok z dys­tynk­cji na koł­nie­rzu przez sześć czar­nych guzi­ków wzdłuż bluzy aż po słowa GOTT MIT UNS wygra­we­ro­wane na sprzączce od paska. Aku­rat te słowa Bella rozu­mie: BÓG Z NAMI.

W końcu żoł­nierz pod­nosi wzrok, a jego oczy są tak szare i bez­li­to­sne jak chmury nad nimi. Zaci­ska usta.

– Keine Zivi­li­sten von die­sem Punkt! – rzuca, odda­jąc jej doku­ment. Mówi coś o cywi­lach. Tomek wsuwa swoje doku­menty do kie­szeni i chwyta lejce.

– Pocze­kaj! – szep­cze Bella, poło­żyw­szy dłoń na brzu­chu, ale pierw­szy żoł­nierz pod­nosi kara­bin do góry i pod­bród­kiem wska­zuje zachód – kie­ru­nek, z któ­rego przy­byli.

– Keine Zivi­li­sten! Nach Hause gehen!

Gdy Bella w pro­te­ście otwiera usta, Tomek szybko i sub­tel­nie wyko­nuje ruch głową. Nie rób tego. Ma rację. Nie­ważne, czy uwie­rzą, że jesteś w ciąży, ci żoł­nie­rze nie odstą­pią od roz­ka­zów. Bella odwraca się i z wysił­kiem, poko­nana, wcho­dzi z powro­tem na wóz.

Tomek ude­rza konie po udach, odwra­cają się i zaczy­nają iść swo­imi śla­dami, sunąc na zachód, coraz dalej od Lwowa, dalej od Jakuba. Belli kręci się w gło­wie. Wierci się, jest zbyt zde­ner­wo­wana, żeby sie­dzieć bez ruchu. Wyciąga chleb z płasz­cza, kła­dzie na ławce i czołga się do tyl­nej zasłony wozu, następ­nie odsuwa ją tylko na tyle, żeby zoba­czyć, co się znaj­duje na zewnątrz. Męż­czyźni na łące wydają się mali, jak drew­niane żoł­nie­rzyki, jesz­cze mniejsi z powodu wiszą­cych nad nimi chmur. Bella pozwala cięż­kiemu bre­zen­towi opaść, wokół niej z powro­tem zapada pół­cień.

Zaje­chali już tak daleko. Są tak bli­sko celu! Bella przy­ci­ska czubki pal­ców do mięk­kiej skóry skroni, szu­ka­jąc roz­wią­za­nia. Mogą wró­cić jutro, liczyć na szczę­ście, może bar­dziej pobłaż­liwą grupę Niem­ców. Nie. Bella kręci z powąt­pie­wa­niem głową. Są na fron­cie. Tak naprawdę jakie są szanse, że ktoś pozwoli im prze­je­chać? Nagle czuje, jak pod tyloma war­stwami ubrań ogar­nia ją klau­stro­fo­bia. Zrywa z sie­bie fla­ne­lowy płaszcz i szybko prze­suwa się na ławce z powro­tem ku przo­dowi wozu, gdzie war­stwa bre­zentu oddziela ją od Tomka. Pod­nosi ją i zezuje na kozioł. Zaczęło mżyć.

– Spró­bu­jemy jutro jesz­cze raz? – Bella prze­krzy­kuje ude­rze­nia kopyt w roz­mok­nięte pod­łoże. Tomek kręci prze­cząco głową.

– Nie uda się – mówi.

Bella czuje, jak robi się jej gorąco, od karku w kie­runku uszu.

– Ale nie możemy zawró­cić! – Rzuca okiem na pudełko z pro­wian­tem leżące u jej stóp. – Nie mamy dość jedze­nia na kolejne jede­na­ście dni podróży!

Patrzy, jak ramiona Tomka koły­szą się to w jedną, to w drugą stronę, amor­ty­zu­jąc buja­nie wozu, jego głowa pod­ska­kuje, jakby był pijany. Nie odpo­wiada.

