My Mechanical Romance - Alexene Farol Follmuth - ebook

My Mechanical Romance ebook

Alexene Farol Follmuth

3,9

Opis

Czy przeciwieństwa się przyciągają, a klasowa outsiderka może mieć coś wspólnego z królem szkoły? Alexene Farol Follmuth, autorka bestsellerowego „The Atlas Six” (wydanego pod pseudonimem Olivie Blake) powraca z doskonałym romansem z gatunku YA.

Bel wolałaby umrzeć niż myśleć o przyszłości. Zwłaszcza po tym, jak tata pół roku temu nagle ich zostawił. To przez niego musiała się wyprowadzić ze swojego domu i zmienić liceum. Dlatego… podania na studia? Zabawne. Przedmioty rozszerzone? Trzymajcie mnie. Zajęcia pozaszkolne? Nie ma szans.

Jednak kiedy na zajęciach Bell przypadkowo ujawnia talent do inżynierii, Pani Voss podstępem nakłania ją, by wstąpiła do klubu robotyki. Czy może być jeszcze gorzej?

Kapitanem „robotyków”, i całej masy innych drużyn, jest Mateo Luna. Prawdziwy nerd, a jednocześnie … najpopularniejszy, najprzystojniejszy i najambitniejszy chłopak w szkole. Dla Teo zawody krajowe, w których drużyna bierze udział, to walka na śmierć i życie. Bel nie dba o nie w ogóle. By ją zmotywować, a także wyjaśnić podstawy programowania, chłopak spotyka się z nią po lekcjach. Im więcej czasu ze sobą spędzają, tym jaśniejsze staje się, że budują nie tylko kolejnego robota…

Lekka, wciągająca, pełna doskonałego humoru powieść o rywalizacji, pierwszej miłości i robotyce, w której dziewczyny też są mistrzami.

Książka nominowana na Goodreads Choice Award w kategorii najlepsza powieści YA 2022.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 339

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (139 ocen)
42
53
33
9
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
huma22

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna, urocza i pełna girl power! Aż chciałabym budować roboty
21
Tynka8

Całkiem niezła

Ostatnie kilkadziesiąt stron (chociaż niekoniecznie epilog) ratuje tę książkę. Bohaterka jest wyjątkowo ogarnięta, a nie ukrywam, że bałam się powtórki z "The Love Hypothesis" i Olive, która zajmowała się wszystkim poza prowadzeniem badań. Aczkolwiek dalej czekam na książkę wpasowującą się do kategorii young adult, ale jednocześnie nie będącej romansem. Proszę, naprawdę tego potrzebujemy!
10
noomercyy

Dobrze spędzony czas

Daje takie 3,8 ze względu na to, że jak na książkę z romance w tytule było go zdecydowanie za mało. Bardzo podobały mi się za to roboty, nie sądziłam zaczynając tę książkę, że aż tak mi się ten wątek spodoba. Naprawdę lekka i przyjemna, No, ale brakowało romansu
10
Patrycja____

Dobrze spędzony czas

Jestem zakochana w romansach z wątkiem STEM, więc „My mechanical romance” pojawiła się na mojej liście książek do przeczytania w momencie, w którym została zapowiedziana, i nie zawiodłam się. Jest to słodka, ale zarazem mądra młodzieżówka, którą można przeczytać w jeden dzień. Tak naprawdę to nie ma do czego się przyczepić, bo chociaż bohaterowie zachowywali się co jakiś czas głupio i dziecinnie, to nie było to nic odbiegającego od normalnego zachowania 18-latków, co więcej, te durne zachowania dodały książce realizmu. Książkę serdecznie polecam, szczególnie młodym czytelniczkom, które dopiero szukają swojej drogi w życiu.
10
alabomba

Nie polecam

Przykro mi ale trochę nudne
00

Popularność




Tytuł oryginału: My Mechanical Romance

Projekt okładki © by Jacqueline Li

Redaktor prowadzący: Agata Then

Redakcja: Kornelia Dąbrowska

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Maria Śleszyńska, Marta Stochmiałek

© 2022 by Alexene Farol Follmuth

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2023

© for the Polish translation by Magdalena Kowalczuk

ISBN 978-83-287-2713-7

You&YA

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2023

–fragment–

Henry’emu

Rozdział pierwszyKATAPULTA

Bel

Jak głosi nasza rodzinna legenda, kiedy mój tata dowiedział się, że będzie mieć córkę, chciał nazwać mnie Joy, co oznacza radość. Mama jednak nalegała na Isabel z uwagi na ugruntowane zamiłowanie do imion świętych, ale przez to, że nie potrafię poprawnie wymawiać „s”, skróciliśmy imię do Belli. Później, kiedy znienawidziłam ten skrót i całkowicie przestałam na niego reagować, Isabel skurczyło się do samego Bel, co jest ostatecznym świadectwem tego, że kompromisem można osiągnąć jedynie tyle, że obie strony pozostają niezadowolone.

