Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 627
Rok wydania: 1984
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nathaniel
Hawthorne
MARMUROWY
FAUN
Nathaniel
Hawthorne
MARMUROWY
FAUN
ALBO
ROMANS
O HRABIM MONTE BENI
Przełożyła
Maria Kaniowa
Tytuł oryginału: The Marble Faun
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie,
Kraków 1984
Posłowiem opatrzyła
Krystyna Stamirowska
ISBN 83-08-01244-2
Mija obecnie siedem czy osiem lat (w każdym razie tyle, iż nie potrafię sobie dokładnie przypomnieć, kiedy), odkąd autor niniejszego romansu po raz ostatni zaprezentował się oczom Czytelnika. Stało się już jego zwyczajem, iż zaopatruje on każdy ze skromnych płodów swego pióra w przystępną przedmowę, formalnie skierowaną do Ogółu Czytelników, naprawdę jednak zwracającą się do tego kogoś, w stosunku do którego czuje się upoważniony do o wiele większej swobody. Przeznacza on ją dla istoty przyjaznej i pokrewnej mu duchem, bardziej świadomej jego zamierzeń, lepiej wnikającej w to, co mu się udało, pobłażliwszej dla jego uchybień i pod każdym względem bliższej mu i życzliwszej od rodzonego brata, a taką jest krytyk w pełni wczuwający się w jego dzieło, to jest, mówiąc krótko, osoba, jakiej autor co prawda faktycznie nigdy nie napotyka, lecz do której zwraca się implicite, ilekroć ma świadomość, iż osiągnął to, na co go stać.
Starodawny typ przedmów rozpoznawał tę miłą sercu osobę w „Życzliwym Czytelniku”, mogącym też być „Miłym”, „Drogim”, „Pobłażliwym” czy — w wersji najchłodniejszej — „Szanownym Czytelnikiem”: do niego to, krygując się, zwykł dawniejszy autor kierować swe wstępne wyjaśnienia i usprawiedliwiać się w przekonaniu, iż zostaną życzliwie przyjęte. Co do mnie, to nie napotkałem osobiście, ani też nie korespondowałem za pośrednictwem poczty z tego rodzaju uosobieniem wszystkich czarujących i mile widzianych cnót czytelniczych. Ale szczęśliwym również dla mnie zbiegiem okoliczności nigdy z tych powodów nie uznałem owego idealnego czytelnika za istotę mityczną. Zawsze twardo wierzyłem w jego istnienie i pisałem dlań przez całe lata, w czasie gdy Oko Publiczności przez duże O niemal ostentacyjnie pomijało moje ubożuchne osiągnięcia na literackiej niwie.
Pomimo to nie mam wątpliwości, iż ów szlachetny, miły, pełen najlepszych chęci, wielce pobłażliwy, najdroższy i najczcigodniejszy Czytelnik istniał kiedyś dla mnie i (wbrew nieskończenie małej szansie, żeby list pozbawiony dokładnego adresu dotarł do miejsca przeznaczenia) otrzymywał w swoim czasie zwitki, które ciskałem na wiatr, niezależnie, skąd by wiał, przekonany, iż i tak go odnajdą. Ale czy istnieje on teraz? Czy w ciągu tych wielu, wielu lat, kiedy przestał o mnie słyszeć, nie doszedł do wniosku, iż wypełnił swe ziemskie powinności, i nie schronił się do Raju Miłych Czytelników, gdziekolwiek by tenże istniał, oddając się rozkoszom, do jakich dawała mu tytuł łaskawa pobłażliwość względem mojej mizernej osoby? Mam smutne przeczucie, że może to okazać się prawdą. W stosunku do autora Miły Czytelnik ma niezwykłą skłonność robienia się efemerydą, jego żywot bywa ogromnie krótki, rzadko kiedy potrafi przetrwać literacką modę i z wyjątkiem bardzo nielicznych wypadków przymyka zmęczone oczy, nim autor w połowie wyłuszczy swą sprawę. Jeśli w ogóle go odnajdę, to najpewniej pod jakimś omszałym nagrobnym kamieniem z wyrytym na pół czytelnie nazwiskiem, którego nigdy nie uda mi się odcyfrować.
Z tego to powodu nie mam wiele serca czy też przekonania (szczególnie iż piszę w obcym mi kraju i po bardzo długiej nieobecności we własnym), by wmawiać sobie istnienie owego przyjaciela nad przyjacielami, niewidzialnego brata mej duszy, którego pełna wyrozumienia sympatia zachęcała mnie tylekroć, bym w swych przedmowach widział koniec własnego nosa, nie przejmując się zbytnio, iż nieżyczliwe oko może zgarnąć to, co nigdy nie było mu przeznaczone. Ale oto robię się koturnowy, nie pozostaje mi więc nic innego, jak zaanonsowawszy kilka uwag na temat dzieła oferowanego publiczności, wycofać się za kurtynę z najbardziej uniżonym z moich ukłonów.
Niniejszy romans został naszkicowany w czasie przedłużającego się pobytu w Italii, a przepisany powtórnie i przygotowany do druku na angielskiej ziemi. Autor postawił sobie jedynie za cel napisanie wysnutej całkowicie z fantazji opowieści o kunsztownym morale i wcale nie miał zamiaru sportretować w niej włoskich obyczajów czy narodowego charakteru. Mieszkał on aż nazbyt długo za granicą, ażeby nie być świadomym, iż cudzoziemiec rzadko kiedy potrafi przyswoić Sobie odpowiednio plastycznie i głęboko znajomość realiów usprawiedliwiającą jego w tym kierunku usiłowania.
Italia jako miejsce, gdzie rozgrywa się akcja romansu, przedstawia dlań głównie wartość dlatego, iż dostarcza poetyckiej czy też pełnej baśniowego uroku scenerii, gdzie nie musi kłaść aż tak straszliwie pedantycznego nacisku na aktualia, jak to trzeba by zrobić, gdyby chodziło o Amerykę. Żaden pisarz, nie zaznawszy tego na własnej skórze, nie jest w stanie pojąć, jakie trudności nastręcza pisanie romantycznej historii usytuowanej w kraju, gdzie wszystko jest przeraźliwie jasne, bez zamierzchłej przeszłości, bez tajemnic, zagadek, bez tajemniczych mroków i otchłani zła czy czego bądź w tym guście, i gdzie panuje banalny dostatek w prozaicznym białym sosie dziennego światła, jak to szczęśliwie dzieje się w naszej ukochanej ojczyźnie. Upłynie jeszcze, jak ufam, bardzo wiele czasu, nim autorzy romansów znajdą przypadające im do serca i łatwe do obróbki tematy bądź w annałach naszej niespożytej republiki, bądź w postaci charakterystycznych i prawdopodobnych wydarzeń wziętych wprost z naszego indywidualnego życia. Romans, poezja, bluszcz, mech, wonne laki potrzebują ruin, aby rosnąć.
Przepisując powtórnie niniejsze kartki, autor był nieco zaskoczony stwierdzając, do jakiego stopnia rozrastają mu się opisy różnego rodzaju włoskich starożytności, dzieł malarskich, rzeźby. Te jednak wszędzie w Italii, a szczególnie w Rzymie, do tego stopnia absorbują umysł, iż trudno jest zapobiec, kiedy pisze się swobodnie i ku własnej satysfakcji, żeby nie spływały same spod pióra, zapełniając tę czy inną stroniczkę. Z drugiej strony, kiedy piszę powtórnie tę opowieść w scenerii bezkresnych i posępnych wydm Redcar, gdzie bure Morze Germańskie zwala się na mnie, a północne wichry świszczą wprost w ucho, zupełna zmiana otoczenia powoduje, iż włoskie wspominki wyłaniają się znów w pełnym blasku i nie mam serca ich wykreślić.
Pozostaje jeszcze dać zadośćuczynienie dwóm ludziom, których płody geniuszu autor pozwolił sobie wykorzystać z nie dającą się usprawiedliwić samowolą. Wymyśliwszy sobie, że w jego romansie będzie występował rzeźbiarz, z konieczności musiał wyekwipować go w marmurowe rzeźby stosowne do talentu, jaki miał posiadać. Mając taki cel na względzie, świętokradczą ręką przywłaszczył sobie popiersie Miltona i figurę Łowcy Pereł, jakie odkrył w pracowni pana Paula Akersa i w sekrecie przetransportował do mieszkania swojego wyimaginowanego przyjaciela na Via Frezza. Nie zadowoliwszy się tą zdobyczą, dopuścił się dalszej kradzieży; tym razem jego łupem padł wspaniały posąg Kleopatry dłuta Williama W. Story’ego, artysty, jakiego własna ojczyzna i cały świat nie omieszkają wkrótce docenić. Chodziło mu po głowie, czyby również nie dobrać się do pewnych drzwi z brązu projektu pana Rogersa, gdzie w sekwencji znakomitych płaskorzeźb przedstawione zostało życie Kolumba, ale odstręczyła go od takiej imprezy zdecydowana niechęć wdania się w kabałę, gdy idzie o własność publiczną. Jeśliby potrafił okraść kobietę, to uwolniłby z pewnością pannę Hosmer od jej cudownej statuy Zenobii.
Obecnie pragnie niniejszym przywrócić wyżej wymienione dzieła prawym właścicielom ze słowami wielkiej wdzięczności i szczerego podziwu dla ich talentu. To, co naopowiadał na ten temat w swoim romansie, nie należy do fikcji, w jaką zostało wkomponowane, lecz wyraża jego autentyczną opinię, która — co do tego nie ma żadnej wątpliwości — będzie zgodna z opiniami czytelników. Nie potrzeba też chyba nadmieniać, iż kradnąc ich pomysły, autor nie pozwolił sobie na podobną swobodę działania w stosunku do osobistych cech obu utalentowanych rzeźbiarzy, a jego marmurowy człowiek jest istotą całkowicie wymyśloną.
Leamington, 15 grudnia 1859 roku
MIRIAM, HILDA, KENYON, DONATELLO
Cztery osoby, których losem z przyjemnością zainteresujemy czytelnika, znalazły się przypadkowo w jednym z pomieszczeń galerii rzeźby Muzeum Kapitolińskiego. Była to sala (pierwsza, idąc po schodach do góry), gdzie pośrodku kłoni się, zapadając w śmiertelne omdlenie, jakże szlachetna w swym patosie figura Umierającego Gladiatora. Wzdłuż ścian stoją: Antinous, Amazonka, Lykijski Apollo, Junona; są to wszystko głośne dzieła antycznej sztuki rzeźbiarskiej, wciąż jednak olśniewają nie uszczuplonym majestatem i pięknem życia w świecie idei, chociaż marmur, który przyobleka je w ciało, pożółkł z upływem czasu i nadżarła go już może wilgoć ziemi, w jakiej przyszło im leżeć całe wieki. Figuruje tu również postać symbolizująca Duszę Ludzką (tak samo trafnie dziś co dwa tysiące lat temu) z jej alternatywą Niewinności i Zła w postaci ślicznej dziewczynki przyciskającej gołębicę do piersi i atakowanej przez węża.