Bella pozwala bre­zen­towi opaść i osuwa się z powro­tem na ławkę. Odkąd wyje­chali z Rado­mia, nie zamie­nili ze sobą wielu słów. Bella pró­bo­wała zaga­dy­wać Tomka o bła­hostki na początku podróży, ale dziw­nie się czuła, roz­ma­wia­jąc z kimś, kogo pra­wie nie znała. A poza tym nie było wiele do powie­dze­nia. Tomek z pew­no­ścią rów­nie mocno pra­gnie dostać się do Lwowa jak ona. Jest led­wie parę kilo­me­trów od wywią­za­nia się ze swo­jej czę­ści umowy z Solem. Bella posta­na­wia, że mu o tym przy­po­mni, ale gdy ponow­nie sięga po zasłonę, konie gwał­tow­nie zjeż­dżają z drogi. Bella chwyta się ławki i napina ciało, gdy wóz koły­sze się i pod­ska­kuje po nie­rów­nym pod­łożu. Co się dzieje? Pod kołami gałę­zie trza­skają jak sztuczne ognie, a od góry dra­pią wóz. Na pewno są w lesie. Bellę nacho­dzi zła myśl: Tomek chyba nie zostawi jej tu samej w lesie? Wystar­czy­łoby pro­ste kłam­stwo, żeby zapew­nić Sola, że bez­piecz­nie dowiózł ją do Lwowa. Jej serce zaczyna galo­po­wać. Stwier­dza jed­nak, że nie. Tomek by tego nie zro­bił. Ale gdy wóz dalej się pochyla, nie może prze­stać myśleć – a może jed­nak?

W końcu konie zwal­niają i zatrzy­mują się, Bella szybko scho­dzi z wozu. Niebo pociem­niało o kilka odcieni. Wkrótce będzie takie jak gładka czarna sierść koni. Tomek scho­dzi z ławki woź­nicy. Led­wie go widać w zapa­da­ją­cych ciem­no­ściach, w czar­nej czapce i ciem­nym płasz­czu. Bella wpa­truje się w niego, puls wciąż jej sza­leje, gdy on zdej­muje koniom uzdy.

– Prze­pra­szam, że nic nie mówi­łem – odzywa się, roz­kieł­znu­jąc konie z wędzi­dła. – Ni­gdy nie wia­domo, kto słu­cha.

Bella przy­ta­kuje i czeka.

– Jeste­śmy około trzech kilo­me­trów od bocz­nej drogi, która pro­wa­dzi do Lwowa – mówi dalej Tomek. – Kawa­łek dalej jest tam polana. Łąka. Myślę, że nie ma tam ludzi, ale dla bez­pie­czeń­stwa będziesz musiała się przez nią prze­czoł­gać. Trawa powinna być na tyle wysoka, że nie będzie cię widać.

Bella zerka w kie­runku polany, ale jest zbyt ciemno, by cokol­wiek dostrzec. Tomek przy­ta­kuje, jakby samego sie­bie prze­ko­nu­jąc, że jego plan się powie­dzie.

– Jak przej­dziesz przez łąkę, idź przez las na połu­dniowy wschód przez jakąś godzinę, a doj­dziesz do drogi. Powin­naś już wtedy omi­nąć front… – prze­rywa. – Chyba że Niemcy oto­czyli mia­sto… w takim wypadku będziesz musiała pocze­kać, aż prze­suną się dalej, albo sama przejść linię frontu. Tak czy ina­czej – mówi, wresz­cie patrząc jej w oczy – myślę, że lepiej pora­dzisz sobie beze mnie.

Bella wpa­truje się w Tomka, pró­bu­jąc prze­tra­wić moż­liwe kon­se­kwen­cje jego planu. Widzi sie­bie, jak tłu­ma­czy ten pomysł Jaku­bowi czy jego ojcu. Odpo­wiedź brzmia­łaby w obu wypad­kach tak samo: nie rób tego.

– Albo zawra­camy i jedziemy z powro­tem tak szybko, jak się da, a po dro­dze szu­kamy cze­goś do jedze­nia – mówi Tomek cicho.

Wró­cić do domu byłoby bez­piecz­niej, ale Bella wie, że nie może. W gło­wie jej się kotłuje. Pró­buje prze­łknąć ślinę, ale jej gar­dło jest jak papier ścierny i zamiast tego kaszle. Tomek ma rację. Bez wozu będzie mniej podej­rzana. A jeśli już wpad­nie na Niem­ców, szyb­ciej prze­pusz­czą ją samą niż sta­rego czło­wieka, młodą kobietę i dwu­konny wóz. Zagryza wnę­trze dol­nej wargi, mil­cząc przez chwilę.

– Tak – mówi w końcu, patrząc w kie­runku polany. Tak, posta­na­wia. Jaki ma wybór? Tylko kilka godzin dzieli ją od Lwowa. Od Jakuba. Od jej uko­cha­nego, jej miło­ści. Nie może teraz zawró­cić. Jej członki nagle zdają się ważyć wię­cej pod cię­ża­rem pod­ję­tej decy­zji. Bella opiera rękę o ramę wozu. Jeśli polanę będą patro­lo­wać żoł­nie­rze, jest raczej wąt­pliwe, żeby udało się jej przejść nie­zau­wa­żoną. A jeśli uda się jej dotrzeć na drugą stronę… nie wia­domo, kto albo co może czy­hać pod osłoną lasu. Dosyć, karci się po cichu. Zaszłaś już tak daleko. Dasz radę.

