Lublana - JÓZEF IGNACY KRASZEWSKI - ebook

Lublana ebook

Józef Ignacy Kraszewski

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
Lakoniczną acz bardzo trafną charakterystykę "Lublany" zawarł Wincenty Danek w stwierdzeniu: "Jest to odbitka z kliszy "Starej baśni", ale należałby się tej powieści raczej tytuł jej poprzedniczki, bo została napisana niemal całkowicie w konwencji baśniowej i przypomina klechdę ludową czy bylinne opowiadanie". Na całość powieści składają się legendy przedhistoryczne połączone z wątkami czysto baśniowymi, co w sumie tworzy jeszcze jeden - obok "Starej baśni" - obraz czasów przedpiastowskich.
[Opis wydawnictwa] 

 

ISBN 832053724X

 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 364

Rok wydania: 1986

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Lublana

Józef Ignacy Kraszewski

Lublana

Dzieła Józefa Ignacego KraszewskiegoPowieści historyczneRedaguje Komitet pod przewodnictwemprof. dra Czesława Hernasa

Czasy przedhistoryczne

Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza

Warszawa 1986

Komitet Redakcyjny

Prof. dr Czesław Hernas

Prof. dr Stanisław Burkot

Dr Maria Grabowska

Dr Helena Kapełuś

Przygotowała do druku i przypisami opatrzyła

Halina Krzyżak

Opracowanie graficzne

Włodzimierz Morawski

Tekst oparto na pierwodruku z 1879 roku

ISBN 83-205-3724-X

Copyright by Ludowa Społdzielnia Wydawnicza

Warszawa 1986

Pani Maryi Ilnickiej na pamiątkę jej bytności w Dreźnie przesyła Autor Tyle szczęścia co jest w pieśni.Co prześpiewa się i prześni...

Tom I

Urodziwy chłopak pół leżał, pół siedział nade drogą, pod drzewem w cieniu i patrzał w niebo czy na gałęzie, w których ptaszki, świergocąc, zdawały mu się przekomarzać.

On – czy te ptaszęta widział i czyje słyszał – kto to wie? Oczy mu tak chodziły, jakby nigdzie spocząć nie chciały i nie dawał znaku, żeby go to, na co patrzał, zabawiało czy gniewało.

Ptaszęta go pewnie widziały i dziwiły mu się. Siadały z bliska na gałęziach, kręcąc łebkami, trzepocząc skrzydełkami, spychając jedno drugie, pochylając się ku niemu, jakby go zmusić chciały, żeby dał znak życia. Zniecierpliwione podlatywały nieco i powracały na zwieszoną gałęź, znowu się nakłaniając ku niemu, jakby mu w swoim języku mówiły: co tobie?

Chłopak leżał nieruchomy, wdumany w jakąś dumkę, wpatrzony w niebo lazurowe, jakby biedę jaką miał za nadrą1. A nie mógł żadnej mieć, bo jej ani z twarzy, ni z postawy, ni z odzieży widać nie było.

Tak coś sobie w duszy roił a śpiewał, czego ani ptaszęta, ni on sam nie rozumiał może.

Urodziwy był, zdrów i silny – krew z mlekiem. Twarz, choć opalona, świeża była, puszek na niej porastający różnił ją tylko od dziewczęcej, a oczy miał takie mówiące do serca jak dziewczyna i usta malinowe, i policzki, w których śmiech dołki pokopał.

Jak słońce zza chmury, tak u niego spoza dumy czasem wesele błysło, twarz zadrgała i znów roił posępny.

Jedna ręka leżała na ziemi, druga na piersi, obie takie silne, choć niewielkie, że ptaszki, patrząc na nie, byle palec drgnął – pierzchały.

I pierś na pół spod gzła2 rozsuniętego obnażona szeroka była, wypukła, gdyby tarcz twarda, szyja jak u młodego tura, a na kark rzęsisto spływały długie, złotawe włosy. Odzież okazywała, że nie lada człekiem był, bo na nogach chodaki przystające do nich czerwony sznur oplatał i gzło bielone cienkie było, i sukmana rzucona na ramiona z tkaniny drogiej, i pas nasadzany, a u niego, co wisiało przy nożu w pochwie, świeciło guzami jakby złotymi. Z czoła mu czapka lekka zsunęła się na trawę obok, tkwiła przy niej wesoła gałązka zielona, dobrej myśli gwoli zatknięta; więc tam pod nią troski nie było.

Przecież dumał chłopiec a dumał. Ptaszęta, ośmielone tą nieruchawością jego, coraz na niższe gałęzie spuszczały się ku niemu, nóżkami o nie tupały i pytały: Co tobie?

A było na niebie już blisko południa i młoda wiosna, choć tylko co z kolebki, już taka ciepła, jakby jej pilno było nagrodzić, że trochę późno przyszła.

Gdzie wczoraj jeszcze suche źdźbła przeszłoroczne sterczały, dziś już puszczała trawa, spychając je precz pod nogi swoje; na drzewach pąki się otwierały, na niebie malowanym bławaty złotem przetykane z końca w koniec.

Zdawało się, jakby stara baba, co dzieci za drzwiami trzymała długo zaparte w komorze, nagle zasuwę odjęła i wszystko maleństwo owo z hałasem, z piskiem, ze śmiechem, z wrzawą, kupą na boży świat, oszalawszy, wyleciało.

Tak wyglądała ta wiosna. Spieszyły się obłoki, pędziły strumienie, goniła trawa ku słońcu, pączki krzyczały, otwierając całe gardziołka i nie dziw, że ptaszęta, nad chłopcem siedząc, szczebiotały zdumione, bo nie rozumiały co mu było, że oh jeden odpoczywał.

Mówiły mu: Ano wstawajże gnuśniku! Co tobie? A toć wiosna! A toć ciepło! A toć gędźba z końca w koniec świata, a ty leżysz i nie słyszysz, i nie skaczesz? Bogi cię pokarzą, bo nie darmo dają radość, tylko by się nią wszelkie stworzenie upiło.

Chłopiec nie rozumiał ani się ruszył.

Ptactwo widząc, że go nic rozbudzić nie może, z ostatniej gałęzi zwieszonej nad jego głową namyślało się już, czy nie zeskoczyć na ziemię, aby mu się przypatrzeć bliżej. Wróbel jeden strzepnął skrzydłami, najeżył się i miał już zlecieć, gdy... w dali zatętniało.

Było cicho dotąd w okolicy, bo naokolusieńko ani człowieka, ani chaty, ani ogniska, ino las, ino łąki i droga błędna, która tędy nie wiedzieć skąd szła i nie wiedzieć dokąd wychodziła.

Słychać tylko było jak się lasy kołysały w powietrzu powoli, jak gdzieś strumyk bełkotał, bo się jeszcze dobrze mruczeć nie nauczył, jak muchy mówiły modlitwy i pszczoły łajały trutniów, a ptactwo paplało, co się w lesie dzieje.

Gdy na drodze zatętniało, umilkło wszystko; ciekawe wróble gromadą pierzchły naprzód od drzewa, zbiły się w kłąb i znowu pousiadały, ale na górnych gałęziach.

Patrzały na drogę.

