Maleńka Dorrit - Karol Dickens - ebook

Maleńka Dorrit ebook

Karol Dickens

4,5

Opis

Akcja powieści rozpoczyna się w londyńskim więzieniu dla dłużników Marshalsea, gdzie osadzony jest bankrut William Dorrit (nazywany Ojcem Marshalsea), który utracił wszystkie oszczędności ulokowane we własnej spółce. W więzieniu dorastały również jego dzieci: Fanny, Amy (nazywana Małą Dorrit) i Edward. Rodzeństwo mieszka w Marshalsea wraz z ojcem, nie jest jednak uwięzione i może swobodnie opuszczać mury więzienia. Dorrit pracuje jako szwaczka, pomagając tym samym całej rodzinie. Przyjaźni się z Nandym (starym człowiekiem, który zamieszkuje przytułek do czasu, aż jego zięć, rzemieślnik Plornish, nie znajdzie pracy) i jego rodziną. Zostaje również zatrudniona jako szwaczka przez chciwą wdowę, panią Clennam. Niebawem zakochuje się w jej synu, Arturze. Artur odkrywa wkrótce, że William Dorrit jest nieświadomym spadkobiercą ogromnej fortuny, dzięki której mógłby wykupić się z więzienia. A co było dalej dowiemy się po przeczytaniu książki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 361

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Karol Dickens

 

Maleńka Dorrit

tłumaczyła Cecylia Niewiadomska 

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Hablot Knight Browne (1815-1882), Little Dorrit (1857),

licencjapublic domain, źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Little_Dorrit,_Little_Mother.jpeg

This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law,

including all related and neighboring rights.

 

Tekst wg edycji:

Karol Dickens

Maleńka Dorrit

powieść

Wyd. Książnica - Atlas

Lwów-Warszawa 1925

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-952-2

 

KAROL DICKENS

 

sławny powieściopisarz angielski, urodził się w r. 1812, umarł w 1870 r. Ojciec, skromny urzędnik marynarki, nie mógł wystarczyć na utrzymanie rodziny i nawet czas jakiś za długi siedział w więzieniu. Odwiedzał je wtedy, poznał dobrze życie więźniów i opisał później w „Maleńkiej Dorrit”. Do szkoły oddano Karola dopiero w dwunastym roku życia. Pracował przez pewien czas u adwokata, lecz wkońcu rzucił swoje zajęcie i został dziennikarzem i powieściopisarzem, z humorem malując w swych licznych powieściach wady ludzkie. Potępia egoistów, pyszałków, obłudników — lubi świat zapomnianych, ubogich i słabych. W każdej prawie powieści znajduje się jakaś cząstka jego życia, jakieś wspomnienie, najwięcej w „Dawidzie Copperfield”.

 

 

CZĘŚĆ I. W NĘDZY.

 

ROZDZIAŁ I: POWRÓT DO DOMU.

 

Mglisty, pochmurny wieczór jesiennej niedzieli w Londynie. Dzwony w kościołach biją bezustanku, na ulicach cisza i pustka świąteczna; zmrok posępny obejmuje panowanie.

 W oknie kawiarni przy jednej ze starych ulic Londynu siedział Artur Clennam i patrzył w zamyśleniu na milczące domy, szare niebo i błoto na środku ulicy. Na jego twarzy malowało się zmęczenie i smutek. Nie wyglądał na człowieka, który wita rodzinne miasto po kilkunastu latach niewidzenia.

 A jednakże tak było. Jako dwudziestoletni młodzieniec opuścił Anglję, aby połączyć się z ojcem, który reprezentował dom handlowy w Chinach, i dopiero po śmierci ojca udał się w drogę powrotną, a parę godzin temu wysiadł z dyliżansu, kursującego między Londynem i Duwrem.

 Był to zatem mężczyzna już blisko czterdziestoletni, wysoki, dosyć szczupły, o twarzy bladej i spokojnej, łagodnych czach i smutnem spojrzeniu.

 Siedząc teraz w kawiarni i słuchając dzwonów, pomimo roli przeniósł się w lata dzieciństwa i przeżywał wspomnienia wielu takich niedziel, dżdżystych, posępnych, chłodnych, w starym i ponurym domu, dokąd — zdawało się — nigdy nie przenikał najmniejszy promyk słońca i gdzie nikt nie słyszał serdecznego słowa.

 — Proszę pana — odezwał się usługujący — czy pan zostanie na noc? Możemy zaraz przygotować pokój.

 — Dobrze — odpowiedział Artur machinalnie.

 — Chłopiec! — zawołał służący — zabierz walizkę pana do pokoju Nr. 7.

 Artur ocknął się nagle.

 — Przepraszam — rzekł żywo. — Mówiłem bezmyślnie. Nie będę tu nocować, idę zaraz do domu.

 Nie podnosił się jednak, widocznie nie było mu pilno.

 A może był zmęczony daleką podróżą i dlatego nie miał ochoty wychodzić na ulicę, gdzie deszcz zaczął padać. Nieliczni przechodnie otwierali śpiesznie parasole lub chronili się w bramy domów. Zapalono latarnie i słabe ich światło w mgle i deszczu tworzyło jasne duże plamy.

 Artur Clennam podniósł się wreszcie, zapiął surdut na wszystkie guziki, wziął kapelusz, parasol, który otworzył na progu, i skierował się w stronę kościoła świętego Pawła.

 Szedł dość długo przez puste, błotniste ulice koło zamkniętych sklepów, zmierzając ku rzece. Szedł krokiem pewnym, drogą dobrze znaną, choć nieuczęszczaną od lat tylu.

 Nakoniec zatrzymał się pod bardzo starym domem, otoczonym żelaznemi sztachetami. Zatrzymał się i objął go uważnie wzrokiem. O zmroku mury domu zdawały się czarne, na dziedzińcu za kratą konały dwa drzewa, murawa na trawniku była tak nędzna i żółta, że barwą nie różniła się od rdzy na kratach.

 W grubych murach ciemniały wąskie i głębokie okna, które nie mogły dawać wiele światła. Dom ze starości pochylił się na jedną stronę, więc go podparto ciężkiemi belkami, pokrytemi dziś pleśnią i szarym porostem.

 Artur pomimo deszczu stał na chodniku i dość długo wpatrywał się w starą ruderę. Wkońcu westchnął głęboko.

 — Nic się nie zmieniło — szepnął półgłosem — ciemny, ponury i nędzny ten mój dom, jak dawniej... W oknach matki słabe, blade światło, jak zawsze, Nic, nic się nie zmieniło.

 Zbliżył się wreszcie i zastukał młotkiem w drzwi, potem czekał cierpliwie.

 W domu cisza głucha, następnie ciężkie kroki w ciemnej sieni, klucz obrócił się w zamku, drzwi się otworzyły i na progu ze świecą w ręku ukazał się starzec niski, krępy, pergaminowy, z szarą twarzą i błyszczącemi oczyma.

 — A, pan Artur — rzekł obojętnie. — Nareszcie pan przyjechał.

 Clennam wszedł do sieni i drzwi za sobą zamknął.

 — Jak się miewa matka? — zapytał spokojnie, zdejmując wilgotną odzież.

 — Jak zawsze. W swoim pokoju, przez piętnaście lat ostatnich nie wychodziła z niego nawet pięciu razy.

 Weszli do jadalnego pokoju, który tonął w mroku, licha świeczka nie mogła rozprószyć ciemności. Stary człowiek postawił ją na stole i zapalał drugą, aby poświecić gościowi.

 — Matka pana nie będzie rada, że podróżowałeś w niedzielę, panie Arturze — rzekł, potrząsając głową.

 — Trudno, żebym się wrócił — odpowiedział Clennam.

 — Wiem, wiem. Niech pan zaczeka, pójdę jej powiedzieć.

 I z zapaloną świecą skierował się ku drzwiom.

 Starzec szedł ciężkim krokiem. Był ubrany w ciemny tużurek i aksamitne spodnie. Głowę trzymał przechyloną dziwnie na bok i posuwał się także jakby jedną stroną, z drugiej strony szyi sterczały mu końce halsztuka, co sprawiało takie wrażenie, jakby urwał się z szubienicy i zostały mu na szyi końce sznura, na którym był powieszony.

 Skoro zniknął za drzwiami, Artur obejrzał się wkoło. Twarz jego miała wyraz niewymownie smutny.

