Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Muzyka to największa rozkosz człowieka! – twierdzili mędrcy starożytnej Grecji. „Daje więcej rozkoszy niż kobieta!” – dodawał Stendhal. Autorzy „Kamasutry” uważali, że jest niezbędnym składnikiem prawdziwej sztuki kochania.
Książka analizuje uwodzicielską moc dźwięków; przytacza opinie największych autorytetów. Zawiera jednocześnie wiele barwnych anegdot z życia twórców najbardziej zmysłowej muzyki – między innymi Mozarta, Verdiego, Wagnera, Chopina i Czajkowskiego.
„Muzyczna sztuka kochania” analizuje też fantazje erotyczne twórców najsławniejszych oper świata, od „Koronacji Poppei” do „Żywota rozpustnika”.
Autor książki zastanawia się też (idąc tropami Zygmunta Freuda), dlaczego autorami największych arcydzieł muzyki są - niemal wyłącznie - mężczyźni: niespełnieni męczennicy miłości; kochankowie muzyki! - Czy rzeczywiście?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 210
Rok wydania: 2012
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jan Kochańczyk
Muzyczna sztuka kochania
Jak kochał Vivaldi;
jak kochał Mozart;
jak kochał Chopin;
jak my kochamy!
© Copyright by Jan Kochańczyk & e-bookowo
Projekt okładki: e-bookowo
Na okładce obraz M. Caravaggio: Muzykanci
ISBN 978-83-63080-18-1
Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo www.e-bookowo.pl
Kontakt:[email protected]
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione.
Dźwięki mogą... rozpalać zmysły, bo - jak zauważyli już dawno mieszkańcy Indii: „Śpiew, muzyka i taniec są najważniejsze w sztuce kochania („Kamasutra”), a poetka Mary Fenton Roberts dodawała: „W zaraniu świata zapał miłosny wyrażał się w taktach cytry, harfy lub cymbałów”.
Czarująca muzyka w oczach pobożnych ascetów uchodziła za zmysłową lubieżnicę; potępiali ją ojcowie chrześcijańskiego Kościoła i surowi islamscy moraliści. Czasami wykorzystywali ją politycy, zmuszali do marszu i wojskowego drylu.
Miała (i ma) wszystkie cnoty i grzechy rodu ludzkiego.
Rzymscy dostojnicy i ojcowie Kościoła na ogół tępili muzykę podczas nabożeństw; Tertulian pisał, że każdy przejaw zmysłowego piękna jest groźny. Szczególnie kobiety miały „milczeć w kościele”, wedle reguły sformułowanej w roku 578.
W praktyce zalecenia te częstokroć omijano w Kościele rzymskim; miłośnik muzyki święty Ambroży z Mediolanu pozwalał kobietom przyłączać się do śpiewów męskich podczas nabożeństw. Jeszcze częściej łamali surowe zasady Grecy z Bizancjum. W dawnych obrzędach hellenistycznych muzyka miała ogromne znaczenie, podobnie jak w obrzędach semickich. Tradycja ta przetrwała w kościele prawosławnym. Na wschodzie ojczyzną muzyki chrześcijańskiej była Syria. Natchniony muzyk, Efrem z Edessy, zwany był „cytrą Ducha Świętego”, tworzył wspaniałe hymny i psalmy, organizował chóry męskie i kobiece. Przy pomocy muzyki chrześcijanie „wzywali Boga”, wpadali w ekstazę, często podczas śpiewów trzymali się za ręce.
Wielkie miasta handlowe z natury rzeczy stykały się z kulturą najróżniejszych zakątków średniowiecznego świata. Na targi niewolników do Bizancjum, Rzymu czy Akwilei docierali Słowianie, Tatarzy, Chińczycy, mieszkańcy czarnej Afryki i Bliskiego Wschodu. Szczególnie cenieni byli niewolnicy wykształceni muzycznie. Za ich pośrednictwem docierały najróżniejsze instrumenty muzyczne, egzotyczne melodie i rytmy. Rozbrzmiewała orgiastyczna muzyka „pogańska”, uznawana przez wielu pobożnych kleryków i zakonników za „głos szatana”. Niewiele pomogła walka cesarzy bizantyjskich z dawnymi zwyczajami (393 rok - zakaz obchodzenia igrzysk olimpijskich; 399 - rozkaz zburzenia wszystkich dawnych świątyń wiejskich; 407 - skonfiskowanie obchodów świąt pogańskich).
Sztuka pogranicza kultur, wyrosła z tradycji dawnej Grecji, Rzymu, Orientu, Europy północnej - musiała być bogata i urozmaicona. W kościołach dominowały śpiewy jednogłosowe, surowe, nieozdobne. Na ulicach i targowiskach triumfowała zmysłowa muzyka „pogańska”.
***
W czasach panowania papieża Leona III (717 - 740) rozpoczęło się tępienie muzyki liturgicznej i niszczenie ikon. Mimo prześladowań tzw. „okres obrazoburstwa” był okresem bujnego rozwoju hymnodii. Niestety, z lat jej rozkwitu (VII - IX wiek) nie zachował się żaden zabytek.
Popularne były chorały gregoriańskie (nazwa pochodzi z ok. 770 roku; pierwotnie oznaczała śpiew rzymski). Surowe, proste pieśni szybko docierały do odległych zakątków Europy. Jednak w wielu klasztorach i kościołach Europy bardzo często rozbrzmiewały ozdobne chorały mediolańskie, z uwagi na popularność biskupa Ambrożego.
W muzyce liturgicznej zabronione było stosowanie organów. Od VIII wieku niewielkie instrumenty tego rodzaju trafiały do kościołów (skromny akompaniament do chorałów gregoriańskich).
Muzyka świecka pozostawała nadal pod wpływem Bizancjum, gdzie podczas ceremonii dworskich rozbrzmiewały zarówno organy, jak i inne instrumenty z różnych stron świata. Coraz częstsze kontakty - nie tylko wojenne, ale i kulturalne oraz handlowe Wenecjan z krajami arabskimi - przyczyniały się do upowszechniania nowych instrumentów, melodii, rytmów.
W pierwszych wiekach chrześcijaństwa nie wolno było w kościołach Rzymu czy Bizancjum używać instrumentów muzycznych! Dopuszczalny był jedynie śpiew, wywodzący się z obrzędów pierwszych chrześcijan, nawiązujący do muzyki synagogalnej, syryjskiej, bizantyjskiej, rzymskiej i greckiej. Były to wyłącznie śpiewy jednogłosowe, wykonywane przez głosy męskie. Proste, surowe, kierujące dusze ku sprawom boskim pieśni brzmiały w kościołach i klasztorach średniowiecznych.
Tymczasem, w miarę upływu lat... Już w XVI-wiecznej Wenecji, Giovanni Gabrieli w bazylice Świętego Marka prowadził koncerty muzyki religijnej, wykorzystując solistów, chóry i duże grupy instrumentów! Z Wenecji właśnie pochodzi szczególny sposób operowania przestrzenią dźwiękową, wypełniającą wnętrze kościoła ze wszystkich stron. W różnych częściach świątyni rozmieszczano chóry, śpiewaków i kilka grup instrumentalistów. Z dwóch odległych miejsc brzmiały dźwięki odrębnie skonstruowanych organów. Osobno umieszczano instrumenty dęte, osobno smyczkowe. Jak pisał znakomity znawca muzyki dawnej Nicolaus Harnoncourt, osiągano w ten sposób w Wenecji efekt „stereo na żywo” i niewiarygodny przepych brzmienia! „Różnorodność dźwiękowa [orkiestry w bazylice weneckiej] jest dziś prawie niewyobrażalna i znacznie przewyższa późnoromantyczną orkiestrę symfoniczną” - pisał Harnoncourt o możliwościach orkiestry z epoki wczesnej „szkoły weneckiej”. Gdyby jakiś dawny papież sprzed roku tysięcznego znalazł się w weneckiej bazylice w czasach Giovanniego Gabrieliego, byłby przekonany, że trafił do pogańskiej świątyni Wenus!