Droga była wodami wyżłobiona, głęboka, więc tylko ponad nią sterczała głowa w kołpaku i widać było, jak się obracała to w tę, to w tamtą stronę, wesoło poglądając. A musiały ją nieść nie własne jej nogi, bo tętniało kopytami i głowa się sunęła żywo. Spoza niej sterczał kołczan3 i łuk do góry.

Człek jechał już niemłody, a niestary jeszcze, włosa ciemnego, oka czarnego, czoła niskiego, z ustami w brodzie schowanymi. Choć ich widać nie było, wróble sobie mówiły, że się śmiał, bo w oczach było wesele. Nie zlękły go się.

Za tamtych czasów kto się śmiał, nie zabijał.

Chłopak leżał na zakręcie, więc go jeźdźcowi widać nie było i chyba nie słyszał, jak koń stąpał, bo się ani ruszył. Wtem nadjechał stary, a gdy siwy nagle zobaczył człowieka na ziemi, skoczył w bok, żachnął się, aż o ścianę parowu uderzył i byłby pana zsadził, gdyby ten nogami go nie objął tak, że go dokoła opasały.

Chrapanie końskie i głos człowieczy dopiero leżącego zbudziły: podniósł się, patrząc. Stary i młody uśmiechnęli się sobie.

– Mirku! A ty tu co robisz nade drogą leżąc? – zawołał nadjeżdżający.

– Ano leżę i nie robię nic! – rozśmiał się Mirkiem nazwany. – A ty, Czaplo, kędyżeś tu zawędrował?

– Ja! – począł z konia jeszcze ze strachu drżącego, zsiadając Czapla. – Ja tak samo jak ty leżałeś sobie, aby leżeć, jechałem, aby se jechać. W chacie takiego dnia wysiedzieć na ławie trudno, coś wypędza. Kto go wie, złe czy dobre. Na próg się chce, na przyźbę, a siadłszy na niej, za wrota, a wyszedłszy z zagrody choć w pólko, potem dalej, człek by lazł na koniec świata, choć sam nie wie po co. – Rozśmiał się stary.

Mirek patrzał na niego i trochę milczał. Czapla, konia za sobą ciągnąc, przystąpił i usiadł obok niego. Wyprychawszy się siwy, obwąchawszy nieznajomego, uspokoił się przecie i obejrzał za młodą trawą, której próbować począł, kopytem nieco pogrzebawszy.

– Tyś także tak z chaty wylazł jako ja – mówił Czapla wesoło, pochylając się ku niemu. – Nie dziw, taka pora, że bo wszystko z jam wychodzi, z barłogów, z dziur, co tylko życie ma, a co w dziurze zostanie, to zamrze. Niedźwiedzie już łapy lizać przestały, ptactwo wszelkie zawitało, po błotach jak na wiecu, gwar, na dębach jak w gospodzie, wrzawa. Gdzie tu człowiekowi na ławie wytrwać, choćby go i kołkiem przybił!

Spojrzał na młodego, który choć mu się uśmiechał, nieskory coś był do słowa. Poklepał go po ramieniu.

– Prawda, Mirku?

Chłopak głową potakiwał i zęby mu się w półuśmiechu spod warg pokazały.

– Coś ty! Spał? Hę? Jeszcze tak coś z ciebie patrzy, jakbyś senny był... He, rozbudź się! – rzeki stary.

– Ni mi się śniło spać! – zawołał Mirek.

– To cię widać napadła ta tęsknica, co my ją znamy, bo ją każdy, jak dzieci wysypkę, przebył.

Śmiał się Czapla. – A za czym by młody tęsknił, gdyby nie za dziewuchą? Cóżeś ty sobie chyba nie napatrzył żadnej?

Mirek się rozśmiał, głową potrząsał.

– Hę? – pytał, bystro się w niego wpatrując Czapla – gadaj bo! – A co z tego gadania! – niechętnie się odezwał Mirek.

– Któż poradzi jak nie stary? – rzekł Czapla.

– Albo to mnie rady trzeba! – począł, jakby otrząsłszy się z zadumy i milczenia, Mirek. – Bez urazy, druhu stary, bez urazy. Kto już cudzego rozumu żądny, temu żaden nie poradzi!

Czapla się rozśmiał.

– Choć ty rady nie chcesz—dodał —ja ci ją dam. Weźmiesz—dobrze, nie – schowam ją nazad do mieszka. Tobie trzeba niewiasty szukać, wziąć i gniazdo słać. Ja twojego ojca druhem byłem i twoim jestem, lata twoje znam. Czas kwilić... ej, czas! Albo to przebierać bardzo warto? One wszystkie jednakowe, byle liczko jasne, a oczy wesołe i młodość z wianuszkiem – każda dobra. Człek do niej nawyknie, przyrośnie i już mu za innymi nie tęskno. A tak być, jak ty jesteś, Mirku – niezdrowo. Ja to znam! Człek lata do wodopoju, do studeń, gdzie głos i pieśń posłyszy, gdzie dziewczęta kołem toczą; na uroczyska, na wianki, na sobotki – i tylko sobie oczy zrywa. I tej mu się chce, i tamtą by wziął, i ona w smak, i ostatnia nie wstrętna. Bałamuci się i schnie. Życie takie psiego nie warte. W końcu najgorsza sama porwie za szyję i ułowi, a choć wianek słomiany, nie patrzy...

Mirek głową bardzo trząsł.

– Prawda to – dodał Czapla – że są tacy, co jak im jedna się sprzykrzy, biorą i dwie, i trzy, i więcej – a to też licha warte. W chacie swar, baby za łby się biorą, oczy sobie wydzierają, a ty chodź i tylko wodą rozlewaj, aby się nie pozabijały. Jak bez żadnej męka, tak z wieloma – śmierć.

Mirek potakiwał i trawę młodą skubiąc do ust ją kładł i pogryzał.

Czapla go znów po ramieniu poklepał.

– Wszystko rozumne, coś powiedział – odezwał się chłopak z wolna – ino to jedno nie, że one wszystkie jednakowe i równe! Jak turkawce do wrony, tak im jednej do drugiej. Choćby obie młode były, hoże obie będą – ani przymierzaj.

– Słysz, Mirku – zawołał, śmiejąc się brzydko, Czapla – czy ja się najadłem chleba czy mięsa, dziczyny czy łosiny, abym syt był, albo to mi niejedno?

– A, niejedno – ręką po kolanie uderzając, odezwał się Mirek – nie jedno! Wiedźmę do chaty wprowadzisz, życie ci zakrwawi...

– One wszystkie wiedźmy są! – dodał Czapla ręką machając.

– To po cóż mi je swatasz? – spytał chłopiec.

– Bo wiem, że młodemu, gdy się pić chce, trucizny by się napił – odparł Czapla. – Choć wiedźmę, trzeba wziąć, a trzymać w ręku groza!

I kułaka nastawił stary.

– Czaplo miły – tobie już na świecie wszystko zbrzydło chyba – odezwał się Mirek – a mnie się jeszcze śmieje. Nalazłbym taką, co wiedźmą nie jest.

Tchnął i oczyma potoczył.

Stary patrzał nań długo i usta mu się spod wąsów uśmiechały.

– Cot czy licho? Ja zgadnę, która u ciebie nie wiedźmą jest – dodał Czapla. – A ty to wiedz, że ta, co ci jest najmilszą, dla ciebie najgorsza, bo ta ci na kark siędzie i postronek na szyję założy, i zrobi z tobą, co sama zechce.