 — Jakiż jestem słaby — szepnął drżącemi ustami — miałbym ochotę płakać. I dlaczego? Czyż nie przywykłem? Czyż mogłem się spodziewać innego przyjęcia? A jednak... tyle lat...

 Wyjął chustkę i szybko otarł łzy, które wbrew woli spływały mu po twarzy. Usiłował zapanować nad wzruszeniem, wziął ze stołu świecznik z zapaloną świecą i zaczął się glądać po pokoju. Wszystko, jak było przedtem: stare sprzęty, na ścianach zczerniałe obrazy z Pisma Świętego, stary zegar, jak dawniej, uśmiechał się złośliwie, wskazując mu, że spóźni się do szkoły.

 Stary człowiek ze świecą znowu stanął we drzwiach.

 — Poświecę panu — odezwał się sucho i zaczął wstępować na schody.

 Pokój matki Artura był długi i ciemny, podłoga pochyliła się jakoś ukośnie i kominek, na którym płonął mały ogień — płonął od lat piętnastu — kominek ten wpadł jakby w rodzaj zagłębienia. Tuż przy nim stała ciemna i długa kanapa, cokolwiek podobna do trumny i założona twardemi poduszkami. Na niej stara kobieta w czarnym czepcu wdowy, oparta o poręcz, siedziała prosto i sztywno.

 Była to pani Clennam.

 Artur zbliżył się do niej z pewną nieśmiałością, lekko, prawie w powietrzu dotknął ustami bandaża, który spowijał jej rękę, i na milczący znak skinieniem oczu usiadł naprzeciwko po drugiej stronie stolika.

 Na twarzy starej kobiety nie malowało się żadne wzruszenie.

 — Wszystko tutaj, jak było — odezwał się Artur, obejmując ciemną komnatę spojrzeniem — tylko twe czynne życie zmieniło się, matko.

 — Taka wola Boża — odparła mu sucho. — Reumatyzm odjął mi nogi i nie wychodzę z pokoju. Od wielu już lat, Efri? — zwróciła się przez ramię poza siebie.

 — Dwanaście lat na Boże Narodzenie się skończyło — odparł z ciemnej głębi pokoju głos drżący i stłumiony.

 — To ty, Efri? — zawołał Artur z lekkim odcieniem radości, zwracając się w tę stronę.

 — Jestem, panie Arturze — powtórzył ten sam głos, jakby zdradzając wzruszenie, i z ciemności wysunęła się zgarbiona postać o zalęknionej twarzy i niespokojnym wzroku. Znalazłszy się w obrębie światła, posłała Arturowi ręką pocałunek i cofnęła się znowu.

 — Dzięki Bogu, mogę jednakże zajmować się interesami — przemówiła znów pani Clennam, — Jest to wielkie dobrodziejstwo i łaska Opatrzności. Ale dosyć o interesach przy świętym dniu niedzieli. Musi być okropna pogoda?

 — Tak, matko.

 — Śnieg pada?

 — Śnieg? Przecież to wrzesień dopiero.

 Stara kobieta lekko wzruszyła ramionami.

 — Dla mnie niema pór roku w tym pokoju — rzekła. — Tak się podobało Bogu.

 Artur objął spojrzeniem leżące na stole przedmioty: parę książek, chustkę od nosa, okulary i duży złoty zegarek w podwójnej kopercie, widocznie bardzo stary.

 Oczy Artura dłużej zatrzymały się na tym przedmiocie.

 — Widzę, że moja przesyłka szczęśliwie cię doszła, matko — przemówił.

 — Jak widzisz.

 — Ojciec troszczył się o to bardzo w ostatniej chwili. To było jego ostatnie życzenie, ostatni rozkaz. Już nie mógł prawie mówić, kiedy położył jeszcze rękę na tym zegarku i powiedział: „Matce... odeślij...”, potem chciał go otworzyć i patrzył tak wymownie, iż nie mogłem wątpić, że mu wróciła przytomność.

 — Więc poprzednio był nieprzytomny? — spytała pani Clennam z nagłym błyskiem oczu.

 — Tak, poprzednio — rzekł cicho Artur.

 — Spełniłem jego życzenie bez zwłoki — zaczął znowu po chwili — lecz nie zdziwisz się, matko, że otworzyłem kopertę. Zdawało mi się, że mogę znaleźć tu coś ważnego. Ojciec w ostatnich chwilach chciał mi coś powiedzieć i... już nie mógł. Lecz nie było nic więcej, prócz krążka jedwabiu, na którym może sama wyhaftowałaś te parę wyrazów. Zapewne jest tam dotąd? Pani Clennam skinęła głową.

 — Dość dziś o interesach — przerwała jednocześnie. — Efri, dziewiąta!

 Na to krótkie wezwanie z ciemnej głębi pokoju pochylona staruszka podbiegła szybko do stolika, sprzątnęła z niego wszystkie rzeczy, wyszła i powróciła za chwilę, niosąc na tacy kilka biskwitów i kawałeczek masła, starannie i systematycznie ułożone. Jednocześnie na drugiej tacy stary człowiek z głową na bok przekrzywioną wniósł wino, cukier, cytrynę. Przy ogniu na kominku gotowała się woda. Starzec nalał jej w szklankę, dodał wina, cukru, cytryny, uważnie, jakby podług przepisanej miary, zamieszał i postawił przed matką Artura.

 Pani Clennam maczała biskwity w napoju, inne Efri podawała smarowane masłem, a skoro zjadła określoną ilość, sprzątnięto obie tace; książki, chustka i okulary znalazły się na swojem miejscu.

 Pani Clennam sięgnęła po nie, otworzyła książkę i głosem silnym, stanowczym i twardym odczytała ustęp z Pisma Świętego. Stary człowiek, Efri i Artur, stojąc, słuchali w milczeniu. Zamknąwszy wreszcie książkę, jeszcze przez czas jakiś wdowa nie poruszała się z miejsca, jakgdyby zatopiona w rozmyślaniu. Wkońcu podniosła głowę.

 — Dobranoc, Arturze — powiedziała obojętnie. — Efri zajmie się wszystkiem, czego potrzebujesz. Ostrożnie! nie trąć mojej ręki, to boli.

 Artur delikatnie dotknął owiniętej ręki.

 — Dobranoc, matko — rzekł stłumionym głosem.

 Panował już nad sobą i był zupełnie spokojny, ale w oczach miał taki nieskończony smutek, jakby wśród ciemnej nocy zgasła ostatnia gwiazdeczka...

 Kiedy znalazł się znowu w jadalnym pokoju, Efri go zapytała, co ma podać na wieczerzę.

 — Nic nie będę jadł, Efri, nie myśl o tem.

 Stara kobieta szybko rzuciła okiem dokoła i na palcach przybliżyła się do niego.

 — Czego pan się boi? — szepnęła mu prawie do ucha. — Przecie pan już odebrał swoją część majątku?

 Blady uśmiech przemknął po ustach Artura.

 — Moja dobra Efri, — rzekł miękko i łagodnie — nie boję się i rozporządzam już swoim majątkiem, bądź spokojna. Zawsze troszczysz się o mnie.

 Stara potrząsnęła głową.

 — Ja myślałam — zaczęła. — Tak czekałam, aż pan przyjedzie! Bo tu strasznie, okropnie! Oni robią wszystko, co im się podoba. Ona jest bardzo mądra, bardzo mądra, chytra, ale Jeremjasz gorszy. O, daleko gorszy! To dopiero obłudnik i mądrala! Żeby pan wiedział, co on z nią wyrabia! Słyszę nieraz, jak mówi do niej, i drżę cała.

 — Do mojej matki?

 — Tst! tst! już idzie. On się nikogo nie boi. Straszny człowiek, panie Arturze, o, straszny! To mój mąż!

 Ciężkie kroki zatrzymały się za drzwiami, Jeremjasz dotknął klamki i stanął na progu. Bystre oczy zanurzył w półciemnym pokoju.

 — No, stara, wieczerza dla pana Artura.

 — Nie będę jadł — rzekł Artur, zwracając się ku niemu.

 — W takim razie przygotuj łóżko. Czegóż stoisz, jak kołek?

 Efri podreptała pośpiesznie do szafy i zaczęła wyjmować bieliznę na pościel.

 — Będzie pan miał jutro przeprawę z matką, panie Arturze — odezwał się Jeremjasz. — Wycofać się z interesu, piękna sprawa!