Z jednego z okien tej sali można widzieć szerokie kamienne schody zstępujące w dół antycznych zrębów Kapitolu w kierunku zrujnowanego łuku triumfalnego Septymiusza Sewera, tuż poniżej. Nieco dalej oko przeskakuje skraj zdewastowanego forum (gdzie rzymskie praczki rozwieszają bieliznę, żeby schła w słońcu), prześlizgując się po chaotycznie stłoczonych nowoczesnych budynkach i ponad kopułami chrześcijańskich kościołów zbudowanych na fundamentach pogańskich świątyń i wspartych jeszcze o te same kolumny, jakie dźwigały tamte. W pewnej odległości — nie takiej znów wielkiej, jeśli wziąć pod uwagę ogrom historii, która zalewa dzielącą je przestrzeń — wznosi się rozłożysty kadłub Koloseum z punkcikami błękitnego nieba prześwitującego w górnej kondygnacji arkad. W dali więzi spojrzenie masyw Gór Albańskich, zupełnie tak samo, jak gdy Romulus patrzył na nie sponad na pół ukończonych murów.
Mamy nadzieję, iż ten pobieżny rzut oka na jasne niebo, niebieszczące się daleko góry, ruiny wielce czcigodne w swej potrójnej etrusko-rzymsko-chrześcijańskiej zamierzchłej przeszłości oraz zgromadzone w tej sali szacowne gremium słynnych na cały świat rzeźb — że to wszystko wprawi Czytelnika w ów szczególny nastrój, jakiego najczęściej doświadczamy w Rzymie. Składają się nań niejasna świadomość ciążących tu wspomnień i percepcja wagi i intensywności życia kumulującego się od nie wiedzieć jak dawna w tym miejscu, wobec których chwila obecna wycofuje się z pośpiechem lub jest wypychana przez natłok rzeczy, a nasze osobiste sprawy i zainteresowania stają się o połowę mniej rzeczywiste niż gdzie indziej. Oglądana poprzez tego rodzaju medium opowieść splatająca pewne górnolotne i niematerialne wątki z innymi, uprzędzonymi z najpospolitszej materii ludzkiego bytowania, może okazać się w rezultacie nie taka znów różna od tego, co jest osnową naszej egzystencji.
Namacalność rzymskiej przeszłości sprawia, iż wszystko współczesne, z czym mamy do czynienia lub co przejawia się w naszych snach, wydaje się ulotne i wizyjne.
Być może owe cztery osoby, jakie tutaj usiłujemy przedstawić, zdawały sobie sprawę z marzycielskiej nierealności czasu teraźniejszego w przeciwstawieniu do kanciastych bloków granitu, z których Rzymianie konstruowali swe życie. Nawet całkiem prawdopodobnie właśnie to przyczyniło się w tej chwili do ich kapryśno-radosnego nastroju. Jeśli spostrzegamy, iż nasza istność rozwiewa się, redukuje zaledwie do czegoś, co jest cieniem, czymś nierzeczywistym, właściwie nie warto być smutnym, raczej trzeba śmiać się do rozpuku, tak jak tylko jest nas stać na to, zadając sobie jak najmniej pytań.
Troje spośród czworga naszych przyjaciół to artyści lub ludzie w jakiś sposób powiązani ze sztuką; w tym momencie całą tę trójkę uderzyło niezwykłe podobieństwo pomiędzy jednym ze starożytnych posągów, słynnych arcydzieł greckiej rzeźby, a młodym Italczykiem wchodzącym jako czwarta osoba do towarzystwa.
— Musi pan przyznać, Kenyon — powiedziała ciemnowłosa młoda kobieta nazywana przez resztę Miriam — iż nigdy nie uchwycił pan w marmurze czy glinie większego podobieństwa do modela, chociaż ma się za nie byle jakiego specjalistę od popiersi. Ten portret jest wręcz doskonały; co za wyczucie charakteru, nastroju, rysów! Gdyby to był obraz, podobieństwo mogłoby być bardziej wizyjne, wyimaginowane, ale tutaj, zaklęte w pentelikoński marmur, staje się faktem absolutnie sprawdzalnym przy pomocy dotyku i suwmiarki. Nasz przyjaciel Donatello jest prawdziwym Praksytelesowskim Faunem. Czy nie mam racji, Hildo?
— No, niezupełnie, prawie tak, owszem. Istotnie, tak mi się zdaje — odrzekła Hilda, smukłe kasztanowłose dziewczę z Nowej Anglii, którą cechowała niezwykle jasna i subtelna percepcja artystycznej formy i wyrazu. — Jeśli coś różni te dwie twarze, to przyczyną tego jest, jak przypuszczam, to, że faun buja sobie wśród lasów i pól w towarzystwie istot doń podobnych, natomiast Donatello poznał trochę miast i ludzi naszego pokroju. Ale podobieństwo jest wielkie i bardzo zaskakujące.
— Nie takie znowu zaskakujące — wyzłośliwiła się Miriam szeptem — gdyż spośród arkadyjskich faunów żaden nie był chyba taki kiep jak nasz Donatello. Jego przydział rozumu ledwo, ledwo sięga człowieczej normy, nawet jeśli jest tycia. Jaka szkoda, że nie dochował się żaden okaz tych rustycznych stworów, żeby dotrzymywać towarzystwa naszemu przyjacielowi.
— Pst, ty nieznośnico — uciszyła ją Hilda. — Ależ z ciebie niewdzięczna istota, przecież świetnie wiesz, że w każdym razie ma on tyle rozumu, żeby cię adorować.
— Tym większy z niego głuptas — rzekła Miriam z goryczą, która w spokojnych oczach Hildy odbiła się jakby cieniem lęku.
— Donatello, mój drogi — odezwał się Kenyon po włosku — proszę, czy nie mógłby pan z łaski swojej przybrać pozy podobnej do tego posągu?
Młody człowiek zaśmiał się i błyskawicznie zastygł w pozycji, w jakiej figura ta przetrwała ładnych kilka dziesiątków wieków. Istotnie, z poprawką na kostium — jeśli lwia skóra mogła zastąpić współczesny płaszcz typu Talma, a wiejska piszczałka laskę — Donatello mógłby świetnie uchodzić za marmurowego fauna, który cudownym zbiegiem okoliczności zmiękł w istotę z krwi i ciała.
— Rzeczywiście, podobieństwo jest wprost niezwykłe — zauważył Kenyon, zmierzywszy młodzieńca i posąg bacznym rzeźbiarskim spojrzeniem. — Istnieje jednak pewien szczegół, a właściwie dwa, co do których bujne kędziory naszego przyjaciela nie pozwalają z całą pewnością orzec, czy podobieństwo dotyczy nawet tak drobnych detali.
Tu rzeźbiarz zwrócił uwagę towarzystwa na uszy pięknego posągu, który właśnie kontemplowano.
Trzeba nam jednak zadać sobie więcej nieco trudu i opisać owo niezwykłe dzieło sztuki, nie kwitując go jedynie wzmianką, choćby efekt słów nie miał w pełni oddawać jego magicznego czaru.
Marmurowy faun przedstawia młodzieńca opierającego się prawą ręką o pień drzewa czy trzon kolumny, podczas gdy druga zwisa niedbale z jakimś szczątkiem fletu lub innego leśnego instrumentu. Jego odzienie, lwia skóra, której pazury wypadają na ramieniu, spada do połowy pleców i odsłania członki oraz cały przód. Prezentująca się w ten sposób postać odznacza się niezwykłym wdziękiem, ale posiada pełniejsze, bardziej zaokrąglone kształty i wyposażona jest w więcej ciała, a mniej bohaterskiej muskulatury, niż antyczni rzeźbiarze zwykli przydzielać swoim przedstawicielom męskiej urody. Również charakter twarzy odpowiada reszcie: jest ona ogromnie miła, gdy idzie o owal i rysy, ale zaokrąglona i nieco zmysłowo pełna, szczególnie szyja i broda; nos jest niemal prosty, ciut-ciut zadarty, co nadaje mu wyraz niewysłowionego czaru, jowialności, humoru. Usta o pełnych, ale delikatnych wargach zdają się uśmiechać tak otwarcie i szczerze, iż to z kolei wywołuje uśmiech. Cały posąg — inaczej niż jakakolwiek figura wykuta w materiale tak surowym jak marmur — sprawia wrażenie zmysłowej, sympatycznej istoty, pełnej beztroski i radości, skorej do swawoli, lecz niewolnej od pewnego patosu. Nie sposób jest patrzeć długo na ten kamienny konterfekt, by nie poczuć doń życzliwości, tak jakby tworzywo, z jakiego został zrobiony, pod wpływem dotyku nabierało ciepła, stawało się przepojone rzeczywistym życiem. Całość wychodzi naprzeciw niektórym naszym najmilszym odczuciom.
Może właśnie brak pewnej moralnej surowości, jakiegoś heroicznego, wysokiego lotu rysu w charakterze fauna czyni zeń tak rozkoszny obiekt dla ludzkiego oka i kruchego serca. Istota, jaką uosabia, nie jest wyposażona w jakiekolwiek zasady czy cnoty i byłaby niezdolna zrozumieć takowe; z drugiej jednak strony, naturalność nadaje jej cechy szlachetności i prawdy. Nie można by oczekiwać od niej poświęcenia czy podjęcia działań na rzecz jakiejś abstrakcyjnej sprawy, nie ma też ani krzty z męczennika w jej marmurowej miękkości, ale wyraża się gotowość do silnego, gorącego przywiązania; w imię tego uczucia mogłaby działać, a nawet umrzeć w razie potrzeby. Może gdyby do edukacji fauna wprząc jego uczuciowość, ta chropawa, bardziej zwierzęca cząstka jego natury zeszłaby na drugi plan, nigdy jednak nie znikając całkowicie.
Animalność jest najbardziej istotnym elementem owego konglomeratu, jakim jest faun, w którym cechy zwierzęce i ludzkie spotykają się i łączą, tworząc niezwykły, ale zgodny z naturą twór wymyślony przez antyczną poezję i sztukę. Praksyteles niezwykle subtelnie przepoił swe dzieło jakąś niewysłowioną tajemniczością, tak bezapelacyjnie zaskakującą nas za każdym razem, gdy poprzez intelekt czy intuicję usiłujemy uzyskać wiedzę o tych niższych rodzajach stworzenia. Co prawda, zagadkę sygnalizują nam dwa określone elementy: są nimi uszy fauna w kształcie listków, zakończone spiczasto jak u niektórych gatunków zwierząt. Choć marmur tego nie uwidacznia, z dużą dozą prawdopodobieństwa należy sądzić, iż pokrywa je miękkie, gęste futerko. W bardziej pospolitych prezentacjach tego rodzaju mitologicznych istot istnieje jeszcze inny dowód ich zwierzęcości, jest nim ogonowy wyrostek, który, jeśli Praksytelesowski Faun w ogóle go posiada, pozostaje ukryty pod skórą lwa stanowiącą jego ubiór. Spiczaste, owłosione uszy są więc jedyną wskazówką jego dzikiej leśnej natury.