– Tak – szepce, pota­ku­jąc. – Tak, to się uda. Musi się udać.

– W takim razie dobrze – mówi cicho Tomek.

– Dobrze.

Bella prze­cze­suje ręką kasz­ta­nowe włosy, grube jak wełna, tak wiele dni nie­myte. Prze­stała już pró­bo­wać ucze­sać je grze­bie­niem. Chrząka.

– Pójdę już.

– Lepiej wyrusz rano – mówi Tomek – kiedy nie będzie tak ciemno. Zostanę z tobą do świtu.

Oczy­wi­ście. Potrze­buje świa­tła dzien­nego, żeby zna­leźć drogę.

– Dzię­kuję – szepce Bella, zda­jąc sobie sprawę, że Tomek też ma przed sobą nie­bez­pieczną podróż. Wspina się z powro­tem do wozu i grze­bie w pudełku z pro­wian­tem w poszu­ki­wa­niu ostat­niego ugo­to­wa­nego jajka. Znaj­duje je, obiera i wraca do Tomka. – Pro­szę – mówi, łamiąc jajo na pół.

Tomek waha się, zanim bie­rze połowę.

– Dzię­kuję.

– Powiedz panu Kur­cowi, że zro­bi­łeś wszystko, co mogłeś, żeby mnie dowieźć do Lwowa. Jeśli… – popra­wia się – kiedy tam dotrę, napi­szę do niego wia­do­mość, że jestem bez­pieczna.

– Dobrze.

Bella przy­ta­kuje; zapada cisza, pod­czas któ­rej ona myśli o tym, na co wła­śnie się zgo­dziła. Czy po obu­dze­niu Tom­kowi wróci rozum do głowy, zro­zu­mie, że jego plan jest zbyt ryzy­kowny? Czy rano spró­buje ją prze­ko­nać, by zmie­niła zda­nie?

– Prze­śpij się – mówi Tomek, odwra­ca­jąc się do koni.

Bella zmu­sza się do uśmie­chu.

– Spró­buję.

Zatrzy­muje się na chwilę, wcho­dząc do wozu.

– Tomek – woła, czu­jąc wyrzuty sumie­nia, że w niego zwąt­piła. On patrzy na nią.

– Dzię­kuję ci za to, że tak daleko nas dopro­wa­dzi­łeś.

Tomek odpo­wiada ski­nie­niem głowy.

– Dobra­noc zatem – mówi Bella.

W środku wozu roz­kłada na pod­ło­dze kurtkę Jakuba i wyciąga się na niej na ple­cach. Jedną dłoń kła­dzie na sercu, drugą na brzu­chu i pró­buje się zre­lak­so­wać, powoli wdy­cha­jąc i wydy­cha­jąc powie­trze. To dobra decy­zja, mówi sama sobie, mru­ga­jąc w ciem­no­ści oczami.

Następ­nego ranka Bella budzi się o świ­cie z lek­kiego, nie­spo­koj­nego snu. Prze­ciera oczy i unosi boczną klapę wozu. Na zewnątrz kilka gęstych pro­mieni świa­tła zaczęło prze­dzie­rać się przez chmury, ledwo oświe­tla­jąc prze­strze­nie mię­dzy gałę­ziami drzew. Tomek już zwi­nął namiot i matę i zaprzągł konie. Wita się z nią ski­nie­niem głowy i pra­cuje dalej. Naj­wy­raź­niej nie zmie­nił zda­nia. Bella wsuwa do kie­szeni ugo­to­wany ziem­niak, trzy inne zosta­wia Tom­kowi. Zapina płaszcz, potem na nim kurtkę Jakuba, sięga po boche­nek chleba i scho­dzi z wozu. Nie­ważne, jak uciąż­liwa droga przed nią, Bella nie ma nic prze­ciwko poże­gna­niu się z cia­sną, zaple­śniałą prze­strze­nią, którą przez więk­szość ostat­nich dwóch tygo­dni nazy­wała domem.

Tomek maj­struje przy jed­nej z uzd. Gdy Bella zbliża się do niego, zdaje sobie sprawę, że żałuje, iż nie poznała go lepiej, przy­naj­mniej na tyle, żeby na poże­gna­nie móc go uści­snąć – mogłoby to dodać jej siły, napeł­nić odwagą, jakiej potrze­buje dla reali­za­cji planu. Ale nie robi tego. Ledwo go zna.

