Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poetycka, zabawna i pełna osobliwychpostaci powieść, a odległy zimny krajobraz zapewnia folklorystyczne tło. Ogólnie bardzo czarująca. [Jane, goodreads.com]
„Marzyciele” to opowieść o telegrafiście Owe Rolandsenie, w wolnej chwili będącym również wynalazcą, a także kochliwym artystą lubiącym wypić i często wdającym się w bójki. Jego burzliwe życie, fantazja, wewnętrzna energia i emocjonalność nie znajdują zrozumienia społeczności małej norweskiej wioski rybackiej, w której przyszło mu żyć. A on pragnie prawdziwej i wielkiej miłości. Obiektem jego westchnień staje się córka szanowanego kupca. Czy telegrafista odnajdzie drogę do serca ukochanej kobiety? [Ervisha, magicznykociolek.wordpress.com]
Opowiedziana w tonie swobodnej pogawędki książka sprawia wrażenie, jakby była to nocna opowieść samego głównego bohatera nad butelką brandy. Chociaż „Marzyciele” to drobne dzieło w imponującym katalogu autora, wszystkie klasyczne motywy i dziwactwa Hamsuna łączą się, tworząc tę uroczo uproszczoną i komediową opowieść, która bada zmieniającą się moralność w szybko modernizującym się świecie. [s.penkevich, goodreads.com]
Bardzo spodobał mi się styl pisania Knuta Hamsuna, a „Marzyciele” to bardzo przyjemna książka. Nawet nie zauważyłam, kiedy przewróciłam ostatnią stronę. [LifeOnMars, lubimyczytac.pl]
Główny bohater, Rolandsen, ma naprawdę nieprzewidywalny charakter i postępuje zgodnie z nieoczekiwanymi wartościami. Nie sposób go nie kochać. [Evelyn Amaral Garcia, goodreads.com]
ADAPTACJA FILMOWA. Na podstawie „Marzycieli” Knuta Hamsuna powstał film „Telegrafista” (1993), norweskiej produkcji, w reżyserii Erika Gustavsona. Zdobył on 2 nagrody Amandy: za najlepszy kinowy film skandynawski oraz najlepszą aktorkę. W rolach głównych wystąpili Bjørn Floberg, Marie Richardson, Jarl Kulle i Kjersti Holmen.
Nota: przytoczone powyżej opinie są cytowane we fragmentach i zostały poddane redakcji. Projekt okładki: Ewa Hajduk.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 122
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Knut Hamsun
MARZYCIELE
Wydawnictwo Estymator
www.estymator.net.pl
Warszawa 2025
ISBN: 978-83-68384-20-8
Projekt okładki: Ewa Hajduk
E-book zgodny z Europejskim Aktem Dostępności EAA
Tłumaczenie: Czesław Kędzierski
Spis treści
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Pokojowa na plebanii, Maria van Loos, stała w kuchni przy oknie i wpatrywała się w odległy punkt wiodącej w górę drogi. Poznaje tych dwojga tam wysoko przy płocie, toż to z całą pewnością telegrafista Rolandsen, narzeczony jej, i Olga, córka dzwonnika. Tej wiosny jest to już druga schadzka, na której ich przydybała; cóż to właściwie znaczy? Gdyby w tej chwili panna van Loos nie miała tyle roboty, ho, ho, od razu by pobiegła tam do nich i zażądała wyjaśnienia.
Ale czyż ona ma na to czas? W dużej plebanii krzątano się wszędzie z gorączkowym pośpiechem, ponieważ lada chwila spodziewano się przyjazdu nowego plebana z rodziną. Małego Ferdynanda postawiono na posterunku przy dymniku, by uważał na zatokę i zawiadomił natychmiast o przyjeździe, w celu przygotowania dla przyjezdnych świeżej kawy. Pewne pokrzepienie przyda im się po podróży; z Rosengaardu bowiem przeprawić się muszą łodzią, a Rosengaard, miejsce postoju dla parowców, oddalone jest od zatoki o całą milę.