Jedno trzeba mojemu tacie oddać: otóż nie jestem osobą, która nie potrafi czerpać radości z życia. Jak większość ludzi mam takie rzeczy, które kocham – ser; mieć rację; ten rzadki, acz piękny moment, kiedy idealna cięta riposta przychodzi do głowy w samą porę – oraz takie, których nie lubię. Na szczycie tej drugiej listy? Sporty drużynowe; pytanie „co robisz ze swoim życiem?” i to mgliste, ale przerażające przeczucie, że coś superważnego wypadło mi z głowy.

– O kurczę, zapomniałam, że dziś dzień katapult – mówi Jamie, spoglądając na swoje królestwo z wysokości, jaką zapewnia nam miejsce na podwyższeniu dziedzińca. – Pierwszy projekt tego roku, jak uroczo! Mali fizycy kręcą się w kółko i skrzeczą jak zagubione pisklaki… wspaniale – monologuje dalej, stukając pastelowobłękitnymi paznokciami w puszkę napoju LaCroix o jakimś absurdalnym wręcz smaku. – A twoja gdzie?

Hmm, kurczę.

Okej, wiem, że projekt katapulty prawdopodobnie (na pewno) został ujęty w sylabusie. Na swoją obronę powiem tylko, że na zeszły tydzień miałam też do napisania długi esej na angielski, a dziś po południu mam quiz ze statystyki i zadanie grupowe na WOS, a poza tym to naprawdę nie moja wina, że tak słabo ogarniam czasoprzestrzeń. Czy czasem nie powstał już jakiś milion naukowych artykułów o tym, jak stres związany ze szkołą wpływa na nastolatków, czy coś takiego? Założę się, że znalazłabym przynajmniej kilkanaście, gdybym na serio się do tego przyłożyła (co prawda nie mam zamiaru, ale to wciąż się liczy, prawda?).

– Isabel Maier. Twoje milczenie jest wysoce podejrzane.

Niestety Jamie nie jest tylko częścią dręczącego mnie koszmaru. Wciąż tu jest i wywołuje mnie po imieniu.

– Uch – odpowiadam błyskotliwie.

Spoiler: nie mam katapulty. Po pierwsze dlatego, że nie istnieje; a po drugie dlatego, że w ciągu ostatnich trzydziestu sekund nie wydarzył się żaden cud. Jedyne, co przychodzi mi teraz na myśl, to kompletnie zbyteczna wiązanka bluzgów, które sprawiłyby, że moja matka wykonałaby znak krzyża i zapytała mnie, gdzie jako rodzic popełniła błąd. (Podpowiem: to pytanie retoryczne).

– Halo? – Jamie macha mi dłonią przed twarzą. – Bel?

– Myślę – rzucam, spoglądając na telefon. Uuu, zajęcia zaczynają się za piętnaście minut.

– Wyśmienicie – odpowiada z wahaniem Jamie. – Dobry początek.

Jak wszystkie dziewczęta, które od szóstego roku życia słyszą zewsząd, że wypowiadają się zupełnie jak dorosłe, Jamie Howard chce być prawniczką. Do jej celów zawodowych zalicza się noszenie budzących respekt garsonek i wywrzaskiwanie poleceń pracownikom z prestiżowego, zastawionego paprotkami biura na Manhattanie. To ten typ dziewczyny, która przemierza szkolne korytarze z zaciekłą determinacją, właściwie roztrącając wszystkich na swojej drodze, i która śmieje się za głośno z każdej drobnostki, którą uzna za zabawną. Na szczęście sześć tygodni temu, kiedy oddelegowano ją, by pomogła mi po przeniesieniu ze starej szkoły, stałam się dla niej jednym z takich źródeł rozrywki.