Tylko rzeźbiarz o najbardziej precyzyjnej wyobraźni, niezwykle wyczulonym smaku, najsubtelniejszym wyczuciu i wyjątkowej sprawności, jednym słowem artysta i poeta zarazem, potrafił najpierw wymarzyć sobie, a potem z powodzeniem uwięzić w marmurze tego rozbrykanego i radosnego stwora, który nie jest ani człowiekiem, ani zwierzęciem, lecz istotą — i to nie monstrualną — w jakiej oba te gatunki ze sobą współżyją. W naszych niezdarnych rękach tego rodzaju koncepcja staje się toporna, jej eteryczność tężeje pod dotknięciem. A jednak zwiedzający, kontemplując dłużej posąg, uświadamia sobie, iż jest pod jego urokiem; wszystkie rozkosze leśnego żywota, autentyczne i radosne cechy istot zamieszkujących lasy i pola zdają się mieszać ugniecione jak w cieście w jedną substancję z pokrewnymi właściwościami ludzkiej duszy. Drzewa, trawa, kwiaty, leśne strumyki, bydełko, zwierzyna i nie zepsuty, prosty człowiek! Esencją tego wszystkiego — proces destylacji odbył się tu dawno, dawno temu — jest ów wyblakły kawał marmuru przedstawiający fauna.
I wreszcie cała koncepcja nie musi wcale mieścić się w sferze marzeń, lecz może być poetycką reminiscencją z czasów, kiedy koligacje człowieka z naturą były znacznie ściślejsze, a jego poczucie wspólnoty ze wszystkim, co żyje — bardziej intymne i żarliwe.
FAUN
— Donatello — żartobliwie wykrzyknęła Miriam — niech nas pan nie stawia przed takim dylematem. Strząśnij, przyjacielu, na bok brązowe kędziory i pozwól nam przekonać się, czy to cudowne podobieństwo rozciąga się też na koniuszki uszu. Jeśli tak, to będziemy pana lubić jeszcze więcej!
— Oj nie, nie, najdroższa signorina — odrzekł młody Italczyk ze śmiechem, ale również i pewną powagą. — Błagam, co do moich uszu proszę przyjąć wszelkie gwarancje. — Mówiąc to, zrobił unik i uskoczył lekko niczym prawdziwy faun, żeby uplasować się poza zasięgiem pięknej rączki, już, już wyciągającej się, jakby chciała rozstrzygnąć rzecz na miejscu. — Zmienię się w prawdziwego wilka z Apeninów — ciągnął chroniąc się z drugiej strony Umierającego Gladiatora — jeśli pani choć muśnie mi uszy. Nikt z mojej rodziny nie zniósłby podobnego despektu. Na tym punkcie moi przodkowie zawsze byli ogromnie czuli, i ja też.
Mówił po włosku z szorstkim toskańskim akcentem, wysławiając się trochę nieporadnie, co świadczyło, że przedtem musiał przeważnie obracać się wśród ludzi ze wsi.
— Dobrze już, dobrze — rzuciła Miriam — jeśli chodzi o moją osobę, to pański delikatny punkcik — dwa punkciki, jeśli je pan ma, są całkiem bezpieczne. Niezależnie jednak od wszystkiego, cóż za niezwykłe podobieństwo, sama rozkosz, jeśli rzeczywiście obejmuje spiczaste uszka! Och, oczywiście, to nie jest możliwe — dodała po angielsku — u takiego pospolitego, z krwi i kości młodziana jak Donatello. Ale, ale, czy widzicie, jak ten szczegół określa położenie naszego fauna, z jednej strony nie jest w stanie potwierdzić swej przynależności do tych stworów, z drugiej usposabia nas przychylnie do siebie jako pobratymiec. Nie jest istotą nadprzyrodzoną, balansuje na krawędzi przyrody, ale przecież w jej obrębie. Podpowiedz mi, Hildo, na czym polega nieuchwytny czar tego wszystkiego? Ty potrafisz to odczuć subtelniej niż ja.
— Zaskakuje mnie — odrzekła tamta z lekkim drżeniem i w zamyśleniu. — A właściwie to nie bardzo mam ochotę myśleć o tym.
— Ale na pewno — wtrącił Kenyon — zgodzi się pani z Miriam i ze mną, że w tej rzeźbie fauna jest coś, co wzrusza nas i fascynuje. W jakiejś odległej przeszłości musiał chyba naprawdę istnieć.. Natura miała, i jeszcze ma, zapotrzebowanie na tego rodzaju piękny stwór usytuowany gdzieś na pograniczu pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem, solidaryzujący się tak z jednym, jak z drugim, rozumiejący język obu i wyjaśniający im wzajemnie ich kondycję. Jaka szkoda, że na zawsze zniknął z ciernistych i pełnych kurzu ścieżek życia, o ile — dodał żartobliwym szeptem — Donatello nie jest nim rzeczywiście.
— Och, nie macie pojęcia, jakie to dla mnie fascynujące — odparła Miriam pół żartem, pół serio. — Wyobraźmy sobie, że naprawdę istnieje taka istota podobna do mitycznego fauna, jak radosne, szczęśliwe, przynoszące tyle satysfakcji mogłoby być jej życie, ustawiczne rozkoszowanie się gorącą zmysłową ziemską cząstką natury, uczestniczenie w wesołym szaleństwie lasów i strumieni, życie życiem naszych czworonożnych braci, tak jak żyła ludzkość u swego zarania, zanim ktokolwiek pomyślał o grzechu, smuceniu się, moralności. Ach, Kenyon, gdybyśmy Hilda, pan i ja, przynajmniej ja, mieli spiczaste uszka. Gdyż faun, jak przypuszczam, nie posiada świadomości, nie wie, co to wyrzuty sumienia, ciężkie serce, kłopotliwe wspomnienia, a także ciemna przyszłość.
— Cóż to za tragiczny ton na końcu, Miriam — rzucił rzeźbiarz, i wstrząsnął nim dreszcz na widok jej bladej, skropionej łzami twarzy. — Skąd się nagle wziął u pani taki nastrój?
— Przyszło, minęło — odrzekła — podobnie jak gwałtowna ulewa, którą częstuje nas rzymskie niebo. O, proszę popatrzeć, już znowu świeci słońce!
Niesubordynacja, jakiej powodem stały się uszy, nie przyszła najwidoczniej tak łatwo młodemu Italczykowi, gdyż pojawił się znów u boku Miriam, tym razem z błagalną miną, jakby prosząc o przebaczenie. W jego niemym, rozpaczliwym kajaniu się tkwił pewien patos, ale równie dobrze mogło ono śmieszyć, tak wiele w nim było z łaszenia się psa przypuszczającego, iż coś przeskrobał albo jest w niełasce. Właściwie trudno go było rozgryźć. Pełen animalnej żywotności, tryskający radością, urodziwy, rosły, dobrze rozwinięty, nie sprawiał wrażenia istoty ułomnej o wykoślawionej i skażonej naturze. A przecież w kontaktach towarzyskich ci zaprzyjaźnieni z nim ludzie instynktownie i w najbardziej oczywisty sposób nie wymagali od niego, tak jak nie wymaga się od dziecka czy innych tego rodzaju niesfornych stworzeń, by podporządkował się konwencjonalnym regułom, właściwie nie dostrzegając w jego zachowaniu na tyle dziwactwa, żeby mu je wybaczyć. Było w nim coś nieokreślonego, co stawiało go poza nawiasem wszelkich konwencji.
Schwycił rękę Miriam, ucałował ją i patrzał bez słowa w oczy. Ta uśmiechnęła się i z roztargnieniem obdarzyła go przelotnym muśnięciem, jakim zazwyczaj kwituje się zabiegi pieska faworyta zastępującego nam drogę, żeby go pogłaskać. Nie była to pieszczota, a raczej leciutkie dotknięcie, coś pośredniego pomiędzy poklepaniem a trzepnięciem koniuszkami palców, co równie dobrze mogło być objawem życzliwości jak żartobliwą pretensją czy naganą. W każdym razie gest ów u młodego człowieka zdawał się wywoływać błogie odczucia, gdyż zaczął tańczyć wokół drewnianej barierki odgradzającej Umierającego Gladiatora.
— Ależ to jest krok tańczącego fauna — rzuciła na stronie Miriam do Hildy. — Jakie z niego dziecko albo bezmózgie stworzenie. Łapię się wciąż na tym, że traktuję go, jakby był nie opierzonym pisklakiem, a przecież nie może żądać takich przywilejów ze względu na swój młody wiek, no bo ma te swoje... jak myślisz, Hildo, ile ma lat?
— Może ze dwadzieścia — odrzekła zapytana, spoglądając na Donatella. — Ale tak naprawdę trudno powiedzieć. Może mniej, może więcej. On nie ma nic wspólnego z czasem, jego twarz tchnie wieczną młodością.
— Wszyscy idioci mają taki wygląd — stwierdziła Miriam pogardliwie.
— Donatello z całą pewnością posiada dar wiecznej młodości, jak to sugeruje Hilda — zauważył ze śmiechem Kenyon — gdyż sądząc po dacie rzeźby (a coraz bardziej jestem przekonany, że Praksyteles wyrzeźbił ją umyślnie dla niego) musi liczyć sobie te dwadzieścia pięć wieków z okładem, a przy tym wygląda tak samo młodzieńczo jak zawsze.
— Ile ma pan lat, Donatello? — spytała Miriam.
— Nie mam pojęcia, signorina — odrzekł. — W każdym razie niewiele, gdyż żyję, odkąd panią spotkałem.
— No i co, jaki światowy wyga potrafiłby zręczniej sformułować podobnie głupi komplement? — wykrzyknęła Miriam. — Natura i sztuka są niekiedy zadziwiająco zgodne. Jakąż jednak błogosławioną niewiedzą legitymuje się nasz przyjaciel. Nie wiedzieć, ile ma się lat! Ależ to równa się nieśmiertelności na tym tu padole. Oj, żebym to potrafiła zapomnieć o swoich!
— Ma pani jeszcze czas na takie życzenia — zauważył rzeźbiarz. — Nie dałbym jej więcej, niż na to wygląda Donatello.
— Więc powinnam być zadowolona — odparła. — Och, gdybym jeszcze mogła zapomnieć o przynajmniej jednym dniu w moim życiu! — Potem, jak gdyby żałując tej aluzji, dorzuciła pospiesznie. — Kobiece dni płyną tak nudno, iż byłoby darem niebios nie doliczyć się choćby jednego!
Niniejsza rozmowa toczyła się w nastroju, w jakim lubują się ludzie z wyobraźnią, artyści czy poeci. Wśród kpinek i prześmiechów odkrywają oni niekiedy najgłębsze prawdy i szermują nimi, pozornie nie rozróżniając, co ma większą wartość, lub też nie przypisując im specjalnie żadnej. Podobieństwo pomiędzy marmurowym faunem a ich żywym towarzyszem wywarło na trójce przyjaciół silne wrażenie, na pół żartobliwe, na pół poważne, i przeniosło w górne rejony, odrywając ich ciężkie ziemskie stopy — to uczucie odrywania może nawet być przyjemne — od solidnej gleby życia. Świat odpływał niczym statek na fali, uwalniając ich na chwilę od zwykłej odpowiedzialności za to, co myślą i mówią.
