Listy do Mileny - Franz Kafka - ebook + książka

Listy do Mileny ebook

Franz Kafka

0,0
49,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Żadne inne dzieło Kafki nie odsłania pisarza tak bardzo, jak jego intymne listy do Mileny Jesenskiej.

Widzieli się dwa razy w życiu – pierwszy raz, żeby się zakochać; drugi – by się rozstać. Pisali do siebie niemal codziennie przez cztery lata, aż do śmierci Franza.

On - śmiertelnie chory, zagubiony, pełny lęków i namiętności, jeszcze mało znany pisarz.

Ona - dziesięć lat młodsza, nieszczęśliwie zamężna, początkująca dziennikarka. Jako jedna z pierwszych osób dostrzegła jego geniusz.

Listy do Mileny to nie tylko pamiętnik wielkiej miłości, ale również najważniejszy klucz do rozszyfrowania skomplikowanego świata Kafki. Tylko w nich niczym się nie zasłania i dociera do najgłębiej ukrytych zakamarków swojego umysłu. I nawet wtedy, tak bardzo odkryty, w każdym calu pozostaje pisarzem.

TYLKO KAFKA Z PRYWATNYCH LISTÓW POTRAFI STWORZYĆ ARCYDZIEŁO LITERATURY

Pierwsze kompletne wydanie uzupełnione o brakujące listy, korespondencję z Maxem Brodem oraz wybór felietonów Jesenskiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 430

Data ważności licencji: 3/26/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



RYSZARDKOZIOŁEK

Jak być kochaną przez Franza Kafkę?

Dzisiaj Milena, Milena, Milena – nie mogę napisać nic innego.

U schyłku lat osiemdziesiątych XX wieku wraz z moim przyjacielem Ireneuszem zgłosiliśmy się do pracy w radiu studenckim. Zaproponowaliśmy naczelnemu cykl słuchowisk literackich o największych pisarzach świata. Spojrzał na nas z politowaniem i kazał wrócić ze scenariuszem. Niezrażeni, dokonaliśmy szybkiego wyboru między Joyce’em a Kafką. To, że wybraliśmy Kafkę, nie dziwi, zważywszy, jak bardzo jego twórczość korespondowała z duszną atmosferą schyłku PRL-u. Ale dlaczego zamiast robić audycję o proroku totalitaryzmu, zdecydowaliśmy się na opowieść o Kafce zakochanym – nie mam pojęcia. Kiedy przeglądam swój egzemplarz Listów do Mileny z 1959 roku, a w nim podkreślenia i komentarze na marginesach sprzed trzydziestu pięciu lat, widzę, z jaką bezceremonialnością, właściwą aroganckiej młodości, zlekceważyliśmy główny nurt jego dzieła. Naszym celem stała się najpiękniejsza opowieść miłosna w listach od czasu Cierpień młodego Wertera. Bo Listy do Mileny to nade wszystko romans epistolarny; liryka miłosna prozą, której daremnie szukać w powieściach i opowiadaniach Kafki. Kłopot w tym, że to historia miłosna jednostronna, przez Kafkę wyznana (w listach), skomentowana (w Dzienniku) i przetworzona w powieści (Zamek).

Tymczasem dla nas było jasne, że należy w słuchowisku przywrócić zerwaną równowagę korespondencji miłosnej, czyli opowiedzieć, jak to jest kochać i być kochaną przez Franza Kafkę. Nie w ogóle, ale będąc Mileną Jesenską. Tą Mileną. Dwudziestoczteroletnią Czeszką z Pragi, osieroconą wcześnie przez matkę, córką wybitnego chirurga, nacjonalisty i antysemity, który zamknął ją na rok w szpitalu psychiatrycznym po tym, jak związała się z Ernstem Pollakiem, żydowskim urzędnikiem i intelektualistą, którego poślubiła. Mileną, której duma i uzależnie­nie od męża nie pozwoliły wyzwolić się z niszczącego ją małżeństwa, mimo że była notorycznie zdradzana, a jej byt materialny oscylował na granicy nędzy. Mileną – wy­bitną dzienni­karką, tłumaczką, działaczką społeczną, zamordowaną w Ravensbrück. Ale nade wszystką tą Mileną, która jesienią 1919 roku w kawiarni w Pradze poznała Kafkę, a stało się to w okolicznościach, których później dobrze nie pamiętali. „Tylko, jak Pani potem odchodziła między kawiarnianymi stolikami, Pani postać, Pani suknię, to jeszcze widzę”. Kilka miesięcy później się zaczęło.

Na pozór historia toczyła się podobnie jak w związkach Franza z Felicją czy z Julie Wohryzek, z którą Kafka był zaręczony i zerwał w lipcu 1920 roku, a więc w środku romansu z Mileną. W przeciwieństwie jednak do tych kobiet Milena potrafiła dobrze pisać. A słowa w tej miłości odgrywają rolę fundamentalną, bo to romans głównie w listach się rozgrywający. Spotkali się (nie licząc epizodycznych odwiedzin chorego Kafki przez Milenę w Pradze) zaledwie dwa razy – w Wiedniu, gdzie spędzili cztery dni na przełomie czerwca i lipca 1920 roku, oraz 14–15 sierpnia tego samego roku w Gmünd. Zaczynają pisać do siebie w kwietniu 1920, a zrywają ze sobą w styczniu 1921. Później wymieniają już tylko pojedyncze, coraz bardziej oficjalne listy i pocztówki. Ostatnia została wysłana na Boże Narodzenie 1923 roku. Niewiele to w porównaniu z pięciuset listami do Felicji Bauer. A jednak nigdzie nie dostajemy tak przejmującego studium miłości niemożliwej co w Listach do Mileny. Kafka jest w tej miłości udręczonym zakochanym – sponiewieranym przez uczucie, chorobę, sztukę i egzystencję. Lektura twórczości i korespondencji Kafki dzięki jego obsesyjnej introspekcji sprawia, że czytelnik zyskuje świadomość uczuciową, do której zdobycia sam nie byłby zdolny. Dołącza do pisarza przeprowadzającego wiwisekcję na sobie samym. „Zapominasz, Mileno, że my przecież stoimy obok siebie i przyglądamy się temu leżącemu na ziemi stworzeniu, którym jestem ja”. Tak. Ale dzięki swojemu geniuszowi autoanalizy i niewiarygodnej precyzji nazywania rzeczy złożonych był Kafka hegemonem tej miłości; narzucił jej obraz, dynamikę, filozofię, dramaturgię i przeprowadził do końca jej spektakularną katastrofę.

A jednak do naszej audycji to nie wystarczało. My chcieliśmy wersji drugiej strony. Słowem, potrzebowaliśmy listów miłosnych Mileny Jesenskiej do Franza Kafki, które się nie zachowały. Nic tak nie prowokuje inwencji jak piękno i nicość. Połączone wyrażają pragnienie, aby nie­istniejące lub przepadłe bez śladu zyskało jakiś kształt. Zachwyt nad ich miłością i niezgoda na brak listów Mileny dały nam moralne i egzystencjalne prawo sprzeciwić się pustce w jedyny zadowalający sposób – poprzez fikcję. Postanowiliśmy napisać listy Mileny do Franza.