– Chcę ci powie­dzieć, że bar­dzo doce­niam wszystko, co dla mnie zro­bi­łeś – mówi, wycią­ga­jąc dłoń. Nagle doce­nie­nie małej, a prze­cież nie­skoń­cze­nie waż­nej roli, jaką Tomek ode­grał w jej życiu, staje się bar­dzo ważne. On łapie ją za rękę. Uścisk dłoni jest zaska­ku­jąco silny. Sto­jące obok konie zaczy­nają się nie­po­koić. Jeden kiwa głową, powo­du­jąc pobrzęk uprzęży. Drugi par­ska i ude­rza pod­kową w zie­mię. One też chcia­łyby już zakoń­czyć tę podróż.

– Ach, Tomku, pra­wie zapo­mnia­łam – mówi Bella, wycią­ga­jąc z kie­szeni dzie­się­cio­zło­towy bank­not. – Będziesz potrze­bo­wał jedze­nia. Trzy ziem­niaki to za mało. Wyciąga pie­nią­dze w jego stronę. – Weź, pro­szę.

Tomek patrzy pod nogi, potem z powro­tem na Bellę. Bie­rze bank­not.

– Powo­dze­nia – mówi Bella.

– Wza­jem­nie. Niech Bóg cię bło­go­sławi.

Bella kiwa głową, odwraca się i wyru­sza pod osłoną lasu w stronę łąki.

Po kilku minu­tach zbliża się do brzegu polany i zatrzy­muje się, prze­cze­su­jąc wzro­kiem otwartą prze­strzeń w poszu­ki­wa­niu oznak życia. Z tego, co jest w sta­nie się zorien­to­wać, łąka jest pusta. Bella zerka przez ramię, czy Tomek na nią patrzy, ale pod dębami widać już tylko cie­nie. To on już poje­chał? Bellę prze­cho­dzi dreszcz, gdy zdaje sobie sprawę ze swo­jej samot­no­ści. Zgo­dzi­łaś się na to, przy­po­mina sobie samej. Sama lepiej sobie pora­dzisz.

Pod­nosi spód­nicę nad kolana, zawią­zuje ją w luźny węzeł na wyso­ko­ści ud, następ­nie wkłada boche­nek pod kurtkę Jakuba i prze­suwa go tak, że leży na ple­cach. Tak. Teraz będzie jej łatwiej się poru­szać. Kuca i cicho kła­dzie na ziemi naj­pierw ręce, potem kolana.

Zie­mia pod nią chlu­pie, zimne błoto prze­lewa się mię­dzy pal­cami, koniuszki pal­ców stają się czarne jak smoła. Trawa jest długa, ostra i wil­gotna od rosy. Bez­li­to­śnie tnie ją po twa­rzy i szyi. Już po kilku minu­tach krwawi jej poli­czek i jest prze­mok­nięta do samej bie­li­zny. Nie zwa­ża­jąc na błoto, wil­goć i roz­cię­cie na policzku, klęka na chwilę, by zba­dać linię drzew znaj­du­jącą się sto metrów przed nią, a następ­nie spo­gląda przez ramię za sie­bie. Cią­gle ani śladu Niem­ców. W porządku. Opiera się z powro­tem na rękach, żału­jąc, że nie ma na sobie spodni, i zda­jąc sobie teraz sprawę, jak bez­ce­lową próż­ność oka­zała, chcąc wyglą­dać ład­nie dla Jakuba.

Prze­dzie­ra­jąc się przez chlu­piącą łąkę, Bella myśli o swo­ich rodzi­cach, o wspól­nym posiłku wie­czo­rem w przed­dzień jej wyjazdu. Matka przy­go­to­wała pie­rogi z kapu­stą i grzy­bami, Belli ulu­bione, spa­ła­szo­wali je razem z ojcem. Jed­nak Gustawa led­wie ruszyła jedze­nie leżące na tale­rzu przed nią. Gdy Bella przy­po­mina sobie widok matki sie­dzą­cej przed tale­rzem z nie­zje­dzo­nymi pie­ro­gami, ści­ska się jej serce. Zawsze była szczu­pła, ale od wkro­cze­nia Niem­ców wymi­zer­niała. Bella sądziła, że to z powodu stresu wojen­nego, i gry­zła się tym, że wyjeż­dża, widząc, jak bar­dzo wątła jest jej matka. Przy­po­mina sobie, jak następ­nego dnia, gdy łado­wała swoje rze­czy na wóz Tomka, spoj­rzała w górę w stronę miesz­ka­nia i zoba­czyła sto­ją­cych przy oknie rodzi­ców – ojca obej­mu­ją­cego ręką wątłą syl­wetkę matki, opie­ra­ją­cej otwarte dło­nie o okienne szkło. Widziała led­wie zarys ich postaci, ale ruchy ramion Gustawy wska­zy­wały, że pła­cze. Bella bar­dzo chciała poma­chać, wyje­chać od rodzi­ców z uśmie­chem na ustach, który prze­ko­nałby ich, że sobie pora­dzi, że wróci, żeby się nie mar­twili. Ale po całym bul­wa­rze Witolda roz­pełzł się Wehr­macht, nie mogła zdra­dzić, że wyjeż­dża, macha­jąc na poże­gna­nie. Zamiast tego odwró­ciła się, odcią­gnęła klapę wozu i wspięła się do środka.