Może pod tym wpływem, a może dlatego, iż rzeźbiarz zawsze gani cudze rzeźby, Kenyon zaczął wybrzydzać się na temat Umierającego Gladiatora.
— Zazwyczaj ogromnie podziwiałem ten posąg — zauważył — ale ostatnio odkrywam, iż mam go już powyżej uszu, i złości mnie, że w akcie umierania ktoś może tak długo opierać się na ręce. Jeśli jest tak okropnie ranny, to dlaczego u licha od razu nie upadnie i nie wyzionie ducha bez dalszych ceregieli? Nie powinno się szpikować odwiecznej martwoty marmuru czymś takim, jak ulotnie przeciekające chwile, niedostrzegalne przerwy pomiędzy jednym a drugim oddechem, nieodwracalność tego, co ostateczne; w każdej rzeźbie powinien istnieć duchowy punkt równowagi, tak jak musi być fizyczny. Inaczej jest tak, jakbyśmy podrzuciwszy blok marmuru do góry, jakimś cudem spowodowali, że zatrzymał się w powietrzu. Czujesz, że powinien spaść na dół, i jesteś niezadowolony, iż nie podlega prawu natury.
— Rozumiem — powiedziała Miriam kąśliwie. — Według pana rzeźbić to sui generis poddawać procesowi ska mienienia. Ale w istocie pańska zastygła sztuka po prostu nie dysponuje tym zakresem swobody co Hildy i moja. W malarstwie nie istnieją podobne ograniczenia, gdy idzie o uchwycenie momentów czasowych, może dlatego, iż fabułę można równie dobrze opowiedzieć poprzez obraz i wesprzeć realiami sytuującymi ją w epoce. Na przykład żaden malarz nie wyobcowałby w taki sposób tego fauna z jego zamierzchłej przeszłości, pozostawiając samotnym, nieutulonym w żalu, bez nikogo, co rozgrzałby mu serce.
— Ach, ten faun — wykrzyknęła Hilda z lekkim gestem zniecierpliwienia. — Chyba już za długo na niego patrzę, bo teraz zamiast widzieć piękny posąg, nieśmiertelnie młody, dostrzegam jedynie kawał nadgryzionego przez czas wyblakłego kamienia. Tego rodzaju zmiana lubi zachodzić w rzeźbach.
— I na pewno podobnie rzecz się ma z obrazami — odparował rzeźbiarz. — To nastrój oglądającego przetwarza przetworzoną rzeczywistość. Proszę, niech jakiś malarz spróbuje poruszyć mnie i wznieść na wyżyny ducha bez mojej zgody i pomocy!
— W takim razie panu brak jest tego jakiegoś zmysłu — rzekła Miriam.
Całe towarzystwo wędrowało teraz od sali do sali wspaniałej galerii, przystając to tu, to tam, by nasycić wzrok mnogością szlachetnych, miłych dla oka form wydartych głębokiej mogile, w jakiej leży pochowany Rzym. Obecność Donatella, będącego chodzącą realizacją Praksytelesowskiego Fauna, ożywiała jednakowoż owe marmurowe widma. Bo dlaczego by właściwie każdy z tych zimnych posągów nie miał zatętnić ciepłym rytmem życia? Przecież Antinous mógłby podnieść czoło i wyjaśnić nam, dlaczego tak na zawsze posmutniał, Apollo Lykijski szarpnąć struny liry, na jej dźwięk ten drugi faun z czerwonego marmuru, który zastygł w tanecznej pozie, bryknąłby radośnie i powiódł korowód tamtych znów satyrów o koźlich owłosionych nogach postukujących kopytkami po podłodze i podających dłonie młodemu Italczykowi. A Bachus z rumieńcem rozchodzącym się po upstrzonej cętkami czasu powierzchni marmuru zszedłby także ze swego piedestału i ofiarował ustom Donatella kiść fioletowych winogron, rozpoznawszy w nim leśnego stwora, który tak często towarzyszył mu w leśnych hulankach. Nic też nie przeszkadza, by ożyły wyrzeźbione z taką maestrią na sarkofagu postacie, puszczając się w pogoń jedna za drugą wokół opasującego go fryzu, z ową szaleńczą wesołością, jaką tak dziwnie często artysta prezentuje na tego typu skrzyniach pogrzebnych, gdzie śmierć widać tylko w postaci subtelnej aluzji — troskliwie ukrytą, choć zerkającą spod emblematów orgiastycznej uciechy.
Kiedy nasza czwórka schodziła ze schodów, ich baraszkująca wyobraźnia obniżyła swe loty do poziomu o wiele bardziej ponurego nastroju, jak to zwykle się dzieje po chwilach radosnej euforii, która dopiero co nimi władała.
— Czy wiesz? — szepnęła Hildzie Miriam konfidencjonalnie do ucha — właściwie to całe podobieństwo Donatella do fauna, o jakim tyle się mówiło, wywarło na mnie mniejsze wrażenie niż na tobie i Kenyonie. Ulegałam tylko fantazjom, na jakie wam przyszła ochota, żeby nie psuć tych radosnych, cudownych chwil.
— Ależ to wszystko było serio i ty także zdawałaś się tak to brać — odparła Hilda, spoglądając na Donatella, jak gdyby chciała się upewnić, czy podobieństwo się nie ulotniło. — Twarze jednak potrafią tak się zmienić z godziny na godzinę, że te same rysy mogą wywołać zupełnie inny efekt, w każdym razie dla oka, które szuka bardziej ekspresji niż konturu. Zobacz, jaki smutny i zasępiony zrobił się nagle!
— A mnie się wydaje, że jest także wściekły o coś. Tak, to wygląda bardziej na gniew niż smutek — stwierdziła Miriam — Zdarzyło mi się już przedtem widzieć naszego przyjaciela w podobnym nastroju. Jeśli poobserwujesz go uważniej, dostrzeżesz w nim dziwną mieszaninę buldoga czy innej bestii, jakiś rys dzikości, którego trudno się spodziewać u kogoś tak łagodnego, jakim jest zazwyczaj. Nasz Donatello to bardzo dziwny młody człowiek. Wolałabym, żeby tak ciągle nie chodził w ślad za mną.
— Urzekła pani tego biedaka — powiedział ze śmiechem rzeźbiarz. — Posiada pani, Miriam, umiejętność rzucania czaru na ludzi, i to zaopatruje ją w ów szczególny orszak wielbicieli. Widzę drugi egzemplarz za tamtą kolumną, to właśnie jego obecność tak rozzłościła Donatella.
Wychodzili z bramy pałacu, gdzie mieściło się muzeum. Za jednym z filarów portyku stał częściowo ukryty mężczyzna, jeden z tych, jakich często można spotkać na ulicach i placach Rzymu, ale tylko tam. Wyglądał, jakby wyłonił się z obrazu, i po prawdzie mógłby łatwo znaleźć się na przynajmniej tuzinie z nich: ciemny, z krzaczastą brodą, o zdziczałym wyglądzie i takimż stroju, stanowił świetny typ człowieka, jakiego malarze zamieniają w świętych czy morderców, zależnie od swoich artystycznych potrzeb.
— Miriam — szepnęła Hilda trochę przestraszona — to twój model!
PODZIEMNE REMINISCENCJE
Człowiek ten posiada tak ważne powiązania z naszą opowieścią, iż sprawą zasadniczą staje się przedstawienie, w jak szczególny sposób pojawił się po raz pierwszy, a następnie kreował na adoratora młodej artystki. Najpierw jednak trzeba nam poświęcić kilka stroniczek samej Miriam i jej sytuacji towarzyskiej.
Wokół tej młodej pani nagromadziło się sporo niedomówień, które choć nie musiały oznaczać niczego złego, mogły jednak oddziałać niekorzystnie na zaakceptowanie jej w towarzyskich kręgach wszędzie z wyjątkiem Rzymu. Prawdę powiedziawszy, nikt nic o niej nie wiedział ani dobrego, ani złego. Pojawiła się ni stąd, ni zowąd, bez niczyjej rekomendacji, wynajęła pracownię, powiesiła na drzwiach wizytówkę i zabłysła dużym talentem jako malarka obrazów olejnych. Co prawda, jej koledzy po pędzlu nie szczędzili na ich temat uwag krytycznych, przyznając im jedynie rangę błahych na pół amatorskich prac, którym brak zarówno umiejętności profesjonalnych jak i praktyki, wyróżniających dzieła prawdziwych artystów.
Pomimo jednak usterek, jakie można by im zarzucić, obrazy Miriam spotykały się z dobrym przyjęciem wśród protektorów sztuki współczesnej. Jeśli pod względem technicznym czegoś im niedostawało, to brak tych zalet rekompensowały w nadmiarze pasja i żar, jakie potrafiła przelać w twory swego pędzla, co wszyscy mogli wyczuć. Cała jej istota była bardzo kolorowa i podobnym kolorytem odznaczały się jej obrazy.
Miriam stwarzała pozory wielkiej swobody towarzyskiej; jej sposób zachowania był tak daleki od nieśmiałości, iż wydawało się dość łatwą rzeczą nawiązać z nią znajomość i bez trudu przemienić ów przelotny kontakt w większą zażyłość. Takie przynajmniej sprawiała wrażenie przy powierzchownym zetknięciu, do zupełnie jednak innej konkluzji dochodził ktoś, kto pragnął naprawdę ją poznać. Tak trzpiotowate, swobodne, wychodzące naprzeciw było jej zachowanie w stosunku do wszystkich, co znaleźli się w jej orbicie, iż mogli nie uświadomić sobie nigdy faktu, że nie posuwają się ni kroku w zaskarbieniu jej łask, nie będąc dalej wczoraj niż dziś od celu. Umiała bardzo subtelnie utrzymywać dystans, nie dając nikomu specjalnie odczuć, że pozostaje na zewnątrz kółka jej bliskich. Przypominała jeden z tych świetlnych obrazów, jakie wyczarowuje się nam przed nosem, pozornie namacalnych, niemal w zasięgu ręki; robimy krok do przodu w nadziei, że uda się nam uchwycić mamidło, tylko po to, by się przekonać, jak jest daleko — akurat nie bliżej, niż było. Toteż w końcu zaczęto uznawać niemożność zaprzyjaźnienia się z Miriam i, aczkolwiek niechętnie, pogodzono z tym faktem.
Były jednak dwie osoby, które zdawała się zaliczać do przyjaciół w węższym i prawdziwszym tego słowa znaczeniu; obydwie potwierdzały trafność jej wyboru. Jedną z nich był młody amerykański rzeźbiarz, świetnie zapowiadający się, o rosnącej sławie, drugą — dziewczyna pochodząca z tego samego kraju, również malarka tak jak Miriam, tyle że reprezentująca zupełnie inną gałąź tej sztuki. Serce młodej kobiety wybiegało ku tej parze, a ich towarzystwo i przyjaźń rekompensowały — szczególnie gdy idzie o Hildę — samotność, jaką z wyboru odgradzała się od reszty świata. Oboje zdawali sobie sprawę, iż Miriam chwyta ich za serce, czegoś od nich wyczekując z ogromnym natężeniem i tęsknotą, i odpłacali jej w pełni swym uczuciem, Hilda odpowiadając żarem pierwszej dziewczęcej przyjaźni, Kenyon — męską sympatią, jednakże daleką od tego, co można by zdecydowanie nazwać miłością.