– Masz może, hmm… taśmę? – pytam z pewnym optymizmem.

– Co?

– Taśmę – powtarzam. – Masz taśmę?

– Bel, z moim słuchem wszystko w porządku – informuje mnie. – I nie żebyś pytała mnie o zdanie, ale nie wydaje mi się, żeby jakakolwiek ilość taśmy umożliwiła ci zbudowanie katapulty, którą najwidoczniej zapomniałaś zrobić.

– Rzekomo – poprawiam ją. – Rzekomo zapomniałam zrobić. Czy to znaczy, że nie masz taśmy?

– Oczywiście. Kto nosi przy sobie taśmę?

– Nie wiem, ludzie – mówię, szukając ramienia plecaka, który beztroska wersja mnie sprzed chwili wrzuciła pod stół. – Nie nosisz przy sobie minizszywacza?

– Jasne, że tak – prycha Jamie – ale jako że nie pracuję na poczcie ani nie uczęszczam do przedszkola, z taśmy klejącej nie miałabym żadnego pożytku.

– Nie pomagasz. Serio – wytykam jej.

– Nie staram się pomóc. Serio – odpowiada Jamie bez cienia zmieszania. – Zdajesz sobie sprawę z tego, że ten projekt to mniej więcej połowa naszej oceny semestralnej, tak? Jeśli dostaniesz zero, to odbije się również na moim wizerunku.

– Okej, teraz już naprawdę nie pomagasz – daję jej znać. – A biorąc pod uwagę, że sytuacja jest kryzysowa, mogłabyś wykazać się nieco bardziej pozytywnym nastawieniem.

– Masz rację, przepraszam. Jeśli dostaniesz zero, to odbije się również na moim wizerunku – powtarza Jamie uporczywie.

Cudownie.

Chciałabym coś sprostować. Początkowo nawet ja założyłam, że Jamie zainteresowała się mną wyłącznie dlatego, że wszystkie swoje obowiązki pozalekcyjne traktuje bardzo poważnie – wręcz szaleńczo poważnie. W tym pomaganie mnie. Nie rozumiem, czemu osoba, która dąży do tego, by być najlepsza na roku, może chcieć zadawać się z kimś, kto nawet nie ma planera. To musi być kwestia jakiejś zawodowej uprzejmości. Jednak skoro Jamie wciąż każdego dnia sprawdza, co u mnie, to widocznie wbrew wszelkim przewidywaniom, gdzieś pomiędzy zaobserwowaniem się na Instagramie zaraz po moim przeniesieniu a pieczeniem ciastek z jej babcią w ostatni weekend, naprawdę udało nam się zaprzyjaźnić.

– Okej, nie żeby to coś zmieniało – mówię, wracając do jedynej opcji, którą udało mi się wyciągnąć z własnej mózgownicy. – Ale tak naprawdę nie potrzebuję taśmy. Potrzebuję tego takiego pojemniczka na taśmę.

Jamie patrzy na mnie pustym wzrokiem.

– Wiesz, o co chodzi. Ten taki plastik, w którym siedzi taśma – próbuję.

Nic. Nada.

– Okej – wzdycham. – Mam piętnaście minut, żeby naprawić tę sytuację, i ani chwili, żeby ci to wyjaśniać. Mogłabyś po prostu mi pomóc, proszę?

– Prawdopodobnie nie – odpowiada. – Może spróbuj w sekretariacie?

O tak, świetnie, wprost pragnę rozpocząć to popołudnie od pytania jednej z sekretarek znamienitej Akademii Sztuki, Nauki i Technologii Essex o taśmę – po tym, jak ledwo uszłam z życiem z porannego przesłuchania, które miało na celu ustalić, czy umówiłam się już na spotkanie w sprawie swojej przyszłości zawodowej ze szkolnym doradcą. Wyczułam w czasie tej rozmowy pewną niewypowiedzianą podejrzliwość, co uznałam za niesprawiedliwe. W końcu tylko kilka z moich odpowiedzi było wierutnymi kłamstwami, więc zdecydowanie mogło być gorzej.

Jednak biorąc pod uwagę, że wybieram pomiędzy tym a nieuniknionym kazaniem od mojej matki…

– Uch – stęknęłam, obracając się szybko, aby ruszyć w odpowiednim kierunku. Do głowy przychodzą mi różne przekleństwa.