Zadanie zostało przydzielone mnie. Byliśmy ignorantami. Nie znaliśmy biografii Mileny autorstwa Mar­garete Buber-Neumann, nie powstała jeszcze książka Mary Hocka­day, nie było prac Reinera Stacha, nie znaliśmy ogromnej literatury poświęconej temu romansowi. Mieliśmy twórczość Kafki i „opowieść biograficzną” Maxa Broda. No i naszą miłość do ich miłości. To musiało wystarczyć, żeby wyobrazić sobie, co i jak pisać mogła Milena – na przykład w jednym z pierwszych listów, który Franz czytał w Meranie w majowy piątek i który wybuchnął mu w twarz: „ogień – i nie widzę nic prócz ognia”. Albo w tym z czerwca, którym się bawi: „Mogłem go wziąć ze sobą, wyciągnąć z kieszeni, położyć na stole, znowu włożyć do kieszeni, ot, tak jak ręce lubią bawić się listem, a człowiek się przygląda i cieszy się dziećmi”. Potrzebowaliśmy bardzo tych gorzkich słów, kiedy już widać, że wszystko źle się skończy: „Dlaczego piszesz, Mileno, o wspólnej przyszłości, której przecież nigdy nie będzie, czy też piszesz o niej właśnie dlatego?”. Jakże chcielibyśmy przeczytać ten pisany po czesku list, w którym Milena mówi, że Frank (bo tak go zawsze nazywa) o mne rozbil. Nie ma ich.

Szczęśliwie o swojej miłości Milena pisała również do Maxa Broda. A on przytoczył w swojej książce jej osiem bezcennych listów. Znaleźliśmy tam miłosne słowa, myśli, emocje, radość i rozpacz Mileny. I coś najważniejszego, co przynosi trzeci list. Portret Kafki sporządzony przez zakochaną kobietę, której miłość nie tylko nie mąci spojrzenia, ale wyostrza je, aby nie uroniło nic z prawdy o ukochanym. „Czy był Pan kiedyś z nim w urzędzie pocztowym?” – pyta Maxa Milena, a następnie opisuje tragikomiczną scenę z udziałem Franka i swój komentarz, które więcej mówią na temat obojga niż psychologiczne spekulacje biografów (cały list na stronie 328). Zobaczyliśmy wreszcie zakochane spojrzenie Mileny.

Z pewnością rzecz ma się tak, że my wszyscy z pozoru jesteśmy zdolni do życia, albowiem kiedyś zdarzyło nam się znaleźć ucieczkę w kłamstwie, w ślepocie, w entuzjazmie, w optymizmie, w jakimś przeświadczeniu, w pesy­mizmie i w czym tam jeszcze. Tymczasem on nigdy nie szukał ucieczki w jakimś bezpiecznym azylu, w żadnym azylu. Jest całkowicie niezdolny do kłamstwa, tak samo jak nie potrafi się upić. Pozbawiony wszelkiego schronienia, wszelkiej cichej przystani. Dlatego wystawiony jest na wszystko, przed czym my jesteśmy chronieni. Jest niczym nagi wśród odzianych. Nie jest prawdą nawet to, co on mówi, czym jest i czym żyje. Jest to takie zdeterminowane bycie w sobie i dla siebie, pozbawione wszelkich dodatków, które mogłyby mu pomóc percypować życie – w pięknie czy w nędzy, wszystko jedno. A jego asceza jest na wskroś nieheroiczna – przez to wszakże tym większa i wyższa. Każdy „heroizm” to kłamstwo i tchórzostwo. To nie jest człowiek, który konstruuje swoją ascezę jako środek ku jakiemuś celowi, to człowiek, który przez swe przerażające jasnowidzenie, czystość i niezdolność do kompromisu jest zmuszony do ascezy.

Istnieją całkiem rozumni ludzie, którzy też nie chcą iść na żadne kompromisy. Tyle że oni zakładają cudowne okulary, przez które wszystko widzą inaczej. I dlatego nie są im potrzebne kompromisy. Dzięki temu mogą szybko pisać na maszynie i mieć kobiety. A on stoi obok nich i przygląda się im z zaskoczeniem, wszystkiemu, także tej maszynie i tym kobietom. Nigdy tego nie pojmie.

Jego książki są zadziwiające. On sam jest jeszcze dużo bardziej zadziwiający.

Wywiązałem się. Napisałem pięć listów Mileny do Franka. Scenariusz powstał, zostaliśmy przyjęci do radia, nagraliśmy słuchowisko ze wspaniałymi głosami Marty (Milena) i Brody (Franz). A mnie została na całe studia ksywka „Milena”, którą nadał mi naczelny. Nic się z tego nie zachowało. Nie ma taśmy z nagraniem ani rękopisu scenariusza. I tak jest dobrze. Miłość Mileny nie ma właściwego świadectwa. Podobnie jak większość miłości, które przeżywamy – my, zwykli ludzie. Zresztą i tak nie potrafilibyśmy sprostać temu w słowach. Jeśli miłość jest szczęśliwa, żadne słowa nie zastąpią wspólnego życia. Jeśli nie, „listy, takie jakie są, do niczego się nie przydają, tylko do dręczenia, a jeśli nie dręczą, jest jeszcze gorzej, bo nie przydają się na nic”. Bo miłość dowodzi mi, że sobie nie wystarczam; że jestem niekompletny; że tylko ten drugi może mnie uzupełnić, choć właśnie tego nie może. Nie wiem tego, dopóki nie kocham. Dopiero miłość uświadamia mi, że zieje we mnie dziura odsłonięta właśnie przez ukochanego człowieka. „Miłością jest to, że jesteś mi nożem, którym w sobie grzebię”.

„Czy wiedziałem, że to przeminie? Wiedziałem, że nie przeminie” – napisał Kafka o swoim lęku i wyobcowaniu. A ja biorę to zdanie jako emblemat ich relacji. Nikomu, nawet najlepszemu przyjacielowi Kafka nie ufał tak jak Milenie. Po zakończeniu romansu przekazał jej swoje dzienniki oraz rękopisy Zamku i Ameryki. Po jego śmierci w 1924 roku Milena odeszła od Pollaka. Rękopisy oddała Maksowi.

Listy do Mileny

[kwiecień 1920]Meran-Untermais, pensjonat Ottoburg1

Droga Pani Mileno!

Ustał właśnie dwa dni i jedną noc trwający deszcz, wprawdzie na chwilę tylko, jak się zdaje, a jednak jest to wydarzenie, które godzi się uczcić jako święto, co właśnie czynię, pisząc do Pani. Zresztą i ten deszcz był znośny, bo tu jest obczyzna, niewielka wprawdzie, ale to sercu dobrze robi. A i Pani także, jeśli słuszne było moje wrażenie (sporadyczne, na pół nieme zebranie towarzyskie jest z pamięci oczywiście nie do odtworzenia), cieszyła się wiedeńską obczyzną, choćby ona nawet później, na skutek ogólnych stosunków, została zmącona. Czy cieszy Panią obczyzna jako taka? (Co zresztą byłoby może złym znakiem i nie powinno mieć miejsca).

Mnie żyje się tutaj wcale dobrze, więcej troskliwości śmiertelne ciało ledwie by znieść mogło. Balkon mego pokoju jest jakby wpuszczony w ogród, obrośnięty, przerośnięty kwitnącymi krzewami (przedziwna jest tutejsza roślinność, przy pogodzie, podczas której w Pradze prawie zamarzają kałuże, tu przed moim balkonem powoli rozwijają się pąki), a przy tym w pełni wystawiony na słońce (albo na bardzo pochmurne niebo, jak niemal już od tygodnia). Jaszczurki i ptaki, nierówne pary, odwiedzają mnie. Tak bardzo życzyłbym Pani bytności w Meranie. Ostatnio pisała Pani, że nie może już oddychać. Obraz i sens są w tym bardzo bliskie i jedno, jak i drugie może tu być nieco łatwiejsze.

Z najserdeczniejszymi pozdrowieniami oddany F. Kafka

[kwiecień 1920]Meran-Untermais, pensjonat Ottoburg

Droga Pani Mileno!