W następstwie tego wytworzył się jakiś rodzaj zażyłości pomiędzy tą trójką i jeszcze czwartą osobą; był nią młody Italczyk, który przypadkiem znalazłszy się w Rzymie, zachwycił się pięknością Miriam. Szukał jej, chodził za nią, po prostu zwyczajnie uparł się, by przynajmniej zostać dopuszczonym do jej towarzystwa, i ostatecznie dostąpił tej łaski, gdy bardziej wyrafinowany zalotnik dążący do celu subtelniejszymi metodami prawdopodobnie nie potrafiłby jej uzyskać. Młody ten człowiek, choć nie grzeszący nadmiarem błyskotliwej inteligencji, miał jednak wiele miłych cech, które potrafiły zjednać mu na pół pogardliwą życzliwość Miriam i dwójki jej przyjaciół. To jego właśnie nazywali Donatellem, a jego podobieństwo do Praksytelesowskiego Fauna stanowi lejtmotyw naszej opowieści.
Taka była sytuacja Miriam w kilka miesięcy po zainstalowaniu się w Rzymie. Trzeba jednak nadmienić, iż świat nie pozwolił jej tak bezkarnie ukrywać przeszłości, w zamian robiąc z niej cel wielu domysłów, co było raczej rzeczą naturalną, zważywszy jej rozliczne wdzięki i stopień zainteresowania, jakie wzbudzała jako malarka. Krążyło wiele opowiastek na temat jej pochodzenia i poprzedniego życia; niektóre z nich brzmiały wcale prawdopodobnie, inne wyraźnie trzeba by złożyć na karb rozbuchanej i romantycznej wyobraźni. Zreferujemy kilka, pozostawiając czytelnikowi swobodę zaszeregowania ich do jednej bądź drugiej kategorii.
Mówiono na przykład, iż jest ona córką i dziedziczką wielkiego żydowskiego bankiera (tę myśl być może nasuwał wyraźnie orientalny charakter jej rysów) i uciekła z ojcowskiego domu, by uniknąć małżeńskiego związku z kuzynem, spadkobiercą innej gałęzi tego złotego rodu, gdyż chodziło o utrzymanie w rodzinie nagromadzonych bogactw. Inna historyjka sugerowała, że jest niemiecką księżniczką, której ze względu na rację stanu dano do wyboru na męża jakiegoś zramolałego władcę czy też księcia jeszcze w kolebce. Zgodnie z trzecią wersją była dzieckiem plantatora z południa Stanów, który dał jej staranne wykształcenie wraz z majątkiem, ale kropelka afrykańskiej krwi w żyłach przepoiła ją uczuciem tak piekącej hańby, iż zrezygnowała ze wszystkiego i uciekła z ojczyzny. W innej jeszcze relacji była żoną angielskiego arystokraty i z czystej miłości i dla chwały sztuki odrzuciła splendory swej pozycji społecznej, przybywszy do Rzymu, gdzie usiłowała zarobić na życie pędzlem w tutejszej pracowni.
We wszystkich wymienionych powyżej wypadkach owe niestworzone rzeczy, jakie opowiadano na jej temat, zdawały się głównie wypływać z wrażenia szerokiego gestu i hojności, które niezmiennie jej towarzyszyło, tak jakby niedostatek nie mógł mieć nic wspólnego z jej osobą. Ograniczenia, którym podlegała, musiały być dobrowolne. Istniały jeszcze inne supozycje przyjmujące bardziej prozaiczny punkt widzenia — że jest mianowicie córką kupca czy bankiera, który zbankrutował; postawiona wobec alternatywy zostania guwernantką i mając pociąg do sztuki, wolała spróbować utrzymywać się z pędzla.
Jakkolwiek rzeczy by się miały, śliczna Miriam, choć niemiłosiernie oskubywana z tajemnic, potrafiła jednak ich korzenie uchować dla siebie. Była piękną, bardzo atrakcyjną kobietą, lecz usytuowaną jakby w obłokach i spowitą w ich mglistą substancję, co udzielało jej statusu istoty z bajki nawet w najcodzienniejszych sprawach. Tak było w wypadku Kenyona i Hildy, pary jej najbliższych przyjaciół. Przypadł im głęboko do serca jej naturalny sposób wysławiania się, wspaniałomyślność, dobroć i wrodzona prawość charakteru; przyjmowali jej zalety jako autentyczne i oczywiste i nigdy nie przyszło im do głowy, żeby to, co ukrywa, musiało być złe.
Ale powróćmy do naszej opowieści.
To samo zaprzyjaźnione towarzystwo, które widzieliśmy w kapitolińskim muzeum, znalazło się kilka miesięcy wcześniej w katakumbach Świętego Kaliksta. Zeszli w radosnym nastroju do owego ogromnego kolumbarium i wędrowali przy świetle pochodni niczym w śnie, w którym strzępy reminiscencji kościelnych naw i obskurnych piwnic (głównie tych ostatnich) wymieszały się ze sobą. Kręte korytarze, jakimi wędrowali za przewodnikiem, wykuto w jakichś zamierzchłych czasach w ciemnoczerwonej kruszącej się skale. Po obu stronach znajdowały się poziome nisze, gdzie za zbliżeniem pochodni dostrzec było można zarysy ludzkiego ciała w postaci białego proszku, w jaki obróciła się śmiertelna kobiecość i męskość człowiecza. Wśród zwłok, które stały się prochem, gdzieniegdzie jeszcze mógł znaleźć się jakiś piszczel rozsypujący się przy dotknięciu lub czaszka szczerząca zęby w uśmiechu i natrząsająca się ze swego żałosnego stanu, jak to jest brzydkim i bezsensownym zwyczajem trupich główek. Niekiedy posępna ścieżka pięła się do góry, a wtedy przez szparę błyskało ku nim trochę dziennego światła i nawet zaglądał do grobowej niszy wścibski promyk słońca, potem znów schodzili w dół łagodną pochyłością lub byle jak wykutymi stromymi schodami, zagłębiając się dalej i dalej w podziemny labirynt. Czasami wąski, kręty korytarz rozszerzał się, tworząc rodzaj małej kaplicy, którą kiedyś musiały zdobić marmurowe rzeźby i oświetlać wieczne lampki i świece. Ale cała ta iluminacja zgasła wieki temu, a wystrój znikł z wyjątkiem jakichś obskurnych resztek sztukaterii i fresków przedstawiających postacie i sceny z Pisma Świętego na niskich sufitach owych sanktuariów znajdujących się w stanie kompletnej ruiny.
W jednej z takich kapliczek przewodnik pokazał im niskie sklepienie łukowe, pod jakim spoczęły zwłoki świętej Cecylii, która umarła śmiercią męczeńską i leżała tutaj, nim ujrzał ją rzeźbiarz i uczynił na zawsze piękną w marmurze.
W innym podobnym miejscu natrafili na dwa sarkofagi, jeden zawierający szkielet, drugi wyschnięte i skurczone zwłoki ubrane jak za życia.
— Ach, jakie to wszystko jest przeraźliwie ponure — powiedziała Hilda z drżeniem. — Właściwie po co tu przyszliśmy i dlaczego mielibyśmy pozostawać dłużej!
— Nienawidzę tego wszystkiego! — wykrzyknął Donatello z niezwykłą energią. — Moi mili, wyjdźmy stąd jak najprędzej na błogosławione światło dzienne!
Młodemu Italczykowi od początku nie przypadła do gustu cała ta wyprawa, gdyż podobnie jak wielu jego rodaków, a w szczególności w zgodzie z prawem, jakim rządziła się jego prosta fizyczna szczęśliwość, czuł nieskończony wstręt do grobów, czaszek i tym podobnych straszności, które gotycki smak wiąże z ideą śmierci. Zadygotał, rozejrzał się lękliwie naokoło i przysunął do Miriam, której wdzięki zwabiły go w te ponure regiony.
— Jakie z pana jest jeszcze dziecko, drogi Donatello — zauważyła swobodnym tonem, którym posługiwała się zawsze w stosunku do niego. — Więc boi się pan upiorów!
— Tak, tak, signorina, okropnie się boję! — odrzekł prostodusznie.
— Ja także w nie wierzę — zauważyła — i trzęsłabym się przed nimi ze strachu, ale w odpowiednim miejscu. Tutaj te grobowce są takie już stare, a czaszki i prochy tak się zeschły, iż jak mi się zdaje, duchy przestały je nawiedzać. Najokropniejszą rzeczą dla mnie w tych katakumbach jest ich ogrom — ciągną się bez końca — i to, że można na zawsze zagubić się w tym labiryncie ciemności, jaka lęgnie się wokół wątłego płomyczka naszych świec.
— Czy ktoś się tutaj kiedyś zagubił? — spytał Kenyon przewodnika.
— Oczywiście, signor, ostatni wypadek tego rodzaju miał miejsce za życia mojego ojca — odrzekł zapytany, i dodał z miną człowieka wierzącego w to, co mówi: — ale po raz pierwszy zgubił się tutaj pewien poganin, jeszcze w czasach starożytnego Rzymu; ukrył się, żeby wyszpiegować i zdradzić świętych ludzi, co się zbierali w tych ponurych miejscach, oddając cześć Bogu. Czy może słyszał pan o nim? Bóg jednak dokonał cudu i odtąd ten potępieniec krąży tu omackiem (przynajmniej z piętnaście wieków), szukając drogi, która wywiodłaby go z katakumb.
— Czy ktoś go widział? — spytała Hilda żywiąca wielką i bojaźliwą wiarę w tego rodzaju cudowności.
— Niech mnie Bóg uchowa, nigdy go nie ujrzałem na własne oczy, signorina — odrzekł przewodnik. — Ale wszyscy wiedzą, że podpatruje grupki zwiedzających, szczególnie jeśli są to heretycy, w nadziei, że któryś odłączy się, a on go uprowadzi w ciemność. Niemal tak samo jak za światłem bożego dnia, ten nieszczęśnik tęskni za kimś, kto by mu służył towarzystwem w niedoli.
— Tego rodzaju głębokie pragnienie współczucia w każdym razie wskazuje na jakiś przyjemniejszy rys w charakterze biedaka.
Doszli teraz do kaplicy, która była większa od dotychczas widzianych; miała okrągły kształt i chociaż wykuta w tak solidnej skale, jak czerwony piaskowiec, posiadała kolumny, wyrzeźbiony sufit i inne szczegóły świadczące o architektonicznym zamyśle. Jak na kościółek była jednak niezwykle mała, mając zaledwie wysokość dwukrotnego wzrostu mężczyzny i kilka kroków od ściany do ściany; w momencie gdy wszystkie pochodnie oświetliły to uświęcone miejsce, na zewnątrz ciemności stały się nieprzeniknione i porównywalne do jeszcze większych mroków tajemnicy spowijającej nasze maleńkie życie, z którego raz po raz znikają jeden po drugim przyjaciele.
— Ale, ale, gdzie się podziała Miriam? — wykrzyknęła Hilda.