– Powodzenia! – krzyknęła za mną Jamie.

Ta, jasne. Bo to właśnie szczęścia brakuje w tym równaniu.

W mojej starej szkole, która – przyznaję szczerze – przy tej wygląda jak marna podróbka, nikt nie robił tyle szumu o to, czy ktoś zdał egzaminy albo czy wybrał już kierunek studiów, że nie wspomnę o podaniach na studia. W Branfordzie było tylko czworo zajęć AP, czyli rozszerzone, przygotowujące na studia, i albo byłeś z tych inteligentnych i na nie chodziłeś (jak mój średni brat Gabe), albo nie obchodziła cię szkoła, więc obijałeś się cały dzień aż do treningu baseballa (jak mój najstarszy brat Luke).

Z kolei ta szkoła to jakaś dziwaczna kuźnia prezesów start-upów. Oczywiście prywatna, na co nalegała moja matka, i choć znajduje się zaledwie niecałe piętnaście kilometrów od miejsca, w którym do niedawna spędzałam cały swój czas, dzielnica Sherman Oaks to zdecydowanie nie Van Nuys. Jeśli zaś mowa o uroczym zadupiu Los Angeles, które nazywamy Valley, jadąc drogą numer 405, możesz wręcz poczuć, jak przekraczasz próg podatkowy.

A więc tak, nie uśmiecha mi się za bardzo wizyta w centrum dowodzenia Akademii Essex. Na szczęście nim zdołałam zajść za daleko, odezwał się mój telefon.

Jamie: lora właśnie przyszła

Jamie: mówi, żeby spróbować w biblio?

Już lepiej, tym bardziej że to bliżej. Viva Lora! Skręcam z obecnego kursu i wchodzę do środka. Mimo mojego obelżywego języka i potencjalnego bluźnierstwa gwiazdy mi dziś sprzyjają. Dyżurna bibliotekarka właśnie pomaga komuś zrozumieć zawiłości klasyfikacji dziesiętnej Deweya, więc zgarniam rolkę taśmy z lady i usilnie próbując nie zwracać na siebie uwagi, uciekam z miejsca zdarzenia na zewnątrz.

Przystaję na brzegu dziedzińca, trybiki pracują. Okej, dziesięć minut, co mam do dyspozycji? Długopis, świetnie. Choć tak się nie wydaje, to naprawdę zakrawa na cud. Gumkę recepturkę. Butelkę wody.

Hmm, to jest myśl.

– Skończyłeś już? – pytam jakiegoś dzieciaka w pobliżu.

Patrzy na mnie przerażony, domyślam się więc, że to pierwszoroczniak.

– To? – upewnia się, unosząc w górę butelkę wielce luksusowej wody, którą właśnie wypił.

Może i chodzę tu zaledwie od trzech tygodni, ale jestem na ostatnim roku, więc posyłam mu złowieszcze spojrzenie starszej uczennicy.

– Korzystanie z jednorazowego plastiku świadczy o ekstremalnym braku odpowiedzialności – mówię mu, ponieważ właśnie takimi tekstami wpycha się tutejszych w poczucie winy. – Dlatego zbieram plastik do recyklingu.

O ile nie jest jakimś zbieraczem pustych butelek po wodzie, powinien mi ją bez problemu oddać. Powoli podaje mi butelkę, nadal spoglądając na mnie, jakbym miała go zaraz ugryźć.

– Dzięki – mówię i podchodzę do kubła na plastik stojącego na dziedzińcu.

Oby świeżak nie patrzył właśnie, jak wyciągam kolejne dwie butelki (ohyda, wiem, ale moja mama jest pielęgniarką, pracuje na oddziale ratunkowym i zaopatruje mnie w hektolitry płynów dezynfekujących – będzie dobrze) i odkręcam zakrętki.

Robię krok w tył, w dłoni trzymam wszystkie cztery zakrętki, a gdy się obracam, wpadam na kogoś.

– Uważaj, jak łazisz – słyszę głos dobiegający z ciała, na które właśnie wpadłam.

