Meczennicy. Marynka - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Meczennicy. Marynka ebook

Józef Ignacy Kraszewski

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 473

Rok wydania: 1966

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



MĘCZENNICYOBRAZY ŻYCIA WSPÓŁCZESNEGOCZĘŚĆ DRUGAMARYNKA

Józef Ignacy Kraszewski

MĘCZENNICYOBRAZY ŻYCIA WSPÓŁCZESNEGOCZĘŚĆ DRUGAMARYNKA

WYDAWNICTWO

LITERACKIE

KRAKÓW

Okładkę projektowała

ZOFIA DAROWSKA

Obwolutę projektowała

BARBARA BIERNAT

Redaktor techniczny

BRONISŁAW NOWOTARSKI

Korektor

MARIA MORA WETZ

PRINTED IN POLAND

Wydawnictwo Literackie, Kraków 1966

Nakład 30 000+283 egz. Ark. wyd. 18,6. Ark. druk. 24,5

Papier druk. mat. kl. V, 82X104 cm, 65 g z Fabr. Pap. Włocławek

Oddano do składania 17 XI1965 r.

Podpisano do druku 25IV1965 r.

Druk ukończono w maju 1966 r.

Nr zam. 565/66 T-10

Krakowska Drukarnia Prasowa, Kraków, Wielopole

TOMPIERWSZY

Na pagórku, którego obnażone gdzieniegdzie boki piaskiem żółtym przeświecały, rosło kilka takich brzóz wygiętych, wysmukłych, z plączącymi warkoczami, jakie tylko na Litwie rosnąć umieją. Rzekłbyś, że na płowym kobiercu trawy i macierzanek, kwitnących gdzieniegdzie dzwonków i skabioz wystąpiły do pląsów i nagle, zaklęte czarodzieja słowem, wrosły w ziemię... Zdawały się jakby tylko co w ruchu wstrzymane i do dalszego przygotowane, tęskniące...

A tuż za nimi kupka olch wyglądała posępnie, smutnie, ociężale, jakby na sali balowej zastęp podstarzałych pań, które na młody taniec patrzą, wzdychają i zazdroszczą. Pod olchami znowu, jakby niedorostki, którym wśród wielkiego towarzystwa w pląsy iść nie wolno, rosły i olszęta krzaczyste, i wierzby, co się wkradły tu w arystokratyczniejszy świat nieprawnie i cicho a nisko siedziały...

Za brzozami, za wierzbami, za rowem, przez który mizerna prowadziła kładka – widać było stąd przez zwieszone drzew gałęzie zaścianek litewski... mały dworek słomą kryty, wysokimi otoczony płotami i szopki go obejmujące dokoła, i żuraw studni, i ogródek z wiśniami dzikimi, ze bzy rozbujałymi, z gruszą starą, z kilku lipami i jedną sosną, szczątkiem zapomnianym lasu, który tu panował przed wieki...

Od tych brzóz, jakby rozbiegłych na pagórku, poczynała się tylko małym wschodkiem zielonym oddzielona łączka, w całej krasie wiosennej rozkwitła... Bujały na niej wśród trawy dzikie gwoździki, żółte ranunkulusy, białe gwoździki... i mnóstwo nie dających się rozpoznać istot, spod zielonych osłon wyrywających się ku słońcu...

Łąka miała woń wiosenną i nią zwabionych tysiące istot drobnych ulatywało, wysysając kwiaty, wieszając się u ich kielichów, kołysząc chmurami z wiatru powiewem, a muzyką dziwaczną swych skrzydeł napełniających powietrze...

Wszystko to razem, barwy, wonie i dźwięki, składało się na obrazek wiosenny, w swej wielkiej prostocie, ze swą oklepaną powszedniością tysiąc razy opisywaną i malowaną – dziwnie jednak świeży, nowy i przejmujący. Goethe mówi o wiekuiście niewieścim żywiole, który człowieka unosi i ku ideałom pociąga – i natura ma w momentach wiosny to coś wiekuiście młodego, co także budzi tęsknotę ideałów...

Naówczas nawet ci, którym nie było dano ani na chwilę czuć się młodymi – mają żal po wiośnie i do młodości tęsknotę.

Cóż dopiero ci, w których młodość się budzi i tej młodości natury czerpie podwójne jej uczucie?

O takie wiosenne rozbudzenie do życia można było posądzić dziewczątko, które, zapewne ze dworka tego na zaścianku wybiegłszy aż na skraj brzozowego lasku, boso brodziło w zielonych trawach na łące i czerwonymi łapkami chciwymi na prawo i lewo rwało niemiłosiernie wszystko rozkwitłe... Nie miała najmniejszej litości nad swymi ofiarami dziewczyna, jak gdyby dla niej tylko stworzone zostały.

Dziewczę było tak młode jak wiosna, ale nie tak piękne jak ona.

Rumiana twarzyczka, ledwie w pączku, zdawała się pognieciona kapryśnie i jeszcze nie rozwinięta taką, jaką być miała. Figlarnych dwoje oczu niebieskich, rumiane wydatne usteczka, przy których dołki stały na straży, nosek mały, czoło niskie trochę, czyniły ją podobną do tysiąca innych dziewczątek w tym wieku... miała może rok piętnasty i zaczynała się rozwijać dopiero. Opalona, z włoskami bujnymi rozpierzchłymi po główce i ramionach jeszcze nawet z chudości dziecinnej niezupełnie wyrosłych i zaokrąglonych – wydawała się jakimś wiejskim kopciuszkiem... nic więcej... Strój też tak był niewyszukany, tak zaniedbany raczej, że z niego o stanie, do jakiego mogło dziewczątko należeć, nic wnioskować nie było można.

Spod sukienki perkalikowej, już nienowej, wyglądała koszulka gruba i niedobielona... Ażeby nie opalić szyjki, już i tak ogorzałej trochę, miała na niej zawiązaną od niechcenia chusteczkę... żal się Boże, zblakłą od prania i nienową...

Pomimo to wszystko, kto by swawolące dziewczę zobaczył, musiałby się był wstrzymać, aby obrazkiem tym oczy napaść i duszę.

Było w tym szale półdziecinnym, z jakim się rzucała po pas w trawę i kwiatki, coś tak naiwnego, wesołego, nieopatrznego... że starszy ktoś, przewidujący życie, tym weselem zasępić się musiał. Powiększał wrażenie śpiew, który tej wyprawie na kwiaty towarzyszył. Dziewczę śpiewało prostą, chłopską, wiejską, od prządek wyuczoną piosnkę; lecz – lecz z takim zapałem, uniesieniem, ogniem, a nade wszystko tak cudnie pięknym, jasnym, srebrnym głosem niezmiernej siły, w którym cała dusza drgała – że ludzie z dala, chwytający dźwięki jego – stawali zadumani.

Dziewczę było samo jedno – nie mogło dostrzec nikogo, śpiewało z potrzeby śpiewu, dla siebie samej, i zdawało się lubować w głosie swoim, igrało z nim – dokazywało jak ptaszę.

Był też to głos ptaszęcy, nieuczony, samorodny, z którym dziewczę na świat przyszło i którego w piersi zamkniętym utrzymać nie mogło... Można się było domyślać, że dla tego wyśpiewania się uciekło spod dachu, od ludzi, i zbiegło aż tu, za gaj, na łąkę, aby puścić cugle pieśni...

Pieśni? – pieśń w istocie niewielkie miała dla niej znaczenie. Słowa jej służyły tylko jak skrzydła ptakowi, aby muzykę w powietrze uniosły... Niekiedy umierały one na jej ustach i same dźwięki, jak długi sznur paciorek jasnych, wysypywały się długimi pasmy...

To – la... la... la..., które czasem kunszt, naśladując naturę, dodaje jak złoty strzępek do strofy na końcu – u niej lało się strumieniem... Głos podlatywał wysoko, próbując skrzydeł, potem opadał, zniżał się, schodził do jakichś mrocznych głębin, z których prędko wyrywał się znowu, wesoły i roztropny...

Zrywała kwiatki, lecz machinalnie, ani ich rozróżniając, ani wybierając – bo cała była w tym śpiewie... Stawała w miejscu i niepatrzącymi oczyma zwróciwszy się ku płowym chmurkom, im niby na uciechę się popisywała...

Może w istocie sądziła, że one ją słyszą? Któż wie, jakie myśli dziwaczne po takich roztarganych główkach przebiegać mogą?

Śpiewała... zapomniawszy o wszystkim w świecie, oprócz tego śpiewu swojego.

Nie mogła się tego pewnie domyślać ani przeczuwać, że oprócz kilku dziewcząt i parobczaków daleko w polu ją podsłuchujących, miała bliżej siebie, wśród drzew ukrytego... słuchacza.

Przytomność jego tym się tłumaczyć mogła, że poza dworkiem i poza brzeziną szła droga, gościniec odwiedzany dosyć, i właśnie na nim widać było zatrzymany powóz, z którego wysiadł tym głosem srebrnym wywołany mężczyzna.

Powóz zaprzężony był końmi pocztowymi – opylony i zbłocony długą widocznie podróżą. Ciekawy słuchacz, który wysiadł z niego, także wyglądał jakby znużony drogą.

Był to niemłody już mężczyzna, siwiejący, z twarzą typu południowego, oczyma czarnymi, brwiami gęstymi, wąsem ciemnym i bródką, którą cesarską we Francji zowią, przystojny niegdyś, dziś wydawał się wyżyty, znużony bardzo... Oczy pięknie oprawne zapadłe miał głęboko... Zęby, którymi dolną wargę zakąsił, straciły już blask i świeżość dawną, choć jeszcze całe się zachowały.

Męska postawa, ruchy zręczne, sam ubiór, choć podróżą zbrukany, kazały się domyślać w nim człowieka należącego do tak zwanego przyzwoitego świata. Było coś i fryzjerskiej lalki w nim, i tego swobodnego rozpasania, które podobne lalki, znudziwszy się przybraną formą, przybierają, gdy chcą odpocząć...

Kapelusz miękki z dużymi skrzydłami na głowie gęstymi włosami okrytej siedział od niechcenia rzucony z pewnym wdziękiem, na szyi mocno niebieski lekki krawat zapięty był szpilką imponującą olbrzymim koralem. Łańcuch i dewizki zegarka godne były paryskiego złotnika z ulicy de Paix, który je zapewne robić musiał.

Zasłuchany w śpiew ten, stał mężczyzna pod drzewem, niekiedy drgnięciem zdradzając, jak on go dziwił i poruszał. Chwytał się za włosy, podnosił rękę jedną, to drugą, zdawał się niesłychanie zdumiony i niepewny, co ma począć. Wracać do powozu wcale mu się nie chciało... Spoglądał ku zaściankowi, po okolicy, z prawie rozpaczliwym wyrazem twarzy.