 — Narazie wycofałem się z życia dla interesu — zauważył Artur. — Czas to zmienić.

 — Pańska wola, jak pan sobie postanowi. Tylko niech pan nie myśli, że będę pośredniczył między wami. Miałem tego dosyć za życia nieboszczyka pana.

 — Nie prosiłem cię o to, Jeremjaszu — spokojnie zwrócił mu uwagę Artur.

 — Tem lepiej. Bardzo dobrze. No, nie wzięłaś tam jeszcze wszystkiego?

 — Już, już — odpowiedziała szybko Efri, podnosząc sporą paczkę, którą ułożyła obok.

 Artur schylił się także, pomógł jej zabrać bieliznę, powiedział spokojnie:

 — Dobranoc, Jeremjaszu, — i udał się za starą po schodach w głąb domu.

 Mijali korytarze, to ciemne schody w dusznem i nieodświeżanem powietrzu, nakoniec znaleźli się na poddaszu w obszernym i niskim pokoju, który niegdyś Artur zajmował.

 Zapach wilgoci, stęchlizny i kurzu unosił się w powietrzu, pokój był zastawiony staremi gratami, które nie mogły dłużej pełnić, swoich obowiązków. Efri postawiła świecę na kominku, czarnym i okopconym, jak wygasły krater, a Artur otworzył okno, wychodzące na cały las kominów, odcinających się dumnie i groźnie na ciemnem i pochmurnem niebie.

 Stał przez chwilę, patrząc przed siebie, wreszcie odwrócił oczy od tego widoku, zbliżył się do Efri i usiadł przy łóżku.

 — Jak to się stało — zaczął — że pobraliście się z Jeremjaszem? Nie śniło ci się o tem, kiedy wyjeżdżałem.

 — Jak to się stało — powtórzyła stara, ruszając ramionami i potrząsając mocno poduszkę, którą nawlekała. — Bardzobym chciała wiedzieć, jak się to stało, panie. Cóż ja mogę?

 Kazali i pożenili nas. Cóż ja poradzę na to? To mądrale, panie, mądrale! A, chytrzy!

 — Przecież nie mogli cię zmusić?

 — Zmusić? Co to znaczy zmusić? Ja przecie muszę robić to wszystko, co każą. Każą i koniec. Czy pan ich się wcale nie boi? Czy pan myśli, że jeśli oni co uradzą, to pan może nie zrobić?

 — Jeżeli mi się nie podoba, Efri, to napewno nie zrobię, i dlatego jestem ciekaw, w jaki sposób bez własnej woli zostałaś żoną Jeremjasza Flintwinch (Flintuincz).

 Staruszka energicznie rozciągnęła czyste prześcieradło na starym materacu i zaczęła powlekać kołdrę.

 — To się stało zupełnie prosto — rzekła wreszcie. — On mi powiedział: Efri, jak ci się podoba nazwisko Flintwinch. Nie wytrzeszczaj oczu, bo za tydzień będzie już twojem. Tak postanowiliśmy. Ona jest coraz słabsza i musi mieć kogoś przy sobie bezustannie, więc uznałem, że będzie najwygodniej, abyś została moją żoną. Żona musi być posłuszna mężowi, ponieważ stanowi z nim jedno.

 Strzepnęła mocno kołdrę i zaczęła ją zapinać na guziki.

 — I cóż dalej? — zapytał Artur.

 A cóż mogło być dalej? W niedzielę ona powiedziała: Już wyszły trzecie zapowiedzi, idź do kościoła, Efri, zostaniesz żoną Jeremjasza. On czekał na mnie i poszliśmy razem. Cóż mogłam poradzić na to?

 Artur pochylił głowę i pogrążył się w zamyśleniu. Zastanawiał się nad tem, jak małżeństwo oddziałało na sposobienie Efri: czy ta najlepsza jego przyjaciółka oddała rzeczywiście swoją wolę narzuconemu mężowi?

 — Efri — zapytał nagle — co to za młoda dziewczyna była w pokoju matki? Widziałem ją tam w głębi obok ciebie.

 Staruszka wydęła usta i wzruszyła ramionami.

 — To maleńka Dorrit — rzekła. — Przychodzi do szycia. Dobra nawet dziewczyna. Ot, taki sobie nowy kaprys pani... I on jakoś pozwala...

 Ciężkie kroki dały się słyszeć na schodach i Efri umilkła nagle. Szybko położyła czystą bieliznę na kołdrze i, szepnąwszy cicho: dobranoc, śpiesznie opuściła pokój.

 Artur został sam. Stanął w otwartem oknie i patrzył w mrok nocy, na ciemny las kominów, rysujących się na tle nieba. Patrzył na nie tak samo w ciągu długich lat dzieciństwa, i dalekie wspomnienia budziły się w jego duszy.

 Efri tymczasem szybkim i nieśmiałym krokiem podążyła napowrót do pokoju pani Clennam, ażeby się upewnić, czy jej nie potrzebuje.

 Załatwiwszy tu wszystko, wyszła tylnemi drzwiami o kilka schodków niżej do swego pokoju. Jeremjasza jeszcze nie było, ale nie troszcząc się o to, spokojnie położyła się do łóżka.

 Obudziła się nagle. Wydawało jej się, że spała kilka godzin. Wypalona świeca potwierdzała to przypuszczenie, noc musi być głęboka. Lecz Jeremjasza niema.

 Zadziwiona i prawie niespokojna wstała, narzuciła spódnicę i chustkę i zaczęła schodzić pociemku ze schodów.

 — A może mi się to śni? — przyszło jej na myśl.

 Ale nie, szła przytomnie, trzymając się mocno poręczy i skradając się cichutko z powodu obawy.

 Znalazłszy się na dole, zobaczyła, iż z małego pokoiku tuż przy wejściu wpada do sieni słaba smuga światła. Więc tam był jej małżonek. Może zemdlał, może — nie żyje...

 Zebrawszy całą odwagę, cichutko przysunęła się do drzwi bosemi nogami po kamiennej posadzce i skulona, z wyciągniętą naprzód szyją, zapuściła ciekawe, badawcze spojrzenie w głąb słabo oświetlonej izdebki.

 I prawie skamieniała. Na stole dopalała się świeca w lichtarzu, przy stole z jednej strony siedział jej Jeremjasz przed dobrze napoczętą już butelką i wysuszoną szklanką, a naprzeciwko niego — siedział Jeremjasz drugi i spał, oparłszy głowę o poręcz wysokiego krzesła.

 — Wielki Boże!... — szepnęła drżącym głosem Efri.

 Jej Jeremjasz, jakgdyby usłyszał te słowa, obejrzał się dokoła ze zsuniętemi brwiami, potem błyszczące oczy utkwił w sobowtórze, wreszcie sięgnął po szczypce i pchnął niemi śpiącego z całej siły.

 — Co to? — zawołał, budząc się, drugi Jeremjasz.

 — Tsst! — syknął groźnie pierwszy. — Czas na ciebie. Spałeś przeszło dwie godziny. Dosyć tego. Wpół do trzeciej. No, ubieraj się, prędko.

 — Miałem na pożegnanie dostać szklankę wina.

 — Pij! — rzekł Jeremjasz, nalewając mu z butelki. — A spraw się dobrze. Napisz natychmiast, jak będziesz na miejscu. Szkatułkę złożysz w banku na swoje nazwisko, jak cię uczyłem. Byłeś zawsze dobrym wspólnikiem, więc rachuję na twoją głowę. To może być kopalnia. Ostatnia chwila usunięcia tego z domu. Znam niby ich oboje, ale trudno przewidzieć, co może nastąpić. Tak będziemy bezpieczni. Więc pamiętasz wszystko?

 — Bądź spokojny. Znasz mię chyba dostatecznie.

 Jednocześnie Jeremjasz I-szy pomagał Jeremjaszowi II-mu ubrać się w szeroki płaszcz i umieścić pod nim dość dużą szkatułkę, okutą żelazem i zapewne ciężką. Gdy zbliżał się do drzwi, Efri cofnęła się szybko i bez szelestu znalazła się znowu na schodach. Stąd widziała, jak cicho otworzyły się drzwi wchodowe, poczuła chłodny powiew czarnej nocy, potem drzwi się zamknęły.

 Miała dość czasu, aby powrócić do łóżka, lecz nie mogła ruszyć się z miejsca. Nogi były tak ciężkie, jakby wrosły w schody, nie była zdolna ani podnieść głowy, ani poruszyć ręką. To też Jeremjasz ze świecą w ręku natknął się prosto na nią.