To Teo Luna i wolałabym tego nie wiedzieć, ale niestety cała szkoła się w nim podkochuje. Wszyscy marzą o tym, by z nim być, ale to niezwykle nadziany synek jakiegoś bożyszcza branży technologicznej, więc to raczej marzenia ściętej głowy, coś jak aplikowanie na Stanforda. Jasna sprawa, że w tej pełnej cyborgów szkole królem balu nie może być normalny gość, jak mój brat Luke, taki, który pije mnóstwo szejków proteinowych i rozbraja ludzi charakterystycznym głośnym, energetyzującym śmiechem, doskonale komponującym się z jego klatką piersiową. Nie, ich wersja to bożyszcze nastolatek z wypchanym po brzegi planem zajęć, potencjalnie weganin. (Oczywiście ze względu na środowisko czy coś tam).

Naturalnie Teo Luna jest też kapitanem jakichś ośmiuset utytułowanych kółek naukowych, a na dodatek ma te loczki typowego internetowego boyfrienda, które doskonale uzupełniają jego nieblednącą opaleniznę, co – jak mi się zdaje – może się podobać, jeśli ktoś lubi hipsterów. Jak dla mnie mógłby nieco przystopować z arogancją.

– Pan wybaczy – mówię, przez moment udając Olivera Twista, zaraz po tym, jak wbiłam mu się w klatę.

Ściąga brwi, poprawia kurtkę drużyny piłkarskiej naszej szkoły, którą założył zamiast zwyczajowej marynarki, a ja w odpowiedzi staram się być aż nazbyt uprzejma.

– Oooooookeeeeej – odpowiada, umyślnie przeciągając sylaby i odwraca się, przewracając oczami.

Okropne. Pa.

Siedem minut. Osiem? Okej, raczej pięć. Na rolce ostała się tylko końcówka taśmy, więc zrywam ostatki, przepraszając w duchu komitet recyklingu Akademii za to paskudne marnotrawstwo, owijam gumkę recepturkę wokół pustego stojaka na taśmę i ułamuję kawałek plastiku, żeby wszystko mocno się trzymało. Chwila zabawy z zatyczką od długopisu oraz kilkoma zakrętkami od butelek i mam przed sobą coś, co nieco przypomina kaczkę na okrągłych nogach. Podstawa ma utrzymać konstrukcję w pionie, a gumka zadziała jak proca. Taka miniatura katapulty, ale nie było żadnych wymagań odnośnie do rozmiaru. Musi jedynie zadziałać.

Mam czas na testy?

Dzwoni dzwonek, czyli nie. Cóż, będę musiała zmówić kilka zdrowasiek i liczyć na cud. (Plus jest taki, że każda zdrowaśka z moich ust zdecydowanie ucieszyłaby moją mamę).

Jamie: iii?? masz przewalone?

Bel: jeszcze nie, mon ami

Bel: jeszcze nie

TEO

Wygląda na to, że znowu mamy dzień katapult. To nie był mój ulubiony zeszłoroczny projekt z fizyki, ale i tak był zdecydowanie ciekawszy niż cokolwiek, co musieliśmy robić na inne zajęcia. Gdybym mógł wybierać – budowanie czegoś od zera zawsze wygra z rozbudowaną analizą literacką. Właśnie dlatego zajęcia rozszerzone z fizyki były pierwszymi, na które się zapisałem na początku ostatniego roku.

Poza tym wcale nie potrzebowałem dwóch pełnych tygodni, które dostaliśmy na to zadanie, ale wszyscy mają tu wobec mnie wysokie oczekiwania. Dla mnie nawet najmniejszy szczegół jest ważny, dlatego upewniłem się, że zasłużę sobie na każdy punkt ze swojej wzorowej oceny. A te nowe katapulty… Cóż. Nie chcę być dupkiem, ale wyglądają tragicznie. Jeśli mnie wzrok nie myli, właśnie minąłem pierwszaka trzymającego katapultę, która w 80 procentach składała się z rolek po papierowych ręcznikach i w 20 procentach z wad.

Rozczarowujące. Jeżeli w tym tygodniu będę musiał zrekrutować nowego członka do drużyny, chciałbym, żeby był to ktoś, kto będzie w stanie opracować jakiś ciekawy projekt. Ale z tego, co widzę…

Telefon wibruje mi w kieszeni, przerywając moje rozmyślania.

Dash: czy ty to widzisz

Siedzi cztery miejsca ode mnie, jak zawsze, ale jasne, piszmy do siebie. Rozglądam się wokół, żeby zobaczyć, o czym mówi, ale nie mam pojęcia.