Napisałem do Pani kartkę z Pragi, a potem jeszcze z Meranu. Odpowiedzi nie otrzymałem żadnej. Cóż, listom tym nie należała się specjalnie szybka odpowiedź, a jeśli milczenie Pani nie jest niczym innym jak tylko oznaką względnie dobrego samopoczucia, które przecież niejednokrotnie wyraża się w niechęci do pisania, to jestem całkiem zadowolony. Ale możliwe również – i właśnie dlatego piszę – że w listach moich czymś Panią dotknąłem (jakąż, wbrew mej woli, miałbym niezgrabną rękę, gdyby tak było istotnie) albo – co oczywiście byłoby o wiele gorsze – że ta chwila spokojnego wytchnienia, o której Pani pisała, znów minęła i znów nastał dla Pani zły okres. Co do pierwszej możliwości nie umiem nic powiedzieć, tak mi to jest dalekie, a wszystko inne o tyle bliższe; co do drugiej, nie radzę – jakże mógłbym radzić? – tylko pytam: czemuż Pani nie wyjedzie trochę z tego Wiednia? Nie jest Pani przecież bezdomna jak inni ludzie. Czy pobyt w Czechach nie dodałby Pani sił? A gdyby Pani z jakichkolwiek powodów, których nie znam, nie chciała może jechać do Czech, to w takim razie gdzie indziej, a może nawet Meran byłby odpowiedni. Zna go Pani?

Oczekuję zatem dwu ewentualności. Albo dalszego milczenia, które znaczy: „Proszę się nie martwić, wszystko dobrze”. Albo kilku słów.

Łączę serdeczne wyrazyKafka

Przychodzi mi na myśl, że nie mogę właściwie w żadnym określonym szczególe przypomnieć sobie twarzy Pani. Tylko, jak Pani potem odchodziła między kawiarnia­nymi stolikami, Pani postać, Pani suknię, to jeszcze widzę.

[Meran, kwiecień 1920]

Droga Pani Mileno!

Męczy się Pani tłumaczeniem2 pośród mglistego wiedeńskiego świata. Jest to w jakiś sposób wzruszające i zawstydzające dla mnie. Od WolffaI powinna by Pani już odebrać list3, przynajmniej pisał do mnie o takim liście już dość dawno. Noweli zatytułowanej Morderca4,którą podobno wymienia jakiś katalog, nie napisałem – to nie­porozumienie; skoro jednak ona ma być najlepsza, niech­że i to będzie słuszne.

Sądząc z ostatniego i przedostatniego listu Pani, wygląda na to, że całkowicie i ostatecznie wyzwoliła się Pani z trosk i niepokojów, co oczywiście dotyczy też i Jej Męża; jakże pragnę tego dla obojga Państwa. Pamiętam pewne niedzielne popołudnie przed laty; wlokłem się po Bulwarze Franciszka5, wzdłuż ścian kamienic, i spotkałem Męża Pani, który też w niewiele wspanialszej formie szedł naprzeciw mnie – dwóch fachowców od bólu głowy, choć każdy w swoim rodzaju. Nie pamiętam już, czyśmy potem poszli dalej razem, czy też przeszliśmy obok siebie. Różnica między tymi dwiema możliwościami nie mogła być bardzo wielka. Ale to minęło i niech pozostanie głęboką przeszłością. Czy pięknie jest u Pani w domu?

Serdeczne pozdrowienia oddany Kafka

[Meran, kwiecień 1920]

A zatem płuco. Przez cały dzień tłukło mi się to po głowie, o niczym innym nie mogłem myśleć. Nie żebym tą chorobą specjalnie był przerażony, prawdopodobnie, i miejmy nadzieję – wzmianki Pani zdają się za tym przemawiać – występuje ona u Pani w łagodnej formie, a nawet prawdziwa choroba płuc (połowa Europy Zachodniej ma w mniejszym lub większym stopniu płuca ze skazami), której od trzech lat doświadczam na sobie, przyniosła mi więcej dobrego niż złego. Przed trzema mniej więcej laty zaczęło się to u mnie w nocy krwotokiem6. Wstałem rozemocjonowany, jak zwykle bywa się rozemocjonowanym każdą nowością (zamiast leżeć, jak mnie pouczono potem), naturalnie przestraszony też cokolwiek, podszedłem do okna, wychyliłem się, poszedłem do umywalni, chodziłem po pokoju, usiadłem na łóżku – a tu wciąż krew. Przy tym jednak nie byłem wcale nieszczęśliwy, bo stopniowo, z pewnego określonego powodu nabierałem przeświadczenia, że po trzech, niemal czterech bezsennych latach, założywszy, że krwawienie ustanie, po raz pierwszy spać będę. Istotnie ustało (już się odtąd nie powtórzyło) i spałem przez resztę nocy. Rano przyszła wprawdzie służąca (mieszkałem wtedy w pałacu Schönbornów7), dobre, niemal skore do poświęceń, lecz niezmiernie rzeczowe dziewczę, zobaczyła krew i rzekła: pane doktoře, s Vámi to dlouho ne potrváII. Ale ja czułem się lepiej niż kiedykolwiek, poszedłem do biura, a dopiero po południu do lekarza. Dalsza historia jest tu obojętna. Chciałem jedynie powiedzieć: nie choroba Pani mnie przestraszyła (jakkolwiek wciąż zatrzymuję się na tym, krążę wokół wspomnienia i poprzez całą delikatność rozpoznaję i stwierdzam tę niemal wiejską świeżość: nie, Pani nie jest chora, to ostrzeżenie, a nie choroba płuc), a zatem nie choroba mnie przestraszyła, tylko myśl o tym, co musiało ją poprzedzić. W pierwszym rzędzie wyłączam tu wszystko, co oprócz tego list Pani zawiera, jak: ani grosza – herbata i jabłko dziennie (2–8) – to są rzeczy, których nie mogę zrozumieć, najwidoczniej można je tylko ustnie wytłumaczyć. A zatem pomijam je tutaj (naturalnie wyłącznie w liście, bo zapomnieć tego nie można) i myślę jedynie o wytłumaczeniu, jakie sobie wówczas dla zachorowania w moim wypadku ułożyłem8, a które do wielu wypadków da się zastosować. Było tak, że mózg nie mógł już znieść nałożonych mu trosk i boleści. Oświadczył: „Ustępuję; jeżeli tu jednak jest jeszcze ktoś, komu choć trochę zależy na utrzymaniu całości, to niech ujmie mi trochę ciężaru i będzie to jeszcze chwilkę szło”. Wtedy zgłosiło się płuco, nie miało chyba wiele do stracenia. Pertraktacje między mózgiem a płucem, które toczyły się poza moją świadomością, mogły być straszliwe.

I cóż Pani teraz będzie robić? To prawdopodobnie nic poważnego, jeśli się tylko o Panią trochę zadba. A że o Panią jednak trochę zadbać trzeba, przyzna każdy, kto Panią lubi. Wszystko inne musi zamilknąć. Czyżby tu też wyzwolenie? Powiedziałem przecież – nie, nie chcę żartować, wszak nie jestem wcale wesoły i nie będę, dopóki mi Pani nie napisze, jak sobie urządzi życie na nowo i ko­rzystniej dla zdrowia. Czemu Pani trochę z Wiednia nie wyjedzie, o to już po ostatnim Pani liście nie pytam, to teraz ro­zumiem. Ale tuż pod Wiedniem są także piękne miejscowości i niejedna możliwość zaopiekowania się Panią. Nie piszę dziś o niczym innym, nie mam nic ważniejszego do powiedzenia. Wszystko inne jutro, także i podziękowanie za zeszyt9, który mnie wzrusza i zawstydza, zasmuca i cieszy. Nie, jeszcze jedno dzisiaj: jeśli Pani choć minutę swego snu poświęci pracy nad tłumaczeniem, to będzie tak, jak gdyby mnie Pani przeklęła. Bo gdyby kiedyś przyszło do jakiegoś sądu, to nikt nie będzie bliżej dochodzić, tylko po prostu stwierdzi: to on pozbawił ją snu. Tym samym będę osądzony, i słusznie. Walczę zatem o siebie, gdy Panią proszę, aby tego więcej nie robiła.