 Zatrzymał się, lecz nie przemówił ani słowa, tylko utkwił w jej oczach błyszczące spojrzenie, przed którem cofnęła się pomimowoli. I ruszył prosto na nią, popychając ją przed sobą wzrokiem, a Efri wpółprzytomna cofała się ciągle.

 Takim sposobem weszli do swego pokoju. Jeremjasz cicho zamknął drzwi za sobą i pochwycił żonę za gardło.

 — Ha! — szeptał groźnie — zbudź się! Jesteś lunatyczką. Chodzisz we śnie. Obudź się!

 — Jeremjasz! Jeremjasz! — bełkotała kobieta przestraszona. — Mnie się zdawało...

 — Co ci się zdawało, to mię nic nie obchodzi. Zasnąłem na dole, a kiedy chciałem wrócić do pokoju, spotkałem cię na schodach śpiącą. Zbudziłaś się? Pamiętaj, że jeśli się to powtórzy, zastosuję lekarstwo, które cię wyleczy napewno, pamiętaj!

 Efri, drżąc cała, wsunęła się cicho do łóżka.

 

ROZDZIAŁ II: RODZINNE SPRAWY.

 Nazajutrz o 9-ej rano Jeremjasz Flintwinch wtoczył fotel pani Clennam do znanego nam już pokoju i umieścił go przed zamkniętem biurkiem.

 Wówczas wdowa wyjęła klucz z woreczka, otworzyła biurko, opuściła klapę i wysunęła z głębi parę książek.  Jeremjasz zniknął, lecz ukazał się wkrótce Artur Clennam.

 — Dzień dobry, matko. Jakże dzisiaj zdrowie?

 — Możesz nie pytać o to — odpowiedziała sucho. — Nie mogę być zdrowszą i nie będę nigdy, ale znoszę wolę Boga z rezygnacją. Niema co o tem mówić.

 Oparła na biurku obie owinięte ręce i patrzyła na syna, jakgdyby czekała, aż powie jakieś słowa ważne i potrzebne.

 — Czy mogę, matko, mówić dziś o interesach? — zapytał wreszcie Artur.

 — Dziwne pytanie — rzekła. — Ojciec twój umarł przed rokiem, więc chyba czas już wielki mówić o interesach, które nam pozostawił.

 — Sądzę, że ten rok zwłoki nie miał żadnego wpływu na ich przebieg — zauważył Artur spokojnie. — Zresztą tam na miejscu, zanim wyjechałem, musiałem uporządkować wiele rzeczy. Potem chciałem odpocząć, więc podróżowałem trochę dla rozrywki.

 Spojrzenie pani Clennam wyrażało surowe zdumienie.

 — Chciałeś odpocząć i podróżowałeś dla rozrywki! — powtórzyła, oglądając się po pokoju, jakby wzywała wszystkie sprzęty na świadectwo, że ona nie zaznała tutaj odpoczynku i nie rozumie wyrazu: rozrywka.

 — Moja obecność nie była potrzebna — mówił spokojnie Artur. — Byłaś, matko, egzekutorką testamentu i miałaś zupełną możność urządzić wszystkie sprawy wyłącznie podług swej woli.

 — Czy chcesz przejrzeć rachunki?

 — Nie, matko. I pocóż? Wycofałem mój udział z interesu i nie mam zamiaru wiązać się z nim więcej. Wiedziałaś o tem, teraz tylko to potwierdzam. Gdybym miał wpływ na ciebie, gdybym ci śmiał radzić, powiedziałbym: uczyń to samo. Nasz dom handlowy dzisiaj nie ma żadnego znaczenia, a twoje siły, matko, znajdą lepsze pole do pracy.

 — Nie prosiłam cię dotąd o radę, Arturze.

 — Przebacz, matko. Chodziło mi przecież o ciebie, lecz skoro nakazujesz mi milczenie, nie poruszę już tego przedmiotu. Pozwól tylko przypomnieć sobie, że dotąd — a dobiegam już lat czterdziestu — byłem zawsze posłuszny twojej woli, nie zadając sobie pytania, czy to zgadza się z moją chęcią.

 — Czy chcesz mi co więcej powiedzieć, Arturze? — przerwała pani Clennam lodowato.

 — Tak, matko. Chcę ci powiedzieć coś więcej. Coś trudniejszego jeszcze. A jednak mówić muszę. Od śmierci ojca nie mam godziny spokoju, dzień i noc o tem myślę i ty jedna, matko, możesz mi w tem dopomóc, jeśli zechcesz.

 — Czekam i słucham, chociaż nie rozumiem, do czego dążysz.

 — Przebacz, że muszę zacząć od przeszłości. Nie pytam, co rozdzieliło cię z ojcem. Wiem, że wyjechał do Chin, bo taka była twoja wola. Wiem, że ty postanowiłaś, abym do lat dwudziestu został z tobą, a od lat dwudziestu połączył się z ojcem. Nie badałem przyczyny. Ale ostatnie chwile, ale ostatnia choroba... niektóre słowa, matko... On chciał mi coś powiedzieć... On chciał, zdaje mi się, coś powiedzieć tobie... i już nie mógł. „Matka”, „przypomnij”, „krzywda”... tak matko, był ten wyraz i dlatego nie mam spokoju. Dlatego otwierałem ten zegarek, myśląc, że może znajdą w nim wskazówkę. Tam na jedwabnym krążku są wyrazy: „Nie zapomnij”. Czy to ma związek? Daruj mi, matko, że cię o to pytam, może nie wiesz, o co mi chodzi, ale jeżeli zechcesz, ty jedna, tylko ty możesz mi pomóc... odnaleźć ową „krzywdę”, wynagrodzić, oczyścić pamięć ojca, jeśli tego potrzebuje. Nie mówię materjalnie, bo tę stronę wziąłbym na siebie, ale... ale... czy sądzisz, matko, że w przeszłości jest coś takiego, cośmy powinni odszukać i zgodnie z wolą ojca, której wyrazić nie zdołał...

 Umilkł pod jej spojrzeniem twardem, zimnem i surowem. Cofnęła się z fotelem, jakby chciała być dalej od niego, jej zaciśnięte usta miały wyraz wzgardy.

 — Matko — szepnął — ja mówię to tylko do ciebie. Może pierwszy raz w życiu mówię tak otwarcie, ale gdybyś widziała, matko, jak się męczył. Gdy już nie mógł wymówić, chciał napisać, lecz sztywniejące ręce kreśliły zygzaki. W imię Boga, błagam cię, matko, pomóż mi rozwiązać tę zagadkę, naprawić zło, jeśli zostało spełnione!

 Pani Clennam wciąż jeszcze patrzyła na niego z wyrazem surowości i zdumienia, jej zacięte usta milczały.

 Nagle ruchem nogi odwróciła fotel ku ścianie, gdzie zwieszał się sznur dzwonka. Pociągnęła gwałtownie.

 Do pokoju wbiegła dziewczynka, którą Artur widział już wczoraj.

 — Przyślij mi Jeremjasza!

 W chwilę potem starzec z przekrzywioną głową i sterczącemi końcami halsztuka ukazał się na progu.

 — Jeremjaszu! — zawołała pani Clennam — spojrzyj na mego syna. Wczoraj wszedł do tego domu, a dziś żąda ode mnie, abym z nim szpiegowała przeszłość ojca, którego podejrzewa o tajemnicze krzywdy i bezprawia, domagające się wynagrodzenia.

 — Matko! — zawołał Artur, boleśnie dotknięty.

 — Wynagrodzenia! — powtórzyła gorzko, spoglądając dokoła siebie. — Bawi się, podróżuje, odpoczywa i łaskawie rozmyśla o ojcowskich grzechach. Mój rachunek z Bogiem inaczej wygląda. Ja z rezygnacją cierpię, co mi przeznaczono, i sądzę, że Bóg przyjmie to za moje grzechy.

 — A teraz przemówiła podniesionym głosem — tu wobec świadka i w obliczu Boga zabraniam ci raz na zawsze w mojej obecności mówić o winach ojca i w jakikolwiek sposób dotykać tego przedmiotu. A gdybyś się poważył złamać ten mój zakaz, mam jeszcze moc i prawo zamknąć przed tobą drzwi mojego domu i pod klątwą zabronić ci tu wstępu.