Mirek milczał, zasromawszy się trochę, iż miał być odgadniętym, a stary dodał, jeszcze raz go bijąc po ramieniu:

– Ta, co tobie nie jest wiedźmą – to – Lubiana.

Aż drgnął Mirek, ale wnet się śmiać począł.

– Wielki dziw zgadnąć taką, co naokół jej równej nie ma! – zawołał. – Wziąłby ci ją każdy, nie tylko ja – porzuciłby dla niej dziesięć! O! Lubiana! A kto ją weźmie? Nie ja.

Czapla wstał i pasa poprawił.

– Jakbyś chciał, czemu byś jej nie miał wziąć? – spytał z półuśmiechem. – Cóż to ona ze złota wykuta, a ty z gliny ulepiony? Nie dadzą po woli, albo siły nie masz?!

Mirek się zadumał i włosów poprawił, czapkę z ziemi wziął, nasadził na głowę, pomilczał, jakby odpowiedzi na ziemi szukał.

– Takiej siły, jakiej by tu trzeba, pono że nie mam – odezwał się. – Ryżec, ojciec jej, silniejszy ode mnie. Albo to tego nie wiecie, że kneź Leszek, co go Sroką zowią, iż krzyczy nieustannie, za nią się też ugania? Albo to nie wiecie, że Dębor swaty do niej słał? Czyja ich zliczę! Ich tam koło chaty Ryżca jak mrówca.

– To co? – zawołał Czapla. – Siłą ją porwać pomożemy, dognać nas – nie dognają, odebrać – nie odbiorą; a jak z tobą jedno słonko i jedną noc przeżyje – toć twoja.

– Leszek i zabić mnie gotów, aby ją mieć, choć bez wianka – odparł Mirek. – Czy to wy ich nie znacie, kneżowskich woli, gdy któremu czego się zechce? Pójdzie i po trupie.

Czapla ruszył ramionami.

– E! – rzekł – z Leszkiem to się zawsze okupem człek wyzwoli; a inni – Dębor od was nie silniejszy, Myszka nie straszny, Zięba małego serca. Byle dziewkę wziąć, pójdą szukać innych.

Nie zdawał się być przekonanym Mirek.

– Siłą brać, a juścić – odezwał się – ani złego w tym nie ma, ni przeciw obyczajowi; ano, trzeba wiedzieć kogo i skąd? Ryżca znacie, zabijaka jest; ona u niego jedyna, oko w głowie, ten za srom sam i spali, i zabije.

– Nie juści też Lubiany tak koniecznie trzeba jak choremu ziela, co je na młodziku baby rwą? – rozśmiał się stary.

– Ano może! – rzekł Mirek. – I pomyślawszy, począł do stojącego i wpatrującego się weń Czapli mówić powoli.

– E! Lubiana! Lubiana! – takiej drugiej nie ma – chyba nie ma! No, nie ma bo! Mówicie: „ze złota wykuta”. Dałby ja za nią złotą całą i mało by było. Kto ją wie, co w niej siedzi? Zdaje się taka sama jak i drugie; a odezwie się – to śpiewa, a rozśmieje – to kamienie się śmiać gotowe, a spojrzy – człowiek by się roztopił i u nóg jej w ziemię wsiąkł. Patrzali wy jej w oczy? Słuchali wy jej głosu? Dotknęli wy jej ręki! Stary! Stary! Wy...

Nie dokończył, bo Czapla się śmiać począł:

– Mówiłem wam, że taka właśnie wiedźma najstraszniejsza – zawołał.

– Co ty przy niej wart będziesz? Ona cię do kądzieli zasadzi, a sama rządzić będzie. Sczeźniesz z nią marnie.

– Toć jej nie będę miał! – zawołał Mirek smutnie. – Strachu o mnie nie miejcie.

– Żal mi was – rzekł Czapla. – Jak macie się tak za nią rozpadać, albo szczęścia próbujcie, albo z domu precz, na koń, w pole, na rubieże! Jedzmy na Niemców polować. Zobaczysz, krew urok ten zdejmie z ciebie.

Mirek ramionami strząsł.

– Niech i urok będzie – zakończył – ludzie z nimi żyją.

Czapla, widząc, że już z nim prawić dłużej darmo by było, na konia się począł oglądać.

– Wyście tu pieszo przybyli? – zapytał. – I tak, bez oszczepu nawet i toporka?

Mirek na bliski gaj wskazał.

– Huknąć stąd, to na wierzbinie mojej słychać. Mam tu leśniczą chałupę, tylko com z niej wylazł. Ludzi i konie tam mam. Chcecie ze mną, odpocząć i zjeść, ino przez łąkę, niedaleko?

Czapla się ani wahał.

– Maszże ty tam czym mi zalać gardło i pożywić brzucha? – zapytał.

– Nie prosiłbym inaczej – rzekł Mirek. – Wyjechałem na długie łowy z tej tęsknoty w domu; nabrali ludzie miodu i piwa, i mięsiwa dosyć, i podpłomyk jest upiec z czego.

To mówiąc, powtórnie na gaj wskazał, w którym się chałupy domyśleć było trudno. Poczęli razem iść łąką, która zieleniała, ale nie mówili już nic z sobą, tylko jeden na drugiego patrzał, a Czapla się do swojego konia odzywał, który snadź braci gdzieś niedaleko czuł, bo głowę podnosił, powietrze wciągał i chrapał, a szedł niespokojny.

– Ten już coś czuje! – rzekł stary. – Koń rozumny jak mało, a że mi się dziś spłoszył, mam to za zły znak, bo nigdy się trwożyć nie zwykł.

Mirek ramionami ruszył.

– Pluńcie na to! – dodał.

Zbliżali się już do gaju, który gąszczami był obrosły, tak że zdawało się trudnym dostać do wnętrza. Wszystkie krzewy, którym od starych drzew we środku było ciasno a ciemno, wybiegały na skraj, aby światło zobaczyć i powietrzem tchnąć. Kaliny, leszczyna, wierzby, łozy, tarń i głogi plotły się z sobą od wspólnego nieprzyjaciela, mur zielony budując. Stanął Czapla z koniem, sam się nie chcąc podrapać i siwego mu żal było. Obrócił głowę: Mirek śmiejąc się miejsce wskazywał. Tu gałęzie pochylone, obwisłe łatwo było rozgarnąć; szeroka, mokra ścieżyna wiodła do głębi.

Od kraju lasu gąszcz wielka, dalej rzedniała; wysokie drzewa dla siebie całą przestrzeń zabierały i nie dawały żyć drobnej gawiedzi, która gdzieniegdzie, chuda, blada, biedna, ledwie się trzymała, obumierając.

Słupami biegły pnie gładkie w górę, rozpościerając się tam gałęźmi szeroko i dach tworząc tak zbity z liści, że w gaju mrok panował w południe. Promień słoneczny, wpadłszy. przypadkiem maleńkim otworem w tę studnię, kręcił się, migał i niedługo poświeciwszy, uciekał. Gdzieniegdzie na mchem porosłej i starymi liśćmi miękko usłanej ziemi, spała na wpół spróchniała kłoda, którą woda od spodu zjadała, aby nią porosty i grzyby pożywić.