Oddany FranzK.10

[Meran, koniec kwietnia 1920]

Droga Pani Mileno!

Dziś chcę o czymś innym pisać, ale nie mogę. Nie żebym to właściwie brał serio; gdybym tak czynił, pisałbym inaczej, ale tu i ówdzie powinien gdzieś w ogrodzie, w półcieniu stać dla pani przygotowany leżak i około dziesięciu szklanek mleka w zasięgu Pani rąk. Mogłoby to być również w Wiedniu, zwłaszcza teraz, w lecie, ale bez głodu i niepokoju. Czy to niemożliwe? Czy nie ma nikogo, kto by to umożliwił? A co mówi lekarz?

Gdym wydobywał zeszyt11 z dużej koperty, byłem niemal rozczarowany. Chciałem usłyszeć o Pani, a nie ten, aż nadto znany, głos ze starego grobu. Czemu ten głos wmieszał się między nas? Ale potem przyszło mi na myśl, że on też między nami pośredniczył. Poza tym jest dla mnie niepojęte, że Pani wzięła na siebie ten wielki trud, i głęboko wzrusza mnie wierność, z jaką to Pani wykonała, zdanko po zdanku, nie przypuszczałem, że język czeski umożliwia i w piękny naturalny sposób uprawnia do tej wierności, jaką Pani zachowuje. Czy tak bliskie siebie są mowy czeska i niemiecka? Ale jakkolwiek by było, jest to w każdym razie bez miary zła historia. Z nieporównaną łatwością mógłbym, droga Pani Mileno, wykazać to Pani niemal wiersz po wierszu, tylko że niechęć moja byłaby przy tym jeszcze nieco mocniejsza od dowodu. Że Pani lubi to opowiadanie, dodaje mu oczywiście wartości, mąci mi jednak trochę obraz świata. Już ani słowa o tym, Lekarza wiejskiego12otrzyma Pani od Wolffa, napisałem do niego.

Oczywiście, że rozumiem po czesku. Już kilka razy chciałem Panią zapytać, dlaczego Pani choć raz nie napisze czegoś po czesku. Nie dlatego, żeby Pani nie władała niemieckim. Włada nim Pani po większej części zadziwiająco, a jeśli Pani czasem nim nie włada, dobrowolnie się on Pani poddaje i jest to wtedy szczególnie piękne. Tego bowiem Niemiec nie śmie oczekiwać od swego języka i nie śmie pisać aż tak swoiście. Ale chciałbym przeczytać coś napisanego przez Panią po czesku, bo Pani do tego języka przynależy, bo w nim tylko jest cała Milena (przekład tego dowodem); tu natomiast jest tylko ta Milena z Wiednia albo ta na Wiedeń się przygotowująca. A więc po czesku, proszę. A także i felietony, o których Pani pisze. Choćby były marne, Pani też doczytała się poprzez marność opowiadania. Dokąd? Tego nie wiem. Może i ja temu podołam, ale gdybym nie miał podołać, to właśnie ugrzęznę w najlepszym uprzedzeniu.

Pyta Pani o moje zaręczyny. Byłem zaręczony dwa razy (jeśli kto woli: trzy, mianowicie dwa razy z tą samą dziewczyną), a więc trzy razy tylko kilka dni dzieliło mnie od małżeństwa13. Pierwsza historia należy całkowicie do przeszłości, jak słyszę, jest tam już nowe małżeństwo, a także mały chłopczyk; druga możliwość istnieje jeszcze, ale bez żadnych widoków na małżeństwo, a zatem właściwie nie istnieje albo istnieje niezależnie ode mnie, kosztem innych. Ogólnie rzecz biorąc, zauważyłem tu, jak i gdzie indziej, że mężczyźni cierpią może więcej, albo jeśli inaczej na to spojrzeć, są mniej odporni, ale kobiety cierpią zawsze „bez winy”, i to nie tak, jakby „nic na to nie mogły poradzić”, tylko cierpią w sensie, który może rzeczywiście ostatecznie pokrywa się z „nieponoszeniem winy”. Zresztą myślenie o tych rzeczach jest bezużyteczne. To tak, jak gdyby ktoś się wysilał, aby rozbić jedyny kocioł w piekle. Po pierwsze, to się nie uda, po drugie, jeśliby się udało, ten ktoś spali się wprawdzie w rozżarzonej masie, która wypłynie, ale piekło będzie trwać nadal w całej swojej wspaniałości. Trzeba się do tego zabrać inaczej.

Ale przede wszystkim położyć się w jakimś ogrodzie i z choroby, zwłaszcza jeśli to właściwie nie jest choroba, czerpać tyle słodyczy, ile się tylko da. A wiele jest w tym słodyczy.

Oddany FranzK.

[Meran, kwiecień/maj 1920]

Droga Pani Mileno!

W pierwszym rzędzie proszę, aby Pani czasem bez mojej woli nie wyczytała tego z mego listu: mniej więcej od czternastu dni trwam w stale potęgującej się bezsenności. Zasadniczo nie biorę tego zbyt poważnie, takie okresy przychodzą i mijają, i zawsze mają o kilka przyczyn więcej, niż potrzeba (śmieszna rzecz, według Baedekera jedną z nich może być także powietrze merańskie), a nawet gdy są one czasem ledwie dostrzegalne, tak czy inaczej czynią człowieka tępym jak kloc i niespokojnym jak leśne zwierzę.

Ale mam jedno zadośćuczynienie. Pani spała spokojnie, wprawdzie jeszcze „dziwacznie”, wprawdzie jeszcze wczoraj było „czucie się nieswojo”, ale jednak spała Pani spokojnie. Gdy więc wśród nocy sen przechodzi obok mnie, wiem, dokąd zmierza, i przyjmuję to. Byłoby zresztą głupio stawiać opór. Sen jest istotą najniewinniejszą, a człowiek bezsenny najbardziej winną.

I temu bezsennemu człowiekowi dziękuje Pani w swoim ostatnim liście. Gdyby bez znajomości rzeczy przeczytał to ktoś obcy, musiałby pomyśleć: „Cóż to za człowiek! W tym wypadku zdaje mu się, że góry poprzenosił”. A on tymczasem nic nie zrobił, ani palcem (oprócz palca piszącego) nie ruszył, żywi się mlekiem i przysmakami, nigdy nie widząc przed sobą „herbaty i jabłek” – a choćby nawet je często widział – pozwala rzeczom toczyć się swoim biegiem, a górom stać na miejscu. Czy zna Pani histo­rię o pierwszym sukcesie Dostojewskiego? Jest to historia, która bardzo wiele mówi, a którą ja ponadto cytuję tylko dla wygody, ze względu na wielkie nazwiska. Albowiem jakaś inna historia z pobliża albo z większej jeszcze bliskości miałaby takie samo znaczenie. Zresztą pamiętam tę historię i nawet nazwiska już niezbyt dokładnie. Dostojewski pisał swoją pierwszą powieść Biedni ludzie. Mieszkał podówczas z zaprzyjaźnionym literatem Grigoriewem14. Ten widział co prawda miesiącami na stole mnóstwo zapisanych kartek, manuskrypt jednak dostał do rąk dopiero, gdy powieść była ukończona. Przeczytał ją, zachwycił się i nic nie mówiąc Dostojewskiemu, zaniósł ją sławnemu podówczas krytykowi Niekrasowowi. Następnej nocy, o godzinie 3, ktoś dzwoni do drzwi Dostojewskiego. Do pokoju wpadają Grigoriew i Niekrasow, ściskają i całują Dostojewskiego. Niekrasow, który nie znał go do tej pory, nazywa go nadzieją Rosji, spędzają jedną, dwie godziny na rozmowie dotyczącej przeważnie powieści i dopiero nad ranem się żegnają. Dostojewski, który zawsze noc tę nazywał najszczęśliwszą w swoim życiu, stoi w oknie, patrzy za nimi, nie może się opanować i zaczyna płakać. Zasadnicze jego uczucie, które nie pamiętam już, gdzie opisał, było mniej więcej takie: „Cóż za wspaniali ludzie! Jacyż oni dobrzy i szlachetni! A jaki ja jestem podły! Gdyby tak mogli wejrzeć we mnie! Jeśli im to tylko powiem, nie uwierzą”. To, że Dostojewski potem jeszcze postanowił naśladować ich gorąco, to tylko ozdobnik, to już tylko ostatnie słowo, które musi mieć niezwyciężona młodość, i nie należy już do mojej historii. Czy dostrzega Pani, droga Pani Mileno, umysłem nieprzenik­niony, tajemniczy pierwiastek tej historii? Zdaje mi się, że jest nim to: Grigoriew i Niekrasow z pewnością nie byli, o ile można o tym mówić ogólnie, szlachetniejsi od Dostojewskiego. Ale teraz proszę zapomnieć o szerokim spojrzeniu, którego przecież i Dostojewski tej nocy nie wymagał, a które w pojedynczym wypadku na nic się nie przydaje, niech Pani skupi uwagę na samym tylko Dostojewskim, a nabierze Pani przekonania, że Grigoriew i Niekrasow naprawdę byli wspaniali, Dostojewski zaś nieczysty i nieskończenie pospolity; że Grigoriewowi i Niekrasowowi naturalnie nigdy, nawet częściowo, nie dorówna, a o spłacie ich ogromnego, niczym niezasłużonego dobrodziejstwa nigdy nie będzie mowy. Wprost widać z okna, jak się oddalają, zaznaczając tym swoją niedosięgalność. Znaczenie tej historii zaciera niestety wielkie nazwisko Dostojewskiego.

Do czego mnie doprowadziła moja bezsenność? Z pewnością do niczego, co nie byłoby pomyślane w dobrej intencji.

Oddany FranzK.

[Meran, maj 1920]

Droga Pani Mileno!

Tylko kilka słów, jutro zapewne znów do Pani napiszę. Dzisiaj piszę tylko przez wzgląd na siebie, tylko żeby zrobić coś dla siebie samego, tylko żeby odsunąć od siebie trochę wrażenie listu Pani, bo inaczej tkwiłoby ono we mnie dzień i noc. Pani jest bardzo niezwykła, Pani Mileno. Mieszka Pani tam w Wiedniu, to i owo musi Pani znosić i wśród tego ma Pani jeszcze czas dziwić się, że innym, choćby mnie, nieszczególnie się wiedzie i że w jedną noc trochę gorzej śpię niż w inną. W takim razie moje tutejsze przyjaciółki (trzy siostry, najstarsza ma pięć lat) miały rozsądniejszy punkt widzenia, chciały mnie przy każdej sposobności, bez względu na to, czyśmy byli nad rzeką czy nie, wrzucać do wody, i to nie dlatego, żebym im zrobił coś złego, wcale nie. Kiedy dorośli grożą dzieciom w ten sposób, są to naturalnie żarty i miłość, i znaczy to mniej więcej: teraz będziemy dla zabawy mówić naj-najniemożliwsze rzeczy. Ale dzieci są poważne i dla nich nic nie jest niemożliwe. Dziesięciokrotne nie­udane zepchnięcie nie zdoła je przekonać, że następnym razem się nie uda. Ba, one nie wiedzą nawet, że nie udało się to w dziesięciu wcześniejszych przypadkach. Niesamowite są dzieci, gdy się w ich słowa i zamiary wkłada wiedzę doros­łego człowieka. Gdy taka mała czterolatka, która z pozoru nadaje się tylko do całowania i przytulania, a przy tym jest silna jak niedźwiadek i jeszcze trochę brzuchata z dawnego okresu niemowlęctwa, rzuci się na człowieka i dwie siostry pomagają jej z prawej i z lewej strony – a za nim jest już tylko balustrada, i gdy uprzejmy ojczulek i łagodna, piękna, gruba mama (przy wózeczku swego czwartego) uśmiechają się do niego z daleka i wcale nie zamierzają pomagać – wtedy to już jest niemal koniec i właściwie nie sposób opisać, jak się mimo wszystko zostało uratowanym. Mądre lub groźne dzieci chciały mnie zrzucić bez specjalnego powodu, może dlatego, że uważały mnie za zbytecznego, a przecież nie znały jeszcze nawet Pani listów i moich odpowiedzi.

To „w dobrej intencji” w ostatnim liście nie powinno Pani przerażać. To był okres, i to niesporadyczny, całkowitej bezsenności. Napisałem już opowiadanie, owo w związku z osobą Pani długo przemyślane opowiadanie, ale kiedy je doprowadziłem do końca, nie byłem w stanie dokładnie rozeznać, pośród napięcia między prawą i lewą skronią, dlaczego je opowiedziałem. Poza tym była jeszcze bezkształtna masa tego, co chciałem Pani na bal­konie, na leżaku powiedzieć – i tak oto nie pozostało mi już nic, jak tylko powołać się na moje zasadnicze uczucie: teraz przecie nie mogę inaczej.

Pani ma wszystko, co z rzeczy moich się ukazało, oprócz ostatniej książki Lekarz wiejski, zbioru drobnych opowiadań, które Wolff Pani przyśle, przynajmniej napisałem do niego w tej sprawie przed tygodniem. W druku nie ma nic i nie wiadomo nawet, co by mogło być. Wszystko, co tylko zrobi Pani z książkami i przekładami, będzie słuszne; szkoda, że nie są one dla mnie cenniejsze, aby oddanie ich w ręce Pani naprawdę było wyrazem zaufania, jakie do Pani czuję. Natomiast cieszę się, że prawdziwie złożyć mogę małą ofiarę kilkoma uwagami o Palaczu, tak jak Pani sobie życzy. Będzie to przedsmak owej kary piekielnej, polegającej na tym, że musi się raz jeszcze życie swoje przebiec wzrokiem poznania, przy czym najgorszą rzeczą nie jest przegląd naszych oczywistych występków, tylko tych czynów, które kiedyś uważaliśmy za chwalebne.

Mimo wszystko pisanie jest dobrą rzeczą, czuję się spokojniej aniżeli dwie godziny wcześniej na zewnątrz, na leżaku z Pani listem. Leżałem tam, krok ode mnie jakiś żuk upadł na grzbiet i był w rozpaczy, że nie może wstać. Byłbym mu chętnie pomógł, tak łatwo było mu pomóc; oczywistej pomocy mógłbym mu udzielić jednym krokiem i lekkim popchnięciem, ale ja zapomniałem o żuku nad Pani listem, nie mogłem również wstać i dopiero jaszczurka sprawiła, że znowu zacząłem dostrzegać otaczające mnie życie. Jej droga wiodła przez żuka, który leżał już całkiem nieruchomy. A zatem, powiedziałem sobie, nie był to żaden nieszczęśliwy wypadek, tylko pasowanie się ze śmiercią, rzadkie widowisko naturalnego zwierzęcego umierania; ale gdy jaszczurka przepełzła po nim, postawiła go na nogi. Leżał jeszcze wprawdzie chwilę jak nieżywy, lecz potem, jakby to było samo przez się zrozumiałe, pobiegł w górę po murze domu. Prawdopodobnie dzięki temu nabrałem jakoś odwagi, wstałem, napiłem się mleka i napisałem do Pani.

Oddany FranzK.

A zatem uwagi:

Szpalta I wers 2 armIII ma tu także sens uboczny: godny pożałowania, ale bez specjalnego emocjonalnego nacisku, niezrozumiałe współczucie, jakie Karl ma też dla swoich rodziców, może ubozí

I 9 freie Lufte jest trochę monumentalne, ale chyba nie ma wyjścia

I 17 z dobré nálady a poňěvadž byl silný chlapec usunąć całkiem

Jednak nie, lepiej list wyślę, a jutro prześlę Pani uwagi, będzie tego zresztą bardzo niewiele, za mało na wypełnienie stronicy. Ta sama przez się zrozumiała wierność tłumaczenia wydaje mi się – gdy tylko strząsnę z siebie to samo przez się zrozumiałe – zawsze zdumiewająca. Ani śladu niezrozumienia, to byłoby jeszcze nic wielkiego – ale zawsze mocne i zdecydowane zrozumienie. Nie wiem tylko, czy Czesi nie zarzucą Pani wierności, a więc tego, co dla mnie jest w tłumaczeniu najcenniejsze (nawet nie ze względu na opowiadanie, lecz ze względu na mnie). Moje wyczucie języka czeskiego (ja też je mam) jest w pełni zaspokojone, ale jest skrajnie stronnicze. W każdym razie, jeśliby ktoś miał Pani robić z tego zarzut, niech Pani stara się wyrównać tę przykrość moją wdzięcznością.

[Meran, maj 1920]

Droga Pani Mileno!

(Tak jest, nagłówek ten staje się nieznośny, ale jest on w tym niepewnym świecie jednym z uchwytów, których chorzy mogą się trzymać, i nie jest jeszcze żadnym dowodem wyzdrowienia, gdy owe uchwyty zaczynają dla nich być uciążliwe); ja nigdy nie żyłem wśród Niemców, język niemiecki jest moją mową ojczystą15 i stąd dla mnie wrodzoną, ale język czeski jest mi wiele bliższy; dlatego też list Pani rozprasza wiele niepewności. Widzę Panią wyraźniej, ruchy ciała czy rąk tak szybkie, tak zdecydowane, że to jest niemal spotkanie; w każdym razie, gdy potem chcę podnieść oczy aż ku Pani twarzy, wybucha wtedy w miarę czytania listu – cóż za historia! – ogień, i nie widzę nic prócz ognia.

Mogłoby to skusić do uwierzenia w Pani życiowe zasady, które Pani ustanawia. Rozumie się samo przez się, że nie chce Pani, by Jej żałowano z powodu zasad, którym jest rzekomo podporządkowana; ustanowienie bowiem zasady nie jest niczym innym jak czystą pychą i wynoszeniem się (já jsem ten, který platí)IV, a prób, przez które Pani przeszła dla tych zasad, wszak omawiać dalej nie trzeba; można jedynie cicho ucałować Pani rękę. Co się mnie tyczy, to wierzę przecież w zasady Pani, tylko nie sądzę, by one na zawsze, w sposób tak jaskrawo okrutny i wyraźny, kierowały Pani życiem. Zasada jest wprawdzie poznaniem, ale poznaniem będącym w drodze, a droga nie ma końca.

Lecz niezależnie od tego straszno jest ograniczonemu po ziemsku umysłowi człowieka widzieć Panią w tym przegrzanym piecu, w jakim Pani żyje. Chcę bodaj raz mówić o sobie. Miała Pani, jeśli się na całość tego popatrzy jak na zadanie szkolne, w odniesieniu do mnie trojakie możliwości. Mogłaby Pani na przykład nic mi o sobie nie powiedzieć, ale byłaby mnie Pani wtedy ograbiła ze szczęścia poznania Jej oraz z czegoś, co większe jest jeszcze od owego szczęścia, ze sposobności wypróbowania samego siebie. Zatem nie wolno było Pani milczeć o tym przede mną. Dalej, byłaby Pani mogła niejedno przede mną zamilczeć albo upiększyć, i mogłaby to Pani nadal, lecz w obecnym stanie już bym to wyczuł, choćbym tego nawet nie powiedział, i bolałoby mnie to podwójnie. A więc i tego nie wolno Pani zrobić. Pozostaje zatem trzecia możliwość: starać się nieco ratować siebie samą. Tę małą możliwość przejawiają zresztą Pani listy. Często czytam o spokoju i wytrzymałości, częściej oczywiście na razie jeszcze o innych rzeczach, a nawet o reelni hrůzaV.

To, co Pani pisze o swoim zdrowiu (moje jest dobre, tylko sen w powietrzu górskim zły), mi nie wystarcza. Diagnozy lekarza nie uważam za nadmiernie pomyślną, a raczej nie jest ona ani pomyślna, ani niepomyślna, tylko zachowanie się Pani może rozstrzygnąć, które znaczenie należy jej nadać. Zapewne, lekarze są głupi albo raczej nie głupsi od innych, ale ich pretensje są śmieszne, i zawsze trzeba się z tym liczyć, że począwszy od chwili, kiedy się z nimi zadajemy, stają się coraz głupsi; a to, czego lekarz chwilowo żąda, nie jest ani bardzo głupie, ani niemożliwe. Niemożliwe jest tylko, żeby się Pani naprawdę rozchorowała, i ta niemożliwość musi trwać. W czym zmieniło się Pani życie, odkąd Pani porozmawiała z lekarzem – oto główne pytanie.

Dalej kilka ubocznych pytań, na które zechce mi Pani pozwolić: dlaczego, i od jak dawna, nie ma Pani pieniędzy? Czy pozostaje Pani w kontakcie ze swymi krewnymi? (chyba tak, ponieważ kiedyś podała mi Pani pewien adres, spod którego otrzymywała Pani regularnie przesyłki, czy to ustało?) Dlaczego dawniej utrzymywała Pani, jak pisze, znajomość z wieloma ludźmi w Wiedniu, a teraz z nikim?

Felietonów swoich16 nie chce mi Pani przysłać, a więc nie ma Pani do mnie zaufania, że będę je umiał na właściwym miejscu wrysować w Pani obraz, który sobie tworzę. Dobrze. W takim razie w tym punkcie gniewam się z Panią, co zresztą nie jest nieszczęściem, bo już dla samego pogodzenia się warto w jakimś zakamarku serca zachować w pogotowiu trochę gniewu.

Oddany FranzK

[Meran, 29 maja 1920]

Droga Pani Mileno!

Dzień jest taki krótki, tak prędko schodzi z Panią, że starcza czasu tylko na kilka drobnych spraw, i już się kończy. Zostaje zaledwie chwilka na napisanie do prawdziwej Mileny, skoro ta jeszcze prawdziwsza była tu przez cały dzień w pokoju, na balkonie, w obłokach.

Skąd bierze się ta świeżość, ten humor, ta niefrasobliwość w ostatnim Pani liście? Czy coś się zmieniło? Czy też ja się mylę, a przyczyniają się do tego te utwory pisane prozą? Albo czy może Pani tak dobrze panuje nad sobą, a tym samym także nad rzeczami? Co to jest?