 — O, matko! — jęknął Artur z najwyższą boleścią.

 — Pozwól mi skończyć — przemówiła pani Clennam zwykłym głosem, twardym i suchym. — Jeremjaszu, syn mój powrócił, aby powiedzieć stanowczo, że zrzeka się udziału w interesie zamiast podtrzymać go swemi siłami. Byłam na to przygotowana. Kapitan okrętu opuszcza swoje stanowisko, ale my, Jeremjaszu, zostaniemy i popłyniemy dalej pod naszą starą flagą. Od dziś jesteś moim wspólnikiem, pomyśl, aby załatwić wszelkie formalności.

 Oczy Jeremjasza zamigotały blaskiem chciwości i dumy, lecz natychmiast pokornie zgiął swą grubą postać i w uniżonych słowach zaczął dziękować za zaszczyt, którego nie spodziewał się zupełnie.

 Zegar zaczął bić jedenastą i w tej chwili przypomniał sobie, że to godzina śniadania. Nie potrzebował wołać, gdyż prawie jednocześnie maleńka Dorrit wniosła na tacy symetrycznie ułożonych osiem ostryg, kawałek chleba z masłem i szklankę wina z wodą ocukrzoną.

 Lecz pani Clennam jeść dzisiaj nie chciała. Odsunęła ostrygi, ale spojrzała łagodniej i uprzejmie, choć krótko, przemówiła do dziewczynki.

 Artur spojrzał na nią uważnie. „Nowy kaprys” matki. Co to miało znaczyć? Skąd pochodził ten nowy kaprys?

 Dziewczynka była widocznie nieśmiała. Przesuwała się cicho, prawie bez szelestu, drobna, szczupła, maleńka, w wąskiej i krótkiej sukience, wyglądała na dziecko, chociaż jej twarz poważna świadczyła, że wyrosła już z dzieciństwa. Nie była ładna, ale ciemne oczy, łagodne i myślące, miały wyraz słodyczy, a cała postać mimo ubogiego stroju uderzała szlachetnym wdziękiem i prostotą.

 — Kopciuszek — przemknęło przez głowę Artura i zbudziła się w nim ciekawość.

 Skąd się to dziecko wzięło koło jego matki? I co znaczy w oczach matki ta łagodność, kiedy przemawia do obcej dziewczynki? ona, tak zimna, surowa dla syna?

 Dziwne myśli zaczęły krążyć mu po głowie, lecz musiał milczeć. Jeżeli przeszłość kryła jaką tajemnicę, po śmierci ojca matka zamknęła ją na klucz, i Artur mógł być przekonany, że klucza tego mu nie odda. Więc — czy ma ulec matce, czy spełnić ostatnie pragnienie, wolę umierającego? Sumienie odpowiedziało mu wyraźnie: uznał za swój obowiązek iść drogą przez ojca wskazaną.

 I w milczeniu uważnie obserwował małą, która wydała mu się pierwszą pajęczą niteczką, wiodącą w ciemny, zawiły labirynt. Kto ona? co tu robi? skąd się wzięła?

 Wiedział już, że przychodziła do szycia i pracowała pilnie od ósmej rano do ósmej wieczorem. Zjawiała się i znikała punktualnie. Lecz gdzie się podziewała na drugie pół doby? Zdawało się, że o tem nikt nie wie w tym domu, — on postanowił zbadać.

 Zaczął więc ją obserwować. Jak się później dowiedział, podczas obiadu, wezwana nie chce nigdy usiąść przy wspólnym stole. Zawsze ma wymówkę: coś wykończa, trudno porzucić robotę, tłumaczy się nieśmiało, lecz rezultat taki, że je obiad w swoim kąciku bardzo prędko i znowu w jej cienkich paluszkach szybko, zręcznie miga igiełka.

 Na każde skinienie pani Clennam dziewczynka porzucała natychmiast robotę i stawała przy niej, aby spełnić polecenie. A wówczas głos staruszki zimny, obojętny miał jakiś niezwykły odcień, który ucho Artura pochwyciło wyraźnie.

 Czyby można przypuścić, że w tem zimnem sercu zbudziło się nakoniec cieplejsze uczucie dla obcego zupełnie dziecka?

 Pozostawiwszy matkę z Jeremjaszem w nowej roli zaufanego wspólnika, Artur przez cały ranek błąkał się po starym domu, długie chwile rozmyślań spędzając w posępnych komnatach, gdzie wszystko opowiadało o ruinie. Były one ciemne, posępne, wilgotne, nigdy nieprzewietrzane i pełne dziwnego zapachu. Sprzęty wszędzie zniszczone, obicia wyblakłe, nigdzie śladu barwy ani błysku słońca. W dalszych pokojach gruba warstwa kurzu pokryła wszystko swym brudnym całunem, inne nosiły ślady pewnego porządku.

 Niejednokrotnie w ciągu tej długiej podróży po niedalekich miejscach zwracał jego uwagę cichy, tajemniczy szelest, jakgdyby lekkich kroków, które go poprzedzały albo śledziły za nim, jakgdyby cichy upadek zwiędłych liści, jakby tłumione szepty niewidzialnych istot.

 Ale głos własnych myśli przemawiał wyraźniej i na te szmery Artur nie zwracał uwagi.

 Około drugiej w jadalnym pokoju podano skromny obiad, do którego zasiadł w towarzystwie małżonków Flintwinch. Dorrit, jak zwykle, pozostała w swoim kąciku, a kilka uwag Efri, rzuconych z tego powodu, zapoznało go z tym jej zwyczajem.

 Jeremjasz oznajmił, iż może po południu ukazać się znów matce, która uspokoiła się po rannem przejściu, uznał też za stosowne dodać od siebie radę, aby tego przedmiotu nie dotykać więcej.

 Po obiedzie Jeremjasz zakasał rękawy i wziął się do urządzania dla siebie małego gabinetu przyjęć, gdyż na niego spadał teraz obowiązek rozmowy z klijentami, o ile osobiście zgłoszą się do biura.

 — Słuchaj, stara — zwrócił się zarazem do żony — pokój pana Artura dotąd niesprzątnięty, pójdziesz tam zaraz i przygotujesz wszystko.

 Artur oświadczył jednak, że nie zamieszka w domu. Miał on zamiar, przyjeżdżać do Londynu, i dlatego rzeczy zostawił a poczcie. Skoro się ulokuje, przyniesie swój adres.

 Jeremjasz wyraził mu swoje uznanie, Efri spojrzała bokiem, lecz nie śmiała się odezwać: może, w tej chwili jeszcze słabym głosem odezwała się dawna miłość jej do tego dziecka, które wyniańczyła. Ale Efri nie wolno było dziś mieć zdania.

 Pani Clennam przyjęła tę wieść obojętnie, jako rzecz naturalną i przewidywaną, i zajęta z Flintwinchem sprawdzaniem rachunków w starych księgach, zdaleka pożegnała lekkiem skinieniem głowy wychodzącego z pokoju Artura.

 On jednakże był blady i wychodził z sercem ściśniętem.

 

ROZDZIAŁ III: OJCIEC MARSHALSEA.

 

 Przed wielu, wielu laty w okolicy kościoła świętego Pawła znajdował się posępny i brzydki budynek, otoczony murem i żelaznemi kratami, — było to Marshalsea (Marszalsi), więzienie dla niewypłacalnych dłużników.  Zajmowało ono przestrzeń dość obszerną, zabudowaną małemi domkami. Otaczało je ciasne, brukowane podwórze. Mało miejsca, mało powietrza, żadnego śladu roślinności. Dłużnicy mieli prawo zajmować pojedyncze liche pokoiki, w których mieścili się zwykle z rodziną, a na ciasnem, brzydkiem podwórzu pełno było dzieci i krzyku.

 Na dwadzieścia trzy lata przed powrotem Artura Clennam do Londynu przywieziono do więzienia Marshalsea nowego dłużnika.

 Był to człowiek około lat trzydziestu, wytwornie ubrany, o twarzy delikatnej, bladej i nieśmiałej, otoczonej wijącemi się puklami jasnych włosów. Spojrzenie miał niepewne i strwożone, usta drgały mu jakimś nerwowym grymasem, i co chwila nerwowym ruchem podnosił do nich rękę białą, wypieszczoną, ozdobioną kosztownemi pierścionkami według ówczesnej mody.