W ciągu tej sceny mimicznej, która w przekonaniu odgrywającego ją zapewne świadka żadnego nie miała – ścieżyną wydeptaną przez pola ku zaściankowi kroczył powoli człowiek, który się jej ciekawie, nie widziany przyglądał.

Ten był widocznie rodzimym owocem ziemi, po której z taką pewnością stąpał, na którą z taką miłością spoglądał, jaką między nią a nim długie lata węzłów tysiącznych zrodzić mogły...

Poczciwą miał bardzo fizys ten z wolna o kiju idący ku zaściankowi gruby, krępy, przysadzisty człeczyna – lecz niemal karykaturalny. Natura dała mu twarz okrągłą, bez najmniejszej do wdzięku pretensji ulepioną... pospolitą, podobną do mnóstwa tego typu, a w dodatku laty przeżytymi rozlaną jakoś i zneutralizowaną. Można dziś było z niej wnieść tylko, że ta facjata łagodnego wyrazu należała do poczciwca, który ze światem i z którym świat był w zgodzie...

Na wyłysiałej dobrze, dużej głowie jego czapka siedziała, mnogie już lata pamiętająca, niepogody, zbrukane kąty, po których legiwała, i rozmaite użytki, na jakie ją właściciel obracał. Kształt wnosić kazał, iż w niej czasem różne rzeczy przenoszono. Tak samo szara kapota, którą był przyodziany, nie odznaczała się świeżością... miejscami była odmładzana łatami, a włożona i zapięta tylko w celu okrycia grzesznego ciała... Poniżej widać było spodnie ze zgrzebnego płótna, szare, i buty z długimi cholewami, wiejskiej roboty, na długie trwanie obrachowane. Nigdy też ich żadna szczotka nie musiała dotykać, a wiecheć słomy ją zastępował...

W dłoni silnej z palcami grubymi niósł idący kij. Stary to musiał być towarzysz przechadzek, bo choć go po wycięciu w lesie żaden kunsztmistrz nie obrabiał, miał na sobie tę politurę, którą czas daje i codzienne tarcie dłoni...

Nie postrzeżony człek ten zbliżał się z wolna ku stojącemu pod drzewem – stawał niekiedy zaciekawiony, potrząsał głową i nierychło sobie sprawę zdawszy z podsłuchów, uśmiechnął się, spoglądając w stronę, z której głosik dziewczęcia dochodził.

Teraz, gdy już mógł sobie wytłumaczyć, dlaczego się tu nieznany podróżny zatrzymał, widocznie robiło mu to wielką przyjemność. Zdawał się mówić:

– A co? widzicie? albom nie był tego pewien?

Gruby człek mógł łatwo pominąć podróżnego, może nawet miał tę myśl zrazu, ale ją zmienił. Ze ścieżki, którą szedł, zwrócił się na prost ku drzewom; a że pod jego butami piasek skrzypiał, on sam sapał trochę, podróżny usłyszał w końcu zbliżanie się jego i zwrócił się ku natrętowi z widoczną niechęcią. Ruszył się niecierpliwie, jakby chciał do powozu zwrócić – i – stanął. Zbliżający się zdjął pomiętą czapkę i nisko się mu pokłonił.

Stali w pewnym od siebie oddaleniu.

– Prawda, że głos ma anielski? – zawołał idący z kijem.

Na zapytanie to zmieszany podróżny zabełkotał jakąś niezrozumiałą odpowiedź, w której dosłyszał tylko:

– Parle franse?

Ruszył ramionami.

– Chowaj Boże – odparł trzęsąc głową – sed latine...

Rozśmiał się Francuz.

Po krótkim namyśle, łaciny snadź nie mogąc sobie przypomnieć, kilka przekręconych wyrazów wy jąknął po rusku.

– Ano, ano – rzekł gruby – to ja rozumiem, chociem się nie uczył... tylko że bodaj wielmożny pan tym językiem tyle zmożesz, co ja francuskim.

I dobrodusznie śmiać się począł.

Z wielką gorączką jakąś przystąpiwszy do niego, podróżny, trudno się wysławiając, nadsztukowując ruchami, mimiką, począł pytać, kto to śpiewał, kto była ta – cantatrice?

Chwilkę podumawszy nad odpowiedzią, gruby zdołał i na migi, i z pomocą bardzo podejrzanej łaciny wytłumaczyć ciekawemu, że gdyby o kilkaset kroków chciał zawrócić na probostwo (tu je palcem pokazał), tam by się od księdza dowiedział o wszystkim, bo... ksiądz parle franse.

Był to argument tak przekonywający, że podróżny natychmiast ujął za rękę grubego i pociągnął go pośpiesznym krokiem do powozu. Ten śmiał się i nie opierał wcale.

Przyszli do koni i pocztyliona, który, zsiadłszy z kozła, fajkę zapalał, a gruby kazał mu do plebanii jechać.

Lecz zaszła trudność, pocztylion występował z opozycją, którą tylko obietnica: na wódkę, powtórzona kilkakroć dobitnie, przełamać mogła.

Gruby śmiał się.

Powóz potrzeba było zwrócić z pocztowego gościńca na małą między płotami drożynę wiodącą na plebanię, którą z dala przy starym drewnianym kościółku wśród lip i klonów widać było.

Zaścianek, od którego powóz się oddalał, nazywał się, jak wiele innych na Litwie, Berezówką; wieś, od niego nieco oddalona, od której go zapewne niegdyś jakaś eksdywizja odcięła, zwała się Berezowiczami...

Objaśnić też musimy, że ów gruby, niepoczesny człek, idący z kijem, daleko więcej był wart niż to, na co wyglądał.

Ludzie tak na wsi często się zaniedbują, zwłaszcza na późniejsze lata, gdy już nie myślą się podobać nikomu, a żyją wśród swoich, znani każdemu i nie potrzebując się okazywać...

To było przyczyną, że ów poczciwy Bernard Żantyr, który niegdyś do szkół chodził, a nawet miał ochotę próbować seminarium, a potem z wielkiej miłości dla muzyki i organu wykształcił się na prostego organistę i nie mając szczęścia, wisząc przy małym parafialnym kościółku, wcale o powierzchowność nie dbał, już się więcej nie spodziewał nad to, do czego doszedł...

Marzył on niegdyś o zasiadaniu przy wielkich organach gdzieś w jakimś mieście... w Wilnie może; marzył o sławie, o muzykalnym zawodzie... póki się to wszystko z wolna nie rozchwiało, nie spełzło, nie rozbiło o trudności, o pewną obojętność i lenistwo. I Żantyr grał sobie i śpiewał w małym parafialnym kościółku na chwałę Bożą. Lecz kto by wnosił z tego, co się o nim rzekło, że był bardzo nieszczęśliwy, tak zmarnowawszy życie, nie znałby chyba Żantyra.

Nie mógł być nieszczęśliwym, mając organ, na nowo naprawiony i strojony, muzykując ile i jak chciał. zatapiając się w starych chorałach i w żółtych różnych odwiecznych kompozycjach, które ściągał Bóg wie skąd...

Był on stworzony na artystę, ale nie na takiego, jakim go dziś pojmują ludzie. Kochał muzykę dla niej samej, nie dla tego, co ona mu dać mogła, nie żądał od niej nic, oprócz tych wzruszeń i łez, w które, patrząc na niego, tak niepozornego, tak pospolitego, na wpół zdziczałego człeka, wierzyć się nie chciało.

Żantyr przy organach, gdy potężnym, czystym, wyrobionym doskonale basem śpiewał jedną z tych starych pieśni natchnionych, które tak miłował, przeobrażał się cały... Naówczas nie bardzo kto do niego śmiał przystąpić, w taki wpadał zapał i uniesienie...

Szczęściem dla niego proboszcz, do którego się dostał, światły, wykształcony, zacny kapłan, rozumiał go, cenił i uszanować umiał. Z żadnym też w świecie organistą lepiej by mu być nie mogło, bo Żantyr, mimo swej prostoty i niepoczesnej powierzchowności, był dla niego jakby przyjacielem i bratem w potrzebie, choć nigdy się nie narzucał mu ze zbytnią poufałością.

Żyli z sobą w świętej zgodzie... a że proboszcz okazywał dla Żantyra szacunek, inni też, wzorem jego, szanować organistę musieli.

Proboszcz, ksiądz Kalikst Draskun, miał mir u ludzi, na który zasługiwał. Jak samo nazwisko jego powiadało, nie pochodził on z żadnej znacznej rodziny... Ojciec, oficjalista u książąt Ogińskich, dwoje dzieci swych, syna i córkę, nie mogąc im zostawić majątku, wychował z największym staraniem. Na dworze tym wszyscy się z większą cywilizacją, z poczuciem potrzeby światła, z wartością nauk i kunsztów praktycznie obyć musieli. Książę lubił starego poczciwego Draskuna i pomagał mu do wychowania dzieci... Młody Kalikst i za namową ojca, i z własnego natchnienia obrał sobie stan duchowny... Skończywszy nauki w Wilnie, mógł, jako wielce obiecujący młody kapłan, spodziewać się wyższego jakiegoś stanowiska w kościele, lecz zabrakło po temu protekcji, a młody księżyna nie miał talentu dobijania się – i z trudnością w końcu otrzymał małe probostwo, na którym dobrze mu było. Nie pragnął więcej.

Człowiek był tego spokojnego ducha i takiego na życie ludzkie poglądu, który od niego wiele wymagać nie dopuszczał.

Do zaspokojenia proboszcza i to się przyczyniało, że pod Berezowiczami tuż, na zaścianku w Berezówce żyła biedna siostra jego, Adela...

Los tej kobiety obchodził go, bo był jej jedynym opiekunem, kochał ją i w niej całą miał rodzinę... Rodzeństwo, osierocone, trzymało się związane miłością serdeczną, ksiądz Kalikst był Adeli potrzebny, bo życie jej na ciężkie wystawione było próby...

Dosyć staranne otrzymawszy wychowanie, lecz z dworu Ogińskich wyniósłszy pojęcie życia z XVIII wieku pozostałe, romansowe, sentymentalne, panna Adela nieopatrznie za mąż wyszła z miłości dla pięknego i miłego młodzieńca, który kochał się w niej, ale życia nie umiał jej zapewnić szczęśliwego... Rachował na pańskie klamki, na nadzwyczajne jakieś szczęście, na cuda, a gdy wszystko to zawiodło, zagryzł się i umarł, córkę jedynaczkę zostawując, a matce i dziecku tylko ten biedny zaścianek z długami...