Całe towarzystwo, przebiegłszy oczami twarz po twarzy, uświadomiło sobie, że z ich grona ubyła jedna osoba; znikła w przepastnej czarnej czeluści, i to wtedy, gdy oni drżeli na samą myśl o takim nieszczęściu.
UPIÓR Z KATAKUMB
— Ależ nie mogła się zgubić! — wykrzyknął Kenyon. — Zaledwie przed chwilą rozmawiała z nami.
— Nie, nie! — zaprzeczyła Hilda ogromnie zaniepokojona. — Szła z tyłu i już dość długo nie słyszymy jej głosu.
— Pochodnie, pochodnie! — wybuchnął Donatello z rozpaczą. — Będę jej szukać choćby wiecznie w tych okropnych ciemnościach!
Przewodnik jednak powstrzymał go, zapewniając wszystkich, iż jedyną skuteczną formą przyjścia z pomocą zgubionej towarzyszce jest krzyczeć co sił. Ponieważ po tych ciasnych i wąskich korytarzach głos niesie się daleko, istnieje duża szansa, że Miriam usłyszy ich i potrafi zawrócić z drogi.
Tak więc wszyscy — Kenyon basem, Donatello tenorkiem, przewodnik donośnym charkotliwym wołaniem, od jakiego rozbrzmiewają ulice Rzymu, Hilda cienkim piskiem, wświdrowującym się jednakże dalej niż harmider reszty — zaczęli krzyczeć „hallo, tutaj, tutaj”, na ile im tylko pozwalały płuca. I by nie przedłużać napięcia Czytelnika (gdyż bynajmniej nie usiłujemy zainteresować go specjalnie tą sceną, a przedstawiamy ją jedynie ze względu na smutne i niezwykłe powikłania, jakie z niej wynikną), usłyszeli niebawem wołający w odpowiedzi kobiecy głos.
— To signorina! — wykrzyknął radośnie Donatello.
— Tak, to był na pewno głos kochanej Miriam — potwierdziła Hilda. — A oto nadchodzi! Niebu niech będą dzięki, niebu niech będą dzięki!
Postać zagubionej przyjaciółki zarysowała się w słabym świetle niesionej przez nią pochodni, kiedy wyłoniła się z jednego z niezgłębionych korytarzy. Miriam nadchodziła, lecz bez tego specjalnego zapału i trwożnej radości przerażonej dziewczyny ledwo co przywróconej życiu z gardzieli labiryntu ziejącego posępną tajemnicą. Nie odpowiedziała od razu na ich zapytania i hałaśliwe gratulacje i, jak potem odtwarzali sobie w pamięci ową scenę, w jej zachowaniu przejawiał się jakiś odcień zaabsorbowania, zamyślenia, wewnętrznej koncentracji. Była tak blada, jak to tylko jest możliwe, i kurczowo ściskała pochodnię; po niespokojnym migotaniu płomienia można było poznać, jak drży jej ręka. Ten ostatni głównie był widzialnym dowodem jej wzburzenia czy strachu.
— Miriam, najdroższa! — wykrzyknęła Hilda, obejmując przyjaciółkę — gdzieś się zabłąkała odchodząc od nas? Niech będą dzięki Opatrzności, iż uratowała cię z tych wstrętnych czarnych czeluści!
— Pst, droga Hildo — szepnęła Miriam z dziwnie przyciszonym śmieszkiem. — Jesteś taka absolutnie pewna, że to Niebiosa przywiodły mnie z powrotem? Jeśli tak, to ich wysłannik, jak musisz przyznać, jest nieco dziwny. Spójrz, on tam stoi!
Zaskoczona słowami przyjaciółki Hilda spojrzała we wskazanym kierunku, gdzie na granicy ciemności i światła, u progu kapliczki jej oczy napotkały postać mężczyzny. Kenyon dostrzegł go w tym samym momencie i podszedł bliżej z pochodnią, chociaż przewodnik usiłował mu to wyperswadować, przestrzegając, iż jeśli opuści święty przybytek, widmo będzie władne powyrywać mu członek po członku. Uderzyło go jednak, kiedy później odtwarzał wszystko w pamięci, że tenże przewodnik nie wykazywał jakoś podobnych obaw o własną osobę, gdyż dotrzymywał mu kroku, wciąż jednak próbując odwieść go od zamiaru.
Ostatecznie jednak podeszli obaj na tyle blisko, żeby ujrzeć z upiora to, na co pozwalał kopcący płomień żagwi, zmagając się z naporem ciemności.
Nieznajomy wyglądał niezwykle malowniczo, niemal jak z melodramatu. Miał na sobie obszerny płaszcz zrobiony z czegoś, co przypominało bawolą skórę, i stosowne bryczesy koźlą sierścią na wierzch, takie jakie noszą wieśniacy z rzymskiej Kampanii, upodobniające ich do antycznych satyrów. Istotnie upiór z katakumb mógł uchodzić za ostatni żyjący egzemplarz tego wymarłego gatunku istot, ukrywający się w grobowych mrokach i opłakujący utracone życie pośród gajów i strumyków.
Ponadto stożkowaty kapelusz z szerokim rondem ocieniał jego dziką twarz, której nie można było dostrzec zbyt wyraźnie, gdyż rozpływała się w mrocznym gąszczu brody i wąsów. Mrugał oczami, odwracając się niespokojnie od blasku pochodni niczym istota spowinowacona bardziej z ciemnościami nocy niż światłem dnia.
W sumie widmo mogłoby podziałać na nerwy rzeźbiarza, gdyby nie fakt, iż przyzwyczaił się widzieć niemal codziennie podobne typki, jak opierając się o Hiszpańskie Schody czekają, aż jakiś malarz zaprosi ich w zaklęte rewiry swej sztuki. Ale nawet spoufaliwszy wzrok z osobliwym wyglądem nieznajomego, nie mógł powstrzymać się od zdziwienia, widząc tego rodzaju indywiduum wyłaniające się nagle z mrocznych czeluści katakumb.
— Kim pan jest? — spytał przysuwając pochodnię. — Odkąd pan sobie tak tutaj wędruje?
— Tysiąc pięćset lat — mruknął przewodnik na tyle głośno, żeby usłyszało go całe towarzystwo. — To jest widmo tego poganina, mówiłem już państwu, co to usiłował podejść tamtych świętych ludzi.
— Tak, to jest widmo! — zawołał Donatello cały drżąc. — Och, najdroższa signorina, cóż za straszliwy typ napastował panią w tych mrocznych korytarzach!
— Nonsens, Donatello — powiedział Kenyon. — Takie samo z niego widmo jak z pana. Jedno tylko jest dla mnie dziwne: jak to się stało, że ukrywa się w katakumbach? Może nasz przewodnik mógłby rozwiązać tę zagadkę.
Upiór jednak rozstrzygnął problem własnej realności, w każdym razie fizycznej, podchodząc bliżej i kładąc rękę na ramieniu Kenyona.
— Nie pytaj, kim jestem ani dlaczego przebywam w ciemnościach — rzekł chrapliwym, nieprzyjemnym głosem, tak jakby mnóstwo flegmy nagromadziło mu się w gardle. — Odtąd będę już tylko cieniem towarzyszącym jej krokom. Przyszła do mnie nie szukana. Przywołała mnie, teraz musi ponieść konsekwencje mojego powrotu do świata.
— Przenajświętsza Panienko, chciałbym móc pogratulować signorinie — rzucił przewodnik na pół sam do siebie. — W każdym razie katakumby nareszcie go się pozbędą.
Nie potrzebujemy śledzić owej sceny dalej. Istotne dla dalszej opowieści jest to, iż Miriam rzeczywiście spotkała nieznajomego mężczyznę, zabłąkawszy się na krótko w labiryncie krętych korytarzy, i powiodła go — czy też on ją — zrazu ku światłu pochodni, a potem na światło dnia.
Dalszą osobliwością całej tej historii było, że kontakt ten, tak przelotnie i przypadkowo nawiązany, nie skończył się wraz z wydarzeniem, jakie dało mu początek. Tak jakby przysługa wyrządzona — obojętne, jemu przez nią czy jej przez niego — dawała nieodparte prawo do jej względów i oparcia. Począwszy od tego dnia, upiór z katakumb nie pozwalał, by traciła go na dłużej z oczu. Wydeptywał w ślad za nią rzymskie bruki bardziej uporczywie, niż to zwykli czynić włoscy żebracy, zwietrzywszy dobroczyńcę. Znikał co prawda na całe dnie, ale wciąż pojawiał się na nowo, sunąc za nią przez wąskie uliczki miasta, wspinając po nie kończących się schodach wiodących do jej pracowni i wysiadując u progu.
Będąc często wpuszczany do środka, pozostawił rysy twarzy czy też ich cień albo wspomnienie na wielu jej szkicach i obrazach. Wpłynęło to do tego stopnia na duchową atmosferę dzieł młodej malarki, iż jej rywale po pędzlu wszem i wobec zaczęli głosić ich beznadziejny manieryzm przekreślający widoki na osiągnięcie prawdziwie artystycznego poziomu.
Historia o tej przygodzie rozeszła się szeroko poza zwykły krąg plotek szeptanych wśród forestieri, docierając nawet do włoskiego towarzystwa, gdzie podbarwiona pełnym wigoru zabobonem nabrała cech jeszcze większej cudowności niż w naszym opowiadaniu. Stamtąd powróciła do Anglosasów i podrzucona z kolei niemieckim artystom, którzy wzbogacili ją w romantyczne ozdobniki i dodatki w stylu gotyckim, przerodziła się w końcu w fantastyczną opowieść godną pióra Tiecka czy E. T. A. Hoffmanna. Nikt bowiem specjalnie nie krępuje się w dorzucaniu nieprawdopodobnych detali do cudownych opowieści.
Najbardziej rozsądną wersję wypadku — w każdym razie do przyjęcia przez słuchaczy — podał przewodnik z katakumb, nawiązując do legendy o Memmiuszu. Ten człowiek czy demon, czy człowiekodemon, był szpiegiem w czasie prześladowań pierwszych chrześcijan, prawdopodobnie za cesarza Dioklecjana. Przekradając się ciemnymi korytarzami, natrafił na kapliczkę, gdzie płonęły wątłe znicze przed ołtarzem z krucyfiksem i kapłan odprawiał mszę dla wiernych. Bóg w swym nieskończonym pobłażaniu zesłał na Memmiusza króciutką chwilę łaski, kiedy zdolny był pojąć chrześcijańską wiarę i miłość, uklęknąć przed krzyżem, iżby święte światło nań spłynęło, wyjednując wieczne zbawienie dla duszy. Oparł się jednak tej zbożnej pokusie, toteż ów krótki moment minął bezpowrotnie; słabe światełka świętych zniczów, będące uosobieniem prawdy, sprowadziły go na wieczyste manowce, a znak świętego krzyża wycisnął pieczęć na sercu nikczemnika, zamykając je na zawsze na światło świętej wiary.