Bella krzywi się, gdy ude­rza kola­nem w coś twar­dego, jakiś kamień. Oddy­cha głę­boko, by ukoić ból, i czołga się dalej, myśląc o tym, jak szybko wszystko się poto­czyło w ciągu ostat­nich dwóch tygo­dni. Wyjazd Jakuba, najazd Niem­ców, list, umowa z Tom­kiem. Gdy wyjeż­dżała z Rado­mia, była roz­go­rącz­ko­wana, myślała tylko o tym, żeby dostać się do Lwowa i być z Jaku­bem. A jej rodzice? Czy pora­dzą sobie sami? A jeśli coś im się sta­nie pod­czas jej nie­obec­no­ści? Jak im pomoże? A jeśli jej coś się sta­nie? Co będzie, jeśli nie uda się jej dostać do Lwowa? Prze­stań – karci się. Nic ci się nie sta­nie. Rodzi­com nic się nie sta­nie. Powta­rza tę inten­cję tak długo, aż moż­li­wość reali­za­cji jakie­go­kol­wiek innego sce­na­riu­sza znika z jej świa­do­mo­ści.

Czoł­ga­jąc się, pró­buje wsłu­chi­wać się w oto­cze­nie w poszu­ki­wa­niu oznak nie­bez­pie­czeń­stwa, ale jej uszy wypeł­nia tylko dud­nie­nie wła­snego pulsu. Ni­gdy by nie pomy­ślała, że cho­dze­nie na czwo­raka wymaga tyle wysiłku. Wszystko jest cięż­kie – ręce, nogi, głowa. Wszystko, co ma na sobie, cią­gnie ją ku ziemi: nie­zli­czone war­stwy ubrań, apa­rat Jakuba, cięż­kie ze zmę­cze­nia mię­śnie i pot pokry­wa­jący jej skórę mimo chłodu poranka. Bolą ją stawy, każdy staw, bio­dra, łok­cie, kolana, nad­garstki. Z każdą minutą robią się sztyw­niej­sze. Cho­lerne błoto. Zatrzy­muje się, tyłem dłoni ociera czoło i wyziera nad czubki trawy – jest w poło­wie drogi do linii lasu. Jesz­cze pięć­dzie­siąt metrów. Już pra­wie jesteś na miej­scu, mówi sobie samej, opie­ra­jąc się nagłemu pra­gnie­niu zatrzy­ma­nia się i poło­że­nia na kilka minut, żeby odpo­cząć. Nie możesz teraz sta­nąć. Odpocz­niesz, jak dotrzesz do lasu.

Sku­piona na ryt­mie wła­snego odde­chu – dwa ude­rze­nia pulsu na wde­chu przez nos, trzy na wyde­chu przez usta – Bella zato­piła się w tym sza­lo­nym ryt­mie, gdy nagle poranne niebo prze­cina ostry trzask, prze­ry­wa­jąc ciszę. Szybko opada na brzuch i spłasz­cza ciało przy ziemi, chro­niąc rękami tył głowy. Nie ma wąt­pli­wo­ści, co to za dźwięk. Wystrzał z broni. Czy będzie następny? Skąd padł strzał? Czy na nią polują? Czeka, mając napięty każdy mię­sień ciała, zasta­na­wia się, co robić. Ucie­kać? Czy zostać w ukry­ciu? Instynkt pod­po­wiada jej, żeby uda­wać mar­twą. I tak leży, z nosem cen­ty­metr od błota, wdy­cha­jąc zapach stra­chu i mokrej ziemi, licząc mija­jące sekundy. Mija minuta, potem dwie, nasłu­chuje z wytę­że­niem, jak łąka bawi się z nią w ciu­ciu­babkę. Czy to wiatr sze­lesz­czący wśród traw? Czy czy­jeś kroki?