Walcząc z ciężkim losem swoim, niespokojna o dziecię, któremu wychowania lepszego dać nie mogła, gdy brat jeszcze na ubogim wikariacie pomocą jej być nie mógł, młoda naówczas Adela, piękna i wśród tej sfery, w jakiej być musiała, zwracająca oczy dystynkcją sobie właściwą – popełniła ten błąd, że raz drugi za mąż poszła za człowieka, który zdawał się obiecywać wiele, a stał się dla niej utrapieniem i ciężarem.

Pan Ernest Dziwulski, człek ogładzony, wygadany, niegdyś posiadacz jakiejś cząstki dziedzicznej, należał do tego u nas bardzo pospolitego rodzaju ludzi, którzy zdają się być do wszystkiego zdolni, doskonale rozumieją świat, życie, wszystko – porywają się na najtrudniejsze zadania, a najprostszych w praktyce życia rozwiązać nie mogą.

Bardzo miłej powierzchowności, w obejściu się z obcymi łagodny i miły, powolny, wyrozumiały, roztropny, bystry, o każdej rzeczy umiejący rozprawiać z pozorną jej znajomością, z dowcipem i przebiegłością – pan Ernest, gdy go do czego zaprzężono, natychmiast dawał dowody nieudolności, której towarzyszyła i którą rodziła najlekkomyślniejsza zarozumiałość. Służyła mu ona doskonale, gdy szło o słowa – w czynie zawodziła go na pierwszym kroku.

Dziwulski jednak sobie nigdy nie przypisywał niepowodzeń, powtarzających się co chwila – obwiniał o nie świat, ludzi, zawiść, nieprzyjaciół, fortunę, przypadek, nigdy siebie. Zaledwie jednej doświadczywszy klęski, narażał się na drugą.

W początkach żona nieco ślepo mu wierzyła, poznała go potem lepiej – i milczała, ale już najmniejszej polepszenia losu nie miała nadziei...

Z suchymi i wypłakanymi oczyma, ze ściśniętym sercem sama robiła, co mogła – po trosze brat jej pomagał, a na Dziwulskiego, który w domu rzadkim bywał gościem, nie rachowała już wcale.

Życie tego człowieka upływało poza domem, w ciągłym bezsilnym rzucaniu się, szukaniu, próbach, często podróżach, o ostatnim groszu wyrwanym żonie i jej dziecięciu i w krótkich spoczynkach po doznanym zawodzie, w ciągu których żona musiała cierpliwie słuchać jego narzekań, przeklęctw lub nowych, natychmiast rodzących się marzeń.

Dziwulski im bardziej się starzał, tym większym się stawał egoistą. Przywiązanie dawne do żony zupełnie w sercu jego wygasło – nie mając kogo obwiniać o własne błędy, wszystkie nieszczęścia jej przypisywał i ożenieniu swojemu. Wyrywało mu się w jej obecności nieraz, że popełnił głupstwo, żeniąc się z nią, i że za to teraz pokutować musi. Tymczasem żył z jej pracy, grosza i maleńkiego zaścianka... Powracał tu, gdy się inne środki wyczerpały, przynosząc z sobą kwasy, gniewy, wyrzuty i niepokój.

Znosiła z wielką rezygnacją chrześcijańską to życie żona, nie waśniąc się z nim, ustępując, milcząca i cała w dziecku swoim. Czasem tylko ksiądz Kalikst, doprowadzony do ostateczności, łajał go i napominał, ale to się na nic nie przydało.

Dziwulski, gdy go potrzebował, gdy chciał co wyrwać żonie, stawał się, jak dla obcych, uprzejmym, łagodnym, dobrym – lecz wiedziano już w domu, co to znaczyć miało, i niemal więcej się obawiano dobroci tej niż bezsilnych gniewów.

Lubiący żyć, gadatliwy, dowcipny, gęby wyparzonej, Dziwulski choć go wszyscy dobrze znali, że był do niczego, u wielu był miłym gościem. Wciskał się na wszelkie wesela, imieniny, zjazdy, zabawy, jarmarki, gdzie pito i baraszkowano, a że szlachcic był, niegdyś posesionatus, że zabawiał... nie wypychano go... wysługiwał się, jak umiał. Tylko do żadnej sprawy ważniejszej nie użył go nikt, bo wiedziano, że nic nie zrobi, pieniądze straci, zahula się, zagada i umknie.

W Berezówce miał swój pokój i nazywało się, że w niej mieszkał, lecz niekiedy dwa i trzy miesiące nie było go widać – nie wiedziano, gdzie się obracał, dowiadywano się o tym od obcych. Maleńki wózek, zwany po litewsku kałamaszką, silna klacz kasztanowata w hołoblach, maleńki tłumoczek składały zwykłą jego wyprawę.

Wyjeżdżając z domu, opowiadał się zawsze, iż za dzień, dwa najdalej powróci, lecz dni te w miesiące się przemieniały; powróciwszy zaś kłamał, aby się niby usprawiedliwić.

W domu nie zajmował się niczym pod pozorem, że magnifika, bo tak przezywał żonę, wszystko w łapach trzymała. Lecz gdyby nie to staranie jej o ocalenie resztek, dawno by już Berezówki nie było. Raz napadł gwałtownie na żonę, żeby się do miasta wynieść, a ten chłapeć ziemi sprzedać. Miał nań kupca, ledwie ksiądz od tego nieszczęścia obronił biedną uciśnioną siostrę.

Dziwulska sama była teraz na pozór zimną i sztywną nieco, wszystko w sobie taić zmuszona, upokorzona nieszczęściem, powagą przybraną osłaniała się i okrywała. Dla dziecka tylko, a czasem dla brata otwierało się jej serce; naówczas wybuchała łzami i wyrywały się jej narzekania na losy.

Utrzymać ostatki biednego mienia dla dziecka i dziecko to wychować było jedynym celem jej życia. Wszystko, co umiała niegdyś, starała się przelać na Marynkę, która była pojętna, roztropna, lecz po matce wzięła uczucie wielkie, czułość zbyteczną i wrażliwość. Ostudzić ją i powstrzymać z trudnością przychodziło matce. Ona i wuj starali się tylko religijnym wychowaniem, wpojeniem pobożności skierować naturę tę egzaltowaną tam, gdzie by jej niebezpieczeństwo nie zagrażało. Marynka też była pobożna bardzo, lecz niemniej rozmarzona i sentymentalna we wszystkim, co serce jej dotknęło.

Matka jej widziała w córce nadzwyczajną piękność – chociaż dotąd się ona wcale nie obiecywała. Świeża była, miła, ładna, lecz nic więcej.

Wszystko, czego ją uczono, pojmowała łatwo, prędko, chciwie, lecz największy talent i ochotę okazywała do muzyki. Śpiewała ślicznie. Szczęściem czy nieszczęściem matce z dawnych czasów pozostał nędzny klawikordzik, brzęczący jak gitara... klepadło, które Żantyr organista stroił i reparował, upierając się Marynkę uczyć śpiewu i muzyki dla chwały Bożej, jak mówił. Kilka razy już popisywała się na chórze przy organach z pieśniami i to ją niezmiernie radowało... Chciała zostać śpiewaczką sławną, jak ta Catalani, o której matka jej niegdyś wspominała.

Lecz i ksiądz Kalikst, i matka najmocniej starali się jej to wybić z głowy. Żantyra uproszono, aby lekcji zaprzestał; ksiądz nie chwalił nigdy jej głosu, matka udawała, że piosnek jej nie słyszy.

Wcale to nie skutkowało.

Marynka śpiewała, gdy tylko mogła. Dziwulska na inny sposób starała się oddziaływać przeciwko tym marzeniom, nakłaniała do pracy, uczyła robót, dawała zajęcia, lecz i przy krosienkach dziewczę jeśli nie śpiewało, to choć nuciło po cichu.

Przywiązanie do matki powstrzymywało ją zresztą od wszelkiej wzmianki o marzeniu śpiewaczym. Kochały się obie tak bardzo! Dziwulska przyszłość dla niej widziała w jakimś zamążpójściu za uczciwego człowieka... ksiądz czasem doradzał klasztor.

Marynka sama nie myślała o niczym, tylko o mieszkaniu z matką i pomaganiu jej we wszystkim. Dostrzegłszy, iż śpiewanie zawsze matkę czyniło smutną, dziewczę, gdy mu się bardzo zapragnęło wyśpiewać, uciekało z domu do lasku... na łąkę, i tam mogło już sobie pozwolić uciechy.

Zantyr bolał w duszy, iż jego ukochana muzyka za tak niebezpieczną tu osądzona została; wzdychał, myśląc, co by to z tego głosu być mogło, lecz powiadał sobie: – A może i mają rację...

Czas w Berezówce upływał bardzo jednostajnie. Jedynymi niespodziankami bywały odwiedziny Dziwulskiego... inaczej bowiem nazwać tego nie było można.

Naówczas nagle zwichrzało się w domu, bo dla wybrednego i zepsutego próżniaka nigdy dosyć nie było tego, co dom miał... potrzebował jeść, pić i wymyślał na to, co mu podawano.

Oprócz tego, co w domu zobaczył – wszystko wyśmiewał, każda rzecz była zła i głupia, a z najmniejszym zapasem kryć się było potrzeba przed nim, bo przywłaszczał, co chwycił.

Żona się naówczas musiała uciekać pod opiekę do brata.

Marynki ojczym z początku nie lubił, przezywał ją różnie, dokuczał dziecku aż do łez; dopiero gdy dorastać zaczęła, stał się powolniejszym. Powiadał teraz, że gdyby to matka umiała poprowadzić, może by co z tego wyrosło.

Zmiana w obejściu się z dziewczynką nie wpłynęła na jej uczucia dla niego. Nie cierpiała go za matkę, za to, co sama znosiła – instynktowo zresztą jak nieprzyjaciela – i unikała wszelkiego z nim spotkania i rozmowy.

W tym czasie, gdy się opowiadanie nasze zaczyna, Dziwulskiego od dawna nie było w domu. Błąkał się po okolicy. Im dłużej go nie widziano, tym obawa nagłego powrotu była większą. Dziwulska drżała na każdy turkot i wołanie.

Lecz że piękny czas wiosenny sprzyjał wycieczkom, a próżniak rad się wałęsał – Berezówka była od niego wolna, a izdebka, do której nikt nie zaglądał, stała pustką z zapylonymi oknami.