Na polach leżą jeszcze nieliczne łachy śniegu i lodu, ale maj już i ładna pogoda, i dni w Nordlandii długie i jasne. Sroki i wrony budują już pilnie swe gniazda, a na nagich pagórkach trawa się już zieleni. I w ogrodzie wierzba pączkuje wśród śniegu.
Rzecz teraz najważniejsza: jakiego pokroju człowiekiem jest nowy pleban. Cała parafia trzęsła się od ciekawości. Wprawdzie miał on przyjść tu tylko na czas przejściowy jako kaznodzieja pomocniczy, aż do mianowania prawdziwego plebana; w tej jednak parafii stan przejściowy może się przewlec i trwać bardzo długo. Uboga ludność rybacka i uciążliwa jazda co czwartą niedzielę do kościoła filialnego, wszystko to nie bardzo zachęcało do ubiegania się o tutejszą prebendę.
Opowiadano sobie, że oczekiwany pastor jest bogaczem i hojną ma rękę. Zgodził był już pannę pokojową i dwie dziewczyny do pomocy; nie szczędził również pod względem sił roboczych do pracy na folwarku i zgodził dwu parobków. A nadto przyjął małego Ferdynanda, chłopaka zwinnego i bystrego, jako popychadło do wszystkiego. Nowy pastor uchodził więc za człowieka bardzo zamożnego, i to wywołało w parafii wielkie wrażenie. Wiadomość to błogosławiona. W takim razie nie będzie chyba tak drobiazgowy w pobieraniu ofiar i dziesięciny, a przeciwnie – biedaków może jeszcze trochę wspomoże. Tak, wielka była ciekawość. Dwaj pomocnicy plebańscy oraz kilku rybaków w ciężkich swych i wielkich buciskach stawili się na dole przy szopach rybackich, gwoli przyjęcia dostojnika. Tymczasem jednak czekają, żują prymkę, strzykają przez zęby i gadają.
Wreszcie i wielki Rolandsen pokazał się na drodze, schodząc krokiem statecznym; pożegnał się z Olgą, i w tejże chwili też panna van Loos odstąpiła od okna w kuchni. Przy sposobności wygarnie mu jak się należy słowa prawdy; już nieraz odbywała taką rozprawę z Owe Rolandsenem. Holenderka z pochodzenia, posługiwała się gwarą z okolic Bergeny, i była do tego stopnia wygadana, iż własny jej narzeczony wymyślił dla niej przezwisko: „dziewica-ozornica”. Wielki Rolandsen był to w ogóle człek dowcipny i bezczelny.
Dokąd on teraz zmierza? Czyżby naprawdę miał zamiar powitać rodzinę pastora? Nie był on zapewne i dziś stateczniejszy niż zwykle, w butonierce miał pączkującą gałązkę wierzbiny, a kapelusz zsunięty trochę na bakier; tak się pokaże! Pomocnicy, oczekujący na dole przy szopach, byliby oczywiście woleli, gdyby się w tej chwili, w tej niezwykle ważnej chwili w ogóle nie był pokazywał.
Bo czyż uchodziło wyglądać tak jak on? Potężny jego nochal był aż nadto nieprzyzwoity jak na mało znaczny urząd, który piastował – a do tego ta jego czupryna, niestrzyżona przez całą zimę, która coraz więcej przybierała pozór czupryny artysty. Narzeczona jego, chcąc się zemścić na nim, powiedziała mu, że wygląda jak malarz, który zeszedł na fotografa. Był to Cygan i kawaler trzydziestoczteroletni. Grał na gitarze i basem głębokim śpiewał pieśni ludu miejscowego, przy czym w miejscach szczególnie rzewnych i wzruszających zaśmiewał się aż do łez. Tak wspaniały był i zdumiewający. Był naczelnikiem stacji i od dziesięciu lat już na tutejszym stanowisku. Wysoki i budowy krzepkiej, od bijatyki nie uciekał, jeśli tylko napatoczyła się odpowiednia sposobność.