Jeszcze bardziej byłby przerażony, gdyby machina czasu przeniosła go w czasy Vivaldiego - do kościoła, w którym (o zgrozo!) śpiewały i grały dziewczyny, podopieczne rudego księdza, wychowanki sierocińca La Pieta. Pytałby: co się stało ze świętą zasadą: Mulier taceat in ecclesia - „Kobieta niech milczy w kościele”, sformułowaną w roku 578, zabraniającą kobietom udziału w śpiewach liturgicznych.
Niewzruszone zasady jednak zmieniały się z biegiem lat. W ogromnej mierze przyczyniła się do tych zmian leżąca w centrum średniowiecznego świata „wiernych”, „heretyków” i „pogan” Wenecja.
Wenecka muzyka kontynuowała tradycje dawnych Greków i Rzymian. Ale... Dźwięki fletów, lutni, harfy czy bębnów kojarzyły się dostojnikom Kościoła chrześcijańskiego z obrzędami pogańskimi, dlatego instrumenty te zostały wygnane ze świątyń. Organy - powszechnie znane w Rzymie czy Bizancjum już w VI wieku - były używane wyłącznie podczas bankietów czy ceremonii świeckich. Wśród pierwszych chrześcijan w Rzymie instrumenty muzyczne rozbrzmiewały wyłącznie na cmentarzach i w katakumbach, podczas nabożeństw za zmarłych. W zgromadzeniach modlitewnych Żydzi z Syrii czy Palestyny modlili się i śpiewali w języku greckim. Korzystali z żydowskich psalmów, hymnów i aklamacji. Liturgia była oszczędna w gestach i rytuałach, na znak odcięcia się od obyczajów pogańskich.
Większą rolę odgrywała muzyka w chrześcijańskich kościołach wschodnich. Tu zaznaczały się wpływy kultury Orientu. Wiernych często dzielono na dwa chóry, śpiewające na przemian kolejne zwrotki psalmów. Popularny przyśpiew „Alleluja” zapożyczony był z judajskiej psalmodii.
Na Zachodzie wśród dostojników kościelnych trafiali się miłośnicy muzyki. W IV wieku wpływowy biskup Mediolanu (także późniejszy święty) Ambroży sprawił, że jego miasto stało się „drugim Rzymem”. Ciekawe, że został biskupem, choć nie był kapłanem, a nawet nie został ochrzczony! Chętnie słuchał hymnów podczas nabożeństw w kościołach i pozwalał przyłączać się kobietom do chórów męskich i chłopięcych.
W tym czasie powstawały pierwsze klasztory. Rola muzyki w życiu zgromadzeń zakonnych zależała przeważnie od osobistych zapatrywań i upodobań przełożonych. Jedni uważali piękne dźwięki za zwodnicze pułapki szatana, inni zalecali śpiewy na chwałę Pana. W klasztorach żeńskich kobiety często wykonywały psalmy.
Cesarz Justynian, jako głowa Kościoła, w roku 528 ustalił śpiewy wykonywane w czasie nabożeństw: majestatyczne jednogłosowe chóry, wykonywane przez głosy męskie. Święty Izydor z Sewilli (ok. 560 - 636) uważał wręcz, że świat został stworzony przez Boga na wzór harmonii dźwięków. „Encyklopedysta” swej epoki uważał, że muzyka powinna odgrywać dużą rolę podczas nabożeństw. W owych czasach, jak i wcześniej, także wiele zależało od osobistych poglądów i upodobań najwyższych dostojników.
Skąd się brał na ogół bardzo niechętny stosunek Kościoła do muzyki? Przecież uwielbiali ją biblijni bohaterowie, jak choćby sławny harfista i twórca natchnionych psalmów król Dawid. Jego muzyka odpędzała złe duchy - wystarczyło, że „brał Dawid harfę i grał ręką swą”. W Psalmach Dawidowych czytamy:
Klaszczmy rękoma wszyscy zgodliwie,
Wszyscy śpiewajmy Panu chętliwie...
A my z triumfem idziem wesołym, przed nami
Postępują trębacze z bębny i z trąbami.
Brzmią lutnie, brzmią piszczałki, a panny uczciwe
W uszy ludzkie podają piosnki osobliwe.
(przekład Jana Kochanowskiego)
Następca Dawida, król Salomon, kazał wprowadzać do wspaniałej świątyni jerozolimskiej Arkę Przymierza przy śpiewach kantorów, dźwiękach trąb, harf i cymbałów. Muzyka musiała być więc miła - wedle niego - Najwyższemu Stwórcy. Tymczasem dostojnicy Kościoła średniowiecznego często starali się ją wygnać ze świątyni. Dlaczego?
Kto wie - może (poza pogańskimi skojarzeniami) sztukę pięknych dźwięków szczególnie obrzydziła pierwszym chrześcijanom artystyczna pasja „czarnego charakteru” średniowiecza, rzymskiego cesarza Nerona? Podobnie jak inny tyran, Kaligula, wielbił on muzykę, taniec i śpiew; popisywał się nawet publicznie przed tysiącami Greków i Rzymian. Jak zaświadcza Swetoniusz w „Żywotach cezarów”, szalony Kaligula wzywał często dworaków o różnych porach dnia i nocy i kazał im oglądać swe popisy.
„Nagle wśród ogłuszającego hałasu fletni i rytmicznego przytupywania drewnianych sandałów orkiestrantów wyskoczył na scenę w płaszczu i w tunice do stóp, wykonał taniec przy wtórze śpiewu i znikł”.
Drewniane sandałki służyły do wystukiwania taktu. Posiadały w tylnej części wmontowany jednotonowy instrument muzyczny, wprawiany w ruch naciskiem stopy. Inny rzymski szaleniec na tronie, prześladowca chrześcijan, Neron, popisywał się nie tylko przed dworakami, ale i tysiącami obywateli imperium rzymskiego. Swetoniusz pisze:
„W czasach dzieciństwa kształcono go poza wszystkimi innymi naukami także w muzyce. Gdy tylko osiągnął władzę, natychmiast zawezwał do siebie lutnistę Terpnosa, cieszącego się wówczas największym powodzeniem, i do późnej nocy przesiadywał przy nim, bez przerwy przez szereg dni, gdy ten grywał po uczcie. Z wolna sam zaczął się zaprawiać i ćwiczyć w tej sztuce, nie zaniedbując żadnych wskazówek, jakie artyści tego rodzaju stosować zwykli dla zachowania głosu czy wzmocnienia go. Kładł sobie ołowianą płytę na klatce piersiowej, leżąc na wznak. Oczyszczał organizm lewatywą i wymiotami. Powstrzymywał się od owoców i potraw szkodliwych dla głosu. Aż wreszcie zwiedziony złudą postępu w pracy, chociaż głos miał nikły i stłumiony, zapragnął występować na scenie, często wśród najbliższych powtarzając greckie przysłowie, że ‘nie cieszy się szacunkiem muzyka ukryta’. Najpierw wystąpił w Neapolu. Mimo że trzęsienie ziemi zakołysało nagle teatrem, nie wcześniej przestał śpiewać, aż zakończył zaczętą partię. Tam również śpiewał coraz częściej i przez wiele dni” („Żywoty cezarów”, przekład Janiny Niemirskiej-Pliszczyńskiej).
Tłumy zachwycały się występami Nerona, chwaliły boski głos i wtedy rozochocony cesarz „co żywo zewsząd pozbierał młodzieńców stanu rycerskiego i więcej niż pięć tysięcy młodzieńców co najbardziej krzepkich z gminu, aby podzielono ich na stronnictwa i nauczono różnego rodzaju oklasków (huczących głębokim basem, pluszczących jak deszcz w rynnie, klekoczących jak skorupy). Mieli go wspomagać podczas śpiewaczego występu”.
Upodobania Nerona, interesujące kronikarzy jego epoki, dają nam dziś doskonałe wyobrażenie o dawnych widowiskach muzycznych, niestety, sprawiły też, że szlachetna sztuka dźwięków kojarzyła się później ofiarom tyrana z pogańskim rozpasaniem, ludowymi zabawami, bankietami, a w najlepszym przypadku z ceremoniami żałobnymi. Uzasadniona była - w pojęciu średniowiecznych dostojników Kościoła katolickiego - jedynie muzyka wojskowa, jakże popularna w dawnym Rzymie! Istniały określone rodzaje instrumentów i wyraziste typy melodyczne związane z żołnierską ofensywą, odwrotem i zwycięstwem. Wojacy reagowali błyskawicznie na określone dźwięki i dlatego przeciwnicy... stosowali nawet tricki muzyczne, aby wprowadzać się nawzajem w błąd. Odmienne typy muzyki wojskowej stosowano podczas uroczystości i świąt poza polem bitwy.
Rycerze doskonale rozpoznawali dźwięki trąb i rogów sygnałowych. Szczególnie popularna w wojskowych szeregach była tuba z brązu lub drewna, obciągana skórą. Na pierwszej muzykowano przy zwycięstwie, na drugiej przy odwrocie. Podczas parad cywile na ulicach towarzyszyli żołnierzom grając na rogach z brązu, fletni Pana, kołatkach, instrumentach strunowych (pra-pradziadkach dzisiejszych gitar) i różnego rodzaju piszczałkach.
Spadkobiercy dawnych Greków i Rzymian na terenach chrześcijańskiego imperium wygnali z kościołów kobiece głosy, dzwony, organy i inne instrumenty. Pozbawili zmysłowego powabu muzykę religijną. W drugiej połowie XIII wieku pojawiły się jednak w hymnach bogatsze koloratury. W świątyniach także instrumenty odzywały się nieśmiało choć wyjątkowo, na przykład w wigilię Bożego Narodzenia.
Niepokonana muzyka - coraz bardziej żywiołowa, kolorowa - brzmiała triumfalnie na dworach dostojników i na ulicach. Cesarz bizantyjski miał do dyspozycji orkiestrę, dźwięczącą głosami trąbek, rogów, cymbałów, piszczałek. Organy rozbrzmiewały podczas uczt i ceremonii dworskich. Corocznie 11 maja, w rocznicę powstania Konstantynopola, na ulicach miasta trwał karnawał, szalony taniec z zapalonymi pochodniami.
Islam rozpoczął światową ekspansję na początku VII wieku. W tym samym mniej więcej czasie rozpoczęła się wielka kariera Wenecji - muzycznej stolicy świata. Chrześcijańska królowa mórz nieustannie stykała się z muzułmańskim królestwem wyznawców Allacha.
W epoce Cesarstwa Rzymskiego wyspy w okolicach przyszłej Wenecji zamieszkiwali rybacy. Podczas najazdów dzikich Hunów i Longobardów chronili się wśród nich okoliczni mieszkańcy. Te okolice musiały być rozległe, skoro średniowieczny dialekt wenecki - lenguazo veneziano - utrwalił wpływy języka prowansalskiego i toskańskiego. Najdawniejsze zabytki literackie Królowej Adriatyku są uwiecznione w języku franco-veneto.
W VI wieku miejscowa społeczność wyłoniła władze, uzależnione od pobliskiej Rawenny i Bizancjum. Ulokowane w samym centrum średniowiecznej Europy miasto szybko się rozwijało. Przez Wenecję przebiegał między innymi wielki szlak handlowy z podbitego przez Arabów Kairu - na północ Europy. Kupcy weneccy robili bajeczne interesy, ładując na okręty w portach arabskich pieprz, imbir i inne orientalne przyprawy, batyst, dywany, wonności, farby, perły i drogie kamienie i przewożąc te cenne towary do Wenecji, aby sprzedawać je następnie z zyskiem Europejczykom z północy. Ze Skandynawii, znad Renu czy Wisły docierały z kolei nad Adriatyk skóry bobrowe, miecze, a przede wszystkim - niewolnicy! Na północy Praga była centrum handlu niewolnikami. Nieszczęśników pędzono na południe, przez Verdun i Arles do Wenecji; stamtąd przewożono statkami do Kairu.
Słowiańscy niewolnicy byli w najwyższej cenie. Młodą, ładną dziewczynę, nawet bez jakiejkolwiek ogłady, kupowano za 1000 dinarów, podczas gdy za czarnego niewolnika płacono ok. 30 - 50 dinarów. Uzdolnieni artystycznie i wykształceni niewolnicy stanowili drogocenny „towar”. W 912 roku sprzedawano na przykład utalentowane śpiewaczki za 13 tysięcy dinarów. Podobne sumy płacono za śpiewaków i instrumentalistów, którzy potem uczyli swej sztuki innych niewolników. Uważano, że najbardziej uzdolnione muzycznie są kobiety medyńskie. Do tańca z kolei najbardziej nadawały się Murzynki, mające naturalne poczucie rytmu. Arabowie mawiali: „Gdyby Murzyn spadał z nieba na ziemię, spadałby w rytmie muzyki”. Ale, dodajmy na marginesie, ciemnoskórych niewolnic nie ceniono za urodę; jeden z pisarzy saraceńskich pisał: „Im są czarniejsze, tym brzydsze”.
Niewolników-mężczyzn przeważnie kastrowano. Gdyby nie ta operacja, żyłoby się im w krajach arabskich całkiem nieźle. Nie wypadało bić i źle traktować służby. Niekiedy niewolnicy rządzili swoimi panami! Pewien arabski poeta pisał o swoim podopiecznym, że „Kiedy się zjawia, jest gałązką wierzby, a kiedy śpiewa jest słowikiem na egipskiej wierzbie”. Nie należy jednak idealizować sytuacji. Bardzo częste były ucieczki niewolników, nawet ze złotych klatek.
W roku 960 doża wenecki wydał zakaz zabierania na pokład statków w okolicznych portach niewolników chrześcijańskich. Siedem lat później na mocy porozumienia władz Wenecji z cesarzem Ottonem Wielkim wydano zakaz kupowania i sprzedawania chrześcijan. Na północy Europy jednak było w tym czasie wystarczająco wiele „pogan”, by handel żywym towarem mógł nadal doskonale prosperować.
Kupcy weneccy byli w portach arabskich witani chętnie i przyjmowani z niezwykłą gościnnością. Stykali się z zupełnie innymi obyczajami. Arabowie uznawali, że prawdziwa gościnność wymaga, aby przybysza wykąpać w łaźni w towarzystwie pięknych chłopców, skropić wonnościami, nakarmić wyszukanymi smakołykami, a podczas biesiady uraczyć śpiewem i tańcem uroczych niewolnic, przygrywających, na lutniach, fletach, lirze i kastanietach. Zakazane przez Koran wino przeważnie... lało się strumieniami. Potem gościa prowadzono do sypialni w towarzystwie - zależnie od upodobań - pięknych niewolnic lub niewolników. Następnego dnia - znów łaźnia, kolejne przygody miłosne, gra w szachy przy muzyce, spacery, przejażdżki konne lub wizyty w bibliotece...
Muzyka - przyjemność zakazana przez Koran - odgrywała jednak w życiu Arabów ogromną rolę, podobnie jak alkohol, ku ogromnemu zgorszeniu pobożnych wyznawców Allacha. Adam Mez pisał w znakomitej książce „Renesans islamu”:
Podczas jednego ze świąt około roku 900 (...) wezyr siedział przez jakiś czas przed śpiewaczkami, a potem skrył się za zasłoną. Wrażliwość na potęgę śpiewu była wielka, wielu słuchaczom ‚ulatywała dusza’. Gdy śpiewak Mucharik śpiewał na środku Tygrysu, wszyscy płakali; potrafił tak pięknie śpiewać, że radowało się każde serce. (...) Dla fatymidzkiego księcia Tamima (zm. 978) zakupiono w Bagdadzie śpiewaczkę, która śpiewała tak pięknie, że książę, poruszony do głębi, obiecał jej wszystko, czego tylko sobie zażyczy. Niewolnica tęskniła za rodzinnym miastem, pragnęła jeszcze raz zaśpiewać w Bagdadzie. Tamim dotrzymał słowa i pozwolił jej wyjechać przez Mekkę, gdzie znikła bez śladu. Jest bardzo dużo tego typu opowieści. Szczególnie wrażliwi rzucali się na podłogę, chrypieli i z ust ciekła im piana, gryźli sobie palce, bili się po twarzy, rozdzierali szaty, walili głową w ścianę.” (przekład Janusza Daneckiego).
Arabowie uwielbiali muzykę już w okresie przedmuzułmańskim. Bardzo popularna była hida - pieśń karnawałowa, inspirowana przez kroki wielbłąda. Brak wielogłosowości równoważony był bogactwem barw. Wokaliści często uciskali sobie policzki, krtań, wstawiali pod język twarde przedmioty. Osiągali efekt barw tłumionych, nosowego brzmienia i łkania. Poeci deklamowali wiersze w melodyczny sposób. Na ulicach i bazarach śpiewano i tańczono przy dźwiękach lutni, fletów, klarnetów, rogów, obojów (używając w przybliżeniu dzisiejszych nazw). Wielka karierę zrobiła lutnia, która potem w okresie ekspansji islamu poprzez Hiszpanię dotarła do Europy i tu cieszyła się ogromnym wzięciem (dopiero w XVIII - XIX wieku została wyparta przez mandolinę i gitarę). Do Arabii z Persji, Indii i Chin docierały najróżniejsze instrumenty. Kupcy weneccy przewozili je następnie do Europy. „Pogańskim” dźwiękom zawdzięczała swój niesłychany przepych brzmienia późniejsza orkiestra Gabrielego i Monteverdiego w bazylice Świętego Marka.
Najbardziej pobożni muzułmanie starali się usunąć śpiew i muzykę z meczetów. W wielu miastach jednak sam nawet czas modlitwy ogłaszały dźwięki trąb (dabadib), rogów (buk) i bębnów (tabl). Wbrew purytańskiej tradycji w meczetach często śpiewano Koran wedle ustalonej melodii. Popularni, choć tępieni przez ortodoksów derwisze - mnisi tańczący - uważali, że muzyka zbliża do Allacha i wyśpiewywali teksty koraniczne w rytm bębnów i kotłów.
Na dworach dostojników muzułmańskich biesiadowano przy dźwiękach doboszów i trębaczy. Niekiedy odbywały się swoiste „zawody” w piciu jak największej ilości zakazanego przez proroka wina. Chrześcijanie czy żydzi w czasach poprzedzających wyprawy krzyżowe byli w świecie islamu na ogół tolerowani i lubiani. Często pełnili ważne funkcje państwowe.
Chrześcijańskie klasztory były wręcz uwielbiane przez Arabów z uwagi na smakowite... wino mszalne. Winiarnie - żeby nie obrażać Allacha - prowadzili najczęściej właśnie chrześcijanie. Nierzadko w przybytku Bachusa „bęben grzmiał: kurdum, a flet śpiewał: tilliri”, jak pisał poeta.
Pobożni kalifowie usiłowali walczyć z taką rozpustą; w roku 933 Al-Kahir zabronił picia wina i śpiewu. Nakazał poddanym sprzedawanie śpiewaczek. Dostojnicy z innych regionów korzystali z okazji i kupowali je za bezcen. Potem sytuacja wróciła do bachicznej normy.
Muzułmanie ochoczo bawili się podczas świąt chrześcijańskich, oczywiście dopiero podczas „części nieoficjalnych”. Uczestniczyli w procesjach Niedzieli Palmowej, a na Wielkanoc ucztowali w klasztorach i raczyli się winem do tego stopnia, że często „ziemia wydawała im się statkiem, a ściany radośnie tańczyły dookoła”.
W Egipcie popularne było Święto Trzech Króli. Chrześcijanie i Saraceni śpiewali, tańczyli i kąpali się w wodach Nilu. W Bagdadzie podczas chrześcijańskich zapustów wierni i niewierni świętowali wspólnie „noc dotykania”. Kobiety mieszały się z mężczyznami. Było wesoło, jak podczas karnawałów w Wenecji!
Popularne były wśród Arabów święta perskie, koptyjskie, no i oczywiście własne ceremonie: obrzezania, puszczania krwi oraz huczne wesela. Przybysze z Europy często byli zauroczeni taką pogańską wesołością, podobnie jak ludzie Dalekiego Wschodu, którzy uznali, że islam jest bardziej „życiową” religią niż inne wyznania i zapewne właśnie dlatego tak masowo przyjmowali wiarę Proroka.
Wenecja także ulegała syrenim głosom pogańskiego Wschodu, chłonęła orientalne kształty, barwy i dźwięki.
Jak wspominaliśmy, Wenecja rodziła się i dojrzewała w czasie ekspansji islamu, w VII - VIII wieku. Bizancjum wtedy w krótkim czasie straciło Syrię, Palestynę, Egipt. Muzułmanie zwani Saracenami zadomowili się w północnej Afryce i na dużej części Półwyspu Pirenejskiego. Nad Adriatyk przybywali masowo chrześcijanie z bizantyjskich terenów opanowanych przez pogan. Przynosili z sobą kulturę znacznie bardziej rozwiniętą, wyrafinowaną i bardziej zmysłową od tej, jaka uformowała się w łacińskiej Europie.
Okolice dzisiejszej Wenecji były w strefie wpływów biskupstwa Akwileji, sławnego z bardzo udanego soboru w roku 381. W połowie IV wieku biskupowi Akwileji przyznano honorowy tytuł patriarchy, który w późnym średniowieczu przeniesiono na biskupów Wenecji.
W północnej Italii popularny był podczas nabożeństw chorał ambrozjański, zwany mediolańskim, wyjątkowo melodyjny i ozdobny. Melodie chorałów świętego Ambrożego miały wiele ornamentów; wokalizacje i odcinki melizmatyczne składały się często z 200, a nawet więcej nut. Przybysze z ziem chrześcijańskich opanowanych przez islam przywozili nad Adriatyk orientalne instrumenty i swoje zwyczaje śpiewacze. Władze kościoła rzymskiego próbowały wprowadzić śpiew łagodny, o jednolitej, umiarkowanej dynamice. Ideałem stał się ok. 700 roku śpiew łaciński, zwany chorałem gregoriańskim. Duchownych uczono takiego śpiewu, a jednocześnie przestrzegano przed diabolicznym wpływem słodkich melodii. Ale... Poziom szkolnictwa nie był wysoki i niewielu księży potrafiło dostosować się do zasad. Dlatego właściwie wszyscy wierni wyśpiewywali to, co im w duszy grało. W klasztorach benedyktyńskich, wbrew zaleceniom Rzymu, starochrześcijańską liturgię uświetniano nawet śpiewem z organami. Może dlatego, że instrument ten magicznie działał na uszy pogan i był pomocny w nawracaniu.
Kolejne synody biskupów wyznaczały kanony muzyczne, literackie i plastyczne w liturgii, jednak w „świeżo obmytej wodą chrztu” Europie trudno było wystrzec się wpływów pogańskich. Kościół zdecydowanie odcinał się od widowisk teatralnych i cyrkowych, nie był jednak w stanie usunąć ich z życia publicznego. Dlatego w chrześcijańskim Rzymie zawsze „słychać było tylko śpiewy i brzęk strun ze wszystkich stron”, jak pisał pewien podróżnik, a jeszcze większy zgiełk panował w ciasnych uliczkach i placach Wenecji.
Pierre Aubry twierdził, że muzyka średniowiecza przeszła przez te same fazy, co inne sztuki. Na początku nie mogła uwolnić się od śpiewu liturgicznego i „wlokła się ociężale za melodiami gregoriańskimi”. Potem, w epoce katedr gotyckich trubadurzy prezentowali piękne melodie, „osiągali najwyższe granice głosu ludzkiego, wznosili się - i nie potrafili już zejść z powrotem - równie wysoko jak iglice gotyckie”.
Trubadurzy - poeci i muzycy z warstw dobrze urodzonych południowej Francji, w swoich pieśniach miłosnych i religijnych przejmowali wzory hiszpańskie i arabskie. Śpiewali z akompaniamentem instrumentów, podobnie jak truwerzy w północnej Francji czy niemieccy minnesingerzy. Często akompaniowali im na fidelach czy harfach minstrele - waganci, wesołkowie i doskonali instrumentaliści.
Wędrownych pieśniarzy i wesołków nie brakowało na ulicach Wenecji i w okolicznych wioskach, gdzie popularne były „maggi” - przedstawienia majowe, widowiska przedstawiające zapasy, polowania, walki piesze i konne, czy też sceny biblijne. Furorę robiły pomysłowe machiny do „efektów specjalnych”, różnego rodzaju dźwigi pozwalające fruwać wysoko w powietrzu aniołom, diabłom, czy smokom piekielnym. Przedstawienia miały baletowe wstawki. Popularne były takie tańce, jak moresca, saltarello, pavana, siciliana czy weneziana. Rozbrzmiewały pieśni, podlewane winem.
Obok popularnych widowisk świeckich w okresie świąt kościelnych odbywały się przedstawienia religijne (sacre reppresentazioni). W świątyniach w Wielki Czwartek i Piątek przedstawiano bitwy dobrych i zbuntowanych aniołów, kuszenie Adama, wygnanie z raju. Pantomimie towarzyszyły dźwięki muzyki. Aktorzy nieraz przesadzali z zapałem i kronikarze ze zgrozą notowali fakty pojawiania się Adama i Ewy bez jakiegokolwiek odzienia, nawet bez listka figowego, ku (zazwyczaj) ogromnej uciesze publiczności.
Piekielne stwory często zionęły ogniem najzupełniej autentycznym, dlatego liczne były przypadki pożarów wzniecanych przez owe bestie w świątyniach. Zdarzało się też często, że tłumy po przedstawieniach plądrowały dzielnice żydowskie.
Obyczaje takie trwały przez stulecia. Słynny mecenas sztuki Wawrzyniec Medyceusz ok. roku 1480 wprowadził do publicznych przedstawień także tematy pogańskie. Przygody Cezara czy Kleopatry chętnie oglądali potem także na swoich dworach włoscy arystokraci. W przerwach popisywali się śpiewacy i muzycy. Rozbrzmiewały różnego rodzaju piszczałki, flety, kornety, dudy, lutnie, wiole, organy. Szczególnym powodzenie cieszyły się takie widowiska w XVI wieku. Organista bazyliki Świętego Marka, wybitny przedstawiciel szkoły weneckiej Claudio Merulo (1533 - 1604) skomponował znakomitą muzykę do sztuki „Le Troiane” Lodovica Dolce (1566). Wiele przedstawień uświetnił także dźwiękami inny słynny organista Świętego Marka, Andrea Gabrieli.
Muzyka w Wenecji nabierała coraz większego znaczenia, bo zajmowali się nią także z powodzeniem wybitni politycy i mężowie stanu. Ogromną popularność w całej Italii zyskały kompozycje męża stanu Republiki Weneckiej, prokuratora S. Marco, Leonardo Giustinianiego (1387 - 1446). Jego wiersze miłosne w dialekcie weneckim z muzyką utrzymaną w formie ballady, canzonetty lub strambotty, były przebojami średniowiecznej Europy. Jeszcze wiele lat po jego śmierci liczni naśladowcy komponowali pieśni zwane giustiniana, lub justiniana, vinitiana, viniziana. W dalekiej Anglii John Dunstable, a we Flandrii sławny Johannes Ockeghem tworzyli „arie weneckie”, wykonywane przeważnie przez głos wokalny (discantus) z towarzyszeniem dwóch głosów instrumentalnych. Wokalista na ogół improwizował koloratury na przedostatniej sylabie słowa.
Na ulicach Wenecji podczas karnawału trwało szaleństwo dozwolonych i niedozwolonych dźwięków, głosy anielskie mieszały się z diabelskimi. W weneckich klasztorach w tym czasie mnisi wykonywali surowe chorały gregoriańskie. Przez stulecia w mieście Neptuna i świętego Marka trwała nieustanna walka karnawału z postem.
Dawni ojcowie Kościoła mieli rację! Muzyka rzeczywiście ma erotyczny charakter i ma niewiele wspólnego z ascetycznymi (?) pieniami chórów anielskich. Posłuchajmy autorytetów. Wielki Arystoteles pisał w „Polityce”:
„Szlachetne spędzanie wolnego czasu musi być połączone - jak to powszechnie uznają - nie tylko z pięknem, ale i z rozkoszą (oba te czynniki składają się bowiem na poczucie szczęścia). Otóż wszyscy zgadzamy się na to, że muzyka należy do rzeczy najrozkoszniejszych, i to zarówno sama dla siebie, jak i w połączeniu ze śpiewem”.
Stendhal wyznawał:
„Wydaje mi się, że żadna z kobiet, które posiadałem, nie przyniosła mi chwili równie słodkiej i równie bezinteresownej jak ta, którą dała mi usłyszana przed chwilą fraza muzyczna”. („Correspondance”, t. III).
Kazimierz Imieliński zaś pisał wprost w książce „Erotyzm”:
„Zadowolenie erotyczne człowiek osiąga także słuchając muzyki. Muzyka może znamionować bliskość partnera lub w jakiś szczególny sposób kojarzyć się z nim i z przeszłymi przeżyciami erotycznymi. Niektóre ulubione melodie wyraźnie podniecają erotycznie, a u niektórych ludzi, zwłaszcza u kobiet - mogą wywołać nawet rozkosz erotyczną.
Wybitny muzykolog Bohdan Pociej zauważał również:
„...od czasu madrygałów z przełomu XVI wieku, trwa ów przedziwny związek między tym, co w człowieku erotyczne i tęskniące do miłości, a samą muzyką. Muzyka przejmuje w siebie erotyzm. To, co w nim delikatne i czułe - przesubtelnia w piękno melodii, harmonii i barwy dźwięku. Erotyczne napięcia zaś nie tyle ucisza i łagodzi, ile przetwarza w napięcie czysto muzyczne. Natomiast wszystko, co w erotyzmie brutalne, niskie i zamykające się przed miłością - do muzyki jako ‘mowy uczuć’, muzyki romantycznej nie ma dostępu („Szkice z późnego romantyzmu”).
Patronką muzyki w świecie chrześcijańskim jest święta Cecylia, urodzona około 230 roku w Rzymie lub około 180 roku na Sycylii. Kult jej szerzył się w Europie szczególnie od połowy V wieku, a więc w czasach, kiedy - jak wspominaliśmy - kobietom nie wolno było śpiewać podczas nabożeństw, a instrumenty muzyczne były kojarzone z obrzędami pogańskimi. Czasy się zmieniały. Tysiąc lat później chóry kobiece w kościołach mogły już głosić chwałę Pana, a organy rozbrzmiewały w świątyniach katolickich i na co dzień, i od święta. XV-wieczne legendy przypisywały Cecylii wynalezienie tego instrumentu i dlatego właśnie uznano ją za patronkę muzyki. Już w XVI wieku powstawały stowarzyszenia cecyliańskie, pielęgnujące szczególnie muzykę religijną.
Powinna być ona pozbawiona domieszek pogańskiej zmysłowości. Wszak święta Cecylia w średniowiecznym świecie słynęła przede wszystkim z umiłowania dziewictwa. Twórca słynnych żywotów świętych, „Złotej legendy”, Jakub de Voragine (1229 - 1298) podkreśla, że Cecylia, córa znakomitego rodu rzymskiego, pragnęła nade wszystko do końca życia zachować dziewictwo. Modliła się, by ciało jej pozostało niepokalane i „aby nie była zawstydzona”. Niestety, rodzice wydali ją za mąż za przystojnego Waleriana. Mądra niewiasta znalazła wyjście z kłopotliwej sytuacji. Podczas nocy poślubnej powiedziała do małżonka:
- Jest przy mnie anioł, który mnie kocha i strzeże mego ciała. Jeśli zobaczy, że się do mnie zbliżasz, uderzy cię, a wtedy stracisz kwiat swej najmilszej młodości!
Walerian nie chciał stracić cennej części swego ciała i nie przystąpił do miłosnej akcji. Zastanawiał się jednak, czy chodzi o anioła, czy też może o kochanka z krwi i kości? Wtedy anioł ukazał mu się w postaci miłego staruszka w białych szatach, a potem stanął obok łoża małżeńskiego, już w bardzo powabnej, młodzieńczej postaci. Ofiarował małżonkom wieńce z róż i lilii - prosto z raju. I wtedy, jak pisał święty Ambroży, „świat poznał, jak wiele może zdziałać umiłowanie czystości”.
Chrześcijański świat chciał wyeliminować ze sztuki i z życia „pogańską zmysłowość”. Ponury chór pobożnych pielgrzymów w operze „Tannhauser” Wagnera powinien zatriumfować nad orgiastycznymi dźwiękami dobiegającymi z podziemnego królestwa Wenus, bogini miłości. Czy takie oczyszczenie jednak było możliwe, skoro człowiek - z natury swej wplątany w świat zmysłów - w najlepszym wypadku jest tylko „liną rozpiętą między zwierzęciem i nadczłowiekiem”, jak pisał Nietzsche. Twórca „Narodzin tragedii” wywodził muzykę z pradawnych greckich obrzędów dionizyjskich, kiedy to wino lało się strumieniami, a na piszczałkach przygrywali rozpustni satyrowie, stwory podobne do ludzi, ale o koźlich nóżkach, rożkach i krótkich ogonkach.
W poemacie Kochanowskiego pewien satyr przebywający na polskich ziemiach ochrzcił się i żył przykładnie; czy jednak był w stanie się przebóstwić, wyjść z zaklętego kręgu zmysłów? - Czy jest w stanie osiągnąć stan „czystej duchowości” człowiek i jego ziemska sztuka? - Homo Sapiens musiałby pożegnać wtedy świat dźwięków natury, słodkie mruczenie kota, koncerty ptaków i... ryb, które jak stwierdzili przyrodnicy, jednak mają głos!
Dźwięki mogą wpływać podniecająca nawet na niewinne z pozoru i bezgrzeszne zwierzęta!
W bagnistych okolicach brazylijskiego miasta Santos wybudowano przed laty stację transformatorową. Kiedy podłączono prąd, stała się rzecz dziwna: do transformatora przylatywały nieustannie miliony komarów gatunku Stegomyia aegypti - nosicieli żółtej febry - i smażyły się na gorących żeberkach chłodnic. Jakie impulsy kierowały na pewną śmierć ogromne chmary owadów, przesłaniające w dzień słońce?
Okazało się, że samice tego gatunku komara wydają podczas lotu brzęczenie w tonie od 500 do 550 drgań na sekundę i jak pisał w książce „Cena miłości” niemiecki przyrodnik Vitus B. Droescher: „w okresie godowym samce dosłownie ‚nalatują’ na ten ton. Wszystko, co brzęczy w taki właśnie sposób stanowi dla nich właściwą gatunkowo samicę. Jest to już z góry, od chwili narodzin zaprogramowane w ich strukturze genowej. Transformatory nowej stacji brzęczały dokładnie z tą częstotliwością. Było więc zupełnie oczywiste, że owo monstrum techniczne zwierzęta traktowały jako w najwyższym stopniu sympatycznie brzmiącą supersamicę i podążały do niej”.
Dźwięki już na poziomie elementarnych instynktów silnie działają na żywe istoty. Mogą wabić, podniecać, rozpalać zmysły, ale mogą też pobudzać do zupełnie innych odruchowych reakcji. Żyjące w Ameryce Północnej samce jelenia wapiti podczas poszukiwań partnerki wydają charakterystyczne gwizdy. Przypadkowo dźwięki te były zbieżne z pogwizdywaniami nowego rodzaju lokomotyw ciągnących pociągi w okolicach jeziora Winnipeg. Okazało się, że samce jelenia wapiti traktują lokomotywy jako rywali o względy ich pięknych dam i atakują żelazne potwory, ruszając na pewną śmierć. Zwierzęce pomyłki skończyły się, kiedy koleje zmieniły ton gwizdu na niższy.
W świecie naszych „braci mniejszych” dźwięki często pełnią rolę erotycznego wabika. Wśród muszek owocowych, drozofili, samiec uzyskuje przychylność partnerki dopiero po wykonaniu „pieśni miłosnej”, składającej się z odpowiednich tonów. Poszczególne gatunki muszek rozpoznają się doskonale po niewielkich odmianach częstotliwości tonu.
Tysiące pingwinów podczas godów rozpoznają się głównie przy pomocy śpiewu brzmiącego w ludzkich uszach mniej więcej tak, jak ryk osła. Śpiew ten wyzwala sympatię i pobudza do miłości. Jak zauważył Vitus Droescher: „śpiew pingwinów, który dla nas, ludzi, jest nie do wytrzymania, działa na nie same właśnie uwodzicielsko. W odniesieniu do tego, co odczuwa się jako wyzwalające sympatię, a w szerszym znaczeniu również jako piękne (biologiczne podstawy estetyki) - jednolita skala wartości istnieje tylko w obrębie tego samego gatunku, nie przekracza jednak granic i nie osiąga ważności ogólnej w sensie kosmicznym”.
Mogą jednak istnieć przypadkowe zbieżności w odczuciu zmysłowego piękna różnych gatunków. Śpiewy miłosne wron czy kruków brzmią w uszach ludzkich fatalnie, natomiast zachwyca człowieka pieśń słowika, której tony muszą w jakiś sposób korespondować z wabiącym brzmieniem głosu Homo Sapiens.
Niektóre zwierzęta są szczególnie (i już w ludzkim sensie tego słowa) muzykalne. Szczególną sławę zdobyły żyjące na Sumatrze małpki siamangi, zwane wyjcami Starego Świata. Codziennie rano rozpoczynają długie koncerty. Pary wykonują duety miłosne, dostrajając do siebie nawzajem różne melodie, wskutek czego, jak stwierdził podróżnik i muzykolog Jurg Lamprecht w roku 1970 - powstaje „utwór” podporządkowany pewnym regułom. Samica na początku koncertu wydaje serię długich szczekliwych dźwięków, przechodzących stopniowo w krótsze i szybsze i zakończonych „piekielnym chichotem”. Wtedy swoje refreny dośpiewuje samiec. Następuje druga zwrotka. Podniecone zwierzęta podskakują na drzewach, a po wykonaniu dwóch strof (około 50 sekund) - jak pisze Lamprecht „dzika gimnastyka obojga zwolna ustaje. Siadają bądź zawieszają się na gałęzi, wydając już tylko krótkie, pojedyncze dźwięki szczekania. Nie wykazują najmniejszych oznak zmęczenia. W następującym potem milczeniu trwają bez ruchu, a przez cały czas dzielący je od następnego duetu poruszają się bardzo powoli albo nawet wcale się nie poruszają.” (cyt. za „Ceną miłości” Vitusa Droeschera).
Koncert takiej pary trwa około 20 minut. Śpiewy jednych osobników pobudzają do podobnej aktywności sąsiadów na pobliskich drzewach. Zdarzają się też wspólne, chóralne występy zaprzyjaźnionych małpich rodzin. W ogrodach zoologicznych siamangi zachowują się różnie. Niekiedy w większym gronie wykonują... kwartety, niekiedy milczą, niekiedy zaś inspirują ich śpiewy grup hałaśliwej młodzieży szkolnej.
Już zwierzęta mają rozwinięty swego rodzaju pra-zmysł muzyczny, co zauważył między innymi William Szekspir:
Rzuć tylko okiem na wesołe stado
Nie ujeżdżonych, dzikich, młodych źrebiąt,
Jak rżą, jak skaczą po łąkach szalone,
Posłuszne tylko krwi gorącej w żyłach;
Lecz niech przypadkiem usłyszą głos trąby
Lub jakikolwiek dźwięk uszami schwycą,
Ujrzysz, jak całe wstrzymuje się stado,
Z dzikiej źrenicy łagodność wygląda,
Słodkiej muzyki zbudzona potęgą.
(przekład Leon Ulrich)
Nad dźwięki trąb radosne źrebięta przedkładają jednak bez wątpienia muzykę głosów swych matek, symfonię parskań i rżeń...
Wybitny popularyzator wiedzy, profesor psychiatrii i neurologii Hoimar von Ditfurth analizował przyczyny erotycznego oddziaływania dźwięków na zwierzęta. Przekonywał, że zmysł słuchu jest „bliskim krewnym” najbardziej skłonnego do grzechu zmysłu dotyku:
„Narząd słuchu jest niewątpliwie potomkiem skóry, który zrobił karierę. Błona bębenkowa na końcu naszego przewodu słuchowego nie jest niczym innym jak kawałkiem skóry, co prawda bardzo szczególnym kawałkiem. Jednakże na początku rozwoju skóra i zdolność słyszenia jeszcze nie były od siebie oddzielone.
Skórze naszej, jako nosicielowi odczucia zmysłów, chociażby na jej fizyczną lokalizację, przypada rola przechodnia. Skóra jest identyczna z granicą pomiędzy organizmem a światem zewnętrznym. Ponadto jest wyspecjalizowana na mechaniczne dotykanie cielesne jako bodziec wyzwalający. (...)
Na ziemskiej powierzchni, okrytej powietrzną powłoką, formy pośredniego dotykania cielesnego są możliwe poprzez wielkie odległości. Pośredniczą w tym atmosferyczne fale ciśnienia. Część zmysłu dotyku - w ciągu bardzo długich okresów czasu i rozmaitymi sposobami - wyspecjalizowała się w owych falach, jedynej formie ‚dotykania’ przenoszonej pośrednio na większe odległości”.
Dźwięki subtelnie dotykają naszą skórę i dosłownie „pieszczą” uszy. Przede wszystkim zaś - narząd Cortiego, główny nerwowy aparat odbiorczy w uchu wewnętrznym, który u każdego człowieka tworzy się w okresie życia embrionalnego z KAWAŁKA SKÓRY zarodka. Niskie tony, odpowiadające niskim częstotliwościom, atakują w sposób zauważalny nie tylko uszy, ale i skórę człowieka. Hoimar von Ditfurth zauważył, że:
„Bardzo głośny i bardzo głęboki bas postrzegamy nie tylko uchem, lecz całą pozostałą skórą, w formie wibracji, przede wszystkim skórą brzucha. Bardzo powolne fale dźwiękowe przeżywamy więc dzisiaj jeszcze nie tylko jako ton, lecz także jako dotykanie”.
Inne dźwięki w sposób bardziej subtelny oddziałują na ludzkie zmysły jako pieszczota, albo też - zależnie od rodzaju - jako nieprzyjemny bodziec, powodujący ból. Intuicyjnie zauważali to już dawno wrażliwi artyści. Lord Byron w chwili przygnębienia szukał pociechy w muzycznej pieszczocie:
Posępny duch mój... O, niech twoja ręka
O struny harfy potrącić pospieszy;
Niech spod pieszczonych palców twych piosenka
Łagodnym szmerem ucho me ucieszy.
Jeśli w mym sercu tli choć skierka mała
Drogich nadziei - ten dźwięk ją dobędzie,
Jeśli łza jedna w tym oku została -
Spłynie - i mózgu palić już nie będzie.
Dźwięki „dotykają”, ale mogą też wywoływać wrażenia... WZROKOWE. Związki między dźwiękami a kolorami były badane już w dawnych Chinach, Indii i innych krajach Dalekiego Wschodu. Antyczni Grecy też analizowali zjawisko „synopsis”. Dziś muzykolodzy twierdzą często, że przy zestawieniu tonacji majorowych i minorowych powstaje wrażenie światłocienia. Wynika ze skojarzeń:
Podobne wrażenia wywołują tembry, rejestry, brzmienia poszczególnych instrumentów. Niektórzy kompozytorzy poszczególne tonacje kojarzyli z konkretnymi kolorami. Mikołaj Rimski-Korsakow twierdził, że na przykład:
- tonacja C-dur cechuje się kolorem białym;
- c-moll - białym z żółtym odcieniem;
- D-dur - żółtym, słonecznym;
- d-moll - takim samym, tylko bledszym;
- F-dur - jasnozielonym (kolor wiosennych liści brzóz);
- f-moll - zielonkawym;
- A-dur - różowym;
- a-moll - bladoróżowym (kolor zorzy wieczornej na tle pejzażu zimowego).
Najbardziej mroczna wydawała się mistrzowi tonacja b-moll. Może tego typu subtelne odczucia barwy dźwięku sprawiły, że muzyka „Szeherezady” jest tak bajecznie kolorowa, bogata w odcienie?
Poeta francuski Jean Arthur Rimbaud poszczególne dźwięki mowy kojarzył z kolorami i dźwiękami. „A” wywoływało wizję czerni, „E” bieli, „I” czerwieni.
Pokrewieństwo różnych doznań zmysłowych usiłował wykorzystać w niezwykły sposób rosyjski kompozytor-mistyk Aleksander Skriabin. Jemu także poszczególne akordy i tonacje kojarzyły się z kolorami (np. C-dur - czerwień; D-dur - złota barwa słońca). Z niektórymi kompozycjami Skriabina miały łączyć się, w sposób precyzyjnie zaprogramowany, efekty świetlne, plastyczne i węchowe! Poemat symfoniczny „Prometeusz” na wielką orkiestrę symfoniczną, chór i „fortepian barwny” (clavier a lumiere) miał wprawiać słuchacza w mistyczną, ale też i zgoła erotyczną ekstazę. Już we wcześniejszej „III Symfonii - Boskim poemacie” Skriabin usiłował zilustrować ewolucję rozwoju ludzkości poprzez walkę, rozkosz zmysłową, aż do boskiego zespolenia się ze wszechświatem. Świat zmysłów miał korespondować bezpośrednio ze światem ducha.
Sir Arthur Bliss, angielski kompozytor, w roku 1922 napisał „Symfonię kolorów” w czterech częściach: purpury, czerwieni, błękitu i zieleni. Nawiązywał zapewne do koncepcji sir Izaaka Newtona, któremu dźwięk C - kojarzył się z czerwienią, D - z kolorem pomarańczowym, E - z żółtym.
Wokół człowieka koncertuje rozkoszny świat dźwięków, kolorów, woni; uczta dla zmysłów, uczta dla ducha!
Już stary Homer doceniał uwodzicielską moc muzyki! W „Odysei” Kirke mówi do Odyssa:
„Najpierw spotkasz Syreny, które czarują wszystkich, co do nich przychodzą. Kto nieświadom zbliży się i posłucha głosu Syren, temu już nie wrócić do domu i nie zobaczyć żony i dziatek, idących naprzeciw z radością, bo go Syreny uwiodą swą dzwonną pieśnią. Siedzą na łące, a na wybrzeżu pełno jest kości tych, co słuchali ich głosu, pełno butwiejących skór. Trzeba ci je minąć. Ugnieć wosk żółty jak miód i pozalepiej uszy towarzyszy, by nikt z nich nie słyszał. Sam możesz słuchać, jeśli chcesz, lecz niechaj ci zwiążą ręce i nogi i przytwierdzą linami do masztu, póki się nie nacieszysz pieśnią Syren. A gdybyś błagał towarzyszy, gdybyś im rozkazywał odwiązać, niech jeszcze więcej cię zwiążą.” (przekład Jana Parandowskiego).
Słusznie ostrzegała mądra Kirke greckiego podróżnika. Kiedy dopłynął do wyspy Syren, rzeczywiście uwiódł go dzwonny śpiew:
- Chodź do nas, sławiony Odyssie, wielka chwało Achajów, zatrzymaj statek, byś mógł słuchać naszego głosu. Nikt bowiem tu nie przepłynie na czarnym okręcie, póki z naszych ust nie posłyszy dzwonnej pieśni.
Serce żeglarza pragnęło słuchać. Ruchem brwi nakazywał towarzyszom, by go odwiązali, jednak ci (z uszami zalepionymi woskiem) w mocniejsze pęta ujęli miłośnika śpiewu.
Muzyka brzmiała rozkosznie, podniecała zmysły. Homer wiedział, że cudownie dźwięczą w uszach piękne śpiewy i głosy instrumentów zbliżone brzmieniem do ludzkich głosów. Ślą sygnały erotyczne, pobudzają. Wyrafinowanie pieszczą słuch flety, harfy, lutnie, właściwie wszystkie instrumenty, które z uwagi na brzmienie robiły karierę w określonych społecznościach. Instrumenty perkusyjne zdają się przyspieszać rytm serca. Arystoteles pisał w „Polityce”, że niektóre instrumenty mają brzmienie podniecające.
„Flet nie działa na uczucia kojąco, lecz raczej orgiastycznie, toteż należy go stosować w takich okolicznościach, w których chodzi raczej o wyzwolenie uczuć aniżeli pouczenie. Dodajmy do tego okoliczność nie sprzyjającą wychowawczemu działaniu fletu, że gra na flecie uniemożliwia równocześnie stosowanie słowa”.
Oczywiście fletu nie udało się wyeliminować z życia dawnej Grecji, podobnie jak tonacji frygijskiej, które wedle mędrca „to samo wywołuje wrażenie, co flet między instrumentami: zarówno ona jak i flet oddziałują w sposób oszołamiający i podniecający uczucia.” (przekład - Ludwik Piotrowicz).
Dziś - z powodu szczupłości zabytków dawnej muzyki greckiej - nie jesteśmy w stanie stwierdzić, dlaczego właśnie tonacja frygijska działała w sposób podniecający, a dorycka miała „spokojny, męski charakter”; możemy się jednak tego domyślać, analizując chociażby słowa Arystotelesa. Odróżniał on muzykę oddziałującą na uczucia moralne: święte pieśni wprawiające dusze w stan zachwytu, działające jak lekarstwo - od muzyki praktycznej, pobudzającej do czynu (marsze wojskowe), oraz od muzyki rozrywkowej, dobrej dla odprężenia po pracy.
Najbardziej zmysłowy charakter miały znane już w starożytnej Grecji skale chromatyczne. Podobnie jak Arystoteles starali się później walczyć z nimi średniowieczni moralizatorzy. Bardzo dowcipnie ujął problem Janusz Ekiert w jednej z książek przeznaczonych dla szerokiego kręgu czytelników:
„Chromatyka - praktyka obniżania lub podwyższania o pół tonu dźwięków skali naturalnej. Melodia posiadająca dużo dźwięków chromatycznych, nabiera cech wyrafinowania i barwnie się mieni, stąd właśnie nazwa od greckiego chroma=barwa. Wybujałą chromatyką odznaczają się melodie Wschodu. Średniowiecze nie znało prawie chromatyki, ponieważ stosowanie dźwięków chromatycznych w chorale gregoriańskim było surowo wzbronione, jako tzw. musica ficta, czy musica falsa - muzyka zmysłowa, podniecająca, kwalifikująca kompozytora w najlepszym wypadku do czyśćca. Dopiero renesans, który nie taił swych sympatii dla siedmiu zacnych grzechów głównych, zdjął klątwę z dźwięków chromatycznych.” („500 zagadek muzycznych”).
Późniejsi mistrzowie chromatyki, tacy jak Chopin czy Wagner, rzeczywiście tworzyli muzykę tak zmysłową, że słuchacze właściwie powinni się z niej spowiadać!
Pod palcami Chopina fortepian okazał się instrumentem zmysłowym, podobnie jak flet, obój miłosny, skrzypce, czy - głos ludzki. Nieprzypadkowo w XIX i XX wieku kultem otaczano zarówno wirtuozów skrzypiec czy fortepianu, jak i - przede wszystkim - śpiewaków o syrenich głosach. Histeryczne objawy uwielbienia towarzyszyły Marii Callas i koncertom „trzech tenorów”. Gwiazdy muzyki pop spotykały się wręcz z bałwochwalczymi przejawami hołdów. Aktorzy filmowi musieli mieć „przyjemne” głosy, co stało się oczywiste po przełomie dźwiękowym w kinie (wiele gwiazd kina niemego zostało odrzuconych przez widzów, kiedy okazało się, że mają brzydkie głosy).
Niektórzy ludzie zakochują się w partnerach nie od pierwszego spojrzenia, ale od „pierwszego słowa”. Napoleon wielbił starszą od siebie i niezbyt urodziwą Józefinę z uwagi na jej uwodzicielski głos. Dworacy twierdzili, że to był największy atut cesarzowej.
Amantom z oper i poematów symfonicznych towarzyszą oboje miłosne, flety, trąbki, klarnety, skrzypce i wiolonczele; pieszczą ich uszy harfy; najbardziej jednak działają na nich ich własne głosy. Podobnie było przed wiekami, gdy powstawała biblijna „Pieśń nad pieśniami”. Oblubieniec woła do swej Sulamitki:
- Gołębico moja! W rozpadlinach skalnych, w maclochu parkanu: ukaż mi oblicze twoje, niechaj głos twój zabrzmi w uszach moich; albowiem głos twój wdzięczny, a oblicze twoje piękne!
Kilka wieków później arabski poeta Ubajd Allah miał powiedzieć, jakie są największe cuda świata: czy śpiew Szany, czy muzyka w wykonaniu sławnego flecisty, czy miedziane organy wodne, czy też walka lwa ze słoniem. Ubajd za największy cud uznał śpiew Szany.
Uwodzicielskie głosy czarowały ludzkie uszy przez tysiąclecia. Ba! Głos ukochanej osoby mógł niekiedy decydować nawet o uroku samej muzyki! Po śmierci ukochanej Thyrzy lord Byron kazał umilknąć pieśni, którą kiedyś pieściła mu uszy ukochana:
Precz stąd te dźwięki nieszczęśliwej pieśni,
Przedtem tak wdzięczne, a dzisiaj tak smutne,
Co wywołują z mego serca cieśni
O znikłym szczęściu wspomnienia okrutne.
Precz mi z tą harfą, co tak ucho pieści!
Niechaj niepamięć pokryje ją pyłem!
Nie mogę więcej wspomnieć bez boleści,
Czym jestem teraz i czym niegdyś byłem.
(przekład - Tadeusz Łada Zabłocki)
Już w eposie babilońskim z III tysiąclecia przed naszą erą znajdujemy opis muzycznej sztuki uwodzenia. Piękna bogini przemawia do człowieka, w którym się niefortunnie zakochała, słodkim głosem, obiecującym rozkosz, a jednocześnie przywodzi na myśl młodzieńcowi bardzo praktyczne korzyści, jakie wyciągnie z miłosnego związku. W „Gilgameszu” wszystkie kobiety stosują muzyczne czary:
„Harfy dźwiękają z oddali, flety zawodzą. (...) W tanecznym pląsie rozchybotane dziewczęta, nadobne, dorodne, przemykają mimo: we wszystkich członkach kipi od bujności życia” (przekład Józefa Wittlina).
W sztuce uwodzenia od dawna ogromną rolę odgrywała muzyka. Hinduski podręcznik ars amandi „Kamasutra” wymienia na przykład listę niezawodnych środków zniewalających serca, które warto poznać, bo na przykład:
„Kobieta podczas rozłąki z mężem lub kiedy popadnie w ubóstwo, może żyć ze swych talentów, znalazłszy się nawet za granicą. Ich posiadanie przydaje sporo wdzięku kobiecie, choćby okoliczności nie zezwalały na ich stosowanie. Mężczyzna, który jest w nie wyposażony, a jednocześnie jest elokwentny i elegancki, szybko zdobywa kobietę.
A oto ich lista:
1) Śpiew, 2) muzyka instrumentalna, 3) taniec, 4) wykonywanie tych trzech sztuk naraz. (...) 12) granie na szklanych naczyniach z wodą” (cyt. za „Kamsutrą”, tłum. Bohdan H. Jezierski).
Śpiew, muzyka i taniec są ważniejsze dla hinduskiego eksperta niż... barwienie zębów, farbowanie ubrania, włosów, paznokci i ciała: umiejętność gotowania i przyrządzania nalewek alkoholowych; nauka mówienia papug i szpaków; rzucanie czarów i zaklęć; gimnastyka ciała, wykonywanie sztucznych kwiatów czy lepienie z gliny płaskorzeźb i figurek.
Śpiew i muzyka mają moc uwodzicielską! Nic dziwnego, że w mistrzowski sposób wykorzystują tę moc wielcy kompozytorzy i w historii muzyki europejskiej mamy wiele przykładów dźwiękowych czarów miłosnych. Uwodzicielsko śpiewają syreny w „Nokturnach” Debussy’ego, a w balecie Manuela de Falli „Czarodziejska miłość” piękna Hiszpanka Candelas przy pomocy namiętnych pieśni i zaklęć uwalnia się od widma zmarłego kochanka i walczy o serce przystojnego młodzieńca Carmela. Elementy żywiołowej cygańskiej i andaluzyjskiej muzyki, wyrażane przez ekstatyczny, niski głos kobiecy, flety, klarnety, rogi, trąbki, obój, fagot, kotły, fortepian i kwintet smyczkowy czarują skutecznie słuchaczy, rozpalają zmysły, kulminują w orgiastycznym „Tańcu ognia”.