Powietrze tu inne było niż na łące – wilgocią jakąś przejęte i liściową wonią, z którą teraz łączył się zapach rozwijających się pączków. Uszedłszy dobry kawał krętą drożyną, która powały stare omijać musiała, ujrzeli wreszcie za pniami chatę leśniczą Mirka, dokoła wysokim opasaną częstokołem4. U wrót stało kilku parobków w koszulach, wesoło się śmiejąc i drażniąc. Ci, jak tylko pana z dala ujrzeli, pierzchli natychmiast, a gdy oni uciekali, psy, które poczuły Mirka, wyskoczyły naszczekując z zagrody i przybiegły się łasić.

Chata, na czas tylko łowów służąca, była prostym przytuliskiem od słoty i wichru, noclegiem dla ludzi i koni. Sklecona z bierwion5 sosnowych, miała jedną tylko izbicę wielką, wśród której z kamieni ułożone ognisko otaczały pieńki do siedzenia i ławy zbite lada jako. Ścianą od niej przegrodzoną tuż szopa i stajnia się znajdowała, a ludzie mogli do niej zajrzeć przez okienko z zasuwą. W jednym rogu słoma leżała dla służby, która sypiała pokotem, a w drugim dla Mirka siano i skóry. Ludzie naówczas większych wygód nie potrzebowali. Stół na nogach w ziemię wkopanych z kilku desek zbity, służył za sprzęt cały, u drzwi wiadro z wodą – ot i wszystko. W ścianach kołków nabitych dosyć było do zawieszania odzieży i broni, kilka polic6 też dla mis i garnków.

Słońce nigdy tu nie zaglądało, bo niskie okna z okiennicami nie wpuściłyby go, a gaj zasłaniał dokoła. Toteż latem i zimą wśród kamieni paliło się zawsze, dla ciepła i dla jadła, z tą tylko różnicą, że gdy pan w mrozy przybył, niecono ogień ogromny z całych kłód olchowych, a w lecie byle susz i gałęzie starczyły. Gdy Mirka nie było, chata i wrota stały zaparte i puste.

Teraz widać było, że się tu pan rozgościł na dłużej, bo i beczułka, i worki a sakwy różne stały po kątach i przy ogniu ludzie się kręcili koło garnków. Dwór Mirka składał się z takiej jak on raźnej młodzieży – parobczaków wesołych, krom jednego siwego, wielkiego wzrostu, z szeroko rozczochraną brodą starosty, którego zwano Krukiem. Kruk służył ongi jeszcze ojcu swojego pana i przodował ludziom, a trzymał ich w garści, bo młody był za powolny i przy nim by się wszystko rozpuściło na dziadowski bicz.

Wchodząc do chaty z Czaplą, który pilno się rozglądał po kątach, zastali parobczaków zajętych u ogniska przyśpieszaniem strawy. Piekła się na kiju sarnina i warzyło coś w glinianych naczyniach. W rogu stołu, przysłoniętym ręcznikiem chędogo, leżał chleb wzięty z domu, a przy nim nożyk w kość oprawny, stała baryłeczka i kubki rogowe.

Czapli zaraz konia wzięto do szopy, a on z Mirkiem poszedł za stół, spojrzawszy miłym okiem na baryłkę. Mirkowi jakby się ni jeść, ni pić nie chciało, nie patrzał na nic ani się o co upomniał.

Stary Kruk za niego gospodarzył. Niebawem więc dano misę kaszy ogromną na stół, której Czapla bardzo rad był; Mirek ledwie jej dotknął.

Zeszła prawie opróżniona, gdy na desce pieczeń przyniesiono. Gospodarz więcej popijał, niż jadł i do picia zachęcał, a gdy mu miód serce poruszył, weselej patrzeć począł. Nie mówili wiele, bo parobczaki stały nie opodal, a przed ludźmi się szeroko rozgadywać młody nie lubił. Zjadłszy, nie mieli co w chacie robić; obu na powietrze się chciało i na słońce, szli więc, gdzie Mirek prowadził, drugą stroną gaju, na brzeg jego odsłoniony. Biegła tędy drożyna, którą ludzie chodzili do świętego zdroju nie opodal, bo w nim woda była taka, od wieków znana, że ją i pić chorym, i myć się ranionym, i na wszelkie słabości dawano. Zdrowym też się jej napić było miło, bo orzeźwiała bardzo i piła się smaczno.

– Pójdziemy do zdroiska – rzeki Mirek – wody się świeżej napić, a i spocząć nigdzie lepiej niż tam, boć to miejsce święte.

– Ja bym też chlipnął—potwierdził Czapla—bo miód twój mi dopieka nadto.

I szli znowu gajem, aż niedługo gęstwiny się ukazały i za nimi łąka zielona, po której już złote łotocie7, jak rozsypane bursztyny, wesoło się śmiały.

Samym brzegiem wiła się ścieżka żółta, wydeptana twardo; nią kroków paręset uszedłszy, zawrócili w bór. Rósł on na małym pagórku, z dębów starych, sosen i lip zmieszany. W pół wzgórza widać było kamienie wokół leżące, a nad zdrojem, który się tu sączył spod pnia dębowego, jeden głaz wysoki, spiczasty, jakby na straży siedział. Pilnował też swojego źródła i dąb, którego grube, jak człowiek w pasie, korzenie plotły się dokoła, to w ziemię się chowając, to wyłażąc z ziemi. Patrzącemu z dala zdawało się jakby dąb prawicę miał i palce takie olbrzymie, w których zdrój trzymał.

Dąb i zdrój musieli chyba na świat przyjść razem i wzajem sobie byli potrzebni. Bez dębu źródła by nie było, bez źródła usechłby stary dziaduś całego lasu, pierwszy ojciec i pan.

Chociaż teraz nie było nikogo przy zdroisku, ślady widoczne znaleźli, że tu ludu siła chodziło, garnków potłuczonych, skorup, kamyków, kości, ba i stóp człowieczych wyraźne piętna. Dąb liści nie puszczał, bo mądry był i wiedział, że jeszcze i mrozem wionie, ale pączki miał napęczniałe i gotów był... Patrzał górą w niebo – znał się na rzeczy. Ludzie też spoglądali nań i brali miarę, wiedząc, że gdy na zdroisku dziad nie zieleniał, jeszcze chłodem groziło.

Mirek, na którego ziemi zdroisko było, znał je dobrze i wiedział, gdzie kubka szukać, aby wody zaczerpnąć. Jak ręką sięgnąć, w dębie dziupla była, w której drewniany czerpaczek składano. Poszedł więc po niego i Czapli podał. Poczęli pić i smakować; potem usta otarłszy, na omszonych kamieniach siedli, naprzeciw słońca, które tu, z góry świecąc, przez suche jeszcze gałęzie wpadało.

– Dobrze tu! – odezwał się Czapla.

– Dziw, że dziś nikogo nie ma, bo jak pomnę, zawsze kogoś u źródła spotkać można było – dodał Mirek.

– Wiochna ma swoje obyczaje – dodał stary – robić jest co i koło chaty, i za chatą, na wędrówki do źródła jeszcze nie czas.

Wtem, jakby na przekor temu, co Czapla mówił, na ścieżce zaszeleściło i suchy kaszel dał się słyszeć. Spojrzeli w dół i postrzegli babę, całą płachtą okrytą od stóp do głów, która, z wolna się rozglądając, ku zdrojowi się zbliżała.