Teo: co

– Luna – mówi Mac, prowadzący zajęcia rozszerzone z fizyki.

Jęczę bezgłośnie. Technicznie rzecz biorąc, gdyby z jakiegoś powodu do skrzydła naukowego zawędrował kiedyś wicedyrektor, mówilibyśmy o panu MacIntoshu, ale wydaje mi się, że Mac uważa, że to superzabawne, że nazywamy go tak jak komputery Apple’a. W rzeczywistości nie jest to aż tak śmieszne, jak mu się wydaje, ale po trzech latach uczęszczania do niego na robotykę stałem się w zasadzie całkowicie uodporniony na to, co uważa za komiczne. W jakichś 87 procentach są to żarty słowne.

– Czy wciąż muszę wam przypominać o zakazie korzystania z telefonów? – pyta, unosząc brew. – Schowajcie je.

Odwracam się, żeby spojrzeć na Dasha, który wzrusza ramionami. „Trochę szacunku”, mówi bezgłośnie z pełną wyższości miną.

Przyrzekam, czasem go nienawidzę.

– Dobra, dziś zostajemy przy kinematyce – mówi Mac, wyświetlając na tablicy dzisiejsze ćwiczenie rozgrzewkowe z ekranu swojego iPada.

Mac uwielbia rysować komiksy z Chadem, który robi masę strasznych rzeczy swoim kumplom, na przykład spuszcza im na głowy kowadła z dachów budynków. Musimy tylko się połapać, o co chodzi, i policzyć co trzeba, ale Chad ewidentnie ma jakieś nierozwiązane problemy. Prawdopodobnie z dzieciństwa.

Dziś Chad rzuca w kogoś piłką: prędkość, odległość, przyspieszenie, czas. Nie bez powodu jest to jedynie rozgrzewka. Przykładam długopis do kartki i bazgrolę równania z podobną uwagą, jaką poświęcam wiązaniu butów.

– Teo – syczy Dash, rzucając mi w głowę kulką z papieru. – Hej, Teo.

Ignoruję go. Dash tak naprawdę ma na imię Dariush, ale już w pierwszej klasie nikomu nie wystarczało cierpliwości, by wymawiać całość, stąd zdrobnienie. Podoba mi się, że Dashniesie ze sobą skojarzenie z czymś niedokończonym. Bo dash to ta kreska, myślnik, który wcina nam się między słowa tak, jak wcinamy się w kolejkę na stołówce. Zwyczajnie zabiera przestrzeń, irytuje cię na zajęciach z literatury i powoli odbiera ci wolę do życia.

– Ma-te-o – mówi Dash, układając dłonie wokół ust niczym trąbkę. – Teo. Hej.

– Dash, Jezu, przestań.

– Zrobione, Luna? – woła Mac i podnosi wzrok. – Świetnie! Zapisz na tablicy – mówi, wskazując brodą ponad ramieniem.

Spogląda na mnie konspiracyjnie, jakbyśmy obaj dobrze wiedzieli, że to moja kara. Żałuję, że nie mogę powiedzieć mu, że kumplowanie się z Dashem to wystarczająca kara.

Kiedy wstaję, Dash wskazuje na kogoś. Jamie Howard? Krzywi się nad zadaniami, jakby nie wiedziała, co robić. Cóż… przyznaję, że jest supermądra, ale to bardziej taki typ, który wygra konkurs na esej lub rozgada się o Szekspirze czy coś w tym guście. Nie lubi matmy ani innych ścisłych przedmiotów i uważa je za, cytuję, „banalne”. Podejrzewam, że jest tu tylko po to, by podnieść sobie średnią z myślą o Stanfordzie. Obok niej siedzi Lora Murphy, która chodzi na robotykę razem ze mną i Dashem (i większością klasy, poza Jamie, która jest zbyt zajęta swoimi symulacjami rozpraw i spotkaniami z Modelu ONZ, czy jakie tam sztuki wyzwolone uprawia), a przed Lorą mamy…

Ach, Dash wskazuje na Neelam.