Na plebanii ksiądz Kalikst chodził z brewiarzem w ręku po wielkiej izbie, gdy powóz podróżnego zatoczył się przed jej maleńki ganeczek o dwóch słupkach, a z niego wyrwał się najprzód Żantyr, śpiesząc przodem, za nim ów ciekawy śpiewu miłośnik,

– Jegomościuniu! jegomościuniu! – zawołał, wpadając z niezwykłą sobie gwałtownością, organista – jakiś obcy chce się z jegomością rozmówić. Zdaje się Francuz czy co...

Tu Żantyr śmiać się zaczął:

– Posłyszał z gościńca, jak Marynka w polu sobie śpiewała, i tak mu się głos spodobał...

Ksiądz zmarszczył się okrutnie, zarumienił i już miał zburczeć organistę, gdy cudzoziemca grzecznie pozdrawiającego ujrzał na progu.

Z twarzą poważną i nachmurzoną postąpił ku niemu.

– Darujesz mi pan wcale dziwną wizytę – odezwał się przybywający z wielką grzecznością, tonem dobrze wychowanego człowieka. – Trudno mi się nawet inaczej wytłumaczyć – dodał – z mojego natręctwa, jak prezentując naprzód. Jestem dyrektorem opery w... Imię moje Euzebiusz Volanti...

Ksiądz milczał ciągle zasępiony.

– Jako impresario jestem zawsze zajęty poszukiwaniem pięknych głosów... Dziś głos piękny to – fortuna! Właśnie przejeżdżając tędy, zachwycony zostałem sopranem takiego dźwięku, świeżości, siły, żem osłupiał! Ten pan (tu wskazał na stojącego z boku Żantyra) zapewnił mnie, iż o właścicielce tego cudownego organu pan mnie możesz objaśnić.

Ksiądz Kalikst jeszcze się mocniej zasępił. Ruszył ramionami. Namyślał się długo, bardzo długo z odpowiedzią.

– Być to może głos mojej siostrzenicy – odparł w ostatku z niechęcią – lecz mogę pana z góry zapewnić, że... choćby on miał być fortuną – rodzina wcale z niego użytku czynić nie myśli...

– Jak to? dlaczego? – podchwycił, przysuwając się, podróżny i niezmiernie żywymi ruchami popierając, co mówił – dlaczego? Powołanie śpiewaczki nie jest tym, czym było... jest powszechnie szanowane... wielbione – daje sławę, daje majątek – a prowadzi często do najświetniejszych małżeństw i losów...

– Widzisz pan suknię moją? – rzekł ksiądz chłodno. – Jestem wujem tego dziewczęcia... Jako ksiądz...

Zżymnął się signor Volanti...

– To są przesądy! – to są uprzedzenia! – zawołał, uśmiechając się...

– Niech będzie to, czym chce – rzekł ksiądz – pozwól nam pan zostać przy naszych przekonaniach...

Była to zimna odprawa – Volanti (nawiasem mówiąc, przerobiony na Włocha gwoli powołaniu, bo był Francuzem i zwał się Volant), nie dał za wygraną.

– Wielka by była szkoda taki skarb zakopać! – zawołał. – Znam się dobrze na timbre głosu... Wprawdzie niewyrobiony jest, surowy, lecz cóż to za cudowny materiał! Jak ona już dziś atakuje wysokie nuty... co za czystość intonacji! jaka siła... co za wdzięk!

Ksiądz słuchał pochwał tych z głową spuszczoną.

– Być może – przebąknął po chwili – ja się na tym nie znam – głos i świeży, i piękny Bóg dał... lecz sam pan powiadasz, że potrzebowałby wykształcenia, nauki. My na nią nie mamy środków... a wreszcie zrobilibyśmy z niej śpiewaczkę, a stracilibyśmy ukochane dziecko... Tego żadna fortuna wynagrodzić nie potrafi... Zawód teatralny jest śliski i niebezpieczny; ani matka, ani ja, najbliższy opiekun... nie dozwolilibyśmy...

Z ironicznym wyrazem słuchał odpowiedzi tej Volanti.

– Trudno mi pana przekonać – odparł. – Stan jego usprawiedliwia ten sąd surowy, a zamieszkanie w tym zakątku i oddalenie od świata czyni go naturalnym. Lecz pozwól mi pan powtórzyć jeszcze, że teatr nie jest tym, czym był dawniej, i mamy na deskach tak cnotliwe i nieposzlakowane damy, jakie trudno znaleźć w salonach... Niebezpieczeństwo tu nie jest ani mniejsze, ani większe dla młodych osób, jak wszędzie na świecie... Co się tycze nas, dyrektorów, impresariów, my dla naszego własnego interesu jesteśmy najtroskliwszymi stróżami cnoty naszych sujetów.

Uśmiechnął się i ciągnął dalej, nie zważając na zachmurzone czoło księdza...

– Co się tycze wykształcenia – rzecz to bardzo zwyczajna, że my łożymy na nie chętnie. Naturalnie nie dla miłości sztuki tylko, ale i przez rachubę... Zapewniamy sobie zwrot kosztów, umawiając się przez ciąg lat o pewny monopol głosu, który jest dziełem naszym...

Ksiądz Kalikst się smutnie uśmiechnął.

– Wszystko to – rzekł cicho – nie wzbudza we mnie najmniejszej ochoty poświęcenia mojej siostrzenicy molochowi sztuki...

Rzucił ręką w powietrzu...

Pan Volanti skrzywił się.

– Naturalnie – rzekł – nikogo do szczęścia przymuszać nie można... ale szkoda... wielka i nieodżałowana szkoda...

W ciągu tej rozmowy, prowadzonej po francusku, Zan ty r, stojący z rękami w tył założonymi na boku, słuchał z uwagą natężoną, usiłując ją odgadnąć i zapewne domyślając się, na czym ją zakończono.

Nie mógł też, znając osoby, przewidywać innego końca... Wioząc Francuza na probostwo, wiedział, że tylko poświadczy on o piękności głosu, któremu Zantyr pierwszy wielką przyszłość rokował...

– Jakkolwiek mi śpieszno – dodał Volanti – i choć już nie mam najmniejszej nadziei nawrócenia pana, czy bym nie mógł, choć dla prostej ciekawości, dla miłośnictwa tego organu, który natura daje wybranym... posłyszeć... zobaczyć tę panienkę...

– Niepodobieństwo! – odrzekł surowo – nie mogę... przepraszam – muszę odmówić! Tego tylko braknie, żeby się dziewczęciu głowa zawróciła!

Załamał aż ręce...

Volanti, tak bezwzględnie odepchnięty, dumną przybrał postawę obrażonego, skłonił się z lekka.

– Przepraszam, że go akomodowałem – przepraszam...

Wyszedł żywo, nie oglądając się, i rzuciwszy się do powozu, skinął na pocztyliona, aby jechał...

Żantyr, który wysunął się za nim na ganek, spojrzał z jakimś żalem na rozgniewanego Francuza, który zapalał cygaro i łajał barbarzyńców.

Los, gdy chce, płata figle... Oskarżają nieraz powieściopisarzy, że mu nieprawdopodobną narzucają rolę; lecz ktokolwiek żył dłużej, wie dobrze, iż fantazja bajarzy nigdy ani w części nie dorównywa zrządzeniom losu w rzeczywistości...

Może też być, co się ślepym zrządzeniem i przypadkiem zowie – jest czymś więcej nad to... Nie zbadano wszystkich sił, które się na naszym świecie krzyżują. Widzimy ich skutki, sprężyny dla nas ukryte.

Takim losu trafem było, że pan Volant na stacji następnej, na którą się przypóźnił, w małym miasteczku, głodny będąc, poszedł szukać czegokolwiek, choćby bułki i kieliszka koniaku. Naczelnik stacji wskazał mu rodzaj restauracji u Pinkasa. Pinkas zaś był na cztery mile dokoła sławnym ze swojego składu win i delikatesów, a w restauracji jego prawie dnia nie było, żeby szlachty kółko jakieś, gromadka nie próbowała starego francuskiego i świeżego szampana.

Tym razem zastał w sali, w której i bilard się znajdował, pan Volant sześciu panów i paniczów już w najświetniejszym humorze po tuzinie szampana. Rozmowa wrzała i kipiała, śpiewano. Eks-rotmistrz gwardii, hrabia X., mężczyzna dziwnie urodziwy, który niegdyś w stolicy milionowy puścił majątek – dowodził gromadce przyjaciół.

Gdy Volant wszedł, cofając się onieśmielony hałasem, który buchnął przeze drzwi, eks-rotmistrz, stojący blisko, wpatrywał się w niego mocno i nagle, ręce rozpostarłszy, skoczył ku niemu.

– Par Dieu! Volanti ou le diable! – krzyknął.

Porwano Francuza, zmuszając go na czcze serce rozpocząć od kielicha szampana...

Weseli towarzysze rotmistrza a hulaszcza szlachta okoliczna, dla której on był wyrocznią, natychmiast zajęli się przyjęciem cudzoziemca...

Zdano je na posługującego jako majordoma Dziwulskiego. Marszałkowa! on bardzo często przy podobnych ucztach, karmiąc się i pojąc przy tym. Był właśnie w drodze do domu, gdy go u Pinkasa pochwycono... a dał się pochwycić bardzo łatwo, bez najmniejszego oporu.

Volantowi, dla zatrzymania go, wyperswadowano naprzód, że koni na stacji nie ma i że oczekując na nie, nic lepszego nie ma do zrobienia, niż jeść i pić z nimi. Francuz się dał przekonać.

Po kilku kieliszkach, gdy rozmowa się niezmiernie ożywiła, Volant z wielkim dowcipem opowiadać począł swoją przygodę w Berezówce, wrażenie owego podsłuchanego śpiewu, odwiedziny na probostwie i odprawę, jaką mu tam dano.

Z opisu miejscowości, choć Francuz nazwisk nie umiał powtórzyć, łatwo się było domyśleć, że ów śpiew podsłuchany był w Berezówce, a owym proboszczem ksiądz Kalikst.

– Ale, słuchaj że, Erneście! – krzyknął rotmistrz – a toć to się tycze córki twojej żony... ona ma miliony w gardle... Francuz do szaleństwa rozentuzjazmowany... a odpędzili go z kwitkiem! Przecież ty także coś tam w domu znaczyć musisz... Takiego szczęścia lekceważyć nie można...

Ernest, dobrze podpiły, zrozumiawszy wreszcie, o co szło, rzucił się na Francuza. Mówił jego językiem źle bardzo, lecz z wielkim zuchwalstwem.

– Jak mi Bóg miły! – krzyknął – to nie może być! Jedź pan ze mną! Ja jej każę śpiewać, a jeśli głos się okaże dobry... matka nie ma prawa szczęścia własnego dziecka odrzucać...