Starucha była wzrostu słusznego bardzo, a trzymała się prosto jak młoda i poruszała żywo, jakby wiek jej wcale nie złamał. Chociaż kij trzymała w ręku, nie bardzo się nim posługiwała. Ubranie na niej było czyste i staranne, choć proste; na nogach łapcie powiązane sznurami i okrycie, choć z grubego płótna, lecz nie zszarzane. Pod nim torebkę widać było niewielką. Czapla z Mirkiem siedzieli tak, że ich przychodząca zobaczyć musiała; zmierzyła bystrymi oczyma, ale ani się zatrzymała, ni zdziwiła. Szła dalej spokojnie ku zdroisku, więcej się młodemu przypatrując niż jego towarzyszowi. Musiała go znać, a on też, gdy ją zobaczył, już z niej oka nie spuszczał i można było sądzić, że rad był przybyciu.

– Hej! Rusa! – zawołał z dala Czapla. – Jak się masz? A ty tu co robisz?

Stara się zatrzymała trochę i głosem śmiałym a jasnym odparła:

– Czyż to wam dziw, żem ja do żywiącej wody przyszła? Juści woda do mnie nic chciała, musiałam ja do niej przyjść. A gdzie mnie nie ma?

– Prawda – dodał Czapla, śmiejąc się – pełno cię po całym świecie. Nie wiem, jak nogi starczą.

– Kto domu nie ma, musi chodzić w gości – mruknęła, przybliżając się Rusa. – – Nie przykrzą sobie mną ludzie!

Przystąpiła do źródła, przy którym jeszcze czerpak leżał i popatrzywszy na Mirka, wzięła go w rękę; zaczerpnęła, napiła się; powoli mały dzbanuszek dobyła spod płachty i przyklękłszy na ziemi, napełniać go zaczęła.

– Kto sam nie może przyjść do zdroju, trzeba mu posłużyć – rzekła – choć to nie ta już woda, co wprost z matusinej piersi tryska. To tak jak z mlekiem, które po udoju w garnek wleją, nie będzie już tym, czym było, kiedy je ssano!

Wstała, zatykając dzbanuszek.

– Hej, Rusa – odezwał się Czapla – wy, co wszystkich leczycie, jak byście to chorego Mirka uzdrowili?

I rozśmiał się, wskazując. – Baba głowę zwróciła.

– A co mu to jest? – spytała.

– Chyba odgadniecie, bo się nie przyzna – dodał Czapia.

Mirek dumnie usta skrzywił.

Stara nań patrzeć poczęła.

– U niego taka choroba – rzekła – na którą stare baby nie leczą.

– Ani młode! – wtrącił Mirek.

– E! – poczęła Rusa, na kiju się opierając. – Jednać by się może gdzie jaka znalazła, co jakby palcem kiwnęła...

Zarumieniony Mirek rozśmiał się i pogroził.

Stara czarne w niego wlepiła oczy.

– Dajcie mi dobre słowo – ozwała się – powiem wam coś, bo od Ryżcowej zagrody idę. Widziałam ci tam kogoś i mówiłam... Zdałoby się dowiedzieć co.

Mirek powstał mimowolnie i rzuciwszy wstyd, parę kroków postąpił. Czapla śmiał się, ręką usta zakrywszy, ale na niego nie zważał młody.

– No! Coście to tam słyszeli? – spytał żywo.

– Złe czy dobre zawsze wiedzieć potrzeba – odpowiedziała Rusa – kiedy komu dziewczyna na myśli. Ja, choć Lubiany nie wyniańczyłam, bo u mnie ani głowa, ani ręce do tego, z maleńka na nią patrzę, wianuszki jej noszę i ona mnie kocha, a ja ją. Przede mną się z niczym nie tai. Jakem do nich przyszła (a tam mnie i psy nawet znają), wybiegła naprzeciwko mnie. Zaraz poznałam z twarzy, że coć jej nie po myśli.

Stara, rozgadawszy się, powoli teraz już i jakby umyślnie zwlekając, prowadziła rzecz swoją. Zatrzymała się, popatrzyła, odkaszlnęla, a oczyma z twarzy młodego słuchacza czytała zajęcie, z jakim słowa jej chwytał.

– Bo to trzeba znać się tam w tej chacie – dodała kijem ziemię wiercąc, jakby dla zabawy. – Ryżec z ludźmi inaczej jest, a doma inny. Ho, ho! To człowiek, z którym niełatwo. Córkę jedyną kocha, a dlatego ona z nim nic nie zrobi przeciw jego woli. To wiadomo, że ziemi dużo ma i dostatku, i bogactwa; a i tego mu nie dosyć. Wysoko patrzy, zachciewa się jeszcze więcej. Bodaj czy nie myśli dać Lubiany kneziowi.

– A toć człek stary już i żon ma podostatkiem – zawołał Czapla.

– Starszyć on od was nie jest – odezwała się, obracając ku mówiącemu Rusa – a wy przeciec niedawno znowuście dziewkę wzięli od Żubra?

Czapla się skrzywił, nic nie mówiąc.

– Lubiana przecie tego warta – ofuknął głośno Mirek – żeby ją taki wziął, u którego ona będzie pierwszą i jedyną.

– E! – zawołała Rusa – u knezia trzecia lepsza niż u kmiecia pierwsza. – Ano, Lublanie się tego nie chce.

– Toć może ojcu do nóg paść i powiedzieć, i prosić! – zawołał Mirek, poruszony.

– To nie pomoże nic – rzekła stara głową trzęsąc – ona to wie, a darmo się kłaniać, choćby ojcu, nie będzie. Ryżcowi na myśli, żeby wnuki jego kneżyły! Dumny jest... – Pomilczała trochę, a gdy ani Czapla, ani Mirek się nie odzywał, dodała w końcu:

– Na to innej rady szukać potrzeba! Gdyby się znalazł taki, który by Lublanie miłym był, a ona jemu, toćby ojca nie pytali i poszli z sobą.

– Lubiana ojca nie porzuci i nie sprzeniewierzy mu się – rzekł młody.

– Kto to wie?—szepnęła Rusa, patrząc na niego. – Na dwór do Leszka Sroki iść – nie słodka rzecz. Kto to wie? Leszek niedobry; starsza u niego baba, co dworem rządzi, gorsza jeszcze. Życie w niewoli, tyle świata, co w oknie. Kto to wie! – powtórzyła raz jeszcze. – Tylko nie łatwa rzecz ją wziąć, trudniejsza utrzymać, bo i Ryżec srogi człek, i Leszek kneź możny, i pomocników ćma, i zazdrosnych moc.

Zatknęła baba dzbanuszek z wodą i nie czekając odpowiedzi, popatrzywszy na milczącego Mirka, pokłoniła mu się lekko, uśmiechnęła szydersko owinąwszy się płachtą, poczęła iść drogą na powrót ku dolinie.

– A co, Mirek? – spytał Czapla. – Pójdziemy na łowy za dziewką czy nie?

Młody się zadumał chwilę tak, jak wprzódy nade drogą, gdy mu się wróble dziwowały, i nie odpowiadając nic, poszedł na kamień siąść. Po dobrej chwili dopiero otwarły mu się usta.