Nareszcie. Ferdek aż podskoczył. Z dymnika swego widzi, jak spoza przylądka wyłania się dziób białej łodzi kupca Macka – w następnej chwili zbiega ze schodów w trzech zuchwałych susach i wrzeszczy na progu kuchni: – Ano, już są!
– Ojej, już są! – krzyczą przerażone dziewczyny. Pokojowa jednak nie traci rezonu, służyła tu już u poprzedniego plebana i zna się na swej robocie, zawsze dzielna i praktyczna. – Nastawić kawę! – Tyle tylko powiedziała.
Ferdek biegnie dalej ze swoją nowiną do parobków. Rzucają więc wszystko, co kto właśnie ma w garści, gorączkowo ubierają się w marynarkę odświętną i śpieszą co tchu na dół ku szopom, by pomóc pastorowi przy wysiadaniu. Tak więc dziesięciu chłopa stawiło się na powitanie przybyszów.
– Dzień dobry – mówi pastor, stojąc na rufie, i uśmiecha się i zdejmuje miękki swój kapelusz. I wszyscy na brzegu z szacunkiem odkrywają głowy, a dwaj pomocnicy plebańscy kłaniają się tak nisko, że długie włosy opadają im na oczy. Wielki Rolandsen nieco mniej się tym wszystkim przejmuje, stoi wyprostowany jak świeca, ale i jego kapelusz opada nisko.
Pastor jest człowiekiem młodszym, z rudawymi faworytami i piegowaty; tęgi blond wąs przysłania mu prawie całkowicie nozdrza. Żona jego, wyczerpana chorobą morską, spoczywa w kajucie.
– Jesteśmy już na miejscu – mówi pastor w drzwiach kajuty i pomaga żonie wyjść. Oboje ubrani w szaty dziwnie stare i grube, które nieszczególne robią wrażenie. Są to zapewne pospolite okryjbiedy, wydobyte na podróż, elegancką zaś garderobę zapakowano w walizy. Kapelusz pani pastorowej zsunął się na kark, a twarz jej blada z dużymi oczami ściągnęła na siebie wzrok wszystkich oczekujących. Brodząc, zbliża się pomocnik Lewion do łodzi i przenosi żonę pastora na brzeg, gdy pastor tymczasem daje sobie sam radę.
– Jestem Rolandsen, telegrafista – przedstawił się wielki Rolandsen i wysforował się naprzód. Jest rzetelnie pijany i wytrzeszcza oczy, ponieważ jednak posiada dużo ogłady, przeto wystąpienie jego jest mimo wszystko całkiem poprawne. Ho, Rolandsen zuch, nie zwykł dopuszczać się jakichkolwiek uchybień, kiedy obracał się wśród dostojników i pięknymi wyrażeniami szastał dokoła siebie. – Jeśli wolno – rzekł, zwracając się do pastora – pozwolę sobie przedstawić panu wszystkich po kolei. Ci dwaj, jeśli się nie mylę, to pomocnicy plebańscy. Tamci dwaj to pańscy parobkowie. Ten tutaj – to Ferdek.
I pastor oraz pani pastorowa witają wszystkich lekkim skinięciem głowy: – Dzień dobry, dzień dobry – wkrótce lepiej się z sobą poznają. Tak, tak, teraz należałoby przenieść bagaże.
Ale pomocnik Lewion spoziera w stronę kajuty, jak gdyby zamierzał tam jeszcze raz pobrodzić. – Czy dzieci nie przyjechały? – spytał.
KONIEC BEZPŁATNEGO FRAGMENTU
ZAPRASZAMY DO ZAKUPU PEŁNEJ WERSJI