 Nie chciał rozpakować swojego tłumoczka, gdyż był pewien, że uwolnią go nazajutrz, a w najgorszym razie za parę dni, a ponieważ każdy nowy więzień jest pewny uwolnienia w krótkim czasie, odźwierny i dozorca, w jednej osobie, namawiał go do urządzenia się „wygodnie”, nie usiłując jednak rozwiać niemiłych nadziei.

 Więzień był niespokojny i co chwila podnosił do ust białą rękę, wyrażając obawę, jak sobie poradzi jego żona, żeby tu trafić.

 — Ludzie pokażą drogę — uspokajał go odźwierny.

 — Nie wiem — mówił więzień — jakże ona spyta i zaczepi przecież obcego? I jeszcze w takiej kwestji...

 — Może przyjechać dorożką.

 — Hm, dorożką, nie wiem... ona nie wychodziła sama na ulicę... jakże jej to przyjdzie do głowy...

 — To ją ktoś przyprowadzi, brat czy krewny.

 — Hm, nie ma brata... Nie ma krewnych... Pewno przyprowadzi dzieci.

 — Dzieci? — spytał dozorca. — Będzie więcej! A dużo pan ma dzieci?

 — Dwoje — odparł mężczyzna z miną bardzo zakłopotaną.

 — Wybrał pan sobie pokój?

 — Wszystko jedno, to nie na długo.

 — W każdym razie niech pan weźmie ten na pierwszem piętrze, gdzie w tej chwili okno otwarte. Jeden z najlepszych pokoi w Marshalsea.

 — Bardzo, bardzo dziękuję.

 — Pańska żona zostanie z panem?

 — Tak, hm, nie chcemy się rozłączać... chociaż to na czas krótki.

 — Tak, tak — potwierdził uprzejmie odźwierny, choć dla siebie miał zupełnie inne zdanie.

 Od wielu lat pełnił urząd w Marshalsea i jednem spojrzeniem oceniał swoich pensjonarzy. Na pana Dorrit wzruszał ramionami i potrząsał głową znacząco.

 Rzeczywiście interesy tego pana były w dziwny sposób splątane. A co najgorsza, że on sam nie wiedział nic o swoich pieniądzach i nie umiał nic wytłumaczyć. Był bogaty. Był wspólnikiem jakiegoś domu handlowego, lecz sam interesami nigdy się nie zajmował. Od tego są bankierzy, adwokaci. On brał tylko pieniądze i wydawał. Ale swoje. Od nikogo nigdy nie pożyczał. A tymczasem w jakiś niepojęty sposób kapitały towarzystwa gdzieś znikły. Gdzie się mogły podziać, tego przecież pan Dorrit nie wie. I dlaczego on za to ma siedzieć w więzieniu? I dlaczego źli ludzie żądają od niego zwrotu pieniędzy, których od nich nie brał? Zapewne, to wszystko samo się wyjaśni wkrótce.

 Starzy więźniowie zwykle schodzili się do odźwiernego, ażeby coś usłyszeć o nowoprzybyłym. I tym razem ciekawie zadawali mu pytania, na które nie znajdował jakoś odpowiedzi.

 — Mnie się zdaje, że ten nigdy stąd nie wyjdzie odezwał się nakoniec.

 To proroctwo świadczyło o jego znajomości ludzi. W pierwszych miesiącach uwięzienia pana Dorrit bardzo często zajeżdżali przed Marshalsea prawnicy i prokuratorzy, ażeby przy pomocy jego zeznań rozjaśnić zawikłaną sprawą, lecz po kilku miesiącach zupełnie ustały te budzące nadzieją odwiedziny, przekonali się bowiem, że od więźnia nic się dowiedzieć nie mogą.

 Nazajutrz po przybyciu pana Dorrit zjawiła się jego żona z dwojgiem dzieci: trzyletnią dziewczynką i dwuletnim chłopcem. W kilka miesięcy potem przyszło na świat trzecie dziecko, mała dziewczynka Emi, urodzona i wychowana w więzieniu, którą poznaliśmy w domu pani Clennam.

 Maleńka Dorrit, jak ją zwykle nazywano, była zatem dzieckiem Marshalsea. Znała tu każdy kącik, każdy kamień, znali ją wszyscy i wszyscy lubili ciche „dziecko więzienia”.

 Kiedy miała lat osiem, została sierotą. Pani Dorrit, wątłego zdrowia, źle znosiła życie więzienne i nie mogła się nigdy oswoić z nowem położeniem. Ponieważ z każdym rokiem była słabszą, wyjechała na wieś podczas lata, do swojej mamki, i już nie wróciła.

 Na wieść o śmierci żony pan Dorrit zamknął się w swoim pokoju i przez trzy dni nikt go nie widział. Kiedy nakoniec ukazał się znowu, zauważono, że mu włosy posiwiały, a ręka podnosiła się częściej nerwowym ruchem do ust, drgających i dziwnie skrzywionych.

 Towarzysze niedoli współczuli mu szczerze i po naradzie w tak zwanej „kawiarni”, t. j. małej izdebce, gdzie się gromadzili na wspólne pogawędki i skromne zakąski, postanowili ofiarować mu zbiorowo pięknie napisany na wielkim arkuszu adres, zawierający wyrazy życzliwości, współczucia i uznania, podpisany przez wszystkich.

 Pan Dorrit stopniowo przyzwyczaił się i pogodził ze swym losem. Prawda, w Marshalsea było trochą ciasno, ale zato spokojnie. Nie wolno było stąd wychodzić na świat, ale zato ze świata nie wkraczały tu żadne troski; spokój wynagradzał w części brak swobody.

 Stary odźwierny, który w pierwszych chwilach lekceważył nowego więźnia, zczasem zaczął z niego być dumny.

 — Jesteś pan najdawniejszym więźniem w Marshalsea — rzekł mu razu jednego. — Brakowałoby nam pana, gdybyś stąd kiedy wyszedł.

 Chwalił się nim też chętnie wobec nowoprzybyłych.

 — Oto gentleman (dżentlmen) — mówił — dobrze wychowany. Bez obrazy, drugiego niema takiego w Marshalsea. A co za edukacja! Sam dyrektor go prosił, żeby wypróbował nowy fortepian. I proszę posłuchać, jak zagrał. Niczem organy w kościele. A języki! Z Francuzem mówi po francusku, i lepiej od Francuza! A kiedy mieliśmy tu Włocha, to on tylko z nim się rozmawiał, i trzeba było słyszeć!

 To też mieszkańcy Marshalsea z pewnego rodzaju szacunkiem spoglądali na poważnego gentlemana o siwych włosach, uprzejmem obejściu i pełnej godności postawie.

 Zanim jednakże pan Dorrit posiwiał, odźwierny zestarzał się zupełnie. Nogi mu odmawiały posłuszeństwa, brakowało oddechu i często nie miał siły iść z kluczem do furtki, aby otworzyć lub zamknąć więzienie.

 Wtedy pan Dorrit wyręczał chętnie przyjaciela.

 — My dwaj jesteśmy najstarsi w Marshalsea — mówił starzec pewnego wieczora, kiedy śnieg padał białemi płatami, a w niewielkiej jego izdebce zgromadziło się kilku więźniów na życzliwą koleżeńską pogawędkę. — Siedem lat tylko zamieszkałem tu wcześniej od pana. I czuję, że niedługo już będę pełnił służbę. A gdy się wyprowadzę, to pan, panie Dorrit, zostaniesz ojcem Marshalsea.

 „Wyprowadził” się już nazajutrz. Wtedy przypomniano sobie jego słowa, powtarzano je i zaczęto tytułować pana Dorrit coraz częściej mianem „ojca Marshalsea”.

 Przyjął to spokojnie, jako hołd należny, i powoli zaczął się szczycić tytułem, widział w nim jakąś godność, na którą zupełnie zasłużył.

 Każdy nowoprzybyły więzień był mu teraz prezentowany z pewnym ceremonjałem, i pan Dorrit przywiązywał do tego znaczenie. Przyjmował wtedy gości u siebie w pokoju ze skromną dostojnością i powagą, przemawiał do nowicjusza, malując w słowach — hm, umiarkowanych — przywileje i słabe strony tego ziemskiego schronienia.

 Wychodzący z więzienia uważali za obowiązek pożegnać ojca Marshalsea, i weszło w zwyczaj, że podsuwali mu szparą pod drzwiami listy pożegnalne, zawierające zwykle jakiś datek, wedle możności.

 Ojciec Marshalsea przyjmował te dary, widząc w nich hołd należny i daninę, jaką poddani winni swemu władcy. Nie lubił tylko listów, pisanych tonem żartobliwym.

 Zczasem jednak sprzykrzyło się ludziom pisywać: zawsze to duży kłopot, a nieraz wysiłek układać jakieś zdania, żeby było tak, jak trzeba. To też urządzano sprawę prościej. Ojciec Marshalsea odprowadzał uwolnionego do furtki, tam poraz ostatni ściskali się za ręce, a wtedy odchodzący — jakby sobie coś przypomniał — starał się wsunąć w rękę starszego kolegi jakąś monetę, zawiniętą w papier.

 — Zapomniałem panu doręczyć — mawiał zwykle.

 — Dziękuję odpowiadał z prostotą ojciec Marshalsea, wsuwając papier do kieszeni.

 Pewnego razu pośród kilku uwolnionych był ubogi robotnik, który przebył tu tylko tydzień za jakiś dług niewielki. Szedł teraz z żoną, dumny i szczęśliwy z odzyskanej wolności, i uśmiechał się do ludzi i do nieba.

 — Bóg z panem — rzekł serdecznie, mijając ojca Marshalsea.

 — I z tobą, bracie — odparł uprzejmie pan Dorrit.

 — Panie, panie! — zawołał nagle, zawracając biedak — ubogi jestem, ale proszę przyjąć to z dobrego serca.

 I wsunął w białą rękę gentlemana kilka sztuk drobnej monety miedzianej.

 Nigdy jeszcze się nie zdarzyło, aby ojcu Marshalsea taką złożono daninę.

 Wprawdzie dzieci ojca Marshalsea nieraz otrzymywały w podarunku miedziaki i składały je na wspólne potrzeby: kawałek mięsa, czy szklaneczkę piwa, z której chętnie korzystał, — ale tak, wprost do ręki, od człowieka w bluzie, patrzącemu mu prosto w oczy.

 — Jak pan śmiesz? — odezwał się też drżącym głosem i zarazem wybuchnął łzami.

 Człowiek w bluzie bardzo delikatnym ruchem odwrócił go twarzą do ściany, aby zabezpieczyć od ciekawych spojrzeń, i zaczął go przepraszać głosem tak serdecznym, że zatarł wszelkie uczucie goryczy. Pan Dorrit odczuł, że skromna danina nie była miarą życzliwości i szacunku dającego.

 — Wiem, wiem — wyszeptał znowu. — Nie gniewam się na pana. Zrobiłeś to z dobrego serca. Dajmy pokój.

 — Dziękuję panu bardzo — rzekł robotnik — tak jest rzeczywiście. I chcę pana o tem przekonać. Zobaczy pan, że jestem lepszym przyjacielem, niż oni wszyscy.

 — Cóż chcesz zrobić? — spytał pan Dorrit ciekawie.

 — Będę pana odwiedzał.

 Pan Dorrit spojrzał nań zdziwionym wzrokiem.

 — Daj mi pan te miedziaki — odezwał się żywo z jakimś ciepłym błyskiem w spojrzeniu — schowam je na pamiątkę i nie wydam. Dziękuję ci, dziękuję! Więc przyjdziesz mię odwiedzić?

 — Będę za tydzień, jeżeli dożyję.

 Raz jeszcze uścisnęli się mocno za ręce.

 Taki był początek przyjaźni z Plornishem (Plorniszem). Lecz mieszkańcy Marshalsea, zebrani wieczorem w kawiarni, długo szeptali, kiwając głowami i dziwiąc się, że pan Dorrit tak późno sam jeden, dziwnie smutny i zamyślony, przechadza się dziś po dziedzińcu.

 

ROZDZIAŁ: IV DZIECKO MARSHALSEA.

 

 Maleńka Dorrit od pierwszej chwili swego życia stała się jakby własnością ogółu, zamkniętego w obrębie murów więzienia Marshalsea. Wiedzieli o niej wszyscy i każdy pragnął ją zobaczyć, kobiety i mężczyźni podnosili ją na ręku, nadając jej, jakgdyby za wspólną umową, jedno imię — Maleńka!

 Tak była bardzo mała i cichutka.

 Powinna zostać moją chrzestną córką — odezwał się odźwierny, patrząc na maleństwo jakimś ojcowskim wzrokiem.

 Pan Dorrit spojrzał na niego niepewny.

 — Trzymałbyś ją pan do chrztu? — spytał wreszcie.

 — Bardzo chętnie — zawołał dozorca z widocznem zadowoleniem.

 Ochrzczono zatem małą w najbliższym kościele w niedzielę po południu, kiedy odźwierny był wolny, i chrzestny ojciec z dumą niósł ją zpowrotem do domu, zapewniając, że całem sercem wyrzekł się w jej imieniu wszelkich spraw szatana.

 Odtąd miał pewne prawa do Maleńkiej i korzystał z nich chętnie. Skoro zaczęła chodzić i mówić cokolwiek, kupił dla niej wysokie drewniane krzesełko i stawiał je obok swego przed kominkiem, na którym płonął zwykle słaby ogień. Maleńka polubiła izbę odźwiernego, jej kominek i ciepło, swój wysoki stołek i tanie cacka, jakie na nim znajdowała. Przywiązała się także do chrzestnego ojca i często można było widzieć jej drobną postać, przebywającą z trudem kilka schodków, ażeby dostać się do jego stancji.

 Zdarzało się, że zasypiała przed kominkiem na wysokim swoim stołeczku, — wówczas odźwierny lekko i ostrożnie zarzucał jej na głowę swoją dużą chustkę od nosa. Jeśli nie spała, ubierała lalki, rozmawiając dziecinnym językiem o częściach garderoby swego dziecka.

 Ona sama prawdopodobnie nie umiałaby określić, kiedy zauważyła, że furtka żelazna, otwierająca się zczasem dla każdego z mieszkańców, dla jej ojca jedynie była zawsze zamknięta. Wtedy też poraź pierwszy zdała sobie sprawę, że tam za murem jest jakiś świat inny, bez murów, furtki, klucza i dozorcy. Może myślała o nim, kiedy usuwając się od zabawy z dziećmi, stawała przy kracie lub przez okno patrzyła na błękitne niebo i nieznaną jej przestrzeń, oną murami obcych, nieznanych jej domów.

 — Myślisz zapewne o zielonej łące? — zapytał raz odźwierny, który od pewnego czasu zauważył ciche zadumy Maleńkiej.

 — O zielonej łące... — powtórzyła z wielką rozwagą. — Co to znaczy zielona łąka?

 — To... to jest takie pole — odpowiedział cokolwiek zakłopotany, kręcąc kluczem między palcami i mimowoli wyciągając rękę w stronę kończącego się miasta.

 A czy ją także zamykają na klucz? — zapytała dziewczynka.

 — Na klucz? — powtórzył zdziwiony dozorca. — Nie, zwykle nie, jakże?

 — A czy tam ładnie, Bob?

 Nazywała go Bobem nieśmiało i delikatnie zarazem, ponieważ bardzo prosił o tę poufałość.

 — Ślicznie — zawołał. — O, bardzo prześlicznie! Trawa, kwiaty, żółte, niebieskie, różowe, wszystko wesołe, piękne, bardzo piękne.

 — Tam przyjemnie jest chodzić, prawda?

 — Spodziewam się! — zapewnił starzec.

 — A ojciec był tam kiedy?

 — Ojciec? hm, zdaje mi się, hm, myślę, że chodził dawniej.

 — To jemu bardzo smutno, że teraz iść nie może?

 — N... nie... niebardzo, moja mała — wyjąkał zakłopotany.

 — I im wszystkim — mówiła Emi, spoglądając na drepczące po bruku gromadki.

 Bob był mocno zmieszany, więc wyjął z szuflady kawałek owsianego cukru i ofiarował z uśmiechem gościowi. Był to najlepszy środek przerwania rozmowy, skoro wkraczała na tory drażliwe, i starzec umiejętnie go stosował.

 Od tego czasu jednak zaczęły się dla małej w przerwach dwutygodniowych wycieczki za miasto. Bob miewał wtedy popołudnie wolne, więc jeśli tylko pogoda sprzyjała, brał maleńką za rękę i zwolna, poważnie kroczyli przez ulice aż het, het, daleko, na jakąś łąkę lub pomiędzy drzewa, na miejsce starannie wybrane zawczasu, gdzie dziewczynka biegała i zrywała kwiatki, a on spokojnie palił swą fajeczkę. Zwiedzali w ten sposób publiczne ogrody, kupował jej ciastko, cukierek, krewetki, a jeśli się zmęczyła, niósł ją zpowrotem na ręku i często oddawał rodzicom uśpioną.

 Sam oddalał się zamyślony, gdyż w tym czasie zaczęła go już dręczyć troska, jakim sposobem mógłby zostawić dla Emi swe skromne oszczędności, ale tak, żeby nikt nie mógł odebrać jej tego majątku. Radził się o to najmądrzejszych ludzi, jakich spotykał w swojem otoczeniu, lecz nie znalazł środka i śmierć zaskoczyła go niespodziewanie bez testamentu i jakichkolwiek rozporządzeń.

 Maleńka Dorrit miała wtedy lat szesnaście, ale już od lat ośmiu, to jest od śmierci matki zmieniła się jej rola względem własnej rodziny.

 Pan Dorrit mocno odczuł stratę żony. Gdy po kilku dniach samotności ukazał się znów dzieciom, Emi zauważyła z przerażeniem jego zbielałą głową i poblakłe oczy. Jej serduszko ścisnęło się wtedy boleśnie i po raz pierwszy uczuła pragnienie okazania w jakiś sposób użyteczny swego przywiązania do ojca.

 Cóż jednak może zrobić ośmioletnie dziecko? Duch miłości i poświęcenia nasunął jej jedyny sposób: wyrzec się tak przyjemnych wycieczek i gawęd w izdebce odźwiernego, a być więcej z ojcem.

 I pozostała przy nim. jeśli był sam w pokoju, nie wychodziła także, umiała sobie zawsze znaleźć jakieś zajęcie, i starzec prędko przywykł do jej obecności. Skoro wyszła, natychmiast mu jej brakowało.

 Więc spędzała długie milczące godziny, rozmyślając o wszystkiem, co ją otaczało, o ojcu, siostrze, bracie, o świecie za kratą, o tem życiu w zamknięciu i pod kluczem, i w jej niewinnej i dziecięcej duszy wytwarzać się zaczęły jakieś pojęcia o rzeczach, których nie znała wcale i zrozumieć jeszcze nie mogła.

 Jedynym jej nauczycielem na tej drodze była prosta, głęboka miłość. Kochała ojca, kochała rodzeństwo i pragnęła im służyć. Ale jak im służyć? Co dla nich zrobić może?

 W trzynastym roku umiała już czytać i pisać, i ona prowadziła domowe rachunki. Do czytania nie miała odpowiednich książek, a pisanie ograniczało się na tem, że umiała nakreślić nazwę, ilość, cenę przedmiotów pierwszej potrzeby. Od czasu do czasu z duże mi przerwami uczęszczała do szkółki początkowej, do której zaprowadził ją jej chrzestny ojciec. Naturalnie nie było nawet mowy o jakiejś systematycznej nauce, ale zawsze zdobyła trochę wiadomości, kilka drobniejszych ziarnek, które potem zwolna kiełkowały w jej myśli i często wydawały owoc.

 Pierwszym owocem było gorące pragnienie, aby Fanny i Edward, zwany w domu Tipem, mogli także chodzić do szkoły. A spełnienie tego marzenia — to jej pierwszy triumf, to nieświadome, ale rzeczywiste objęcie stanowiska głowy i opiekunki rodziny.

 Fanny i Edward nie mieli bynajmniej wielkiego zamiłowania do nauki, lecz szkoła stanowiła w ich jednostajnem życiu pewne urozmaicenie, zadowalała próżność. Nauki naturalnie było mało, dużo zbijania bąków i opuszczania, ale ponieważ trwało to lat kilka, musiało pozostawić pewne ślady.

 Przezorna Emi widziała tymczasem, że Fanny jest już duża, i co będzie potem, gdy do szkoły chodzić przestanie? Czyż można, nic nie robiąc, kręcić się tylko ciągle po dziedzińcu? W zmiennej fali, przepływającej przez Marshalsea, różnych widziała ludzi, większość tam poza kratą miała zwykle jakieś zajęcie, które dawało dochód. A pieniądz tak potrzebny. Tyle rzeczy kupićby można. Tyle rzeczy potrzebowali ojciec, brat i siostra.

 Tylko jakim sposobem i jakie wynaleźć dla rodzeństwa zajęcie?

 Pewnego dnia pomiędzy innymi więźniami znalazł się także nauczyciel tańca. Emi natychmiast błysnął wielki pomysł.

 Fanny miała wrodzone zdolności do tańca i ogromne zamiłowanie. Nie mając żadnych wskazówek i wzorów, tańczyła wiecznie po więziennym bruku i wzbudzała podziw i zachwyt. Dlaczegóżby więc taniec nie miał stać się dla niej korzystnem zajęciem?

 Nazajutrz trzynastoletnia dziewczynka z małym woreczkiem w ręku zapukała do celi baletnika.

 — Przepraszam pana, ja się tutaj urodziłam.

 — Aha! więc to ty jesteś! — zawołał wesoło, obejmując spojrzeniem drobną postać.

 — Tak, proszę pana, i chciałam pana prosić — mówiła coraz ciszej i bardzo nieśmiało — czyby pan nie chciał przez ten czas, co pan tu będzie, uczyć tańca moją siostrę... po niedrogiej cenie...

 — Moje dziecko, najchętniej — zawołał nauczyciel — ale bez żadnej ceny.

 I zamknął jej mały woreczek.

 Tegoż dnia jeszcze rozpoczęła się nauka, i Fanny okazała niepospolite zdolności. Nauczyciel i uczennica byli sobą nawzajem zachwyceni, nie żałowali czasu ani pracy, a postępy budziły podziw widzów i rozweselały całe zgromadzenie.

 Nauczyciel tańca krótko zabawił w Marshalsea, ale przyrzekł odwiedzać swoją uczennicę i nie zapomnieć o niej. Słowa dotrzymał i obiecywał teraz — rozumie się bez wiedzy pana Dorrit — że zrobi z Fanny wyborną tancerkę i otworzy jej wstęp do teatru.

 Emi była zadowolona, a ponieważ nie mogła jeszcze wymyślić nic dla Tipa, zaczęła myśleć poważnie o sobie. Doświadczenie ją nauczyło, że szycie w domu jest bardzo potrzebne, i zapragnęła się wydoskonalić w tej umiejętności.

 Ale znów trzeba czekać szczęśliwej okazji.

 Wreszcie i modystka zjawiła się w Marshalsea.

 Nazajutrz Emi zapukała do jej pokoju.

 — Przepraszam panią bardzo, ja się tutaj urodziłam.

 — Ach, to ty dziecko! Bardzo cię żałuję. I przykro mi, że nie mam nic dla ciebie.

 Modystka była smutna i płakała.

 — Nie po to przyszłam tutaj, proszę pani, tylko... czyby pani nie chciała nauczyć mię krawiectwa... za niedrogą cenę.

 — Moje dziecko — rzekła modystka — widzisz, do czego doszłam na tej drodze.

 — Bardzo pani żałuję, ale chciałabym nauczyć się szycia. Ja tak mało wymagam i to byłoby dla mnie wielkim skarbem.

 — Jesteś mała i wątła, moje dziecko — zaczęła dość niechętnie smutna mistrzyni igły.

 — Tak, jestem bardzo mała — szepnęła Emi, tłumiąc łzy w obawie, że jej prośba zostanie odrzucona — jestem mała, ale jestem dosyć silna, pracowałabym szczerze, bo .. tak pragnę...

 Nie mogła mówić więcej i załkała cicho.

 To wzruszyło biedną kobietę, przygnębioną własnemi kłopotami, przytuliła dziecko do piersi i zajęła się nią serdecznie.

 Tym sposobem obiedwie siostry miały w ręku kawałek chleba, ale żeby z niego korzystać, trzeba znów było użyć dyplomacji.

 Pan Dorrit czuł się zawsze zrujnowanym panem i, choć łaskawie przyjmował daniny, należne mu w tem miejscu od poddanych, rozpłakał się na pierwszą wzmiankę, że córki jego mają pracować dla chleba. Nie, na to nie pozwoli, póki żyje!

 Więc jakże zrobić? Trzeba