Począł się kląć i bić w piersi z gwałtownością wielką, a potem Francuza ściskać, całować, nalegać, aby z nim nazajutrz powracał do Berezówki. Volant, dowiedziawszy się, iż ma z ojczymem do czynienia – zgodził się od razu.

Całe towarzystwo gotowe było nazajutrz jechać z nimi do Berezówki, ale Dziwulski, czując, że to mu popsuje sprawę z żoną – odradził im. Musieli jechać we dwóch.

I tak, chociaż udawał bardzo pewnego siebie, obawiał się Adeli i księdza, wiedział, że mu trudno będzie upór ich przełamać... Lecz... świeciły miliony! Volant opowiadał, że z takiego głosu można stworzyć żywy kapitał przynoszący rocznie sto tysięcy franków! Więcej może?!

Rotmistrz na palcach wiedział, ile która artystka zebrała milionów, jakie miała klejnoty... co to za życie wiodły te istoty wybrane, pod których stopy rzucano kwiaty, które zasypywano bukietami, bransoletami i broszami !

Ojczym sławnej śpiewaczki mógł się spodziewać przynajmniej spadłych z jej stołu okruszyn krociowych... Zresztą Dziwulski z góry sobie obiecywał nie dać jej Volantowi bez porękawicznego...

Co się potem miało stać z tą nieszczęśliwą Marynką, o to mu już wcale nie chodziło, byle ją dobrze mógł sprzedać...

– Dziewczyna byłaby głupia, żeby z tego nie korzystała – wołał – a matkę... matkę ja zmuszę. Przecię ja bliższym jestem niż ksiądz opiekunem... Mam prawo...

Potakiwali mu wszyscy; Volant tylko, zimny i praktyczny, usiłował go ostudzić, aby gwałtownością nie popsuł wszystkiego...

Wieczerza i po niej kielichy ciągnęły się przez całą krótką noc wiosenną... Nad ranem dopiero jedni po drugich poczęli się kłaść, aby odpocząć trochę...

Dobrze napiły Dziwulski tak był tym, co słyszał i co miał przed sobą – przejęty, tak poruszony, iż oka mimo znużenia zamknąć nie mógł. Poszedł się zimną wodą oblać dla otrzeźwienia i – gorączkowo rozmyślał, siadłszy na ławie przed Pinkasem, jakiego ma sposobu użyć, aby żonę i księdza – nawrócić.

Z księdzem gotów był w ostateczności zerwać zupełnie... o dziewczynie, która swej woli nie miała, mowy nie było – co się tycze matki... trochę rachował na jej ubóstwo... trochę na swoją władzę... Wmawiał sobie, że przecież, bądź co bądź, panem powinien był być w domu... i choć dotąd nie mieszał się do niczego, straconą powagę łatwo odzyskać potrafi.

Gotów był do najostateczniejszych uciec się środków... byle tak łatwego sposobu zbogacenia się z rąk nie wypuścić.

Skutkiem rozmyślań w końcu było, że zbudził rozespanego Francuza, oświadczył mu, że musi przodem jechać, aby żonę przygotować, i zaklął go, aby sam za godzinę na pewno do Berezówki przybywał.

Volantewi wszystko to było jedno, byle się mógł jeszcze przespać... Do zaprzężonej kałamaszki siadłszy, Dziwulski, który się kieliszkiem wódki (dla zupełniejszego otrzeźwienia) pokrzepił, zaciął klacz bez litości i znanymi drożynami na prost do Berezówki poleciał.

Wszyscy jeszcze tu spali i ledwie gospodyni dziewczęta w piekarni budzić zaczynała, gdy spoconą i zdyszaną kasztanką dobiegł pan Ernest do wrót, na cały głos wśród ciszy poranka wołając, aby mu otwierano.

Przestraszyli się ludzie, bo nigdy jeszcze z taką zuchwałością nie ważył się tu występować. Porwała się wylękła z łóżka żona, obudziła się Marynka...

Zajazd ten impetyczny zwiastował coś niesłychanego, a z Dziwulskim nic dobrego przyjść nie mogło. Można więc sobie wyobrazić trwogę, z jaką blada i drżąca wyszła na ganek Adela...

– Na Boga! cóż się stało? – poczęła...

– Co? nic się nie stało! co się miało stać? Cóż to, ja mam jak złodziej podkradać się do własnego domu? Przyjechałem i kwita.

Takie było powitanie. Pomimo zapewnienia, iż się nic nie stało, Dziwulska jednym spojrzeniem na męża nabyła przekonania, iż jej jakieś grozi nieszczęście.

Znała go dobrze.

Wszedł za nią do pustej izby gościnnej, w której wieczorne roboty jeszcze na stole leżały, i począł, sam z siebie nierad, od łajania, że tak późno wstawano i izby nawet stały nie umiecione.

Rzucił się potem na kanapę i zawołał o śniadanie...

Jechał z najmocniejszym postanowieniem wpaść natychmiast na żonę i wszystko jej powiedzieć od razu... lecz – męstwo go nagle opuściło.

Dziwulska, o niczym nie wiedząc, domyślać się nie mogła, co jej groziło. Ksiądz brat wcale jej nie mówił o Volancie, choć się wieczorem widzieli, a Zantyr, który by się mimo woli wygadał, nie widział ani matki, ani córki.

Pan Ernest wpół leżąc, na pół siedząc myślał tymczasem, jak do rzeczy przystąpić; nie miał ani chwili do stracenia. Volant mógł nadjechać prędzej, niż się spodziewano. Potrzeba było żonę uprzedzić.

Od czego zacząć?

Dziwulski postrzegł, że ze złego tonu zagaił fukaniem i że należało być miłym. Gdy Adela, rozkazawszy podawać śniadanie, powróciła do pokoju, znalazła męża nagle rozweselonym i zupełnie zmienionym.

Był to także znak niedobry, bo takim on tylko zwykł był się okazywać, gdy miał czegoś żądać niemożliwego i nadzwyczajnego.

Biedna kobieta przygotowywała się już w milczeniu do walki, którą przeczuwała.

– Osobliwszą bo miałem przygodę dnia wczorajszego – odezwał się dobrodusznie Dziwulski, wodząc oczami za żoną, która chodziła po pokoju skłopotana. – Jak żyję, jeszcze mi się nic podobnego nie trafiło. Właśnie chciałem wczoraj na noc nadążyć do Berezówki, bo mi się ku wam stęskniło, gdy stanąwszy, kobyle dałem wytchnąć przed Pinkasem... patrzę, z okna wołają na mnie... Rotmistrz był, Stefek ten poczciwy, Czemerski i Biłkowski. „Chodź a chodź!” Nie było sposobu... kobyłę mi do stajni kazali zabrać i – „Baw się z nami!” Cóż robić? Musiałem ulec, bo ich często potrzebuję. Tylko cośmy poczęli baraszkować, wpada jakaś figura nieznajoma, cudzoziemiec, a rotmistrz na szyję mu się rzucił, bo to jakiś dyrektor teatru dawno mu znajomy... Przyjmują Francuza, jemy i pijemy w najlepsze – wtem on, śmiejąc się, opowiadać poczyna, co mu się tylko co trafiło... Opisuje, jak jechał gościńcem przez wieś... a ja widzę z tego, co mówi, że Berezówka i Berezowicze; powiada, że go nagle doleciał śpiew kobiecy, ale tak osobliwszy, że kazał się pocztylionowi zatrzymać i poszedł go słuchać... Zobaczył dziewczę młodziuchne pod laskiem brzozowym na łące... Ono tak wywodziło... Zachwycony został głosem... Nie kto inny śpiewał, tylko nasza Marynka.

(Tym razem powiedział nasza, choć zwykle mawiał: twoja).

Słuchając, Dziwulska zbladła i ręce załamała.

– No, to mało tego, że mu się głos podobał – ciągnął dalej Ernest – ale Francuz się zapalił, powiada, że taki głos to fortuna, to miliony... Tylko uczyć ją do teatru... a on ręczy za sto tysięcy franków rocznie.

Spojrzał na żonę, która stała blada jak ściana... Nie dając jej przyjść do słowa, mówił dalej:

– Tacy dyrektorowie teatrów Bóg wie gdzie szukają i skąd dobywają głosów... Więc Francuz pono Zantyra złapawszy, a nie mogąc się od niego nic dowiedzieć o dziewczynie, pojechał z nim na probostwo. Nie mówił nic ksiądz Kalikst?

– Nie widziałam brata od dni kilku, a wczoraj krótko był i nie mówił nic – drżącym głosem odparła przerażona Dziwulska.

– Ano, był u księdza – dodał Ernest – który, łatwo się domyślić, po księżemu dał mu odprawę...

To mówiąc, podniósł się z kanapy wielce poruszony Dziwulski.

– Ależ to potrzeba być nie przy zdrowych zmysłach! – zawołał – żeby, gdy się takie szczęście samo narzuca, odpychać je! To by była wprost wariacja, kryminał!

Adela milczała ciągle.

– Ja Francuza tu zawróciłem – dokończył – tylko co go nie widać. Niech dziewczyna mu zaśpiewa, niech ją bierze na edukację... miliony będziemy mieli...

Jeszcze ostatniego nie wymówił słowa, gdy żona wybuchnęła z energią, jakiej nigdy jeszcze przeciw niemu się nie dopuściła.

– Zwariowałeś ty sam! – zakrzyknęła. – Ja! matka, żebym i obcemu człowiekowi na zgubę sprzedawała dziecko własne! Ja! ja?! O! tak! dla ciebie ono nigdy nie było czymś innym tylko obojętną istotą, może ciężarem – ale dla mnie!... ja ją tylko mam jedną!

Oburzona Dziwulska odbiegła od niego o kilka kroków... On stał, trochę zmieszany wystąpieniem tym, lecz nie myśląc się poddać.

– Co to za głupie gadanie! – odparł – któż myśli dziecko gubić i sprzedawać! Właśnie dla jego dobra by się zrobiło. Lepiej, że będzie grzybem siedziała przy jejmości, żeby ją jaki pisarz prowentowy zbałamucił?... bo to taki koniec musi być... Przecię Francuz na jej cnotę i niewinność nie czyha, nie takaż znowu powabna ta smarkata... ale o głos idzie, o głos... A na cóż go jej Pan Bóg dał?

Zaperzył się Dziwulski.

Żona, podszedłszy pod okno, chustką oczy zasłoniła i płakała.

Musimy tu uczynić uwagę, że od początku rozmowy ciekawa Marynka, przysunąwszy się pode drzwi od sypialnego pokoju – słuchała jej. Żadne słowo nie było dla niej stracone.