Okej, tak gwoli ścisłości wyjaśnię, że nie mam żadnego problemu z Neelam Dasari. Czy ogólnie to ja lepiej sobie radzę z obwodami? Tak. Czy to wynik jakiejś niecnej patriarchalnej zmowy pomiędzy mną i Makiem? Nie. Nie żeby to powstrzymywało Neelam przed patrzeniem na mnie krzywo za każdym razem, kiedy Mac i ja rozmawiamy o tym, w jakie gry graliśmy przez weekend. Jakby fakt, że Mac poparł decyzję drużyny, żebym to ja w tym roku sterował naszymi robotami, stanowił niewyobrażalny zwrot akcji. Najwidoczniej jej zdaniem to czyni ze mnie jakiegoś typowego programistę, który dostaje robotę od zioma po znajomości, kiedy w rzeczywistości to jedynie kwestia kompetencji.

Tak czy siak, chodzi o to, że Neelam jakimś cudem dostała w swoje ręce mój szkic nowego siedmiokilowego robota, którego zaprojektowałem w lecie, i otwarcie na widoku całkowicie go demontuje, pokazując tym samym, że nie tylko ja nie przykładam się do rozgrzewki, czego – tak na marginesie – Mac zdaje się nie zauważać. I kto tu jest faworyzowany, hę, Neelam? To i tak nie jest ostateczny projekt, ale byłoby miło, gdyby nie była taką wredną pindą. Właśnie o takie drobiazgi mi chodzi.

Zaczynam przepisywać równanie na tablicę, kiedy zauważam, że ktoś wchodzi na dziedziniec za oknem naszej sali. To pani Voss, nauczycielka biologii (w tym roku prowadzi też jedne zajęcia z fizyki z powodu przepełnienia klas czy czegoś) rozmawia z nową dziewczyną, na którą wpadłem przed chwilą przy koszach. Jeszcze nie rozkminiłem, jak ma na imię – nie mamy razem żadnych zajęć – ale to naprawdę najdziwniejsza osoba, jaką kiedykolwiek spotkałem. Myślę, że to nawet nie jest celowe, zwyczajnie takajest. Dzisiaj ma na sobie superdługą hippisowską spódnicę i naszyjnik zrobiony z maluteńkich łyżeczek.

– Okej – mówię, odchodząc od tablicy. – Skończone.

– Dobra robota, Luna – stwierdza Mac. – Wygląda w porządku.

Oczywiście, że tak.

– Dzięki.

Neelam znowu patrzy na mnie spode łba, kiedy przechodzę koło jej ławki. Tym razem przesłania kartkę ramieniem, jakbym nie wiedział, co tam robi. Jeśli o mnie chodzi, może sobie wprowadzać tyle propozycji zmian, ile chce. Dash stanie po mojej stronie, Emmett i Kai też. Ravi robi to, co mu każemy, a Justin i tak jest bezużyteczny; więc w zasadzie nie muszę za bardzo przejmować się tym, co myśli Neelam. Nie kryje się z tym, że mnie nie znosi, ja również zarzuciłem próby dogadania się z nią. To też nie tak, że Neelam jest jakimś wyrzutkiem czy coś. Ma mnóstwo przyjaciół – po prostu ja nie jestem jednym z nich.

Siadam na miejsce i spoglądam przez okno, podczas gdy Mac tłumaczy zawiłości wykonanych przeze mnie działań. To dopiero trzeci tydzień szkoły, więc co najmniej przez najbliższy miesiąc na zajęciach nie czeka nas nic ciekawego. Martwię się głównie naborem do drużyny robotyki, testy będą w piątek. Osobiście uważam, że nie potrzebujemy nikogo nowego, ale Mac nie wpuści nas do pracowni, dopóki nie przeprowadzimy naboru. (Gadał coś o możliwościach i sprawiedliwości i bla, bla, bla).

O ile jakiś pierwszoroczniak nie dorastał na platformie wiertniczej albo na okręcie wojennym, nowy narybek w drużynie będzie oznaczać jedynie ból ponownego tłumaczenia spawania od podstaw. Bycie kapitanem zarówno drużyny robotyki, jak i piłkarskiej samo w sobie jest dość trudne, nawet bez dodawania do tego sześciorga zajęć rozszerzonych i pracy nad podaniem na wcześniejszą rekrutację na MIT, a ludzie jeszcze oczekują, że będę duszą towarzystwa. Wiem, że to moje zadanie, żeby opanować poruszenie związane z dołączeniem nowego członka zespołu, więc chyba nie muszę mówić, że obawiam się tego od samego początku roku.