– Zobaczemy! – rzekł – nie mówię tak, nie powiem nie. Przyjdzie li czas...

– Zatrąb na Czaplę, pójdzie z tobą i szyi nastawi! – zakończył stary. – Tylko jedno wiedz, że kto długo rachuje, przerachować się może.

Znałem takiego, co mu w lesie jabłka do smaku były. Przyszedł raz, nieźrałe – rzekł; przyszedł drugi – niech się jeszcze na słońcu wysłodzą; nareszcie przypomniał je sobie, gdy już marzło, idzie – chłopcy jabłoń otrzęśli. Wrócił próżen do domu. Aby z tobą tak nie było.

1. Nadra – zanadrze, pazucha.

2. Gzło – koszula.

3. Kołczan – (z tur.) pochwa na strzały łucznicze.

4. Częstokół – ogrodzenie z drewnianych, zaostrzonych u góry pali; ostrokół. palisada.

5. Bierwiono – pień drzewa oczyszczony z gałęzi, sęków, czasem i kory; belka.

6. Polica – półka.

7. Łotocie – gatunek kaczeńca, żółtego kwiatu z rodziny jaskrowatych.

Wstał Czapla i od źródła pociągnęli do chaty leśniczej, bo słońce już było na zachodzie. Księżyc jeszcze nie dobiegł do pełni, a już młoda wiosenka świat odmieniła, ar i go poznać. Gdzie niedawno przez drzewa na wylot świeciło, teraz ani było przejrzeć za liśćmi gęstymi; na łąkach stare trawy żółte znikły, tak młode ponad ich głowy powystrzelały. Brzozy warkoczami wonnymi wiewał/ jak dziewczęta kosami, dęby miały już żółte liście, głóg kwitnął jak śniegiem osypany, a ptacy gniazda na gwałt słali, aby czasu nie stracić.

Lasy, w których było długo cicho, jak gdy się ludzie spać pokładną, teraz, by w gospodzie czasu targu, rozlegały się rozmowami a wołaniem. Z jednej gałęzi na drugą, z jednego drzewa na drugie, wołali się i kukali ptaszkowie, swatając, zapraszając się, kłócąc. Kukułki się śmiały, naglądając kędy im wygodniejszą pościel przygotują. Ponad bory, ponad szumy, jastrzębie i orły płynęły, wybierając, kogo by pochwycić.

Takiej wiochny kochanej dawno nie pomnieli ludzie. Często ona zawodzi, niby przyjdzie, uśmiechnie się, a potem lunie słotą, smaga chłodem i co żyje, uciekać musi – ani nosa na świat pokazać. Ta przyszła jakaś serdeczna, wesoła, cieplusieńka, a gdy się rozpłakała, to nie na długo i łzami tak ciepłymi, że po nich tchnąć było miło.

Radowali się wszyscy, szczególnie młodzi, bo się zbliżało święto majowe, gdy zwykli Śmierć wyganiać, a Lato i Życie wprowadzać. Bywało, że na ów Maj i liścia zielonego zabrakło, a po błocie pląsać i w deszcz a gromy pieśni zawodzić – nie ma ochoty. Wszyscy się na te świątki zielone sposobili, aż się twarze śmiały. Jeszcze do nich kilka dni pozostawało, więc na miesiąc pilno patrzano, rychło-li wyrośnie i da znak. Zdało się, że jak na złość, leniwo teraz przybierał i ciągle jeszcze mu policzka jednego brakło.

Tymczasem wieczorami śpiewano do niego pieśni, aby nie marudził.

I tego dnia o zachodzie słońca, w pobliżu Ryżcowej zagrody, na uroczysku, co je z dawna zwano Babim Polem, bo tam się dziewczęta i niewiasty rade zawsze gromadziły, kołem siedziały w bieli, w wiankach na głowie, wszystkie młode z okolicy.

Choć to się zwało polem, nie na pole, lecz na polankę wyglądało. Nad zieloną łąką, której brzegiem biegł strumień przez moczary, stało dębów odwiecznych kilka, rosochatych, rozłożystych, szerokich, pod które w południe nawet słońce nie zajrzało. Nie pozwalały one tam rosnąć nikomu w pobliżu, ziemi nie dając, powietrza skąpiąc; stały sobie samiutkie jak wielkie bohatery, co towarzyszy nie mają. Tyle tylko, że u nóg ich wolno było trawie zielonej rosnąć, a i ta sprawiała się skromnie, nie puszczając bujnie; pełzała przy samej ziemi. Kwiatka tam żadnego widać nie było nawet; przy błąkał się który od pola, to ledwie pożywszy trochę, z głodu i tęsknoty umierał.

Na pniach i korzeniach mchy miały pozwolenie się czepiać, aby dębom ciepło było. Siadłszy na ziemi pod nimi, człek, gdy spojrzał w koło, widział tylko łąki malowane i w dali lasu skraje. Dziewczęta tu mogły i śmiać się, i gwarzyć, i śpiewać, co chciały; nikt ich tu nie podsłuchał, parobkom nie godziło się, ojcom nie było w głowie. Stare też matki nie miały po co chodzić, aby im młode pieśni i śmiechy serca nie psuły, bo co uleciało, nie wraca, a co nie powróci, to smuci.

Sama młodzież się tu wieczorami zbiegała na zabawy.

Siedziały i teraz na trawie wokół, według obyczaju, bo czy starzy, czy młodzi, gdy się dawniej schodzili, stosownie do obrzędu odwiecznego, kołem się mieścili. Gdzie koło było, tam i powaga, i coś świętego, nie tak, jak gdy rozpierzchły się i samopas chodziły. W kole też nikt ich zaczepić nie śmiał, bo koło miało prawa swoje.

A gdzie się ono zebrało, tam zawsze jedna królowała, którą sobie same wybrały. Tak radzili starzy, tak i młodzi, i parobki, i dziewczęta.

Miło było spojrzeć na te dziewuchy, wszystkie już dorosłe i z wianuszkami na głowach, w bieli wszystkie, w perłach i koralach na szyjach, z kolcami błyszczącymi na rękach.

O czym radziły? Co było ich sprawą? Dziewczęca rzecz pieśni się uczyć, wianki pleść, o swatach szeptać, sny tłumaczyć, a świątki, na których pląsy są, wcześnie układać.

Było ich z dziesiątek bogatszych i uboższych, jedna w drugą rumianych i hożych, a tak jednako przystrojonych, że chyba po dostatku bursztynów poznać było można, która z zamożniejszej przyszła chaty.

W środku koła siedziała Ryżcowa Lubiana, choć jej nikt nie obierał tu starszą, samo się złożyło, że nią była.

Dziewczęciu temu dziwowali się wszyscy. Ojciec jej, Ryżec, człek był krępy, mały, grubokarczysty jak żubr, rąk ogromnych, nóg jak stąpory8, rudy, brzydki i straszny. Znali ludzie jej matkę, Wolichę; niewiasta była chuda, czarna, zła, kłótliwa i za młodu nawet nie hoża, choć rozum miała wielki, a do pracy taką ochotę, że nie wiedzieli, kiedy spała. Dla rozumu i dla rąk wziął ją Ryżec, a gdy umarła, płakał po niej, bo drugiej takiej gospodyni już nigdzie by nie dostał. Ni do ojca, ni do matki Lubiana nie była podobna; liczko miała białe, na którym rzadko postał rumieniec, oczy czarne, wielkie, kosy krucze po kolana, postawę gibką by trzcina. Nie miała wzrostu matki ani ojcowskiego, małą nie była ani zbyt smukłą, a silną i odważną jak chłopiec.

Twarz jej śmiała się czasem jak dziecinna, ale umiała i brwi namarszczyć, a naówczas straszną się stawała, że jej inne z drogi uchodziły i choć nie przymilała się nikomu, wszyscy za nią przepadali.

Inne, rumieńsze, słuszniejsze, weselsze dziewczęta, choć się bez niej pięknymi zdawały, przy niej nikły i chciało się je do żaru odesłać lub za krośna. Ojciec ją miał jedyną; mówili, że kochał, powiadali, że przepadał za nią, ale czasem groził, bo Lubiana nie bardzo go słuchać chciała, a począł stary łajać, gdy się pogniewał, stała jak słup, słowa nie mówiąc, ręce na piersi założywszy, bledła i czerwieniała tylko.

Druga by rozpłakała się i uciekła, i Ryżec tego chciał, żeby łzy z niej dobył i pokorę, przecie tego nie dokazał nigdy. Ona go zawsze przestała milcząc, aż pogniewawszy się i naburzywszy, odchodził, gniew na pole wynosząc.

Ze wszystkimi była śmiałą, z nią nikt prawie. Wesoła czasem, pośmiała się z młodzieżą, ale ukradkiem do niej przystąpić, jak do innej, nie ważył się żaden. Zaraz by brwi namarszczyła – strach ogarniał.

Co było chłopaków, kmiecych synów, bojarskich9 i żupańskich10 dzieci, ba i kneżąt nawet, wszystko biegło, gdzie ją można było zobaczyć, bo słynęła szeroko.

Ojcowskie ziemie i dostatki pewno się do tego przykładały, bo Ryżec bogaty był jak mało, ale Lubiana, choć uboga, ciągnęłaby do siebie. Mówiły stare, że takie oczy miała.

Z dawnych to wieków wiadomo, że przez oczy dusza patrzy i mówi. Człowiek, choć czasem nie rozumie, co mówi, słyszy głos potężny i trwoży się; tak oczy Lubiany prawiły też rzeczy straszne i silne. Chłopcy mawiali, że popatrzywszy w nie czasem czuli się pijanymi jak po starym miodzie. W głowie się im mąciło i zawracało.

Kto miał rozum, ten też jej unikał.

Sam ojciec, choć był w najsroższym gniewie, gdy to wejrzenie śmiałe spotkał, spuszczał głowę i szedł precz.

Źli ludzie powiadali, że uroki rzucała, niejeden za koszulę kładł ziele od nich, gdy się z nią miał spotkać. Gdy zestarzeje – mawiali – wiedźmą będzie straszniejszą niż Jaga.

Tymczasem Lubiana młoda była i co dzień rozkwitała piękniejszą.

Tego wieczora wesołe były jej rówieśnice i ona. Plotło się żywo dziwne baśnie, wyrywały się piosenki, zadawano sobie gadki, szeptały niektóre do ucha sąsiadkom, inne w głos coś obwoływały, a że w krzakach za dębami słowiki już zawodzić zaczynały, śpiewkami się im przekomarzano.

Największą było nowiną to, że w Świątki Majowe, w zieleni, w gałęziach i wiankach Lubiana miała iść, przodując pieśni i pochodowi.

Ryżec zrazu nie chciał pozwolić na to, bo we Świątki swawoli zawsze dosyć, a on się z jedyną swą nosił wysoko i nierad był ją widzieć w tłumie. Lubiana się trochę uparła i na swoim postawiła. Pochodowi i orszak chłopców miał towarzyszyć, do niego należało bałwana Marzanny wystroić, którego potem w stawie utopić miano.

Szła mowa o tym, jak pieśń śpiewać się miała. Początek jej umiały wszystkie, dalej każda inną zwrotkę, którą kędyś zasłyszała. Z tych pozbieranych po drodze kawałków jednej pieśni na Świątki się składała ta, którą odśpiewać miano.

Gdy dziewczęta spór wiodły o lepszą, każda ze swoim pieśni urywkiem, Lubiana milczała, słuchała i jak najwyższy sędzia, ku któremu wszystkie oczy biegną, czekała, żeby zawyrokować, co wziąć, a co odrzucić.

W końcu i pieśni się przebrało, i pamięć nie starczyła. Jedna z dziewcząt wyrwała się z tym, że po okolicy słychać było jakoby kneziowscy słudzy staremu Leszkowi Sroce młodej znowu żony szukali, bo mu się ostatnia sprzykrzyła. Mówiąc to, spojrzała na Lublanę, która się zarumieniła.

– E, ty mucho brzękliwa – odezwała się królowa koła – co ty tam pleciesz a patrzysz na mnie, a odwagi nie masz powiedzieć, co myślisz? Do mnieś to piła?

Rozśmiała się Mucha, spuściła głowę, pomyślała trochę i podnosząc oczy, zebrawszy się na odwagę, rzekła:

– Czy do Lubiany pić nie wolno?

– Wolno, tylko się fartuchem zasłaniać nie trzeba – odparła Lublana raźno. – Czemuś nie rzekła, że słyszałaś o tym, iż do naszej zagrody kneziowscy posłowie zajeżdżali? Albo mi to srom?

Zamilkła nieco i mówiła dalej:

– Ojciec mnie przecie nie da staremu dziadowi na szóstą czy siódmą! Jam ci u niego jedna.

– A kneziową żoną być – szepnęła druga cicho – choćby tam i szóstą! Albo to źle? Po wodę chodzić nie trzeba, chrustu nosić nie każą, ognia palić, strawy warzyć, siedzi kneźna w swej świetlicy, gdy chce, w krosnach szyje, gdy jej wola zaśpiewa, gdy pić zechce, to jej rabka kubek poda poklęknąwszy, czołem bijąc, gdy się jej kolca zażąda, choćby złotego, to je wyprosi. Chłodu ni głodu nie zazna!

Lubiana słuchała, a trzecia z rzędu przerwała:

– Z daleka to tak świeci! Kneziowie biją i karzą srodze. U nich, co dziś miłe, jutro na śmiecie. Nie taka to dola złota, jak się zdaje!

Inne milczały, trawę zrywając i z ukosa spoglądając ku Lublanie, od której słowa czekały. Aż się i ona odezwała:

– Niepilno mnie ojcu z domu dać, bo nikogo nie ma i sam by został z wróblami na dachu, ze srokami na płocie; ani mnie pilno na kneziowskie gody.

– Jakby za innego? – szepnęła złośliwie ta, którą Muchą nazwała Lubiana.

– Mów, za kogo, kiedy wiesz? – odparło dziewczę śmiało.

Mucha spłonęła rumieńcem jak mak czerwonym; potem śmiać się poczęła i twarz do ziemi przyłożywszy, rękami ją przysłoniła. Śmiały się i inne. Lublanie śmieszek chodził koło ust, ale go trzymała w sobie.

– Kiedy co wiecie, mówcie – rzekła – nie boję się!

Najmniejsza psotnica, którą zwali „Dziubką”, dziewczę lat ledwie piętnastu, chude jeszcze i niekształtne, z małą główką, w której bystre oczki siedziały, porwała się śmiejąc.