Zdać sprawę z tego, co się działo z dziewczęciem, przestraszonym, zdziwionym, ale i połechtanym tą nadzwyczajną ceną swojego głosu – byłoby trudno. Są w życiu godziny takie, w których sam człowiek nie wie, co się z nim dzieje, gdy na niego spadnie coś piorunowego, niespodzianego – rodzi się zamęt w sercu, głowie, z którego starszemu wybrnąć niełatwo, a tym mniej piętnastoletniemu dziewczęciu.

Na przemiany przed oczyma jej przelatywały błyski jakiegoś nadzwyczajnego szczęścia i chmury cierpień i grozy... Strach sieroctwa, obawa obcych – a potem poświęcenie się dla matki...

Koniec końców rozpłakała się i poszła, tłumiąc łkanie, do kątka.

Dziwulski tymczasem, zastępując ode drzwi, ażeby mu żona nie uszła – perorował:

– Ty tam sobie myśl i gadaj, co chcesz... albo i ksiądz Kalikst, niech sobie wydziwia – a ja wiem, co mnie mój obowiązek opiekuna nakazuje... Dać się dziewczynie zmarnować, kiedy ma w gardle fortunę... byłoby zbrodnią. Ja przecię tu coś znaczę i mam prawa...

– Żadnych! – krzyknęła, odwracając się do niego z twarzą zaognioną i zapłakaną, Dziwulska – żadnych! Nie byłeś dla niej nigdy ojcem, dla nas opiekunem, ani w domu gospodarzem... Ja mam prawa matki i dziecka, gdyby przyszło życie dać – nie puszczę...

– Zobaczymy! – mruknął Ernest gniewny, lecz czując zarazem, że nie pokona żony bez czyjejś pomocy.

Sam nie wiedział, gdzie jej szukać – zadumał się.

Dzień już był dobry. Ksiądz Kalikst, który wczoraj siostrze o niczym nie mówił, a pragnął się widzieć z nią, odprawiwszy raniuteńko mszę świętą, właśnie nadszedł był do dworku, zobaczył kałamaszkę przy stajni, domyślił się przybycia szwagra i podszedłszy ku drzwiom, usłyszał kłótnię... Spieszył siostrze na pomoc...

Zobaczywszy go, Adela pobiegła do niego ze łkaniem wołając:

– Ratuj!

Dziwulski stał nadęty w postawie wyzywającej.

– Co waćpan tu za brewerie wyrabiasz? – krzyknął proboszcz. – Nie było cię, dzięki Bogu, długo, mieliśmy święty spokój, a ledwie z bryczki, już awantura... Co to jest?

– Jest to – odparł Dziwulski – że, z pozwoleniem, kobieta, choć siostra wasza, głupia... tak – gęś głupia! Trafia się szczęście dziecku, za które by Panu Bogu trzeba na klęczkach dziękować... a ta...

Ksiądz się domyślił wszystkiego i wzgardliwie ramionami poruszył.

– Wiem ja! wiem – rzekł spokojnie – pewnie Francuz gdzieś waćpana złapał i złote góry mu obiecuje, a tyś gotów i dziecko, i żonę, ba! i sumienie, i zbawienie sprzedać dla grosza!

Splunął ksiądz z pogardą.

– Ale z tego nic być nie może i nie będzie nic.

Dziwulski się uśmiechnął.

– Zobaczymy – rzekł cicho – zobaczymy...

Ksiądz począł, kilku słowy uspokoiwszy siostrę, chodzić po izbie wielkimi krokami. Dziwulski rozparł się na kanapie. Czas jakiś panowało milczenie...

Mąż obrócił się do żony nagle.

– Proszę mi zaraz kazać izbę oczyścić i śniadanie żeby było... Francuza zaprosiłem, lada chwila przyjedzie... Dziecka nikt sprzedawać nie myśli, ale pokazać przecię obcemu nie grzech...

– Po co? – zawołał ksiądz.

– Niechaj wiemy, co stracimy przynajmniej – rzekł Dziwulski. – Korona jej z głowy nie spadnie, gdy mu zaśpiewa...

– Ja jej ani wyjść nie dam! – przerwała matka.

Gdy się tak o Marynkę kłócono – dziewczę, wypłakawszy się, podsłuchawszy raz jeszcze, co się w izbie działo – jakby jakimś natchnieniem pobudzone do tego, bez namysłu narzuciło chusteczkę na szyję, trzewiki na bose nogi wdziało i tylnymi drzwiami uciekło naprzód w olszynę, potem do brzozowego lasku, nareszcie dopadłszy do gęstych zarośli łozowych, w nich się ukryło...

Tu żadne ludzkie oko jej dostrzec ani odgadnąć nie mogło... Łozy rosły na moczarze, woda stała pod nimi i Marynka, chcąc przysiąść, musiała głęboko się przedrzeć, nim kępinę znalazła suchą.

Cieszyła się swoim postanowieniem i niemal radowała z figla, który ojczymowi spłatała.

Powiadała sobie, że tu przesiedzi dopóty, dopóki ten obrzydły jakiś Francuz, co ją chciał kupić, nie przyjedzie i nie pojedzie sobie precz...

Zarośla, w których zasiadła, położone były niezbyt daleko od gościńca, mogła więc turkot powozu z nich usłyszeć, a nawet, rozchylając ostrożnie gałęzie, zobaczyć, kto i w jaką jechał stronę...

Wiedziała, że matka jej szukać może i będzie niespokojna, lecz przekonana też była, że się domyśli powodu zbiegostwa i łacno uspokoi.

Liść zielony wziąwszy machinalnie w ząbki i gryząc go zadumana, podparła głowę na ręku i siedziała...

Pobożna bardzo, zaczęła po chwili koronkę do Przemienienia Pańskiego, a skończywszy ją, codzienny pacierz ranny i Kto się w opiekę, które zwykle dopiero wieczorem odmawiała. Serce jej biło okrutnie.

Jakby na przekorę potem jej samej, w młodej wyobraźni poczęły się skupiać wszystkie rozpierzchłe w niewielkiej ilości rysy z życia sławnych aktorów, śpiewaków itp. Matka niekiedy o splendorach dworu Ogińskich, o teatrach warszawskich, o różnych sławnych wirtuozach rozpowiadała jej... dla rozrywki. Los tych ludzi zarazem ją przestraszał – i pociągał.

Od wuja księdza nieraz też nasłuchała się argumentów przeciwko teatrom, widowiskom zepsucia ludzi, którzy lubili uczęszczać na nie.

Co się tam w tej główce przez ten czas przesnuło?

Na gościńcu zaturkotało, zadzwoniło, Marynka rozgarnęła gałązki – patrzała z sercem bijącym... Domyślała się, że jechał Francuz. W istocie on to był. Widziała, jak do Berezówki zawracał.

Obrachowała sobie na swój sposób, że matka i ksiądz natychmiast się go pozbędą, że powóz na powrót się ukaże na gościńcu, a ona będzie mogła cicho się wśliznąć do dworku.

Czekała...

Niezmiernie długim czas jej się wydawał – bo też w istocie pobyt Francuza w Berezówce się przedłużył...

Pan Volant-Volanti miał wszystkie przymioty właściwe dwom narodowościom, z których do jednej należał, do drugiej się zaliczał. Grzeczny, przebiegły, zręczny, umiejący sobie ująć ludzi, gdy potrzeba było – cierpliwy i wytrwały, rzadko kiedy dawał się z niczym odprawić, gdy co zamierzył i postanowił.

Głos usłyszany leżał mu, można powiedzieć, na sercu.

Dla niego on reprezentował nie tylko powodzenie grupy, do której by go wcielił, ale osobisty zysk znaczny.

Impresario taki, gdy złotą rudę dobywa, oczyszcza i klejnot z niej tworzy, nie czyni tego ani przez miłość sztuki, ani dla miłości ludzkiej, tylko po prostu przez spekulację, dla kieszeni.

Zdobyć przyszłą gwiazdę, umiejętnie ją ukazać, opromienić, w dziennikach rozsławić, mogło przynieść korzyść bardzo znaczną. Pan Volanti właśnie potrzebował odświeżyć a pokrzepić swe siły i – był w długach.

Wiedział dobrze, jak inni ze sławnych primadonn, które produkowali, wielkie zyski ciągnęli.

Francuz w nic nie wierzył, ale był przesądny. Spotkanie się z tym głosem – na gościńcu, potem przygodę swą w restauracji uważał za wskazówkę losu... Głos ten musiał być dla niego przeznaczony.

Postanowił dobijać się o niego na wszelki możliwy sposób.

Posłyszawszy go zajeżdżającego Dziwulski wyszedł naprzeciw niego i miał czas mu szepnąć:

– Źle stoi sprawa z żoną moją – ale – to nic... Dadzą się przekonać. Ja w tym. Choćbyśmy dziś nic nie zrobili – ręczę za to, że zmuszę matkę i ją... Będziesz ją miał... Ale trzeba łagodnie i ostrożnie. Nie dziś, to jutro (ścisnął go za rękę) – ja w tym... Nie zrażajcie się.

Nic nie odpowiadając, Francuz z dobrą fantazją wszedł do pokoju, z którego Dziwulska się wymknęła. Zastał tylko znajomego sobie księdza i pomimo odprawy, jaką dostał wczoraj, przywitał się z nim bardzo grzecznie...

Rozmowa obojętna, urywana, najdziwaczniejsza w świecie poczęła się między trzema panami.

Ksiądz, choćby był rad, nie myślał ustąpić, aby siostry nie zostawić bez obrony na łasce męża i obcego człowieka.

Dziwulska, wybiegłszy naprzód, poczęła szukać Marynki. Przetrzęsła wszystkie kąty, poszła na folwark, zajrzała do ogródka i gdzie tylko mogła przypuszczać, że się córka znajdowała... Nie znalazła jej nigdzie, najprzód przelękła się mocno... potem odgadła, że Marynka pewnie rozmowę podsłuchać musiała i skryć się... Nic się jej złego stać nie mogło... a ta schowanka matce była na rękę.

Dziewczyna od krów powracająca na zapytanie o panienkę powiedziała, że ją postrzegła, idąc za skopkami, przebiegającą ku olszynie.

Dziwulska wróciła uspokojona do dworku.

Z tego, cośmy napomknęli o Adeli, można się trochę domyślać jej charakteru i usposobień. Wiele jej szło zawsze o to, aby się ukazać czymś lepszym, niż się wydawała przez swe ubóstwo i nieszczęście. Rada była pochwalić się z wychowaniem staranniejszym, z pewną znajomością świata.

Nie chciała też Francuza, człowieka obcego, odprawić niegrzecznie i dać mu odgadnąć, co się w domu działo.

Po krótkim więc namyśle ubrała się skromnie, ale starannie i z wielką powagą wyszła do bawialnego pokoju. Chociaż nieczęsto się jej zdarzało mawiać po francusku, ucząc tego języka córkę, nie zapomniała go i mogła nim mówić dosyć poprawnie.

Francuz, galant, z wielkim uszanowaniem przysiadł się do gospodyni domu. Bardzo zręcznie rozpoczął przeproszeniem za swą natrętność, pochwałami cudownego głosu, które do serca matki trafiły, tłomaczeniem wreszcie, że zawód teatralny liczył teraz nie tylko osoby średniego stanu w szeregach swych znakomitości, ale dostojne hrabianki, baronówny, dzieci rodzin szlacheckich itp.

Wszystkiego tego Dziwulska musiała wysłuchać cierpliwie. Francuz nad wszelkie spodziewanie wydał się jej człowiekiem przyzwoitym, poważnym, niemal obudzającym zaufanie.

Nie przekonało jej to, aby mu dziecko poświęcić mogła, na samą myśl tę się wzdrygala – lecz... miała wyrozumiałość dla dziwnego żądania, znosiła je cierpliwie.

Po wymianie kilku słów i odpowiedzi na zarzuty, jakie mu się ośmieliła uczynić, Dziwulska odezwała się:

– Nie możesz pan mieć za złe matce, że się o dziecko obawia... Los świetny nie zawsze szczęśliwy... Widzisz pan, żeśmy ubodzy, dziecku do wychowania wiele by jeszcze potrzeba, my mu go dać nie możemy... a powierzyć wyrostka... dziecię prawie... samą... obcym... a! panie... – Tchu jej zabrakło.

– Ależ pani byś sama z nią i przy niej być mogła? – odezwał się Francuz...

Dziwulska się zarumieniła.

– Nie mogę – odparła krótko...

Volant nie nalegał, prosił tylko jak o łaskę, ażeby mógł głos posłyszeć.

Chociaż ksiądz Kalikst, słuchający rozmowy, zżymał się na to i dawał znaki, Dziwulska gotowa była prawie przyprowadzić Marynkę. Ruszyła się, poszła i wróciła zarumieniona oświadczając, że dziewczę, ze strachu zapewne, zbiegło i tak się gdzieś ukrywało, że znaleźć jej nie było można.

Volant się uśmiechnął na to, Ernest rzucił na żonę piorunujące wejrzenie w przekonaniu, że ona się córce ukryć kazała...

Podano śniadanie. Francuz faisait bonne mine à mauvais jeu – o wyjeździe mowy nie było... ksiądz nie odchodził także...

Dziwulski w sposób najpocieszniejszy gościa zabawiał, a ten tak te wysiłki przyjmował, jak gdyby w istocie bawił się wyśmienicie...

Ubogi ten dworek, towarzystwo w nim w istocie mogło oryginalnością swą zająć cudzoziemca.

Pobyt gościa przedłużył się tak, że nieszczęśliwa gospodyni, wcale nie przygotowana do tego – musiała myśleć o jakim takim obiedzie, aby ubogi dworek nie wydał się ogłodzonym.

Ernest, wyprowadziwszy na ganek Francuza, szepnął mu:

– Nie zrażaj się pan... masz trochę czasu... nie ustępuj... Dziewczynę przecię z kąta dobyć muszą.

Pan Volant zapalił cygaro, usiadł na ławce i przypatrywał się żywemu inwentarzowi pani Dziwulskiej, ze swobodą przechadzającemu się po dziedzińcu, jakby żaden Francuz na niego złośliwymi nie patrzał oczyma.

Volant, który się urodził w małym massie (dworku) w południowej Francji – mimo woli przypominał sobie te lata młodzieńcze, gdy rodzicielskim gęsiom służył za mentora. Sielanka ta prozaiczna i uboga prawie go uczyniła smutnym.

Gospodyni, zajęta obiadem, ciągle wychodziła szukać córki, posłała nawet dziewczynę... nie znaleziono jej nigdzie. Marynka uparcie siedziała ukryta w łozinie, czekając, podsłuchując, czy Francuz nie odjeżdża. Głód jej już zaczynał dokuczać, a co gorsza, choć słońce z góry piekło, w nogi od wilgoci zimno było... Zaczynała się niecierpliwić – lecz potrzeba było albo nie uciekać, lub wytrwać.

Dziewczę, któremu nigdy długo na jednym miejscu wytrwać nie było łatwo – męczyło się okrutnie...

Wtem gdy przez gałęzie łoziny spoglądała niespokojnie, czy się jej jaka nadzieja wyzwolenia nie objawi – spostrzegła, jakby cudem, zmierzającego ścieżką w tę stronę poczciwego Żantyra o kiju.

A stary organista był jej zawojowaną prowincją, niewolnikiem, sługą... kochał ją dzieckiem, gdy jeszcze tak pięknego nie miała głosu, a potem coraz mocniej – i – co Marynka rozkazała, Zantyr gotów był z narażeniem się największym na przebój wykonać. Wiedziała o tym dobrze i widząc go zbliżającego się, postanowiła wezwać na ratunek...

Zantyr dla Marynki – gotów był w wodę i ogień...

– A! to mi go Pan Bóg zsyła – zawołała, oglądając się i dobywając z krzaku...

Organista po prostu szedł do Berezówki szukać proboszcza, który mu się za długo zatrzymał, a właśnie go potrzebowano. Szedł pomrukując, wzdychając – myśląc o wczorajszej przygodzie z Francuzem. Bogiem a prawdą był niekontent z proboszcza – wolałby był swoją Marynkę widzieć sławną i osypaną złotem. Zepsuciu świata poczwarnemu, o którym ksiądz mówił, wierzyć mu się nie chciało.

– Co się ma zepsuć – mówił sobie – zepsuje się i w domu, gdybyś jak strzegł i pilnował!... At! gadanie... a co poczciwe, to się nigdy nie zwala...

Właśnie wśród tych smętnych dumań zaskoczyła go, wylatująca jak spłoszona kuropatwa trzepiocząca skrzydłami, Marynka... Zląkł się Zantyr...

– A toż co? – zawołał.

– Co? co? Nie wiesz? – poczęła, sypiąc prędko urywanymi słowami, dziewczyna. – Nic nie wiesz! Okropności się u nas dzieją... Jakiś Francuz przyjechał, który koniecznie chce mnie kupić, żebym mu śpiewała... Dziwulski gotów sprzedać... matka płacze, a ja uciekłam...

I załamawszy ręce, wpatrzyła się w Żantyra, na którego twarzy nie malował się ani przestrach, ani podziwienie.

– Jak to? Francuz powrócił? – zapytał.

– Co bo pleciesz: powrócił? On dopiero pierwszy raz przyjechał... – odparło dziewczę.

Organista głową potrząsał i kijem coś po piasku kreślił.

Marynka obojętnością jego była oburzona.

– Otóż to tak mnie Żantyr kocha! – zawołała. – Chcą mnie porwać, chcą zaprzedać, a on na to – nic...

Spojrzał na nią swymi siwymi, pełnymi uczucia oczyma organista.

– Ot – pleciesz, pleciucho! – wybąknął.

– A cóż? – przerwała Marynka.

– Co? nic nie rozumiesz – rzekł Żantyr – wiesz, że dzwonili, ale w jakim kościele?

I ramionami ściągnął.

– A ty więcej wiesz? – chwytając go za rękaw opończy, odezwało się dziewczę...

Organista namyślał się, co i ile mógł i miał powiedzieć, lecz dziewczę taką moc nad nim zdobyło od dawna, iż z niego wycisnąć umiało, co chciało. Próżne więc to były te przygotowawcze zadumania...

– Mówże, bo!... – tupiąc nóżką, zakrzyczała Marynka.

– Albo ty mnie zrozumiesz? – bąknął stary.

Rozgniewało się dziewczę.

– Masz mnie za taką ograniczoną? ot to, pięknie! – podchwyciła, poruszając się, jakby chciała odchodzić.

Zląkł się stary tego dziecięcego gniewu.

– Czekajże – począł – nie furkaj tak zaraz... Co dziwnego, choćbyś mnie i nie zrozumiała?... świata znasz tyle, co w oknie... Ja tam nie wiem, ale mnie się zdaje, że matka wasza nie ma racji, świat wam zamykając... Pan Bóg dał głos i taki, co go mało która ma... Francuz chce pewnie zarobić i dla siebie, ale i matka, i Marynka skorzystałyby z tego. Albo to grzech śpiewać? Hę? Lepiej wam w tym ubogim dworku biedę klepać, niż dorabiać się majątku i reputacji? Hę?

Poruszył ramionami, dziewczę się zadumało.

– Ksiądz powiada, że można tym śpiewaniem duszę zgubić – ciągnął dalej organista. – Można ją zatracić i bez śpiewania... co to mówić? Tyle przecię jest uczciwych śpiewaczek, które i królowie, i potentaci szanują i wenerują... A toż by niepięknie było, gdyby Marynka swoim głosem matce starość spokojną i dostatnią zapewniła? Przy tym z tego głosu... hej! hej! dobry nauczyciel co by to mógł wyrobić? Dopiero byś wyciągała trele! dopiero byś się tą muzyką napawała... miły Boże!

Stary miał łzy na oczach...

Dziewczę stało nagle uspokojone, ale smutne i spoważniałe. Ze wszystkiego, co mówił Żantyr, jedno ją uderzyło najmocniej, to, że ona mogła poświęceniem siebie matkę uratować, uczynić dostatnią i szczęśliwą... Jak błyskawica myśl ta rozświeciła jej jakieś horyzonty dalekie... Paluszek przyłożyła do ust i stała w głębokiej zadumie...

– Słuchajże, Żantyr, gdyby to prawda była, że ja... ale czyż to może być, żeby mój głos...

Potrząsała główką.

– Głos! głos! – powtórzył organista – Francuz go słyszał, a ten się na tym zna... Darmo by tak nie zabiegał...

– Więc cóż ty mi radzisz? – zapytało dziewczę – mam powrócić do dworu?

– Radzić! ja nie radzę nic ani odradzam – przerwał, trochę przestraszony odpowiedzialnością, jaką brał na siebie, Żantyr. – Ja gadam... co myślę, a Marynka niech robi, co chce.

Spuściło głowę dziewczę zakłopotane, spoglądając ku dworkowi... Samo nie wiedziało, co ma zrobić... Znudziło się też przydługim siedzeniem w krzakach i trochę ciekawość ciągnęła...

Wolnym krokiem posuwała się ścieżyną. Żantyr szedł za nią.

– Ja – odezwał się cicho – muszę po księdza iść do dworku, bo się zasiedział, a na probostwie na niego czekają...