List Pani zaczyna się po sędziowsku, mówię to poważnie. I słuszny jest Pani zarzut či ne tak docela pravduVI, tak jak w gruncie rzeczy miała Pani rację odnośnie do dobře míněnoVII. To rozumie się samo przez się. Gdybym trwale i w pełni czuł tę troskę, tak jak to napisałem, nie byłbym mimo wszystkich przeszkód wytrzymał na leżaku i byłbym nazajutrz zjawił się w Pani pokoju. To jedyna próba prawdziwości; wszystko inne to gadanie, nie wyłączając tego. Albo powoływanie się na zasadnicze uczucie, które jednak jest nieme i siedzi z założonymi rękami.

Jak się to dzieje, że jeszcze nie uprzykrzyli się Pani ci śmieszni ludzie, których Pani opisuje (z miłością i dlatego czarująco), jak i ten, co się pyta, i wielu innych. Pani ma przecież wydać sąd. Wszak kobieta zawsze wydaje sąd ostatnia. (Legenda o Parysie zaciemnia to nieco, ale i Parys wydaje sąd tylko o tym, której bogini ostateczny wyrok jest najbardziej przekonywający). Nie chodziłoby tu przecież o śmieszności, to mogłyby być tylko śmieszności chwilowe, które potem w całości stają się poważne i dobre. Czy to ta nadzieja trzyma Panią przy owych ludziach? Ale któż może powiedzieć, że zna tajemne myśli wydającej wyrok, ale ja mam wrażenie, że Pani śmieszności jako takie wybacza, rozumie, kocha i miłością swoją do szlachectwa podnosi. Podczas gdy te śmieszności nie są przecież niczym innym, jak bieganiem psów zygzakiem, gdy pan idzie na przełaj, nie samym środkiem, tylko dokładnie tam, którędy prowadzi droga. Ale mimo to będzie w miłości Pani jakiś sens, w to wierzę mocno (tylko muszę pytać i uważać to za dziwne). Dla potwier­dzenia możliwości tego przychodzi mi na myśl powiedzenie jedne­­go urzędnika z mojego Zakładu. Przed kilku laty dużo czasu spędzałem w małej wywrotnej łódce na Wełtawie, wiosłowałem pod prąd, a potem – całkiem wyciągnięty – płynąłem z prądem w dół, pod mostami. Z powodu mej chudości mogło to z mostu wyglądać bardzo komicznie. Ów urzędnik, który mnie pewnego razu ujrzał z mostu, w następujący sposób sformułował swoje wra­żenie, uwypukliwszy najpierw dostatecznie komiczną stronę tego widoku: wyglądało to jak przed sądem ostatecznym, jak w owej chwili, gdy wieka trumien już się uniosły, ale umarli jeszcze leżeli nieruchomo.

***

Zrobiłem małą wycieczkę (nie tę wielką, o której wspominałem, a która nie doszła do skutku) i byłem przez trzy dni ze zmęczenia (wcale miłego) prawie niezdolny do robienia czegokolwiek, nawet do pisania. Czytałem tylko, list i artykuły17, często myśląc, że taka proza, rzecz jasna, nie dla samej siebie istnieje, tylko jako rodzaj drogowskazu na drodze do człowieka, na drodze, którą podąża się coraz szczęśliwiej, póki się w jakimś olśnieniu nie pozna, że nie idzie się wcale naprzód, tylko w kółko wciąż biega po własnym labiryncie – tyle że w większym podnieceniu i zagubieniu niż kiedykolwiek. Ale w każdym razie ta, która to napisała, nie jest zwyczajną pisarką. Mam, sądząc po tym, do pisania Pani tyleż zaufania, co do Niej samej. Znam w języku czeskim (przy mojej małej znajomości) tylko jedną muzykę słowa, muzykę Boženy NěmcovejVIII; tutaj jest inna muzyka, ale pokrewna tamtej w swym zdecydowaniu, namiętności, wdzięku, a przede wszystkim w jasnowidzącej mądrości. Czyżby to dopiero ostatnie lata sprawiły? Czy pisywała Pani przedtem? Może Pani naturalnie powiedzieć, że jestem śmiesznie uprzedzony, i ma Pani rację. Z pewnością jestem uprzedzony, ale uprzedzony tylko przez to, czego wpierw w artykułach Pani (zresztą nierównych i będących miejscami pod szkodliwym wpływem gazet) nie znalazłem, lecz co teraz odnalazłem. Ale marność mojego sądu może Pani zaraz poznać po tym, że zbałamucony przez dwa ustępy, pocięty artykuł o modzie18 też uważam za Pani pracę. Bardzo chętnie zatrzymałbym sobie te wycinki, aby pokazać je przynajmniej mojej siostrze, lecz skoro Pani są zaraz potrzebne, załączam je. Na marginesie widzę również jakieś obliczenia.

Męża Pani sądziłem jednak inaczej. Wydał mi się z tego całego kawiarnianego kółka19 najpewniejszy, najrozumniejszy, najspokojniejszy, niemal przesadnie ojcowski, ale też i nieprzejrzysty, choć nie do tego stopnia, aby to wykluczało wszystko poprzednie. Zawsze przed nim miałem respekt, do bliższego zapoznania się nie nadarzyła się ani okazja, ani możliwość, ale przyjaciele, zwłaszcza Max BrodIX, mieli o nim wysokie wyobrażenie i zawsze o tym pamiętałem, myśląc o nim. Specjalnie podobało mi się swego czasu to, że w każdej kawiarni wieczorem kilkakrotnie wzywano go do telefonu. Widocznie zamiast spać, ktoś siedział przy aparacie, drzemał z głową na oparciu fotela i zrywał się od czasu do czasu, aby zatelefonować. To jest stan, który rozumiem tak dobrze, że może tylko dlatego o nim piszę.

Poza tym zgadzam się ze Stasią* i z nim; ze wszystkim, co jest dla mnie nieosiągalne, się zgadzam, jedynie, kiedy nikt nie patrzy, skrycie bardziej zgadzam się ze Stasią.

Oddany FranzK.

Jak Pani sądzi? Czy mogę jeszcze do niedzieli dostać list? To byłoby rzecz jasna możliwe. Ale ta radość z listów jest bezsensowna. Czy nie wystarcza jeden, czy nie wystarcza, że się wie? Na pewno wystarcza, lecz mimo to opiera się człowiek głęboko w fotelu i pije te listy, i wie tylko, że nie chce mu się przestać pić.

Niech mi to Pani wyjaśni, Mileno, nauczycielko!

[Meran, 30 maja 1920]

Jak się ma rzecz, Mileno, z Pani znajomością ludzi? Czasem już wątpię o niej, na przykład gdy pisała Pani o Werflu, przemawiała z tego także i miłość, a może tylko miłość, ale źle rozumiejąca. Gdy się pomija wszystko, czym Werfel jest, a pozostaje się jedynie przy zarzucie „ten gruby” (zarzut ten wydaje mi się ponadto nieuzasadniony, bo Werfel z roku na rok staje mi się milszy i piękniejszy, co prawda widuję go tylko przelotnie), czy nie wie Pani, że tylko grubi ludzie są godni zaufania? Tylko w tych naczyniach o grubych ścianach można wszystko dogotować do końca; tylko ci kapitaliści przestrzeni powietrznej są, o ile to u ludzi jest możliwe, chronieni przed troskami i obłędem, mogą spokojnie wykonywać swoje zadania i tylko oni – jak ktoś raz powiedział – są na całej ziemi pożyteczni, jako właściwi obywatele tej ziemi, bo na północy grzeją, a na południu dają cień. (Można to bez wątpienia odwrócić, ale to już nie będzie prawda).