– Ot, co zgadywać mamy! – zawołała. – Weźmy pięć kamuszków, postawmy je rzędem, zamyślimy na chłopców, niech Lubiana wybierze... sama się wyda.

Wszystkie zakrzyknęły i porwały się, szepcząc, chichocząc, gżąc, stawić kamuszki przed Lubianą, która się zamyśliwszy, nie przeszkadzała temu.

Dziubka, śmiejąc się najgłośniej, od jednej do drugiej chodziła, do ucha zbierała na kamuszki imiona i opowiadała, który miał kogo znaczyć. ;

Biały, duży a plamisty, dostał imię Leszka Sroki, szary nazwany był Dęborem, mały i niepozorny Ziębą, chropawy i niezgrabny Myszką, i gładziutki i kształtny Mirkiem. Klaskały dziewczęta w ręce i aż podskakiwały z radości, wołając: ,,Wybieraj!”

Lubiana ramionami ruszyła.

– A po co się to zdało?—spytała obojętnie. – Wy mnie nie poswatacie ani za mąż dacie. Kamienie mnie nie oczarują.

– Wybieraj! Wybierajże! – wołały dziewczęta.

Jedna z nich rzuciła się na szyję Lublanie, prosząc, druga przypadła do jej kolan.

– Wybieraj!

Wahała się Lubiana.

Oczy jej biegały z jednego kamyka na drugi, jakby znaczenie ich odgadnąć chciały.

– Co wybierać mam kamienie, kiedym ja jeszcze nie wybrała w myśli nikogo? – odezwała się.

– Nieprawda – zawołała Mucha – a nieprawda! Co my przed sobą się wstydzić mamy, albo to jedna jest co by sobie już nie napatrzyła lubego. Ta smarkata Dziubka (pogroziła jej na nosie), a i ta!

Dziubka przybiegła z tyłu i rękami obiema usta jej zamknęła, aż Mucha się na wznak, na ziemię obwaliła. Śmiech powstał wielki, przerywany wołaniem:

– Wybieraj!

Lubiana, jakby zmuszona, pochyliła się, zadumała, rękę podniosła i nagle za gładki kamyk Mirka chwyciła.

Od wołania dziewcząt aż się po lesie rozlegało, taki powstał krzyk i w ręce klaskanie.

– Mirkaś wybrała! – zawołała Mucha – a tośmy wiedziały wszystkie, że innego wybrać nie mogłaś. Ten twój!

Zarumieniła się Lubiana i oczy jej zaiskrzyły się, potrząsła głową. – Gorszy od drugich nie jest – rzekła – ale do wyboru daleko!

A jakichżeście to mi nastawili? – spytała, wskazując ręką.

Pośpiesznie Mucha każdego jej nazywać zaczęła, a dziewczę głową potrząsało.

Siedziały, jeszcze pieśń jakąś zanuciwszy do „Jaskółki i Wiochny”, gdy głos silny, czysty, ale nie dziewczęcy, spoza dębów im odpowiadać zaczął. Strwożyły się trochę; Dziubka ha ziemi się położyła, spojrzała w stronę skąd śpiew szedł i zawołała, rękę podnosząc:

A tuż zza pnia dębu pokazała się stara, w płachcie, z kijem w ręku, powoli ku nim idąca.

– Cóżeście tu w tym Babim Kole dobrego uradziły! – odezwała się wesoło, zbliżając się ku nim. – Będą się parobki z pyszna mieli, gdy wojnę przeciw nim uchwalicie. Byle pierwsza, co się naprzód wysunie, nie dostała się któremu w niewolę i wianuszkiem się nie okupiła.

Dziubka wstała.

– Matuniu Rusa – odezwała się, rękami chudymi wywijając – myśmy wojny nie wypowiadały, ano strach nam, aby nam naszego Wojewody nie zabrał wróg – wskazała na Lublanę.

– Na nią pono się nasadzili!

– Sroczko ty mała! – odparła Rusa – tobie jeszcze o tym nie czas rozprawiać. Jeszcze ci pióra nie porosły! Idź kury karmić, nie do koła siadać.

– Matuś – piętnaście mam! Niech inne poświadczą – a com winna, żem chuda? Jak mnie który weźmie, podkarmi, będzie ze mnie taka jak i drugie! Nie zlęknę się!

Śmiano się z Dziubki, Rusa głową potrząsała.

– Skrzydeł to nie ma, a latać by chciało! – mruknęła – patrz, byś sobie nosa nie zbiła.

Rusa stanęła nad kołem dziewczęcym; w pomarszczonej jej twarzy drgało coś jak wspomnienie tych lat młodych, gdy i ona tak wiosną do śpiewu i śmiechu siedziała.

– E, wy, wy, psotnice! – poczęła. – Żytko takie czarne, dole takie marne, a u was na wargach ino śmiechy!

Alić, może tak dobrze, abyście się choć w wiankach pośmiały, bo pod namitką11 łzy są... Odwróciła głowę ku Lublanie.

– A wam co, kneziowa moja – dodała – że i wy tu markotnie siedzicie?

– Nie zwijcież mnie kneziową, gdy chcecie, bym była wesołą – zawołała Lubiana.

– A jak was mam zwać? – spytała stara.

Mucha śmiejąc się przerwała:

– Gdy Leszkową nie chce być, to ją zwijcie choć Mirkową; może się rozśmieje?

Nie rozśmiała się Lubiana, ale wszystkie dziewczęta poszły w śmiech.

Rusa ustami poruszała, jakby coś mówić chciała.

– Właśnie od Mirkowych pól idę – rzekła, Wpatrując się w Ryżcównę. – Chodziłam do zdrojowiska, co na jego ziemi płynie, po żywiącą wodę dla chorej Płatwowej. Ot i tak się dziwnie złożyło: Mirek siedział u zdroju ze starym Czaplą; widziałam go, mówiłam z nim.

Wszystkie dziewczęta, pożerając ją ciekawymi oczyma, patrzyły na nią. Lubiana jedna wzrok wlepiła w ziemię.

– O czym? – spytała Mucha.

– O kim? – szepnęła Dziubka.

– To mnie wiedzieć, nie wam – odezwała się Rusa. – Czymże stara baba młodemu chłopcu ma być, kiedy nie swachą? Czas bo dobry mu się żenić. Raiłam mu różne. Jakby wziął Ludkę od Wębora – alboby to źle było?

To mówiąc, stara popatrzała na Lublanę, lecz nic z niej zmiarkować nie mogła. Mucha jej zaraz przerwała krzykiem.

– To mu dobrze życzycie! Ludka i nie krasna, i chorowita, a Wębor co po niej da?... Dwa przetaki sieczki...

– Albo mu to potrzeba wiana? – odparła Rusa – ma i ziemi, i chleba dosyć. Ludkiście nie widzieli dawno, wykraśniała a choroby się zbyła. Taka, co za młodu się wystękała, pewniejsza od tych, co dziećmi zdrowe były-

– Niechaj bierze Ludkę – odezwała się głosem przymuszenie wesołym Lubiana. – Czemu nie? Nikt mu tam na zawadzie nie stanie i nie przeszkodzi. Pokłoni się raz, to i starczy, dadzą z ochotą.

Ruszyła ramionami.