Wygląda na to, że na zewnątrz pani Voss beszta nową uczennicę, przez co rozpraszam się na chwilę. Nie żebym się przejmował, ale pani Voss jest naprawdę surowa, przynajmniej tak pamiętam z pierwszego roku biologii. Zauważyłem, że Jamie Howard również wygląda przez okno i po chwili albo dwóch wyciąga ukradkiem telefon z kieszeni. Wydaje mi się, że kumpluje się z tą nową; pomagała jej po przeniesieniu, była jej przewodniczką, czy jak to się tam nazywa. Nie śledzę dokładnie, czym Jamie zajmuje się po szkole, chodzi chyba na wszystkie zajęcia pozalekcyjne. Może pisze do nowej, żeby dowiedzieć się, co się dzieje.

Znowu odlatuję gdzieś myślami, tym razem w stronę tej nowej. Kto zmienia szkołę na ostatnim roku? Straszna lipa. Jasne, czasem czuję się, jakbym znał tu każdego, i to odkąd wszyscy łaziliśmy w pieluchach – a oni znają mnie – więc oczywiście nie mogę się doczekać, aż zacznę szkołę na drugim końcu kraju i wreszcie dla odmiany poznam kogoś nowego. Ale czy ta dziewczyna nie miała w tamtej szkole żadnych przyjaciół? Zgoda, przynajmniej 53 procent czasu, który spędzam z Dashem, żartuję o tym, że go nie znoszę, ale to wciąż lepsze, niż musieć poznawać nowego Dasha.

– …rędkość piłki, Luna?

W tym momencie orientuję się, że Mac czeka, aż coś powiem.

– Hmm? – pytam, wyrwany z zamyślenia.

– Jakie czynniki wziąłeś pod uwagę – powtarza Mac – przy obliczaniu prędkości piłki?

Och.

Bułka z masłem.

– Szybkość, drogę, czas.

– Dziękuję, że byłeś tak uprzejmy, iż zaszczyciłeś nas owocami pracy swego przenikliwego umysłu, Luna – stwierdza sucho Mac. – Czy ktoś chce coś jeszcze dodać w kwestii Chada?

Powiedziałbym, że nie jest żadną superlaską. (Nowa znaczy się. Pani Voss ma jakieś czterdzieści lat, więc zdecydowanie nie ona).

– Okej, podzielmy się na czteroosobowe grupy – prosi Mac, klaszcząc w dłonie. – Do dzieła.

Łatwizna. Dash, Emmett, Kai i ja. Siedząca po drugiej stronie sali Jamie nie ma wyboru, musi dołączyć do Justina, Lory i Neelam… Założę się, że w tej chwili chciałyby mieć tu jeszcze jedną dziewczynę.

– Widziałeś to? – pyta Dash, waląc mnie z łokcia, kiedy wyciągam krzesło spod stołu.

– Auć.

Tak, Dariush…

– Nie mówię, że to zupełnie bezwartościowe pomysły – mówi Emmett.

Jego mama chciałaby, żeby chodził z jakąś miłą dziewczyną z Chin albo z Neelam. W zależności od tego, która pierwsza zostałaby lekarką, ponieważ do tej pory nikomu z nas nie udało się wyjaśnić jej, że nic, co tutaj robimy, nie ma żadnego związku z medycyną.

– A słyszałeś te rzekomo wartościowe pomysły? – dopytuje złoś­liwie Kai, rzucając książki na stół.

Obaj z Emmettem mają szalonych rodziców z obsesją na punkcie ocen swoich dzieci, której dorównuje jedynie ich obsesja na punkcie tego, kogo poślubią ich pociechy.

– Nie – mamrocze Emmett – ale stwierdzam tylko, że mogą nie być bezwartościowe.

– Okej, świetnie, ale to nie jest kwestia opinii. Teo i ja celowo zaprojektowaliśmy go w ten sposób…

– Do roboty, chłopcy – mówi Mac, znowu materializując się zaraz obok, by nas uciszyć. – Skupcie się, dobra?

– Tak – odpowiadam.

Na zewnątrz pani Voss i nowa znikają w samą porę, abym mógł pobieżnie rzucić okiem na zadanie, które stawia przede mną Mac.

Jeszcze więcej prędkości! Co za radość!

Po prostu kolejny dzień w szkole. Jak zawsze.

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

You&YA

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz