Modliszka - Irena Matuszkiewicz - ebook

Modliszka ebook

Matuszkiewicz Irena

3,0

Opis

Historia o tym, że warto liczyć tylko na siebie!

Wszystko wskazywało na to, że początek nowego tysiąclecia będzie dla Mileny i Lucjana Płoszyńskich jednym pasmem pomyślności i sukcesów, zarówno w sferze zawodowej, jak i prywatnej. Los jednak zadecydował inaczej. Udany na pozór związek nagle się rozpada, a każde z małżonków rusza w swoją stronę. Po raz drugi w życiu Milena zostaje porzucona przez mężczyznę, a jednak to właśnie o niej można powiedzieć, że odniosła sukces. Milena nie zamierza szukać szczęścia w ramionach kolejnego męża, gdyż bardzo jej odpowiada status niezależnej, samodzielnej kobiety. Ma czas dla swoich bliskich i przyjaciół, a także dla wszystkich, którzy potrzebują jej pomocy. Szybko się jednak przekonuje, że ludzie – nie wyłączając jej samej – są trochę jak modliszki...

Irena Matuszkiewicz – z wykształcenia filolog, przez wiele lat dziennikarka, obecnie popularna au-torka powieści obyczajowych. Debiutowała „Agencją złamanych serc”, następnie wydała: „Gry nie tylko miłosne”, „Dziewczyny do wynajęcia”, „Salonowe życie”, „Przeklęte, zaklęte”, „Przebudzenie” i „Szepty”. W swoich powieściach trafnie ukazuje polską współczesność, nierzadko jednak sięga głęboko w przeszłość – w życie matek i babek swoich bohaterek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 519

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (2 oceny)
1
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




IrenaMatuszkiewicz

Modliszka

Fragment

>

Fabuła tej książki i występujący w niej bohaterowie to fikcja literacka. Jakiekolwiek podobieństwo do osób żyjących i ich losów jest wyłącznie dziełem przypadku.

MODLISZKA

Ostatni rok mijającego stulecia nie był łaskawy dla Mileny i Lucjana Płoszyńskich. Powitali go na balu wspólnie z przyjaciółmi, winszowali sobie, żeby był lepszy niż poprzedni, i ledwie przebrzmiały echa dobrych życzeń, zaczęły się sypać plagi, i to obficie. Były dotkliwe, choć lokalne, na miarę jednej rodziny. Najpierw zaczął się psuć czteroletni volkswagen. Ni z tego, ni z owego, z dnia na dzień, okazał się wyjątkowym rzęchem i skarbonką bez dna. Woził co prawda Lucjana po mieście, najlepiej jednak czuł się w warsztacie samochodowym. Lucjan próbował rozdwoić się między swoją hurtownią a warsztatem mechanika, nie bardzo mu to wychodziło i w efekcie interesy nieco podupadły.

Odezwały się też inne kłopoty. Jeszcze w styczniu wysiadł piec centralnego ogrzewania, zaraz potem popękały rury i przytulny dom zmienił się w zamrażarkę. Fachowcy rozkładali ręce i albo nie umieli sobie poradzić z awarią, albo szanowali robotę i działali powoli, choć nie zawsze z rozmysłem. Niby grzebali tylko przy rurach, a jednak jakimś cudem udało im się przeciąć instalację elektryczną, co na pewien czas wyłączyło w domu wszystkie piecyki na prąd. Lucjan, jak to Lucjan, fizycznie palcem nie ruszył, za to wspierał żonę moralnie.

– Milenko – mówił – nie daj się zwariować technice. Na razie rozsypał się tylko samochód i piec, prymitywne urządzenia, które w każdej chwili można wymienić. Trzeba dziękować losowi, że to nie my się rozsypaliśmy.

Miał rację. Miał cholerną rację, jak sobie powtarzała w duchu Milena Płoszyńska. Po czym on trzaskał drzwiami rozpadającego się samochodu i jechał do hurtowni, gdzie centralne wciąż działało, ona zaś, zanim weszła do zimnej pracowni nad lodowatym garażem, wkładała trzy swetry, bambosze i nauszniki, po czym napełniała termos gorącą herbatą z cytryną i dopiero wtedy mogła cokolwiek zrobić.

Na przedwiośniu domowe kłopoty powoli się skończyły, a zziębnięta Milena wróciła do formy. Pozbyła się kataru, przestała chrząkać i zaczęła jaśniej patrzeć w przyszłość, to znaczy na nadchodzące święta. Przeszła się do biura podróży, wynalazła kilka nadmorskich pensjonatów, które gwarantowały spędzenie Wielkanocy w rodzinnej atmosferze, porównała ceny i warunki, po czym wzięła się do urabiania męża.

Zadanie tylko z pozoru wydawało się proste. Lucjan był typowym mężczyzną, co znaczyło, że zapalał się jedynie do swoich pomysłów. Gdyby to on rzucił hasło: „Nie pieczemy, nie gotujemy, spędzamy święta nad morzem”, nie byłoby ani jednej przeszkody, której nie dałoby się ominąć. Niestety, hasło padło z ust Mileny, i to ona musiała się uporać z największą zawalidrogą, czyli z opornym mężem. Przez tydzień napomykała, że warto by wyjechać, że jod i spacery świetnie wpłyną na ich kondycję, na co Lucjan kiwał głową i dla odmiany napomykał o hurtowni i samochodzie. Rozmawiając w tym duchu, mogliby spokojnie doczekać do Bożego Narodzenia, a przecież nie o to chodziło. Należało wymóc na uparciuchu zgodę, i to jak najszybciej, dopóki były jeszcze wolne miejsca w upatrzonym pensjonacie.

Milena dość sprawnie uporała się z pracą zaplanowaną na wieczór i zeszła do salonu w chwili, kiedy zaczynał się film. Z przykrością stwierdziła, że to jedna z tych romansowych historii, za którymi nie przepadała, co jej bynajmniej nie zniechęciło. Pomyślała, że człowiek, który ma do spełnienia misję, nie może wybrzydzać. Zrobiła dwie herbaty, przyniosła kilka rogalików upieczonych przez panią Jankę i usiadła w fotelu.

Lucjan wyraźnie się ucieszył. Lubił oglądać telewizję w towarzystwie żony, niestety, Milena rzadko znajdowała czas na takie przyjemności. W ciszy i skupieniu dobrnęli do końca, czyli do ostatniego spaceru bohaterów brzegiem morza. Mężczyzna wciąż jeszcze bardzo czule obejmował kobietę, której musiał wyjaśnić, że w jego życiu pojawiła się inna. Milena patrzyła na niego z niechęcią. Nawet sobie pomyślała, że nie powinien wlec byłej ukochanej taki świat drogi tylko po to, by jej powiedzieć, że ich miłość właśnie się skończyła. Kiedy pojawiły się napisy, wyłączyła telewizor.

– Morze czy góry? – spytała.

Lucjan wciąż miał przed oczami ostatnią scenę, spojrzał więc lekko zaskoczony, jakby podejrzewał żonę o krótką drzemkę.

– Jakie góry? Oczywiście, że morze.

– Świetnie, ja też myślę o morzu – odrzekła Milena, rozkładając na stoliku kolorowe foldery. – Co byś powiedział na pensjonat Apollo w Karwi? Przechodzisz przez jezdnię, mijasz kilka metrów lasku i już jesteś na plaży. Ładny wystrój, pokoje z łazienkami, a świąteczny jadłospis oczarowałby nawet naszą panią Jankę.

– Ty znów swoje – mruknął niechętnie. – Taki wyjazd to spory wydatek. Wiesz przecież, że w hurtowni mam teraz zastój.

– Na szczęście ja w pracowni nie mam zastoju. Koszty biorę na siebie.

– Samochód nam się rozsypuje.

– Zawsze możemy pożyczyć opla od Marka i Agaty. Nawet tego nie odczują, bo zostaną im dwa inne wozy.

Lucjan nie wydawał się przekonany. Zamiast oglądać folder, postukiwał nim o blat stolika i patrzył w kąt pokoju, jakby tam właśnie szukał argumentów przemawiających za spędzeniem świąt w domu. W końcu zaczął pleść coś o wyższości Wielkanocy nad innymi świętami, wmieszał w to rodzinne zwyczaje i nie bardzo umiał skończyć. Dopiero zdziwienie w oczach żony przywołało go do porządku. Machnął ręką.

– Przez głupi wyjazd nie będę się z tobą rozwodził. Rób, co chcesz, wiadomo, że i tak postawisz na swoim.

Milena uśmiechnęła się promiennie.

– Chodzi mi przede wszystkim o ciebie i Radka. Ty szarpiesz się z hurtownią, chłopak uczy się po nocach do egzaminów, musicie naładować akumulatory – wyjaśniła. – A i mnie ta zima dała się we znaki. Do dzisiaj nie mogę zgubić chrypki.

Zgarnęła foldery z postanowieniem, że zaraz rano pojedzie do biura podróży, zarezerwuje trzy miejsca i wpłaci zadatek. Przez moment miała ochotę wrócić do pracowni, pomyślała jednak, że byłoby to posunięcie niezbyt dyplomatyczne. Lucjan pozostawiony sam sobie mógł znowu popaść w niepotrzebne rozterki.

– Wiesz – zagadnęła – coś mi się zdaje, że będziemy mieli nowych sąsiadów. Już drugi raz widzę ludzi kręcących się wokół złego domu.

– Przecież to straszna rudera – zdziwił się Lucjan.

– Rudera – przytaknęła – ale nie taka straszna. Ten dom pochodzi z tych samych czasów co nasz, tylko nigdy nie był remontowany. Ciotka nawet ścian nie malowała, jej kuzynka Felerowa była jeszcze gorszym flejtuchem, a ci ostatni właściciele coś tam chyba próbowali zmieniać, na pewno podnieśli dach i ze strychu zrobili piętro, a wtedy grunt im się zapalił pod nogami i musieli uciekać. Mówię ci, nad tym domem wisi przekleństwo.

– Klątwa kapłanów Tutenchamona? – spytał z uśmiechem Lucjan.

Milena z przyjemnością stwierdziła, że rozmowa o złym domu zaczęła wciągać męża, a to znaczyło, że przebolał wyjazd do Karwi i nie będzie nudził o rodzinnych świętach w domowym zaciszu.

– Za daleko sięgasz. Jeśli klątwa, to raczej za sprawą tych dwu nieboszczyków, których ciotka odkopała w ogródku. Niewiele z nich zostało, same kości. Nie opowiadałam ci tego?

– Twoja mama coś mi wspominała. Podobno jakieś porachunki okupacyjne?

– Nikt nie wie dokładnie, kim byli i jak zginęli. Już po śmierci wuja, na początku lat pięćdziesiątych, ciotka próbowała założyć warzywniak na tyłach domu. Zaczęła kopać i znalazła ludzkie kości. Spece od pochówku wyliczyli, że zwłoki leżały w ziemi około dziesięciu lat, czyli morderstwo miało miejsce na początku lat czterdziestych. To było morderstwo, bo obydwie czaszki wyglądały tak, jakby ktoś próbował przerąbać je siekierką. Wiem to od mamy. Na szczęście ani ciotki, ani moich rodziców nie było tutaj w czasie okupacji, więc śledztwo toczyło się poza nami. Nic konkretnego chyba nie ustalono, w każdym razie mama niewiele na ten temat wiedziała, poza jednym: ciotce bardzo się to morderstwo przydało. Sama rozgłaszała po okolicy, że w tym domu straszy. Fantazję miała niezłą, ale jeszcze większy interes w tym, żeby sąsiedzi omijali jej dom z daleka. Mówiąc łagodnie, cioteczka była handlowcem, skupowała od złodziei towar, który potem z zyskiem upłynniała.

– Mówiąc mniej łagodnie, cioteczka była paserką?

– Tak, co mojego ojca doprowadzało do białej gorączki. On, notariusz, człowiek godny najwyższego zaufania, miał siostrę paserkę! Nie była to sytuacja komfortowa, na szczęście cioteczkę złamało jakieś lumbago i ze dwa lata po odkryciu zwłok w ogródku ona też wyzionęła ducha. To chyba najlepiej świadczy o istnieniu klątwy, nie uważasz? Przez ostatni miesiąc, może dwa opiekowała się nią ta cała Felerowa, bodaj stryjeczna siostra ciotki męża. Brzmi zawile, ale moja rodzina wreszcie mogła odetchnąć, bo pojawiła się kolejna baba spod ciemnej gwiazdy, na szczęście dla nas całkiem obca. Nie wiem, czy Felerowa odkupiła dom od ciotki, czy dostała w testamencie, w każdym razie zdarzało jej się mówić tak i tak. Testament wydaje się bardziej prawdopodobny, bo ciotka nie miałaby kiedy wydać pieniędzy za dom. Felerową pamiętam całkiem nieźle. Była wysoka, koścista, palce miała pożółkłe od nikotyny i śmierdziała papierosami nawet przez płot. Najczęściej nosiła skórzany serdak, mocno poprzecierany, i długie ciemne spódnice. Nie wiem, jakiego koloru miała włosy, bo na głowie zawsze motała sobie chustkę na sposób niemiecki, z supłem nad czołem. Felerowa nie znosiła psów i kotów. Podobno miała na sumieniu mnóstwo zwierząt, którym podrzucała trutkę na przykład w kiełbasie. Tak przynajmniej mówiła ulica, jednak kobiety miały ważniejsze powody, by ziać nienawiścią do naszej sąsiadki. Nie chodziło o żadne damsko-męskie igraszki, na to baba była za brzydka i za stara, chodziło o przechwytywanie pieniędzy, które jeszcze nie zdążyły trafić do prawowitych żon. Po wypłatach, obliczkach i zaliczkach u Felerowej drzwi się nie zamykały. Spragnione chłopstwo waliło na setę z ogórkiem kwaszonym. Kto chciał flaszkę na wynos, też mógł kupić na miejscu, czyli full serwis, jak teraz mawiamy. Nic więc dziwnego, że za jej czasów ta całkiem miła chałupka za płotem była uznana przez mieszkańców osiedla za bardzo zły dom, choć Felerowa o duchach nawet nie wspominała. Potem, już za twoich czasów, zamieszkali w złym domu Nowakowie, ale o nich się jakoś zapomina, bo żyli sobie cicho i normalnie, aż poumierali i dom przejął ich pociotek. Ten pasował jak ulał do poprzednich właścicielek. Oszust i naciągacz, specjalista od złotych interesów, które miały przynieść krocie i może nawet przynosiły, tylko nie tym, którzy mu powierzali swoje pieniądze. Ale też mu się w tym domu nie wiodło, pochował syna, miał wieczne kłopoty z córką, potem zachorowała mu żona i wtedy to już musiał się wynosić, bo wierzyciele próbowali go podpalić. Czyli klątwa jeszcze kilka lat temu działała. Ciekawe, jak będzie teraz.

– Solidny remont powinien unicestwić klątwę – zauważył Lucjan.

– Masz rację, w końcu piramid nikt nie remontował przed wtargnięciem ekipy naukowców.

Lucjan się roześmiał.

– Ciekawe, kto się połakomił na taką ruderę i ile za nią zapłacił. Nawet jeśli poszła za bezcen, to sam remont wcale nie będzie tani. Ja osobiście wolałbym kupić nowy dom.

Milena skwapliwie zgodziła się z mężem. Zgodziłaby się z nim także w stu innych kwestiach, zadowolona bardzo, że po ciężkiej zimie nie będzie musiała zawracać sobie głowy szynką i pisankami. Główne przygotowania i tak spadłyby na panią Jankę, ale Milenie nie chciało się nawet wymyślać, co trzeba gotować i ile czego kupić.

Gdzieś tydzień przed świętami Milena powiedziała do męża, że ich życie wreszcie można nazwać normalnym. To był ten ranek, który przywiódł do pracowni Lodę Rojską.

Kiedyś, dawno temu, w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, a nawet nieco wcześniej, Rojska uchodziła za atrakcyjną kobietę. Lata mijały, a ona nie umiała o tym zapomnieć. W kwiecie osiemdziesięciu dwu wiosen wciąż wyglądała jak dawna pani Loda. No, może niezupełnie, może tylko we własnym mniemaniu tak wyglądała, bo na przykład Milena nazwała ją w myślach babcią Barbie i tylko ostatkiem woli powstrzymała się, by nie wykrzyknąć tego głośno. Spod czarnego kapelusza spływały na piersi platynowe włosy ujęte w dwie kitki oplecione u nasady czarną aksamitką. Wielka grzywka zasłaniała fantazyjnie jedno oko. To drugie, odsłonięte, wyglądało jak granatowy kleks. Odważny makijaż sprawiał, że twarz przypominała bladoróżową maskę z krepiny lub czegoś równie pogniecionego. Ust nie było widać, bo zasłaniała je dłoń ozdobiona imponującym rubinem. Skórzana kurteczka opinała szczupłą talię, wełniana spódnica natomiast ledwie przykrywała kolana.

Pani Loda nosiła ubrania w dobrym gatunku, używała markowych kosmetyków oraz perfum Coco Chanel. Tak było zawsze, nawet w zgrzebnych czasach minionego ustroju. Modą interesowała się o tyle o ile. Niby wiedziała, co się nosi w danym sezonie i jakie dominują kolory, ale i tak ubierała się po swojemu. Z wyjątkiem kosmetyków od wielu lat niczego nie musiała kupować. Szafy miała zapchane ubraniami pochodzącymi z okresu świetności, dbała o nie i nigdy nie mówiła, że nie ma co na siebie włożyć. Takie mówienie ma sens tylko wówczas, gdy obok jest ktoś gotowy do uzupełnienia braków w szafie. Wdowy, zwłaszcza wiekowe, najczęściej mają się w co ubrać, a pani Loda żyła samotnie od wielu lat.

Milena ucieszyła się na widok kobiety, którą niegdyś uważała za zmorę dzieciństwa. Dawna niechęć brała się stąd, że pani Rojska, z braku własnych dzieci, przelała część macierzyńskich uczuć na córkę przyjaciółki, czyli Milenkę. Była bardziej surowa i wymagająca niż rodzona matka dziewczynki, poza tym nieskora do pochwał. Warto dodać, że, wyjąwszy samą panią Lodę, nikt więcej nie był z tego matkowania zadowolony. Minęły lata, mała Milenka urosła i odsunęła się od mentorki. Widywały się tak rzadko, że nie miały kiedy zaleźć sobie za skórę. Teraz pani Loda nie budziła już strachu, jedynie przypominała to, co dobre i bezpowrotnie stracone, czyli rodzinny dom. Ot, taka mała ironia czasu, który nawet zmorę potrafi zmienić w miłe wspomnienie.

Starsza dama nie była zbyt wylewna. Powitanie ograniczyła do przeciągłego „mmm”, wykonała kilka gestów świadczących, że pogadać to ona pogada z Mileną, ale dopiero wówczas, gdy odzyska zęby. Położyła na stole plastikowy woreczek z pękniętą protezą, sama zaś rozsiadła się wygodnie – na znak, że spokojnie poczeka na zakończenie pracy. Milena ze ściśniętym sercem odłożyła zaplanowaną robotę i zajęła się nieszczęsnymi zębami. Każdej innej klientce kazałaby przyjść za kilka godzin, ale pani Loda nie była każdą inną, jej nie wypadało odsyłać. Przez moment w pracowni panowała cisza. Tylko przez moment, bo starsza pani dosyć miała ciszy we własnym domu.

– Co słychać u małego Radka? – wysepleniła.

– Mały, pani Lodo, to on był dawno temu – odpowiedziała Milena. – Teraz to poważny student politechniki, a za rok inżynier. Wielki chłop, metr dziewięćdziesiąt.

– Pewnie niedługo będziesz kupowała wódkę na weselisko?

– Nie tak prędko. Radek za często zmienia dziewczyny, żeby zdążył przyzwyczaić się do jednej. Udany chłopak, nie powiem.

– Musiał wrodzić się w ciebie, jeśli udany. – Pani Rojska zawiesiła głos i szybko zmieniła temat. – Marnie coś wyglądasz. Nie żal ci spędzać życia między zębami?

– Przecież nie siedzę w paszczy rekina – zaśmiała się Milena. – Te zęby są całkiem milutkie i nie gryzą. To prawda, że kiedyś chciałam zostać panną Marple, niestety, za wcześnie wyszłam za mąż. Jak się nie ma zagadek do rozwiązywania, trzeba polubić protetykę. Polubiłam i nie narzekam.

– Z twoją figurą i urodą powinnaś zostać modelką – stwierdziła z przekonaniem starsza dama.

– A co z moją nadwagą? – spytała Milena.

– Pupa ci urosła, bo za dużo siedzisz. Jako modelka nie miałabyś nadwagi.

– Ani pracy. Wykopaliby mnie z wybiegu już kilka lat temu. Nie, nie, pani Lodo, stanowczo wolę swój zawód.

– Nie lubisz, kiedy ścigają cię na ulicy zachwycone spojrzenia? – zdziwiła się Rojska. – Jestem starsza od ciebie, a jeszcze teraz oglądają się za mną faceci.

Słowo „faceci” zabrzmiało jak „fafeci” i Milena z trudem zachowała powagę. Była pewna, że nie tylko faceci oglądają się na ulicy za babcią Barbie, lecz nie wypadało mówić tego głośno. Starsza dama coraz bardziej się rozkręcała. Pogodziła się z brakiem zębów, odjęła dłoń od ust i sepleniła z dużym wdziękiem.

– A Lucjan jak się miewa? – zagadnęła nieoczekiwanie i znowu zawiesiła głos, jakby chciała jeszcze coś dopowiedzieć, ale po namyśle zrezygnowała.

– Otworzył hurtownię, pracuje i jeśli narzeka, to na brak czasu. Ja też jestem zapracowana i tyle naszego, co sobie czasem gdzieś wyskoczymy. Święta spędzimy w Karwi. Radek do nas dojedzie i będę miała z głowy świąteczny bałagan, łącznie z pitraszeniem.

– Tak przypuszczałam – mruknęła Rojska po chwili.

Milena z rozbawieniem spojrzała na zasępioną twarz rozmówczyni.

– Przypuszczała pani, że w te święta wywiozę rodzinę do Karwi, żeby wymigać się od gotowania?

– Nie, to nie to. Myślałam, że wciąż jesteście razem, chociaż słyszałam coś zupełnie innego. Wyszło na moje.

– Co pani słyszała?

– Oddasz zęby, to ci powiem. Proteza pękła mi w samą porę, ktoś musi cię ostrzec.

– Ostrzec?

– Ano ostrzec. Jak to inaczej nazwać, jeśli mąż wplątał się w kłopoty.

– Nie rozumiem – wybąkała Milena. Oderwała się od pracy i patrzyła na gościa oczami okrągłymi ze zdumienia.

– To przez te zęby – westchnęła Rojska. – Sama czuję, że mówię niewyraźnie.

– Słowa rozumiem, sensu nie chwytam.

– A co tu chwytać. Od jakiegoś roku twój Lucjan pęta się po mojej kamienicy. Rano dowozi bułeczki, po południu owoce i coś tam jeszcze. A ja z kolei podziwiam go z okna. Oczywiście nie do mnie przyjeżdża, tylko do sąsiadki z parteru. Na pożegnanie zawsze odgrywa taką ładną pantomimę, z pa, pa, całuskami i oczami wlepionymi w okno. Boję się, że kiedyś orła wywinie, bo drogi na osiedlu koszmarne. Uczucie go opętało jak nikogo przed nim. Zakochanym zawsze się tak wydaje.

– To nie może być prawda – zaprotestowała Milena. – Mówi pani: bułeczki, owoce? Lucjan nie cierpi zakupów i z daleka omija sklepy.

– Też mi argument! – prychnęła Rojska. – Jak jest z tobą, to omija, jak jedzie do niej, to obowiązkowo zahacza o sklep, zwłaszcza teraz, kiedy narzeczona już na ostatnich nogach, jak to się mówi. Tak, tak, zawojowała chłopa z kretesem. Wybrała sobie mężczyznę, lada moment urodzi mu dziecko i powoli stworzy swój dom na gruzach twojego. A ty zakopałaś się w robocie i co masz z tego? Naprawdę nie zauważyłaś, że twój ślubny jest jakiś inny? Mając taką tajemnicę, musi być inny.

Milena bezradnie wzruszyła ramionami.

– Po dwudziestu latach małżeństwa oboje jesteśmy trochę inni. Nie śledzę go, nie wypytuję... Jest pani pewna, że to mój mąż, a nie ktoś podobny? Spotkała go pani kiedyś w drzwiach albo na schodach, tak oko w oko?

Wciąż jeszcze nie dowierzała i była pewna, że lada chwila cała sytuacja się wyjaśni i okaże śmieszną pomyłką. Na razie nie było jej do śmiechu.

Pani Rojska z politowaniem pokiwała głową, po czym cierpliwie, choć z braku zębów dość mozolnie, jęła przytaczać niezbite argumenty, które miały przekonać naiwną Milenę, że nie jakiś tam mężczyzna, tylko Lucjan Płoszyński jest matrymonialnym oszustem, bez względu na to, czy ona, Loda Rojska, wpadła na niego w drzwiach, czy nie. Jak każda szanująca się dama w stanie spoczynku, rzadko kiedy wychodziła gdzieś przed dziesiątą. Tylko wielkie wydarzenia, takie jak badanie krwi lub awaria protezy, mogły wywabić ją z domu o bladym świcie.

Na co dzień żyła spokojnie własnym rytmem. Ranek zaczynała od filiżanki kawy. Punktualnie o ósmej zasiadała przy oknie, powolutku sączyła ulubiony napój i obserwowała ludzi kręcących się przed domem. To wprost niewiarygodne, ile wiadomości mogą dostarczyć takie niewinne obserwacje. Oczywiście pod warunkiem, że umie się patrzeć. Kiedy więc którejś niedzieli zobaczyła Lucjana Płoszyńskiego, jak wysiadał z samochodu z bukietem kwiatów, pomyślała: Ciekawe, kogo oni tu mają? Nie on, tylko oni, bo przecież z jednego bukietu nie można wyciągać zbyt pochopnych wniosków. To było rok wcześniej, może półtora. Wtedy widywała go o wiele rzadziej. Wpadał na godzinkę i znikał na kilka dni. Raz odwiózł Irminę, ze dwa razy gdzieś wywiózł, ale nigdy nie towarzyszyła mu żona.

Pani Loda dość szybko wyrobiła sobie zdanie co do charakteru owej znajomości. To nie „oni mieli”, tylko „on miał” tę małą z parteru, do której zaczął zaglądać coraz częściej, aż to „częściej” przeszło w codziennie. W dni powszednie podjeżdżał pod dom między piątą a szóstą po południu. W tym samym czasie pani Loda Rojska zasiadała przy oknie z filiżanką herbaty, która była jej drugim ulubionym napojem. Patrzyła z wyżyn swojego pierwszego piętra i nic jej nie umknęło: ani pośpiech mężczyzny, ani jego siwiejące skronie.

Tak się bowiem złożyło, że wprawdzie natura dała pani Lodzie słabe zęby, skażone dodatkowo paradentozą, ale za to pierwszorzędny wzrok, taki co to na kilkanaście metrów dojrzy źdźbło w oku bliźniego. Mając taki właśnie wzrok oraz rozum skłonny do dedukcji, staruszka wiedziała więcej, niż inni skłonni byli pojąć. Rozum radził, by zadzwoniła do dawnej pupilki. Nie żeby od razu burzyć jej spokój, ale uczulić, delikatnie zasugerować to i owo, a przede wszystkim posłużyć radą. Doradzanie było ulubionym hobby starszej damy i niechętnie z niego rezygnowała. Perspektywa rozmowy z kochaną Milenką tak ją poruszyła, że z wrażenia nie mogła znaleźć numeru telefonu. Powinien być w szufladce z papierami, lecz równie dobrze mógł się zawieruszyć wśród książek lub jeszcze gdzieś indziej. Płoszyńscy mieszkali daleko, na innym osiedlu i oczywiście mieli jakiś adres, tylko pani Loda nie pamiętała takich drobiazgów jak ulica czy numer domu. Trafić, trafiłaby z zawiązanymi oczami, pomyślała więc o taksówce, co trochę ostudziło jej zapał. Nie lubiła nieprzewidzianych wydatków i stanowczo ich unikała. W rozwikłaniu zagadki pomógł zwykły przypadek, lub prawie zwykły. Ot, taka mała sztuczka z rozsypanymi pomarańczami. Miały prawo się rozsypać, bo reklamówka była cienka, a że akurat przydarzyło się to pani Lodzie na parterze, w chwili kiedy Irmina wchodziła do mieszkania, to już zupełnie inna rzecz. Młoda kobieta pozbierała owoce, pomogła je zanieść na piętro i weszła na moment do mieszkania starszej damy. A jak już weszła, to zachwyciły ją stylowe meble, zwłaszcza kryształowe lustro w rzeźbionych ramach. Z mebli rozmowa przeszła na dom, z domu na mężczyzn i wystarczyło kilka minut, by Irmina, ujęta komplementami pani Lody, powiedziała o swoim partnerze to, co najistotniejsze. Że rozwodnik, że bezdzietny i zamożny... cud, miód i orzeszki... i że pobiorą się na Boże Narodzenie. Oczywiście chodziło o Lucjana, bo o kogóż innego. Irmina mówiła o nim Luk.

Po wyjściu młodej sąsiadki pani Loda usiadła z filiżanką herbaty przy oknie, obejrzała sobie Lucjana, bo to była akurat pora jego wizyty, po czym spróbowała uporządkować najnowsze wiadomości. Z paplania Irminy wynikało, że Luk po latach udręki zmądrzał, zostawił oziębłą żonę, znalazł sobie nową przystań i odzyskał radość życia. Pani Loda za dobrze znała kiedyś Milenę, a Lucjana też trochę, by uwierzyć w każde zasłyszane słowo. Analizowała więc sytuację po swojemu, zakładając, że to Milena zmądrzała i wykopała ze swojego życia człowieka, który nie podobał się pani Lodzie od początku. Rozwód jej nie zaskoczył ani też nie zmartwił. Dawno temu ostrzegała swoją podopieczną przed Lucjanem i życie potwierdziło, że miała rację. Poczuła z tego powodu satysfakcję. I drobniutki smutek, że jednak nie ma nic do powiedzenia swojej małej dziewczynce. Jakoś nie umiała myśleć o Milenie inaczej niż: moja mała dziewczynka.

Zimę Loda Rojska spędziła na Mazurach w zaprzyjaźnionym pensjonacie. Dobrze jej tam było, wygodnie i tanio. Żyła sprawami nowych ludzi, trochę czytała i dużo spacerowała po okolicy, żeby utrzymać dobrą kondycję. Po osiemdziesiątce sprawność fizyczna jest nie do przecenienia. Podobnie jak optymizm i życzliwość.

– Z żalem wracałam, mówię ci – westchnęła. – Tutaj o wszystko muszę się troszczyć sama, no i nie mam gdzie spacerować. Wałęsanie się po osiedlu to nie spacer, tylko zawracanie głowy. No tak, ale co to ciebie obchodzi. Ani do mnie zajrzysz, ani zadzwonisz. Nie żebym ci robiła wymówki, nie... Wróciłam więc i zeszłam do tej małej po klucz od skrzynki, no i po pocztę. Nie wiem, jak to możliwe, że jesienią przeoczyłam jej ciążę, naprawdę nie wiem. Zmylił mnie luźny sweter i to jej poncho. Za to teraz nawet ślepy nie miałby wątpliwości, a ja przecież nie jestem ślepa. Wiem, że jest na zwolnieniu lekarskim i wciąż mieszka sama. Lucjan odwiedza ją bardzo regularnie, torby z jedzeniem donosi, całuski posyła, ślubu jednak jakoś nie bierze, choć Boże Narodzenie dawno minęło. Zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy przynajmniej wziął rozwód. Spotkałam Zielińską, a ona mi mówi, że widziała cię w kinie z mężem. I że na sylwestrze byliście razem z jej dzieciakami, i że takie z was przykładne stadło. Przestało mi się to podobać. Jak mi wczoraj szczęka trzasnęła, wzięłam to za znak z nieba i postanowiłam cię ostrzec.

Milena siedziała bez ruchu. Jej twarz i szyję pokrywały czerwone plamy.

– Czuję się tak, jakbym oberwała pięścią między oczy – poskarżyła się cicho. – Wierzę pani, a jednocześnie nie wierzę, że Lucjan mógł mi zrobić takie świństwo.

– Tobie świństwo, a tej drugiej dziecko. Wiem, że nie będziesz się teraz nad nią litowała, ale twój mąż okazał się łajdakiem wobec dwóch kobiet. Jak on chce to rozegrać?

– Skąd mam wiedzieć?

– Musisz go spytać! – nakazała Loda Rojska tonem mentora. – Zrób mu takie przesłuchanie, żeby przez ruski rok popamiętał. Płakać możesz teraz, ale przy nim masz być twarda i ostra.

– Nie potrafię tak... Wali się całe moje życie.

– Głupie dwadzieścia lat to jeszcze nie całe życie. Masz być twarda i ostra, pamiętaj. Z takimi facetami jak Lucjan nie można inaczej. Nabroją, naświnią i myślą, że wszystko się samo ułoży. Samo to tylko zielsko rośnie.

Kiedy wreszcie stara dama odzyskała naprawione zęby, a wraz z nimi zdolność wyraźnej artykulacji, okazało się, że to, co miała do przekazania, wysepleniła już wcześniej. Milena została w pracowni nafaszerowana radami i argumentami niczym kurczak kaszą. Ze dwa razy odchodziła od stołu, żeby sobie uczciwie popłakać, i szybko wracała. Prywatna rozpacz nijak się miała do zawodowej uczciwości. Na popołudnie musiała wykończyć trzy protezy, na które czekał stomatolog, a wraz z nim pacjenci. Oczywiście nie byłoby pośpiechu, gdyby nie wizyta pani Lody. Ale gdyby nie pani Loda, nie byłoby też powodu do płaczu.

Przez moment Milena poczuła wyraźną antypatię do staruszki. Zobaczyła w niej mityczną Kasandrę, zwiastunkę rodzinnej tragedii, która jedną nowiną zburzyła spokój całego domu. Na szczęście zdrowy rozsądek opuścił ją tylko na ten jeden moment. Zdążyła pomyśleć: Czy to babsko nie mogło przyjść jutro, i natychmiast sama sobie odpowiedziała, że nie ma dobrej pory na złe wiadomości.

Jutro czy pojutrze cierpiałaby tak samo i też miałaby do wykończenia protezy. A w końcu to nie pani Loda przywłaszczyła sobie Lucjana, tylko sięgnęła po niego jakaś larwa spragniona rodzinnego życia. Ta obca chwilowo była białą plamą. Trudno się wściekać na kogoś, kto nie ma twarzy, a jedynie wielki brzuch i włosy ufarbowane na mahoń. Natomiast Lucjan miał wszystko, sylwetkę i wnętrze, które znała jak swoje własne. Przynajmniej do tej pory uważała, że mąż jest dla niej czytelną księgą. Przez wiele lat z pewnością był. To znaczy był dopóty, dopóki obca baba nie wyrwała z tej księgi kilku stron i nie sprawiła, że czytanie przestało być zabawne. Milena zgarbiła się nad stołem i z zaciśniętymi zębami, z rozpaczą wypisaną na twarzy pracowała nad urodą cudzych uśmiechów. Nie przerwała nawet wówczas, gdy między łopatkami poczuła znajome i paskudne pieczenie. Ból pleców był niczym w porównaniu z bólem duszy. Milena nie umiała określić, co dokuczało jej bardziej: własna naiwność czy zdrada męża, a przy okazji nielojalność otoczenia. Podejrzewała, czuła to przez skórę, że w gronie najbliższych znajomych tylko ona nic nie wiedziała o romansie Lucjana. Gdyby nie pani Loda, pewnie jeszcze długo by nie wiedziała. Zaczęło ją ciekawić, jak długo.

Płoszyńscy nie byli ludźmi przesadnie rozrywkowymi, ale też nie byli odludkami. Do pełni towarzyskiego szczęścia wystarczyły im trzy małżeństwa, z którymi regularnie spotykali się na imieninach, czasem gdzieś na mieście, latem zaś w ogrodzie przy coraz popularniejszym grillu. Wiedzieli o sobie sporo, znali swoje przyzwyczajenia i wyskoki. Czasem to i owo komentowali pod nieobecność zainteresowanych, jakby inaczej, nie były to jednak komentarze zjadliwe. I właśnie z jedną z tych zaprzyjaźnionych osób Milena zdecydowała się pogadać przed rozmową z mężem. Po południu, wracając od stomatologa, wyciągnęła na spacer swoją najstarszą stażem przyjaciółkę. Pomyślała logicznie, że kto jak kto, ale Agnieszka nie będzie owijała prawdy w bawełnę choćby z powodu własnych doświadczeń. I trochę się pomyliła, przynajmniej tak to wyglądało na początku. Agnieszka nie próbowała odgrywać wielkiego zdziwienia, darowała sobie okrzyki w rodzaju: „Och, to niemożliwe!”, i tym podobne głupstwa. Kręciła tylko głową w prawo i w lewo, jakby tym kręceniem próbowała zaprzeczyć, po czym padły słowa niebudzące żadnych wątpliwości. Po chwili milczenia, kiedy zapanowała już nad szyją i głową, wyskoczyła z pytaniem, w które wplotła to niewinne na pozór „wreszcie”. I bardzo wyraźnie je zaakcentowała.

– Lucjan ci wreszcie powiedział?

Milena podskoczyła jak dźgnięta scyzorykiem.

– Wreszcie! – wykrzyknęła złym głosem. – A ty od kiedy wiesz? Od roku, może dłużej? I na co czekałaś? Dlaczego nikt z paczki, dlaczego ty... – Zakrztusiła się i gwałtownie ucichła.

Agnieszka objęła ją ramieniem i przez chwilę szły w milczeniu. Wiatr szarpał ich szaliki i zmuszał do opuszczania głów. Pogoda była kiepska. Po słonecznym dniu wieczór zrobił się chłodny, jakby kwiecień chciał udowodnić, że w powiedzeniu o przeplataniu zimy z latem jest sama prawda. Gdzieniegdzie w powietrzu fruwały białe płatki śniegu.

– Po kolei, dobrze? – odezwała się Agnieszka. – „Wreszcie” odnosiło się do Lucjana, nie do mnie. Ja wiem o tym romansie stulecia od jakichś dwóch tygodni, i to są najpaskudniejsze dwa tygodnie w moim życiu. To samo mogę powiedzieć o Renacie. Reszta paczki tkwi w błogiej nieświadomości. Tak przynajmniej myślę, bo inaczej byłoby sporo gadania, a jest cisza. To było tak. Siedziałyśmy z Renatą u mnie, Maciek gdzieś polazł, a ten spóźniony amant, twój Lucjan, wpadł po coś tam, już nie pamiętam. Niby nic nie powiedział, lapnął się jedynie i wyskoczył z jakąś Inką czy Irminką... Coś w tym stylu. Wzięłyśmy go w krzyżowy ogień pytań, początkowo żartem, potem już całkiem serio. W końcu się poddał. I wiesz, co ci powiem? Wyraźnie mu ulżyło, że wyrzucił z siebie tę wielką tajemnicę. Zagubił się, chłopaczyna, i nie wie, co robić. Ciebie nie chce stracić, tamtej mu żal, bo dziecko w drodze. I jeszcze coś ci powiem: on się nie lapnął, on próbował naszymi rękami wyciągnąć te gorące kasztany z pieca. Tak na zasadzie łańcuszka: on mówi nam, my donosimy tobie, a ty jak zwykle najpierw trochę się pieklisz, potem znajdujesz mądre wyjście, czyli myślisz i decydujesz za męża. Nie z nami te numery. Postawiłyśmy twardy warunek: nie my tobie, tylko on tobie, a my milczymy jak dwa głazy. No i popatrz, wreszcie się przemógł. W samą porę, bo już zaczynałam pękać.

– Akurat! – mruknęła Milena. – Nic nie powiedział, nie zdradził się jednym zdaniem. Dowiedziałam się przypadkiem. Wrócę do domu i wszystko z niego wyciągnę. Zrobię mu takie przesłuchanie, że popamięta...

Agnieszka zatrzymała się gwałtownie i nie dała jej skończyć.

– Zastanów się, czy to ma sens – powiedziała. – Wycisk zawsze zdążysz mu dać, ale najpierw poczekaj na finał. Niech sam wystęka, co zamierza i z kim. Nie musisz grać w jego sztuce, ułóż sobie własny scenariusz.

– Mam czekać, aż ten nienarodzony dzieciak zrobi maturę?

– Matka dzieciaka nie wytrzyma tak długo.

– Z tej sytuacji nie ma dobrego wyjścia – odparła Milena znękanym głosem. – Od kilku godzin próbuję pogodzić się z myślą, że na starość zostanę sama. Nie zaufam już żadnemu mężczyźnie.

Agnieszka nieoczekiwanie się roześmiała.

– Jeszcze z jednym nie skończyłaś, a już myślisz o następnych? Wrzuć luz, kochana. Mamy po czterdzieści cztery latka, a to jeszcze nie jest starość. W wyścigu matrymonialnym wchodzimy, co prawda, na pozycje przegrane, ale powiem ci, że mnie to ani trochę nie martwi. Kto powiedział, że dojrzałej i wykształconej kobiecie niezbędny jest do życia facet? Jeśli trafi się odpowiedni i mądry, to owszem, czemu nie, ale palantom trzeba dać zdecydowany odpór. Gdyby mój Maciek zechciał odejść do jednej z tych panienek, które obskakuje, przyjęłabym tę wiadomość z ulgą. Zresztą dałam mu już ostatnią szansę: jeśli zawiedzie, pakuje ciuchy i wynosi się z domu. Uważam, że to tylko kwestia czasu. Nie można wymagać od niepoważnego faceta, żeby zachowywał się poważnie.

– Maciek przyzwyczaił cię do zdrady i wyskoków, ale Lucjan był inny. Dbał o mnie, trzymał się domu.

– Aż raz się puścił – zauważyła Agnieszka. – I przeskoczył nawet mojego bałamuta, który wiernością nie grzeszy, za to swój rozum ma i nie daje się złapać na dzieciaka.

– Uważałam nas za całkiem udane małżeństwo – westchnęła Milena. – Takie normalne, bez wielkich wzlotów, bez... – Urwała, bo płacz nie pozwolił jej mówić.

Agnieszka pogłaskała przyjaciółkę po ramieniu.

– Cicho już, cicho. Jeśli rzeczywiście chcesz wyrzucić faceta z serca i z domu, najpierw musisz wyrzucić go z głowy. Myśl o jego wadach, nie o zaletach.

– Już raz stosowałam taką terapię i odkryłam w sobie potwora. Nawet rodzona matka się dziwiła, skąd we mnie tyle jadu.

– Chcesz mu przebaczyć?

Milena energicznie pokręciła głową i coś tam nieskładnie wybąkała, co z grubsza miało znaczyć, że nie ma zamiaru odbierać niemowlakowi ojca, jak również łożyć na utrzymanie tegoż niemowlaka, który z czasem wyrośnie i będzie miał coraz większe potrzeby.

– Też tak uważam – zgodziła się Agnieszka. – Nie warto kłaść się chłopu na drodze do szczęścia, ale też nie ma co wykładać mu tej drogi różami. Dom jest twój po rodzicach, rozejrzyj się w kontach bankowych, podlicz wspólny majątek. Zanim dasz zgodę na rozwód, musisz wiedzieć, na czym stoisz i z czym zostajesz. Tylko pośpiesz się, zanim on obwieści swoją nowinę. Na rozpamiętywanie będzie czas później, jeśli tylko starczy ci ochoty. Życie jest zbyt fajne, a ty zbyt zaradna, by tracić czas na chlipanie. Dasz chłopu krzyżyk na drogę, niech idzie prasować kaftaniki, a sama zaczniesz od nowa.

– Nie było nam źle. W gruncie rzeczy to dobry człowiek.

– Świat usiany jest dobrymi ludźmi, z którymi często trudno wytrzymać. Powtarzam ci, myśl o jego wadach, nie o zaletach, to prędzej uwolnisz się od sentymentów. Głowa do góry, staruszko, dasz sobie radę!

– Akurat! – mruknęła Milena. Nie przekonywał jej optymizm przyjaciółki. W środku czuła całkowitą pustkę i coraz większy chłód.

Wlokła się do domu powoli, noga za nogą. Śnieg rozpadał się na dobre, topniał na twarzy i spływał razem ze łzami. Nie wycierała oczu ani policzków, dała upust żalowi. Dopiero w przedpokoju spróbowała doprowadzić się do jakiej takiej normalności. Sobiepan, młody i bardzo urodziwy wyżeł weimarski, zerwał się z posłania i plątał między nogami zachwycony, że ukochana pani wreszcie dotarła do domu. Bardzo skutecznie przeszkadzał w wycieraniu oczu i poprawianiu włosów, skakał i domagał się należnej mu porcji pieszczot. Zwykle cieszyły ją te radosne powitania, tym razem jednak, ku zaskoczeniu ulubieńca, opędzała się nawet od niego. Za moment miała stanąć twarzą w twarz z człowiekiem, którego jeszcze rano uważała za swojego i tylko swojego męża, tymczasem wieczorem czekał na nią mąż należący trochę do niej, a trochę do niejakiej Irminy. Przyjęła już ten fakt do wiadomości, co nie znaczy, że się z nim pogodziła. Nie była też pewna, czy zdoła się powstrzymać od decydującej rozmowy. Zgodziła się z Agnieszką, że pierwszy powinien przemówić zdradliwy mąż, czuła jednak, że za moment wszystko może się zdarzyć. Nacisnęła klamkę.

– Płakałaś? – spytał Lucjan.

Pytanie niby całkiem normalne. Dzień wcześniej właśnie tak by je potraktowała, nie doszukując się w głosie męża paniki.

– Okropny wiatr, a od wiatru oczy mi łzawią – powiedziała, kryjąc wzburzenie.

– Wyglądasz, jakbyś płakała – powtórzył.

Sytuacja była wręcz wymarzona do rozpoczęcia awantury. Milena mogła ją rozegrać na dziesięć różnych sposobów, w porę jednak wyhamowała.

– Zmarzłam na sopel – wyjaśniła.

– Czemu nie zadzwoniłaś, wyjechałbym po ciebie! – zawołał. – Zrób sobie gorącej herbaty. Mnie też możesz zrobić.

To był cały Lucjan. Dobry i życzliwy, lecz w domu niezbyt pomocny. Worek ze śmieciami wyniósł do pojemnika, bramę umiał otworzyć i na tym w zasadzie kończyły się jego umiejętności, a może raczej dobre chęci. Milena nie wyobrażała sobie męża robiącego zakupy w sklepie spożywczym. Popijała herbatę małymi łykami i patrzyła na swoją drugą połowę, która od jakiegoś czasu była też połową innej kobiety. Wychodziło na to, że jedno małżeństwo może mieć trzy połówki, co z matematycznego punktu widzenia zakrawało na jawną bzdurę.

– Nad czym tak dumasz? – zainteresował się Lucjan.

– Liczę.

– Też się dzisiaj podliczałem. W hurtowni zastój, w domu sporo nieprzewidzianych wydatków, zastanawiam się, czy nie powinniśmy zrezygnować z Karwi.

Tu cię boli, ty draniu, pomyślała i po raz drugi przygryzła język.

– Obiecałam, że pokryję koszty wyjazdu? Obiecałam. Nie ma o czym gadać, jedziemy.

Lucjan wydawał się mocno zafrasowany. Milena dopiła herbatę i poszła do pracowni, żeby to i owo przygotować na następny dzień. Już nie była taka spokojna jak przed chwilą. Ręce oparła na stole, głowę zwiesiła i trwała tak przez kilka minut. Jako choleryczka nie przywykła do dyplomacji, wolałaby wykrzyczeć złość, niż ją tłumić. A tu zanosiło się na długie tłumienie. Któż mógł wiedzieć, kiedy Lucjan wreszcie przemówi i przyzna się do zdrady, jeśli on sam tego nie wiedział. Przynajmniej tak to wyglądało z boku.

W przedświątecznym tygodniu czas nabrał przyśpieszenia. Co prawda Milena nie musiała sprzątać domu, bo od tego miała panią Jankę, natomiast w pracowni nikt nie mógł jej zastąpić. Prawie nie opuszczała pokoju nad garażem, a jeśli wychodziła, to jedynie do swoich stomatologów. Najwidoczniej w czasie świąt ludziska chcieli szczerzyć się od ucha do ucha i jeść do woli, więc na gwałt zmieniali i reperowali zęby, do czego niezbędny był im dobry protetyk. W czwartek wszystkie protezy i mostki trafiły do właścicieli, a Milena miała wreszcie cały piątek dla siebie. Wizytę u teściowej odłożyła na popołudnie, pakowanie na wieczór, rano zaś pojechała do pani Lody. Wlokła się autobusami kawał drogi i sama nie bardzo wiedziała, czemu to robi. Na pewno nie z tęsknoty za starszą damą, która nękała ją codziennie telefonami. Już chętniej obejrzałaby sobie rywalkę, niechby nawet przez okno, lecz tamta podobno całymi dniami siedziała w domu. Nie, nie chodziło o żadną z tych kobiet. Milenę goniła dziwna i masochistyczna ochota, by na własne oczy zobaczyć, jak jej ślubny mąż, jej Lucjan, przesyła całuski obcej babie. Nic więcej, tylko to, bo przecież nie miała wątpliwości, kogo zobaczy pod blokiem. Nie liczyła na happy end, czyli na obcego mężczyznę w obcym samochodzie. Najpierw jednak na parterze obejrzała sobie drzwi opatrzone tabliczką: „Irmina Pysiak”. Nazwisko wydawało się znajome, nie umiała go tylko skojarzyć z nikim konkretnym. Coś jej tam świtało, lecz bardziej kojarzyło się z mężczyzną niż z kobietą. Jeśli Irmina wciąż miała swoje zęby, a w wieku trzydziestu paru lat zapewne miała, to istniało niewielkie prawdopodobieństwo, by Milena poznała ją osobiście. Stykała się z wieloma ludźmi, lecz byli to głównie pacjenci gabinetów stomatologicznych, którym do szczęścia brakowało kilku zębów albo i wszystkich. Przebiegła obok drzwi, z trudem powstrzymując się przed kopnięciem w nie nogą. Im więcej myślała o zdradzie męża, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że to panna Pysiak wybrała sobie Lucjana, nie odwrotnie. On nie miał duszy podrywacza, kochał święty spokój, a do radykalnych działań potrzebował siły napędowej. Przez dwadzieścia lat taką siłą była Milena, która nie mogła sobie przypomnieć, by wepchnęła męża w ramiona innej kobiety. Zatem to Pysiak zadziałała, co oczywiście w niczym nie usprawiedliwiało samego winowajcy.

Pani Loda otworzyła drzwi odziana w pomarańczową podomkę suto ozdobioną falbankami. Platynowe włosy miała rozpuszczone, a makijaż nieco delikatniejszy niż ostatnio. W mieszkaniu apetycznie pachniało kawą. Usiadły w kuchni, ponieważ kuchenne okno było tym właściwym oknem na świat.

– Nie rozumiem, na co ty, dziecko, czekasz? – powiedziała gderliwie, stawiając przed Mileną filiżankę. – Takich rozmów się nie odwleka. Powinnaś wygarnąć, co masz do wygarnięcia, i jakoś się w tym bałaganie ustawić. A ty wleczesz niezgułę nad morze, żeby sobie jod wdychał.

– Nie wracajmy do tego, co wałkowałyśmy przez telefon – odparła niechętnie Milena. – Lucjan zachował się jak ostatni świntuch, zdecydował za siebie i za mnie, ale wciąż jest przekonany, że ja o niczym nie wiem. Chwilowo niech tak zostanie. W końcu będzie musiał mi powiedzieć i na tę chwilę czekam. Niczego mu nie ułatwię.

Pani Loda nie wydawała się przekonana, pomruczała coś pod nosem i dosunęła krzesło bliżej okna.

– Wczoraj wieczorem znowu byłam u niej, wiesz? – obwieściła nieoczekiwanie. – Samotna jakaś ta Irmina, nie ma ani rodziny, ani przyjaciół.

– Mam jej współczuć? – zdziwiła się Milena.

– Nie musisz, tobie nawet nie wypada, ale mnie trochę jej żal. Wydaje się bardzo nieporadna. Całymi dniami siedzi przed komputerem i układa pasjanse, pościeli z wersalki nie sprząta, kurzu nie ściera, brudno u niej i niechlujnie. Zastanawiam się, czy to z powodu ciąży, czy też zwykłego niedbalstwa. Wcześniej tam nie bywałam... Luk podobno obiecał posprzątać.

– Jak Luk jej posprząta, to ona się nie pozbiera – prychnęła Milena. – Całkowite beztalencie i dwie lewe ręce.

– Podobno sprząta, chociaż nie jestem pewna, bo jakoś tego nie widać. Jak ona spędzi święta w takim chlewiku? Luk wyjeżdża, uważaj, co mówię, do Niemiec, do chorego ojca. Twój teść choruje?

– Po pierwsze, mój teść od kilku lat nie mieszka już w Niemczech, po drugie, zerwał kontakty z rodziną.

– Takie buty! No cóż, za to twoja teściowa zaprosiła wczoraj Irminę na niedzielne śniadanie. Byli u niej z pierwszą wizytą. Widać Lucjan nie lubi za dużo gadać o swoim szczęściu. Matce pochwalił się wczoraj, tobie jeszcze nie zdążył, dziwne to, bardzo dziwne.

Milena zakrztusiła się kawą, musiała sięgnąć po chusteczkę i o mały włos nie przegapiła przyjazdu Lucjana. Na szczęście pani Loda czuwała i wypatrzyła samochód, zanim jeszcze ustawił się na parkingu pod kamienicą. Lucjan rześko wyskoczył z auta, wyciągnął z bagażnika całkiem sporą torbę i ruszył do drzwi z oczami wbitymi w okna na parterze. Najwidoczniej Irmina go nie wypatrywała, bo nie radował się jakoś szczególnie. Zresztą zaraz wszedł do klatki.

– No to widziałaś, co chciałaś widzieć – powiedziała pani Loda. – Przynajmniej wiesz, że nie pomyliłam twojego męża z innym facetem.

– Spóźnił się, przyjechał dziesięć po ósmej.

– A czy to dworzec pekaesu, żeby liczyć minuty? Rano przyjeżdża między ósmą a dziewiątą, po południu między siedemnastą a osiemnastą. Prawdopodobnie cyrkluje tak, żeby wyrobić się przed rozpoczęciem pracy i potem przed zakończeniem.

– Nigdy się nie zasiedział, nigdy nie nocował? – dociekała Milena. – Mnie często popołudniami nie ma w domu, więc...

– Rano nie siedzi długo, po południu różnie. Parę razy w nocy widziałam jego samochód przed kamienicą. Wiesz, jak idę do łazienki, to lubię wyjrzeć przez okno. A ty nie zauważyłaś, że mąż ci się wieczorem nie odmeldował?

– Od czasu do czasu w weekendy jeżdżę na specjalistyczne kursy. Rzadko.

– On też rzadko tu nocował. Można powiedzieć, że w tym samym czasie oboje się szkoliliście, ty ze sztucznych zębów, on z ars amandi.

Pani Loda zamilkła i przez chwilę wpatrywała się w zgnębioną twarz Mileny.

– Wybacz mi wścibstwo, ale jestem w wieku, w którym człowiek niewiele ma do stracenia i tyle samo do zyskania, więc stać go na szczerość. Jak często sypialiście ze sobą? Za moich czasów tak się to określało, chociaż wiadomo, że jeśli ktoś mówi o takim spaniu, to nie o spanie mu chodzi.

– Czy ja wiem? – zamyśliła się Milena. – Niezbyt często.

– Co to znaczy? Co drugi dzień, raz na tydzień, na przykład w sobotę po filmie?

– Już prędzej raz na dwa tygodnie albo i rzadziej. Po dwudziestu latach małżeństwa łóżko nie jest już taką atrakcją jak na początku.

– Nic oryginalnego nie wymyśliłaś – fuknęła pani Loda. – Co druga kobieta to mówi, a potem wszystkie zgodnie się dziwią, że rośnie pogłowie mężczyzn dotkniętych prostatą.

– Pogłowie mężczyzn? – Milena uśmiechnęła się przelotnie.

– Prostata jest chorobą starych kawalerów, księży i zaniedbywanych mężów. Powiedziałam o pogłowiu, żeby tobą wstrząsnąć.

– Lucjan już wystarczająco mną wstrząsnął, więcej mogę nie wytrzymać.

– Wytrzymasz, wytrzymasz, a z czasem nawet zapomnisz. Wiesz, o czym najszybciej? O tym, że w tej zdradzie masz swoją cegiełkę.

– Jest jeszcze coś takiego jak temperament – mruknęła Milena. – Żadne z nas nie było gejzerem seksu.

– Gadaj za siebie. Nawet jeśli on nie był gejzerem, to coś ci udowodnił z pomocą tej małej. Z tobą raz na dwa tygodnie, z nią codziennie, oczywiście do czasu. Teraz to już musiał wziąć na wstrzymanie.

– On ma czterdzieści cztery lata! – wykrzyknęła Milena. – Zna pani mężczyznę, który w tym wieku byłby aż tak jurny?

– Znałam nawet sporo starszych. – Pani Loda uśmiechnęła się i skromnie spuściła wzrok. Zaraz jednak wróciła do przerwanego wątku. – Powtarzam więc, że twój Lucjan coś ci udowodnił, chociaż jeszcze nie zdążył się tym pochwalić. Ale mogę cię pocieszyć, ta mała też niedługo zacznie narzekać na migreny i zmęczenie, najpierw jednak musi złapać faceta na wyłączność. Trochę się na tym znam. Nie zapominaj, że miałam trzech mężów i trzy udane małżeństwa. Żaden z moich ślubnych nie cierpiał na prostatę.

– Żaden nie zdążył, odchodzili dość młodo – mruknęła Milena.

– Nie bądź bezczelna. Pierwszego zabrała gruźlica, drugiego wypadek, a trzeci dociągnął do siedemdziesiątki i odszedł na zawał.

Milena zaczęła się wiercić niespokojnie. Czas, który jeszcze rano pędził jak szalony, teraz wlókł się niemiłosiernie. Lucjan wciąż siedział u Irminy, więc nie mogła tak po prostu sobie wyjść. To ją irytowało najbardziej. Nie myślała, co oni tam robią na dole, bo wszystko, co zdrożne, zostało już zrobione. Nie czuła nawet specjalnej zazdrości, raczej ciekawość, jak Lucjan odnosi się do tej drugiej kobiety, jak na nią patrzy, o czym rozmawiają, no i jak sobie radzi ze sprzątaniem.

– Nie masz ochoty – zagadnęła pani Loda, całkiem jakby czytała w myślach gościa – zbiec na dół, załomotać do drzwi i nakryć ichin flagranti?

Milena pokręciła głową, co znaczyło, że chwilowo nie będzie urządzała przedstawienia dla najbliższych sąsiadów pani Lody. Wyglądała na zmęczoną i zrezygnowaną.

– Nie kochasz go już, co?

– Dlaczego pani tak mówi? Dbam o niego, prowadzę mu dom, nigdy go nie zdradziłam... Jeśli to nie jest miłość, to co?

– To są, proszę ja ciebie, dobre przyzwyczajenia uczciwej kobiety, w których nie dostrzegam wielkich porywów, tylko obowiązki.

– Na porywy był czas wcześniej – mruknęła Milena. – Uważam, że byliśmy dobrym małżeństwem. Gdyby ta... ta pani sąsiadka go nie skołowała, nadal bylibyśmy dobrym małżeństwem.

– Ale nie próbujesz o niego walczyć?

– Walczyć! – wybuchnęła Milena. – Może próbowałabym, gdyby to był zwykły romans, taki bezdzietny. Dziecko wszystko zmienia. Skąpa nie jestem, jeśli trzeba, podzielę się ostatnią bułką, ale nie mężem! Czy pani jej powiedziała o mnie?

– Niby po co?

– Nie powiedziała jej pani, że Lucjan wciąż ma żonę?

– Czy ja wyglądam na agencję informacyjną? – obruszyła się pani Loda. – Za cztery, pięć dni kobieta będzie rodziła, a ty mi każesz ją denerwować. Gadanie niczego już nie zmieni. Ona dobrze wie, że ten chłop z odzysku nie jest taki całkiem odzyskany. Datę ślubu przesunęła na czas, kiedy wróci do dawnej figury. Tak przynajmniej mówi.

Lucjan nie nadużył cierpliwości żony i wybiegł od Irminy po jakichś czterdziestu minutach. Machał ręką, szczerzył się, ale całusów nie przesyłał.

– No to wreszcie sobie pogadamy! – zawołała pani Loda. – Musimy odpracować lata milczenia.

Milena sięgnęła po torebkę. Nie była w nastroju wspomnieniowym. Przyjeżdżając tutaj, sądziła, że spokojnie zniesie widok męża biegnącego do kochanki, i początkowo nawet udało jej się zachować zimną krew. Dopiero kiedy wsiadł do samochodu, gdy wychylił się przez okno, żeby jeszcze pomachać na znak, że za parę godzin wróci, głupie serce o mało nie wyskoczyło z piersi. Wstała.

– Jutro wyjeżdżamy – powiedziała cicho. – Czeka mnie mnóstwo pracy, pakowanie i w ogóle.

Gospodyni podniosła się niechętnie.

– Mów sobie, co chcesz, uważam jednak, że ten wyjazd cię dobije. Będziecie na siebie skazani od rana do wieczora. Ty ze swoją tajemnicą, on ze swoją... Okropność. Tu przynajmniej masz zajęcie i swoją pracownię.

– Co mi po pracowni w święta? Tu czy tam musimy jakoś przeżyć te dwa dni. Będzie jeszcze Radek.

– Oni się lubią?

– Tak. Były czasem zgrzyty, na szczęście niegroźne.

– No to chłopak przeżyje szok. Uważaj, żeby się nie poturbowali.

– Nie sądzę. Lucjan nadal będzie milczał i udawał, że mleko się nie rozlało. Jeszcze tydzień temu byłam pewna, że on nie umie kłamać. Nie powiem, czasem próbował, jednak z fatalnym skutkiem. Ledwie zaczynał, wiedziałam, że coś kręci.

– Wybrał milczenie, nie musi kłamać – zauważyła pani Loda.

– A ojciec w Niemczech? A nasz wybrakowany samochód, a zastój w firmie? Kłamie i jeszcze mnie okrada.

– Ratuje skórę, jak może. Zawsze wiedziałam, że to nie jest mężczyzna dla ciebie. Ostrzegałam cię, kiedy był na to czas, ale nie słuchałaś.

To był ostatni sygnał do pożegnania. Milena umknęła do przedpokoju. Pani Loda wyszła za nią.

– Powiedz mi chociaż jedno: dlaczego nie zawiadomiłaś mnie o chorobie matki? – spytała.

– Siedziała pani wtedy w Stanach, mama nie chciała pani przeszkadzać w opiece nad kuzynem...

– To akurat była kuzynka, do tego zrzędliwa jak nieszczęście. Przyjechałabym natychmiast, żeby zająć się twoją matką.

– Babka Zosia zajmowała się nią z wielkim oddaniem.

– Przecież matka nie lubiła twojej teściowej! – wykrzyknęła pani Loda.

– W chorobie ją polubiła.

– Bardzo się wtedy na ciebie obraziłam, bardzo.

Milena bezradnie wzruszyła ramionami. Stanęła przed kryształowym lustrem, wyjęła pomadkę i znieruchomiała na moment. Ze szklanej tafli patrzyła na nią poszarzała twarz zmęczonej kobiety nie pierwszej młodości. Aż się wzdrygnęła na ten widok. Wciąż jeszcze czuła się młoda, zresztą była młoda, lecz wystarczyło kilka nieprzespanych nocy i jedno poważne zmartwienie, by teraz przeraziła samą siebie.

– Robię się coraz bardziej podobna do mamy – stwierdziła.

Loda Rojska kiwnęła głową, lecz nie ruszyła się z miejsca. Lustro, choć piękne i zabytkowe, nie było jej ulubionym przedmiotem, zwłaszcza w ostatnich latach. Po cóż miała stawać obok Mileny, jeśli ta rzeczywiście przypominała swoją matkę sprzed wielu lat. Taka konfrontacja nie była pani Lodzie do niczego potrzebna.

Sobiepan chyba wyczuł zbliżające się pożegnanie, bo nie reagował na komendy, które zwykle przyjmował z gorliwym zachwytem. Udawał, że nie interesuje go spacer ani piłka, leżał z przymkniętymi oczami i zezował na boki. Milena niemal wychodziła z siebie, by wywabić uparciucha z domu i usadzić w samochodzie. Bezskutecznie. Pies najwyraźniej nigdzie się nie wybierał i tkwił w przedpokoju z tyłkiem na posłaniu. Lucjan nawet nie usiłował pomagać żonie. Zdążył już pogodzić się z niemiłą prawdą, że Sobiepan wybrał sobie na przewodnika stada nie jego, lecz kobietę. Ludzkość widziana psimi oczami dzieliła się na dwie bardzo nierówne części, a więc po jednej stronie była ukochana pani, po drugiej cała reszta. Ta reszta podlegała dalszemu podziałowi na osoby lubiane, takie choćby jak Lucjan, jego matka czy pani Janka, na wrogie, do których nie wiadomo czemu zaliczał listonosza i przechodniów z ulicy, oraz rzeszę ludzi kompletnie obojętnych. Wreszcie po długich podchodach i małym przekupstwie udało się upchnąć trzydzieści psich kilogramów na tylnym siedzeniu auta. Milena, zasapana i zmęczona, usiadła obok męża. Ruszyli.

– I niech mi ktoś powie, że on nie rozumie ludzkiej mowy – westchnęła. – Podsłuchał, że chcemy zostawić go u mamy, i podniósł bunt.

– Doktor Dolittle ci się kłania – zauważył sceptycznie Lucjan. – Pies to pies, łasi się, szczeka, ale nie opowiadaj, że cokolwiek chwyta z naszych rozmów.

– Rozumie więcej niż niejeden człowiek – odpowiedziała z przekonaniem Milena. – Ma intuicję, jest absolutnie wierny i nie lubi rozstań.

Lucjan łypnął w jej stronę, zauważyła to, lecz nie pociągnęła tematu. Jechali w milczeniu, zajęci własnymi myślami. Milena była trochę niespokojna i bodaj pierwszy raz bała się reakcji teściowej. Starsza pani Płoszyńska należała do tych dobrych ludzi, z którymi lepiej niczego nie znajdować, a i gubić nie warto. Była dużą, ociężałą kobietą o bardzo niebieskich oczach, które patrzyły na świat z wiecznym zdziwieniem. Mimo dojrzałego wieku zachowała naiwność Kubusia Puchatka. Można było o tej naiwności opowiadać anegdoty, co synowej czasem się zdarzało, ale wyłącznie w obecności przyjaciółek, nigdy przy Lucjanie. Jeszcze teraz uśmiechała się na wspomnienie historyjki o Działach Nawarony. To było tak. Teściowa układała pasjansa, Milena rozwiązywała krzyżówkę i uciekło jej nazwisko Gregory’ego Pecka, odtwórcy głównej roli w filmie. Widziała aktora, jego twarz i sylwetkę, a nazwisko, zamiast w głowie, siedziało na końcu języka. Powtórzyła półgłosem tytuł i usłyszała: „Proca!”. Rozbawiona zaczęła tłumaczyć, że nie szuka dział na wrony, tylko zapomniała, kto grał główną rolę w takim jednym filmie o wojnie. Na to teściowa: „Jak to kto? Na pewno Linda. On ostatnio gra we wszystkich filmach”. Żeby jeszcze, bidulka, żartowała, ale nie, ona była święcie przekonana, że aktor może sobie załatwić taką wyłączność. Na jej usprawiedliwienie trzeba dodać, że nie interesowała się specjalnie ani filmem, ani polityką. Jej największą pasją było szycie szmacianek, śmiesznych lalek, którymi obdarowywała znajome i nieznajome dzieciaki, nawet te w piaskownicy. Ot, nieszkodliwe, miłe hobby. Pani Zofia przez wiele lat była przedszkolanką, nic więc dziwnego, że uwielbiała dzieci, zabawki i bajki. Kto wie, czy to właśnie praca zawodowa nie wpłynęła na jej psychikę, nie sprawiła, że całkiem dorosła kobieta bezbłędnie rozumiała świat bajek, a mniej ten realny. Dłuższe przebywanie w jej towarzystwie męczyło, chociaż ona sama starała się być użyteczna i niekłopotliwa. Dla najbliższego otoczenia te nadmierne starania też były męczące, lecz mimo to Milena bardzo lubiła matkę męża. Na szczęście nigdy nie musiały mieszkać razem, co bardzo pomagało w utrzymywaniu poprawnych stosunków.

Po drodze Milena zastanawiała się, co powinna zrobić, żeby nie zachęcić teściowej do niepotrzebnego gadulstwa. Kobiecina znała już prawdę i mogła z nią wyskoczyć niczym dżin z butelki. Nie ze złośliwości, rzecz jasna, bo złośliwa nie była, lecz ze szczerego serca, co wydawało się równie niebezpieczne. Szkopuł polegał na tym, że Milena miała już własny scenariusz, którego głównym wątkiem były rodzinne święta w Karwi. Znając prawdę ze źródeł oficjalnych, nie mogłaby wlec Lucjana nad morze, a i sama pewnie zrezygnowałaby z wyjazdu. To już przerastałoby jej siły. Na tle kłopotów, które ostatnio na nią spadały, pobyt w Karwi jawił się jako jedyny jasny punkt. Nie bez znaczenia było i to, że na całe trzy dni odciągała Lucjana od kochanki. Gdyby ktoś jej zarzucił, że zachowuje się jak pies ogrodnika, odpowiedziałaby, że zdradzane i okłamywane żony też mają prawo do szczypty złośliwości.

Teściowa wydawała się jeszcze bardziej rozkojarzona niż zwykle.

– Ojej, pies! – wykrzyknęła na powitanie, jakby nigdy wcześniej nie widziała Sobiepana.

– Przecież uzgadnialiśmy, że mama się nim zajmie – przypomniała Milena.

– Tak, no tak, ale... – plątała się starsza pani coraz bardziej przerażona. – Zajmę się, zajmę – przytaknęła wreszcie.

Boisz się, dobra kobieto, pomyślała Milena, żeby mój pies nie pożarł ci świątecznego gościa. Uśmiechała się jednocześnie do teściowej, nie chcąc pogłębiać zdenerwowania, które wyciekało z kobieciny wszystkimi porami. Pani Zofia przechodziła samą siebie. Dreptała w kółko, nastawiała wodę i natychmiast gasiła palnik, wyjmowała i chowała filiżanki, robiła mnóstwo niepotrzebnych rzeczy, z których chyba nie zdawała sobie sprawy. Odrzuciła pomoc Mileny i uparła się, że sama przygotuje herbatę. Niemal siłą próbowała usadzić gości na taboretach, co zirytowało nawet Lucjana. Fuknął niezbyt uprzejmie, że usiąść potrafi sam, no i usiadł przy kuchennym stoliku. Tak się jakoś przyjęło, że w tym mieszkaniu najbardziej reprezentacyjnym pomieszczeniem była właśnie kuchnia. Tu się rozmawiało, jadło i podejmowało mniej oficjalnych gości. Milena próbowała uporządkować stół. Zdjęła kanwę z zaczętą robótką, jakieś dwa kolorowe pisemka i dziecięcą grzechotkę. Zabawka była nowa, jeszcze w opakowaniu.

– Ojej! – zawołała pani Zofia. – Ta grzechotka... Powinnam ją wcześniej sprzątnąć.

– Dlaczego? – zdziwiła się Milena. – Może sobie mama grzechotać do woli, mnie to nie przeszkadza.

– Tak, no tak... To nie moja zabawka, to... – zawahała się, zaczerwieniła i wykrzyknęła: – To sąsiadka ją tu zostawiła!

Jak na osobę chorobliwie prawdomówną znalazła całkiem udany wykręt i odetchnęła z wielką ulgą. Milena także, choć nieco dyskretniej. Obie miały powód do zadowolenia: jedna zachowała tajemnicę, druga swój scenariusz. Grzechotka powędrowała do szafki z garnkami, a na stole stanął dzbanek z herbatą i patera z drożdżówką. Lucjan przez cały czas nie odezwał się słowem. Ciałem tkwił w czystej matczynej kuchni, myślami zaś w nieporządnym mieszkaniu Irminy Pysiak. Tak przynajmniej sądziła jego żona. Nie przeciągała wizyty, żeby nie narażać teściowej na dodatkowe stresy.

– Odpoczywajcie, dzieci – powiedziała na pożegnanie pani Zofia i pogładziła syna po policzku. – Źle wyglądasz, czy ty aby nie chory?

Milena przygryzła usta. Dzień wcześniej pani Janka, pucując okna, zdobyła się na iście poetyckie stwierdzenie. „Was, jakby porównać do kwiatków, to pani byłaby wyblakłym rumiankiem, a mąż obowiązkowo makiem”, powiedziała. W zakochanych oczach matki te słowa nie znalazłyby uznania.

Wyjechali w sobotę wczesnym rankiem. Milena usadowiła się na tylnym siedzeniu, żeby – jak powiedziała – odespać zarwaną noc. Nie dodała, że od tygodnia wszystkie noce miała zarwane. Przykładała głowę do poduszki, godziny mijały, a ona wałkowała od początku swoją przegraną. To jasne, że czuła się przegrana, odrzucona i mniej atrakcyjna od tej drugiej. Wściekała się na męża za to, co zmalował, a przy okazji też na siebie, że tak długo dała się wodzić za nos, że ślepo wierzyła we wszystko, co jej mówił. Zagadał się z kolegą i wrócił późno, normalne. Sprzedaż w hurtowni zmalała, bywa i tak. Zabrakło pieniędzy na wymianę skrzyni biegów, trzeba się dołożyć. A teraz szlag ją trafiał, że dokładała się do pomarańczy dla Irminy Pysiak, a kto wie, czy nie do jej ciuchów i wyprawki dla niemowlaka. Lucjan niby też pracował, ale od paru miesięcy wciąż narzekał, że jest pod kreską. Za to Irmina była nad kreską i nad Mileną, i to chyba bolało najmocniej, o wiele bardziej niż uciekające z domu pieniądze.

Chociaż nie, bolesnych punktów było więcej. Przede wszystkim ten najważniejszy, zamykający się pytaniem: co dalej? Z trudem oswajała się z myślą, że Lucjan odejdzie, a ona zostanie sama w dużym domu. Sporo za dużym dla jednej osoby. I nie będzie nikogo, kto wieczorem wszedłby do pracowni i powiedział: „Zrób sobie przerwę, leci dobry film, to obejrzymy razem”. Albo poprosił: „Włóż tę zieloną bluzkę, wyglądasz w niej ślicznie”.

Ten ktoś jeszcze całkiem niedawno pocieszał ją, że lepszy rozsypany piec niż rozsypane małżeństwo. Przez całe miesiące nic, absolutnie nic nie zapowiadało aż takiego kryzysu. Lucjan był może bardziej zamyślony i milczący, ale nie fukał na żonę i w domu zachowywał się całkiem przyzwoicie. Od dawna żyli trochę obok siebie, a jednak razem. Nawet w ostatnich miesiącach razem. Cios spadł znienacka i był powalający. Cholerny drań!, pomyślała, nie zdając sobie sprawy, że wypowiada te słowa półgłosem.

– Mówiłaś coś? – spytał Lucjan.

– Że ścierpła mi szyja.

– Weź pod głowę moją kurtkę, będzie ci wygodniej.

– Mhm – mruknęła, rozeźlona jego troskliwością.

Pensjonat Apollo był taki, jak pokazywały zdjęcia, czyli nowy i przestronny. Zajęli dwa niewielkie pokoje zwane apartamentem. Z przedpokoju wchodziło się do łazienki, co prawda z kabiną, ale bez wieszaków i niewielkiej choćby półki na kosmetyki, oraz do pierwszego pokoju, w którym królował telewizor i rozkładana wersalka. Drugi pokój był typową sypialnią z rozłożystą toaletką i wielkim małżeńskim łożem.

– O cholera! – mruknęła Milena.

Zbił ją z tropu widok łóżka, które z założenia powinno łączyć dwoje ludzi, a nie dzielić. W domu sypiała na oddzielnym tapczanie i wolałaby utrzymać ten drobny dystans, zwłaszcza teraz, kiedy losy jej małżeństwa wydawały się przesądzone.

– Co się stało? – zatroszczył się Lucjan.

– Ciasne to przejście – skłamała gładko.

– To tylko dwie noce i trzy dni – pocieszył ją, jakby właśnie takiej pociechy potrzebowała.

Nie zdążyli się jeszcze rozpakować, kiedy do apartamentu wpadł Radek. Ostatnimi czasy Milena rzadko widywała syna i za każdym razem odnosiła wrażenie, że chłopak znowu urósł i zmężniał. Mało prawdopodobne, żeby od Bożego Narodzenia zdążył urosnąć, było to zatem czyste złudzenie. Patrzyła i nie mogła się nadziwić, że to ten sam malutki Raduś, który kiedyś tam, dawno temu obiecywał, że całe życie będzie mieszkał z mamą.

– Mnie tu w ogóle nie powinno być – powiedział na powitanie.

Wspięła się na palce, żeby go ucałować.

– Nie marudź. Święta poza domem mają swój urok, sam się przekonasz. Lucjan też się ociągał, a spójrz na niego, jaki zadowolony.

– Kiedy ja nie o tym.

– A o czym?

Stał na środku pokoju i wyglądał dość nieszczęśliwie. Z ramienia smętnie zwisała mu torba. Może wziął na zmianę majtki i skarpetki, a może tylko pamiętał o szczotce do zębów, bo torba wydawała się pusta. Milena spoważniała.

– Jakieś kłopoty? Coś ze studiami?

Pokręcił głową.

– Nie chciałem przez telefon, żeby cię nie zdenerwować... Jest sprawa do omówienia – bąknął i zamilkł.

Nie było to wystąpienie godne chłopaka, który w liceum wygrywał konkursy krasomówcze. Milena patrzyła na syna z rosnącym przerażeniem. Jej wyobraźnia pracowała i kręciła się wokół zawalonych egzaminów, by za moment zahaczyć o handel narkotykami oraz inne przestępstwa wiodące prosto do więzienia.

– Mówże, bo zwariuję! – rozkazała.

Radek rzucił torbę na podłogę, i tak jak stał, w kurtce i szaliku omotanym wokół szyi, osunął się na fotel.

– Chodzi o to, że nie jestem sam – zaczął i urwał.

Nie patrzył na matkę ani na Lucjana. Z wielkim zainteresowaniem gapił się na swoje ręce, jakby studiował kształt każdego paznokcia po kolei. Były to wielkie łapska, dość zadbane, choć nie odznaczały się jakąś szczególną urodą, jeśli nie liczyć poobgryzanych paznokci. Milena odetchnęła. Wkurzała ją co prawda niefrasobliwość jedynaka, ale czwarta osoba w apartamencie wydawała się dużo mniejszym złem niż dziesięć lat więzienia za napad z bronią w ręku.

– Przyjechałeś z dziewczyną? – spytała i już układała w głowie plan, co zrobi, jak przekona właścicielkę, żeby mogli zamieszkać w czwórkę.

– Jestem sam.

– Zdecyduj się wreszcie: sam czy nie sam? Jeśli przyjechałeś z dziewczyną, jakoś to załatwimy, szkoda tylko, że nie uprzedziłeś.

– To nie tak – burknął i pokręcił głową.

– Zwariuję – zapowiedziała Milena po raz drugi. – O co więc chodzi?

– Jestem tu sam, ale muszę wracać do Gdańska do Joanny. Chodzi tylko o to, żeby Joanna i Ada mogły zamieszkać z wami.

– Tu, z nami, dwie dziewczyny? Z kim ty się zamieniłeś na rozum?

– Nie tu, tylko w Toruniu. Poród jest przewidziany na koniec czerwca.

Milenie zakręciło się w głowie i czym prędzej przysiadła na rogu wersalki. Radek przestał oglądać ręce i dla odmiany wlepił oczy w Lucjana, jakby liczył na męską solidarność i pomoc w przekonaniu matki.

Ciąg dalszy w wersji pełnej