– Ja też nogi zamoczyłam – szepnęła Marynka – tam mnie może i matka potrzebuje. O mój Boże jedyny, co tu robić? co wybierać?

Żantyr się już nie odzywał.

Wtem Marynka żywo zawołała:

– Dziej się wola Boża!...

I śmiało iść zaczęła ku dworkowi, lecz zbliżając się ku niemu, zwolniła kroku... Ogarniała ją obawa, oglądała się – namyślała...

Idącą tak powoli matka zobaczyła z tylnych drzwi folwarku i żywo rękoma ją ku sobie wabić zaczęła.

Nie było już sposobu. Marynka pędem się ku niej puściła i w objęcia jej padła...

Obie były strwożone – milczące.

– Jeszcze są? – szepnęła Marynka.

– Ani myśli się ruszać – rzekła matka. – Nie ma się co dziczyć, trzeba wyjść... Nie zje przecież Francuz ani gwałtem nie porwie. Inaczej się go nie zbędziemy.

Postanowiono więc, że Marynka do gościa wyjść będzie musiała. Rodziła się stąd niezmiernie zawiła kwestia – ubrania. W Berezówce, nie widując nikogo, matka i córka odziewały się, nie ubierały. Do kościółka w Berezowiczach, gdzie były jak w domu, pomiędzy swoimi, narzuciło się chustkę na ramiona, więcej nie było potrzeba. W dni świąteczne Bogu na chwałę brało się suknię nowszą...

Ale dla obcego człowieka, dla wybrednego Francuza, żeby mu nie dać powodu do wyśmiewania ich ubóstwa – należało się ustroić. Dziwulska to czuła, dziewczę przeczuwało...

Nie było się w co ubrać – niestety! Ubogi zapas obu kobiet czynił strój po prostu niemożliwym... Dziwulska, myśląc o tym, łzy miała w oczach. Nie mówiły z sobą, ale się rozumiały i Marynka, jakby odpowiadając na to, co matka myślała, odezwała się pośpiesznie:

– Przyczeszę włosy i wepnę kwiatek... włożę białą sukienkę i podpaszę wstążką siną... no – i pończochy cienkie, które mama zrobiła, i – już trzewiki chyba nowe, bo ta para codzienna bardzo rozchodzona...

Matka ją uściskała – inaczej wystąpić nie mogły.

Marynka pobiegła do swojego pokoiku, który przytykał do sypialni matki...

Niestety! choćbyśmy mu chcieli nadać wdzięk, który powinien otaczać bohaterkę powieści, rzeczywistość nie pozwala. Izdebka była szczupła, z jednym oknem niskim, wychodzącym na ogródek, które krzaki bzu osłaniały... Drewniane, wysokie, niezgrabne łóżeczko, okryte perkalową pstrą kołderką, stoliczek bejcowany na cienkich nóżkach, z trudno odsuwającą się szufladeczką, komódka stara, której jedną nogę zastępowała w papier zawinięta cegiełka... okienko bez firanki ze sztorem daleko większym, niż było potrzeba, opadającym aż do ziemi... to był przybór prawie cały... W kątku tuliły się: dzbanek, miska zastępująca miednicę, mosiężny lichtarz, jakie po karczmach się spotykają... i garnuszek do ciepłej wody...

Marynka, wbiegłszy naprzód, odsunęła szufladę komody, w której spoczywała szanowana biała muślinowa sukienka... wydobyła ją, spojrzała, była okrutnie pomięta! Nieodzownym stawało się kazać duszę nagrzać, przynieść deskę, ustawić ją na poręczach dwu krzesełek i – wziąć się samej do prasowania...

Pończochy robione przez matkę... okazały się nie uprane! ale, z biedy... Kto tam na nie mógł patrzeć?... Wstążka niebieska była wyblakła... miała kilka plamek, o których pochodzeniu wiedziała dobrze Marynka... Prysnął na nią ocet, gdy mizerię dla Dziwulskiego przyprawiano... Małe były, ale takie żółte te plamy!

Wśród tych przygotowań rozgorączkowujących do ubrania, matka, zajęta obiadem, bo się na gospodynię spuścić nie mogła, wbiegała tylko, spoglądała, całowała ją w czoło... i wychodziła natychmiast.

Marynka z męstwem wielkim sposobiła się do wyjścia... Nie szło jej o to, aby być piękną, bo nie miała pojęcia o tym, ażeby kobieta inną uczynić się mogła, niż ją Bóg stworzył – nie chciała tylko wstydu uczynić matce. Właśnie miała szpilkami przymocować niebieską wstążkę... gdy... od bawialnego pokoju (drgnęła) brzęk ją doleciał...

Ktoś próbował klawiszów jej brzęczącego klawikordu... dobywał z nich dźwięki... bardzo zręcznie w harmonijne składając je akordy... Marynka, zasłuchana, ukłuła się szpilką... Piękny głos męski nucił wesołą piosenkę...

Był to Volanti, który na prośbę gospodarza szansonetką francuską przerwał dworku ciszę...

Nie mówmy chyba o obiedzie, który łzami Dziwulskiej był oblany. Wiedziała, że mąż się gniewać będzie za to, co zrobi, a zgotować go inaczej i lepiej nie było z czego... Pamiętała o tym, że Francuzi są wymyślni – zmuszona była na upokorzenie swe zdradzić ubóstwo, które im nigdy może tyle, co dnia tego, nie było ciężkim do zniesienia.

Wyjście Marynki, którą Francuz od stóp do głowy z ciekawością niezmierną opatrywał, z którą starał się grzeczną zawiązać rozmowę, pomimo dumnej i nadąsanej minki dziewczęcia – zrobiło wrażenie dobre...

Marynka była polnym kwiatkiem, jeszcze nie rozwiniętym, w którym wprawne oko doświadczonego człowieka odgadywało z łatwością przyszły wdzięk...

Dziś była to istota dzika, trochę niezgrabna, bardzo zmieszana, a naiwnością swą oryginalna. Volanti wiedział, co wykształcenie z tego surowego materiału uczynić może.

Księdza Kaliksta przed obiadem jeszcze obowiązki na probostwo odwołały. Po obiedzie więc, gdy podano kawę, którą Dziwulski swoim podróżnym, szkaradnym rumem Francuzowi przyprawił, byli sami we czworo.

Nalegano, aby Marynka śpiewała. Volanti żądał tej samej piosenki, którą w polu nuconą słyszał. Dziewczę się zaklinało, że ani wie, co wówczas śpiewało.

Skończyło się więc na najprostszych w świecie rzeczach, na – Chciało się Zosi jagódek, na piosence Brodzińskiego...

Głos drżał z początku... lecz Marynka, gdy raz zaczęła śpiewać, dawała się dźwiękom i pieśni upajać. Zapomniała o Francuzie, uczuła w sobie jakąś gorączkę, zapał, ochotę, głos się podniósł, oczyścił, nabrał siły.

Francuz stał zadumany, słuchał i uśmiechał się. To, co śpiewała teraz, wcale do popisu się nie nadawało, przy całej prostocie motywów i ich jednostajności – dźwięk można było ocenić. Srebrzysty płynął, silny, kryształowy, dziewiczy, prześliczny.

Marynka, parę piosnek zanuciwszy, zarumieniona jak wiśnia porwała się i uciekła...

Volant spoważniał i paląc cygaro stał długo milczący.

Dziwulski patrzał na niego z obawą – bo mu się zdało, że zobojętniał, że teraz słyszany z bliska głos Marynki nie czynił już na nim pierwszego wrażenia...

Mylił się – Francuz najmocniej właśnie pragnął pozyskać śpiewaczkę na naukę i dla sceny, a myślał tylko, jakim by sposobem przełamać spodziewany opór matki.

Adela siedziała nieco opodal, niespokojnym wejrzeniem mierząc przybysza. Francuz przysiadł się do niej, zaniedbując Dziwulskiego.

– Głos – rzekł dosyć chłodno do matki – jest w istocie taki, jakim go osądziłem z pierwszego słyszenia – materiał to doskonały, z którego coś bardzo znakomitego uczynić można. Cieszę się, że na to mogłem przynajmniej zwrócić państwa uwagę.

Lecz... ileż to potrzeba czasu, pracy, wydatków, cierpliwości, nim się do sceny przygotuje! Sam głos wymaga kształcenia, pielęgnowania, rozwijania... Nie dosyć na tym, trzeba się uczyć języków, aby móc śpiewać nimi, trzeba się uczyć sztuki dramatycznej, aby śmieć wystąpić na scenę. Przypuszczając talenta – o których nie wątpię, wielką łatwość uczenia się i ochotę, która ją daje... zawsze dwa, może trzy lata upłyną, nim panienka będzie mogła się ukazać w jakim koncercie, na estradzie... Koszta wychowania takiego są znaczne... nauczyciele dobrzy każą sobie płacić drogo...

– Właśnie i dlatego, i z innych względów – przerwała Dziwulska – my o tym nie możemy ani myśleć...

Volanti się uśmiechnął, grzecznie zwracając ku niej.

– A ja proszę pani, abyś mnie cierpliwie wysłuchać raczyła – dodał tonem wielce uprzejmym. – Nie jest to wcale bezprzykładnym, co pani proponować będę. Mam prawdziwą manię wyszukiwania głosów i dobywania ich z ukrycia. Kilka razy mi się to w życiu udało świetnie, a nigdy całkowicie się nie zawiodłem na żadnym z moich subiektów... Ja ofiaruję się ponieść wszelkie koszta wykształcenia panienki... choćby to miało kilka lat trwać i kosztować kilkadziesiąt tysięcy... Rozumiem to, że pani córki obcym ludziom oddać nie możesz... ale dlaczegóż byś z nią razem jechać nie miała? Nie jestem tak bogaty, ażebym mógł tak znaczną ponieść ofiarę bez nadziei odzyskania nakładów – no i pani byś nie przyjęła jej... Mam najmocniejsze przekonanie, że skoro córka jej wystąpić będzie mogła... w ciągu lat kilku mnie się wypłaci, a przyszłość sobie i pani zapewni świetną...

Dziwulska chciała coś odpowiedzieć, Francuz nie dopuścił i ciągnął dalej:

– Nie będę teraz nalegał, zostawiam pani czas do namysłu... Za kilka miesięcy muszę znowu przejeżdżać tędy... wstąpię do państwa... Naówczas... spodziewam się, iż pani układowi temu nie będzie przeciwną...

To powiedziawszy i nie słuchając, co mu matka chciała odpowiedzieć, Francuz wstał i spytał o konie... Zabierał się do wyjazdu.

Dziwulskiej wielki ciężar spadł z serca... myślała, że się to wszystko rozchwieje.