Od tej pory poganin Memmiusz pokutuje w posępnym i rozległym królestwie katakumb, usiłując, jak mówią niektórzy, zwabić nowe ofiary, by dzieliły jego niedolę; według innych jednak próbuje on wymóc na nieostrożnych turystach, żeby wyprowadzili go za rękę na światło dzienne. Ale nawet gdyby powiodły się te jego sztuczki i błagania, człowiekodemon i tak pozostałby krótko na powierzchni ziemi. Zaspokoiłby swą diabelską złość jakimś ekstrafiglem spłatanym swemu dobroczyńcy, a może ściągając na ludzką społeczność starożytną zarazę czy inne dawno zapomniane i pogrzebane paskudztwa albo przyswajając współczesnemu światu zwyrodniałe zbrodnie antycznego Rzymu; potem czym prędzej wróciłby do katakumb, gdyż straszył w nich tak długo, że stały się one dlań najstosowniejszym domostwem.
Sama Miriam wraz z parą jej wybranych przyjaciół, rzeźbiarzem i wdzięczną Hildą, zaśmiewała się często z tych potwornych bredni, jakie rozchodziły się na temat jej przygody. Ci, będąc jej powiernikami (byli nimi istotnie we wszystkich zwykłych sprawach), nie omieszkali prosić, by wyjaśniła im swoją tajemnicę, jako że bezsprzecznie była to tajemnica wystarczająco zaskakująca sama w sobie bez uciekania się do pomocy usłużnej wyobraźni. Niekiedy odpowiadając melancholijno-żartobliwie na ich pytania młoda malarka puszczała wodze fantazji, wymyślając historie bardziej szalone, niż zdołałaby je wykombinować niemiecka inwencja czy włoski zabobon.
Na przykład z dziwnie poważną miną, jakiej kłam zadawał jedynie błysk uśmiechu w jej ciemnych oczach, oświadczała, że upiór, który za życia był artystą, przyrzekł ją nauczyć dawno zapomnianej sztuki malowania al fresco. Znajomość tej techniki uplasowałaby Miriam w czołówce współczesnego malarstwa; jedynym warunkiem było, że powróci z nim w świat ślepych ciemności po przyozdobieniu iluś tam stiukowych ścian najwspanialszymi tego typu kompozycjami. No, a jakiż prawdziwy adept sztuki oprze się pokusie uzyskania bezkonkurencyjnej przewagi nad rywalami, nawet jeśli przyszłoby okupić to taką ofiarą!
Albo też — jeśli Hilda i Kenyon nie zrażeni niczym domagali się rozsądniejszego wyjaśnienia — częstowała ich w odpowiedzi opowieścią, jak to spotkawszy tego starożytnego poganina w jednym w posępnych korytarzy w katakumbach, wdała się z nim w dyskusję w nadziei, iż zyska sławę i prawdziwą satysfakcję, nawracając go na chrześcijańską wiarę. W tym celu postawiła w zakład własne zbawienie przeciwko jego, zobowiązując się powrócić z nim razem w katorżnicze czeluści, jeśli w ciągu dwunastu miesięcy nie przekona tego nieszczęśnika o błędach, przez jakie dotąd brnął i potykał się tak długo. Ale niestety! Aż do chwili obecnej spór przechylał się złowieszczo na stronę człowiekodemona, toteż, jak szeptała Hildzie do ucha, nękają ją straszliwe przeczucia, że oto wkrótce, już za kilka miesięcy, będzie musiała na zawsze pożegnać się ze słońcem!
Było nieco zastanawiające, że wszystkie owe romantyczne fantazje nieodmiennie zmierzały do tego samego posępnego zakończenia; nawet w najśmielszej wyobraźni nie ważyła się widzieć innego finału swojej znajomości ze złowróżbnym indywiduum niż wielkie nieszczęście.
Nie musiało to niczego specjalnie oznaczać, sugerowało jednak u niej stan przygnębienia, na jaki wskazywały jeszcze inne liczne oznaki. Ludzie jej bliscy bez trudu odgadywali, że szczęściu jej zagraża jakieś niebezpieczeństwo. Ten nastrój często pogarszał się, przechodząc w czarną melancholię. Jeśli zdarzyło się jej być wesołą, to nie wypływało to z prawdziwej pogody ducha. Stawała się kapryśna, a na domiar złego ulegała atakom gniewu i niepohamowanej złości, jakie najczęściej wyładowywała na głowach tych, którym była najdroższa. Ale nawet obojętni jej znajomi nie mogli uchronić się przed wybuchami podobnej irytacji, szczególnie jeśli zaryzykowali jakąś aluzję na temat modela. Pozbawiała ich wtedy bezceremonialnie wszelkiej ochoty do podjęcia jeszcze kiedyś tej materii, jednak nie skłonności, by zinterpretować całą tę historię jak najbardziej na jej niekorzyść, przydając faktom mnóstwo kolorów.
W tym miejscu może Czytelnikowi przyjść na myśl, że nie ma co robić tyle szumu i domysłów z powodu wydarzenia, które równie dobrze dałoby się wytłumaczyć bez uciekania się do środków wykraczających poza granice prawdopodobieństwa. Widmo mogło być po prostu zwykłym rzymskim żebrakiem z bractwa znajdującego często schronienie w jeszcze dziwniejszych spelunkach niż katakumby lub jednym z pielgrzymów, jacy jeszcze dzisiaj napływają z dalekich krain, by przyklęknąć i oddać cześć poświęconym miejscom, spośród których za specjalną świętość uchodzą kryjówki pierwszych chrześcijan. Albo, co było prawdopodobniejsze, mógł być z niego miejski złodziejaszek, rozbójnik z rzymskiej Kampanii, polityczny przestępca czy też morderca z krwią na dłoniach, któremu niefrasobliwość czy kumoterstwo policji pozwalały schronić się do tej podziemnej twierdzy, gdzie tego rodzaju wyrzutki zazwyczaj chowają się od czasów starożytnych. Wreszcie nie było wcale takie nieprawdopodobne, że jest to szaleniec instynktownie uciekający od ludzi, żeby przebywać wśród grobów, taki jak ten, którego straszliwy krzyk dochodzi do nas echem od czasów biblijnych.
Co się zaś tyczy przywiązania nieznajomego do osoby Miriam, to należałoby tu dopuścić jako wyjaśnienie jej magnetyczny wdzięk. Ostatecznie jednak upór z jego strony nie musi wydawać się znów taki bardzo dziwny komuś, kto doskonale zdaje sobie sprawę, że nawet najwątlejsza niteczka służy takim wagabundom w rozpróżniaczonej Italii, by związać się z osobą mającą nieszczęście ofiarować im raz jałmużnę, przysłużyć się jakoś czy okazać najmniejsze choćby zainteresowanie ich losem.
Tak więc niewiele pozostawałoby już do wyjaśnienia z wyjątkiem zachowania samej Miriam, jej rezerwy, stanów melancholii, rozdrażnienia oraz napadów gniewu. Przy wielkodusznej interpretacji nawet te chorobliwe objawy mogły uchodzić za uwarunkowane podniecającym oddziaływaniem sztuki — w której taką rolę odgrywa wyobraźnia — na delikatną młodą kobietę w ekscytującej i niezdrowej atmosferze Rzymu. Taki przynajmniej pogląd na tę sprawę usiłowali Hilda i Kenyon wtłoczyć do głowy sobie i ludziom, na których opinię potrafili wpływać.
Spośród przyjaciół Miriam tylko Donatello wziął sobie to wszystko bardzo do serca. Był on, jak już wiemy, naocznym świadkiem pojawienia się owego tajemniczego, mrocznego, tchnącego śmiercią indywiduum i od pierwszego spojrzenia zapałał doń szczególną niechęcią. Jego uczucie nie tyle przypominało ludzkie uprzedzenia czy nienawiść, co jedną z tych instynktownych, bez sensu, antypatii, przejawiających się u niektórych niższych zwierząt, jakim w tym względzie lepiej jest zawierzyć niż najdociekliwszym analizom charakteru. Cień rzucany przez tego człowieka na świetlistą aurę, jaką umiała wytworzyć wokół siebie Miriam, przysparzał niemało smutnych myśli młodemu Italczykowi. Był on jednak z natury tak towarzyski i wesoły, tak po prostu szczęśliwy, że potrafił pogodzić się z uszczupleniem swego błogostanu i znosił jakoś tę zmianę na gorsze, żyjąc tym, co mu pozostało.
PRACOWNIA MIRIAM
Wewnętrzny dziedziniec i klatka schodowa pałacu zbudowanego jakieś trzysta lat temu stanowią charakterystyczny element zabudowy współczesnego Rzymu i obiekt większego zainteresowania dla cudzoziemca niż to, o czym słyszał w postaci ubarwionych opisów. Przechodzisz, miły Czytelniku, przez przestronny i wysoki tunel obskurnej bramy wejściowej, a może twym oczom ujawni się rząd pociemniałych kolumn tworzących rodzaj krużganku wokół dziedzińca; między filarami walają się części antycznych posągów, torsy bez głowy i nóg, popiersia, które nieodmiennie potraciły nosy, co dla żyjących nie byłoby takie złe, zważywszy na brzydkie zapachy, jakie tu się rozchodzą. Zrabowane z jakiegoś znacznie starszego pałacu płaskorzeźby wmurowano w otaczające ściany wzniesione z kamieni, z których każdy mógłby zostać przytaszczony z takiego Koloseum czy innych ruin cesarskiego pałacu, jakich wcześniejsze barbarzyństwo nie zdołało zrównać z ziemią. Co więcej, pomiędzy dwoma kolumnami stoi sobie oto stary sarkofag bez wieka (bardziej sterczące elementy fryzu odkruszyły się), który może kiedyś zawierał cenne prochy czy szkielet jakiegoś znakomitego męża, choć teraz jest jedynie pojemnikiem na śmieci i pyszni się na pół wyłysiałą miotłą.
W środku dziedzińca, pod błękitnym niebem Italii i z setką okien łypiących na nią ze wszystkich boków obszernego pałacu, widnieje fontanna. Woda przelewa się z jednej kamiennej misy do drugiej lub tryska z dzbana najady czy też ciurka małymi strużkami z paszczy bezimiennych potworów, które były czymś groteskowym i sztucznym jedynie, gdy zmajstrował je po raz pierwszy Bernini czy inny ich nieprawy rodzic; teraz jednak łaty mchu, kępki trawy, płożący się złotowłos i wszelkiego rodzaju zielska rozkrzewione w szczelinach i pęknięciach wilgotnego marmuru mówią nam, iż Matka Natura przyjęła ją znów na swe wielkie łono, tuląc do siebie, jakby była leśnym zdrojem. Proszę się wsłuchać, jak mile szepce, gulgocze i pluska! Tego rodzaju srebrzyste tony mógłbyś usłyszeć u pierwszego lepszego wodospadziku w lesie, tutaj jednak udziela im rozkosznego patosu majestatyczne echo przemawiające własnym językiem. W sumie fontanna wciąż po trzech wiekach nie jest syta igraszek.
W jednym z rogów dziedzińca znajduje się wejście obrzeżone kolumnami; wchodzi się przez nie na klatkę schodową z szeroką kondygnacją niskich marmurowych stopni. To po nich dawno, dawno temu wstępowali książęta i kardynałowie ze znakomitej rzymskiej rodziny, która wzniosła ów pałac, lub schodzili jeszcze bardziej się pusząc w drodze do Watykanu czy na Kwirynał, by tutaj zamienić swój purpurowy kapelusz na potrójną tiarę. Ale koniec końców i tak wszystkim owym prześwietnym osobom sądzony był ostatni spacer w dół tych dziedzicznych schodów, gdyż ustąpili miejsca nieprzerwanemu strumieniowi ambasadorów, angielskich notabli, amerykańskich milionerów, artystów, handlarzy, praczek, ludzi wszelkiego autoramentu, którzy znajdują w takim urozmaiconym miejscu zamieszkania bądź złociste, wykładane marmurem apartamenta, jak tego wymaga ich potrzeba luksusu i pompy, bądź pokoiki na poddaszu, na jakie jeszcze może pozwolić sobie ich nędza. Tyle że w żadnym zakamarku takiego pałacu (zbudowanego dla splendoru i licznej świty, lecz bez wizji szczęścia przy kominku czy innego rodzaju zwykłego komfortu) zarówno jego najmizerniejszy, jak najbardziej pyszny lokator nie czują się zbyt wygodnie.
Po takich to schodach pędził w podskokach lekkim krokiem Donatello następnego ranka po wypadkach, jakie miały miejsce w galerii. Przebiegał piętro po piętrze, mijał wspaniałe marmurowe odrzwia zdobione bogatymi rzeźbami i piął się niestrudzenie wyżej i wyżej, aż splendor niższych kondygnacji i elegancję środkowej zastąpiła surowość i nagość jakby alpejskiego pejzażu. Schody z niegładzonego kamienia, ordynarna drewniana balustrada, podłoga w korytarzach z cegły, obskurnie pobielone wapnem ściany — oto do czego sprowadzał się tutaj wystrój pałacu! Zatrzymał się wreszcie przed dębowymi drzwiami, do których przypięta pinezką wizytówka anonsowała, że mieszka tutaj Miriam Schaefer, malarka obrazów olejnych. Zapukał i drzwi prawie natychmiast trochę się uchyliły, gdyż od wewnątrz przytrzymywał klamkę tylko sznurek. Przeszedłszy mały przedpokoik, znalazł się oko w oko z Miriam.
— Wejdź, dziki faunie — rzekła — jakie wieści przynosisz z Arkadii?
Młoda artystka nie stała przy sztalugach, lecz zajęta była kobiecą robótką, cerowała parę rękawiczek.
Jest coś niezwykle miłego dla oka, powiedziałbym, chwytającego za serce — a przynajmniej sprawia wrażenie ujmującej słodyczy i łagodności — w szyciu i haftowaniu, które to zajęcia odróżniają kobiety od mężczyzn. Nasza płeć nie jest zdolna do tego rodzaju drobnych czynności na obrzeżu podstawowych obowiązków, jakie niesie życie; kobiety za to, jakikolwiek byłby ich status społeczny, intelekt, geniusz czy wreszcie uroda, mają zawsze pod ręką jakąś robótkę gotową wypełnić małą przerwę wolnego czasu. Igła jest czymś bardzo swojskim dla ich paluszków. Królowa operuje nią okazjonalnie, poetka potrafi manewrować równie zręcznie jak piórem, kobiece oko, które wypatrzyło nową gwiazdę, odwraca się od jej splendoru, by podziobać tym błyszczącym instrumencikiem obrębek chusteczki, ewentualnie zacerować jakieś przetarte miejsce w sukni. Pod tym względem górują one bardzo nad nami. Cienka jedwabna czy bawełniana nitka wiąże je z życiem nakładem drobnych, miłych sercu domowych starań, oddziałujących zbawiennie na usposobienie, gdyż usuwają to, co inaczej mogłoby nagromadzić się niebezpiecznie w postaci chorobliwej wrażliwości. Ogromnie dużo ludzkiego ciepła i sympatii płynie tym jakby elektrycznym przewodem z tronu, jakim jest wiklinowe krzesło najskromniejszej szwaczki regulującej poziom, wyże i niże we wspólnocie duchowej najbliższych jej istot. Wydaje mi się przejawem zdrowego rozsądku i szlachetności uczuć, gdy kobieta wysokiego lotu myśli czy talentu lubi szyć, szczególnie że nigdy bardziej niż wtedy nie zbliża się sercem do domowego ogniska.
Gdy robótka opada na kolana, a igła mimo woli przestaje migać, jest to taki sam wiarogodny sygnał nieszczęścia jak przyspieszony rytm serca. Tak właśnie działo się z Miriam. Nawet w chwili gdy Donatello stanął nad nią cały zapatrzony, zdawała się nie pamiętać o nim, pozwalała, by wypadł jej z myśli jak podarta rękawiczka ze zmartwiałych palców. Choć prostodusznie naiwny, młody człowiek dzięki sile swej sympatii odczuł, iż dzieje się coś niedobrego.
— Jest pani smutna, moja droga — rzekł przysuwając się jeszcze bliżej.
— To nic takiego, Donatello — odrzekła podejmując pracę. — Owszem, może trochę smutna, ale to nie dziwne dla nas, którzy należymy do zwykłego ludzkiego świata, szczególnie dla nas, kobiet. Pan przynależy do rzędu istot bardziej radosnych, mój przyjacielu, które nie wiedzą, co to smutek i choroba. Lecz czemu zawdzięczam, iż zawitał pan do mojego mrocznego przybytku?
— A po co czyni go pani takim mrocznym?
— My, artyści, celowo odgradzamy się od słonecznego światła, wpuszczając je tylko częściowo — odpowiedziała — ponieważ naszym zdaniem trzeba najpierw przezwyciężyć Naturę, zanim zacznie się ją naśladować. Wydaje się to panu dziwne, prawda? Czasami jednak udaje się nam namalować świetny obraz przy pomocy naszych sztucznie zaaranżowanych świateł i cieni. Proszę, niech się pan trochę rozerwie i poogląda jakieś moje prace, a ja stopniowo postaram się wprawić w nastrój potrzebny, żeby zacząć portret, o którym mówiliśmy.
Pokój wyglądał na zwykłą pracownię malarską, jedno z tych czarownych miejsc, jakie niemal zdają się nie należeć do rzeczywistego świata, lecz są jakby zewnętrzną projekcją nawiedzonej wyobraźni poety, zaludnioną ulotnymi wrażeniami wzrokowymi, zarysami kształtów, półaluzjami istot i rzeczy wspanialszych i piękniejszych niż te, jakie możemy spotkać w rzeczywistości. Okna zasłaniały żaluzje lub szczelne kotary, z wyjątkiem jednego, które było na pół otwarte i wychodziło na bezsłoneczny skrawek nieba, wpuszczając od góry trochę światła. To, znacząc silnie kontrast cieni, jest pierwszym wymogiem malarskiego widzenia. Przymocowane pinezkami do ścian, wisiały rysunki ołówkiem, inne walały się na stołach. Nie oprawione płótna odwracały się, prezentując oczom widza tylko swe białe tyły i nieuprzejmie ukrywając bogactwo i piękno scen i ludzi, jakie kunszt Miriam umieścił na odwrotnej stronie.
W najciemniejszym kącie pokoju z półprzerażeniem Donatello dostrzegł niejasne zarysy kobiecej postaci z długimi ciemnymi włosami, która wyciągała ramiona w geście tragicznej rozpaczy i zdawała się wabić go w ciemności.
— Proszę, niech się pan nie lęka, Donatello — rzekła Miriam z uśmiechem widząc, iż bardzo podejrzliwie wpatruje się w zagadkowy mrok. — Ta kobieta nie knuje przeciwko panu nic złego, ani też nie potrafiłaby wyrządzić panu krzywdy, nawet gdyby chciała. Jest to pani o szczególnie elastycznych predyspozycjach, od romantycznej heroiny po wiejską dziewczynę, ale to wszystko na pokaz, w rzeczywistości jest stworzona, by nosić bogate szale i stroje według określonej mody. To jest prawdziwy cel jej istnienia, chociaż udaje, że podejmuje bardzo różne role i obowiązki w życiu; naprawdę jednak ta biedna laleczka nie ma na świecie właściwie nic do roboty. Daję słowo, ta moja satyryczna wena jest całkiem nieświadoma, raczej opisuję dziewięć dziesiątych przedstawicielek niewieściego rodu w osobie mojego manekina. Z bardzo wielu powodów ma ona przewagę nad prawdziwą siostrą. Obym była taka jak ona!
— Jak to całkowicie zmienia jej wygląd — wykrzyknął młody Italczyk — jeśli się wie, że jest zrobiona z kawałków drewna! Kiedy po raz pierwszy na nią spojrzałem, zdawała się poruszać ramionami, jakby zachęcając mnie, bym pomógł się jej wydostać z jakiegoś okropnego niebezpieczeństwa.
— Czy często trapią pana takie podrygi ponurej wyobraźni? — spytała. — Nie podejrzewałabym go o to.
— Mówiąc prawdę, najdroższa signorina — odrzekł — jestem skłonny do stanów lękowych w starych posępnych domostwach i w ciemności. Nie lubię mrocznych zakamarków z wyjątkiem grot czy zbitego gąszczu liści lub jakiegoś leśnego zakątka, których, jak wiem, jest mnóstwo w pobliżu mojego domu. Nawet tutaj, gdy wkrada się zabłąkany promyk słońca, wychodzi to tylko na dobre cieniom, gdyż wesoło migocą.
— Z pana jest naprawdę faun — powiedziała śmiejąc się na wspomnienie wczorajszej sceny. — Ale świat smutno się zmienił, boleśnie zmienił, biedny Donatello, od tamtych szczęśliwych dni, kiedy pańscy pobratymcy zamieszkiwali arkadyjskie gaje, bawiąc się w chowanego z nimfami w grotach i zaroślach. Pojawił się pan na nim o ileś tam wieków za późno.
— Teraz ja pani nie rozumiem — odrzekł zaskoczony. — Co do mnie, signorina, to cieszę się, iż żyję w tym samym czasie co pani, i gotów jestem przebywać tam, gdzie pani, wszystko jedno czy w mieście, czy wśród pól.
— Nie wiem, czy powinnam panu pozwolić tak mówić — powiedziała patrząc nań w zamyśleniu. — Wiele młodych kobiet w takiej sytuacji uważałoby, że wypada im poczuć się obrażonymi. Ośmielam się twierdzić, że Hilda nie pozwoliłaby nigdy mówić panu do siebie w ten sposób. „Ale on jest tylko chłopcem — dodała w myśli — prostym chłopcem, który wypróbowuje swe chłopięce serce na pierwszej lepszej kobiecie, jaką spotkał. Gdyby tamta drewniana kukła miała szczęście pierwsza go spotkać, ugodziłaby go w serce tak samo głęboko jak ja”.
— Czy pani gniewa się na mnie? — spytał żałośnie.
— Ależ bynajmniej — odpowiedziała podając mu z gestem szczerości rękę. — Proszę rzucić okiem na niektóre z tych szkiców, zanim znajdę chwilę wolnego czasu na małą pogawędkę z panem. Nie wydaje mi się, żeby dopisywała mi dzisiaj wena i bym mogła rozpocząć pański portret.