A potem żydostwo. Pyta mnie Pani, czy jestem Żydem – może to tylko żart, może pyta Pani tylko, czy przynależę do owego strachliwego żydostwa. W każdym razie, jako prażanka, nie może Pani w tym względzie być tak niefrasobliwa, jak na przykład Matylda, żona Heinego. (Być może nie zna Pani tej historii. Sądzę, że miałbym Pani ważniejsze rzeczy do opowiedzenia, a poza tym niewątpliwie szkodzę sobie w jakiś sposób, nie samą historią, ale jej opowiedzeniem, ale Pani także powinna przecież choć raz usłyszeć ode mnie coś pięknego. MeißnerX, niemiecko-czeski poeta, nie-Żyd, opowiada o tym w swoich wspomnieniach20. Matylda gniewała go zawsze swymi wypadami przeciwko Niemcom: Niemcy są złośliwi, przemądrzali, kłótliwi, podchwytliwi, natrętni. Krótko mówiąc, są nieznośnym narodem! „Pani przecież wcale nie zna Niemców – powiedział wreszcie Meißner pewnego razu. – Henry obcuje przecież tylko z niemieckimi dziennikarzami, a ci tu, w Paryżu, to wszystko Żydzi”. „Ach – rzekła Matylda – w takim razie pan przesadza. Może się tu i ówdzie trafić między nimi jakiś Żyd, na przykład Seif­­fert…” „Nie – odparł Meißner – tylko ten jeden nie jest Żydem”. „Jak to? – rzekła Matylda – A Jeitteles na przykład [był to duży, tęgi blondyn] czyż byłby Żydem?” „Oczywiście” – odpowiedział Meißner. „Ale Bamberger?” „Też”. „A Arnstein?” „Także”. Tak odbywał się przegląd wszystkich znajomych. W końcu Matylda rozgniewała się i rzekła: „Pan chce mnie tylko nabrać. Może w końcu będzie pan chciał jeszcze twierdzić, że i Kohn to żydowskie nazwisko, ale Kohn jest przecież kuzynem Henry’ego, a Henry jest luteranin”. Przeciwko temu Meißner nie mógł już oponować). W każdym razie Pani zdaje się nie czuć żadnego lęku przed żydostwem. W odniesieniu do najnędzniejszego i nędznego żydostwa naszych miast jest to czymś bohaterskim – żart na bok! – gdy niewinne dziewczę mówi do swych krewnych: „Puśćcie mnie” i wyprowadza się tam, jest to wtedy czymś więcej niż wyruszenie Dziewicy Orleańskiej z jej wsi.

Wolno Pani też zarzucać Żydom ową specyficzną lękliwość, mimo że tak ogólny zarzut zawiera w sobie więcej teoretycznej niż praktycznej znajomości ludzi. Raczej teoretycznej, gdyż, po pierwsze, według wcześniejszego Pani opisu zarzut wcale nie dotyka Męża Pani, po drugie, zgodnie z moim doświadczeniem, nie jest trafiony względem większości Żydów, po trzecie, odnosi się on tylko do pojedynczych Żydów, na przykład do mnie, i to bardzo silnie. Najdziwniejsze wszakże, że zarzut ten nie pasuje ogólnie. Niepewna pozycja Żydów, niepewna między swymi, niepewna wśród ludzi, uczyniłaby mimo wszystko zrozumiałym, że uważają oni za swoje to tylko, co trzymają w ręku lub w zębach, że ponadto jedynie namacalna własność daje im prawo do życia i że nigdy nie odzys­kają tego, co raz utracili, tylko że szczęśliwie odpływa to od nich na zawsze. Z najbardziej nieprawdopodobnych stron grożą Żydom niebezpieczeństwa, bądź też dla ścisłości zostawmy niebezpieczeństwa na boku i powiedzmy: „grożą im groźby”. Oto przykład łatwo zrozumiały dla Pani. Co prawda przyrzekłem może to zamilczeć (w czasach, kiedy zaledwie Panią znałem), jednakże nie waham się wspomnieć o tym przed Panią, bo nie mówi to Jej nic nowego, lecz ukazuje Pani miłość Jej krewnych. Imion i szczegółów nie przytaczam, bo ich już nie pamiętam. Moja najmłodsza siostra miała poślubić Czecha, chrześcijanina. On wspomniał raz o swoim zamiarze ożenienia się z Żydówką krewnej Pani, a ta powiedziała: „Tylko nie to, tylko nie wiązać się z Żydami! Niech pan posłucha: nasza Milena itd.”.

Dokądże chciałem Panią zaprowadzić tym wszystkim? Trochę się zabłąkałem, ale to nie szkodzi, bo Pani być może poszła razem ze mną i teraz zabłądziliśmy oboje. Istotne piękno tłumaczenia Pani tkwi w jego wierności (niech mnie Pani zbeszta za tę „wierność”; Pani umie wszystko, ale besztać umie Pani najlepiej. Chciałbym być Pani uczniem i wciąż robić błędy, aby tylko móc być ciągle przez Panią besztanym. Siedzi człowiek w ławce szkolnej, śmie zaledwie podnieść oczy, a Pani nachyla się nad nim. Wciąż miga w górze wskazujący palec, którym Pani wytyka błędy, nieprawda?), a zatem w jego wierności; mam uczucie, jakbym prowadził Panią za rękę przez podziemne, niskie, ciemne, obrzydliwe, niemal niekończące się korytarze opowieści. Dlatego zdania są nieskończenie długie (czy nie spostrzegła Pani tego?), niemal bez końca (powiada Pani, że tylko dwa miesiące?), aby potem, przy wyjściu, w świetle jasnego dnia, być (miejmy nadzieję) na tyle mądrym, by zniknąć.

Upomnienie, aby na dziś przerwać i uwolnić szczęściem darzącą rękę. Jutro znowu napiszę i wyjaśnię, dlaczego, jeśli mogę za siebie ręczyć, nie pojadę do Wiednia21, i nie uspokoję się co do tego, dopóki Pani nie powie: on ma rację.

Oddany F

Proszę, niech Pani pisze adres trochę wyraźniej; gdy list Pani jest w kopercie, staje się już prawie moją własnością, powinna więc Pani traktować cudzą własność akuratniej, z większym poczuciem odpowiedzialności. Tak. Mam też zresztą wrażenie – choć nie mogę go bliżej określić – że któryś z moich listów zaginął. O bojaźliwości Żyda! Zamiast bać się, że listy dochodzą jak należy!

Teraz powiem jeszcze w tej samej sprawie coś głu­pie­go, to znaczy, głupie jest z mej strony to, że mówię coś, co uważam za słuszne, bez względu na to, że to mi szkodzi. A potem Milena mówi jeszcze o bojaźliwości, wymierza mi cios w pierś albo zadaje pytanie, które po czesku zarówno pod względem ruchu, jak i dźwięku znaczy to samo: jste žid?XI Czy nie widzi Pani, jak przy tym jste pięść się cofa, aby mięśnie nabrały siły? A potem przy žid, czy nie widzi Pani radosnego, niechybnego, wystrzelającego naprzód ciosu? Takie skojarzenia uboczne język czeski często miewa dla niemieckiego ucha. Pewnego razu pytała Pani na przykład, jak do tego doszło, że ja uzależniam mój pobyt tutaj od jednego listu – i zaraz Pani sama odpowiedziała: nechápuXII. Słowo obce w języku czeskim, a zwłaszcza w mowie Pani; takie surowe, oziębłe, z tak zimnym spojrzeniem, skąpe, a przede wszystkim brzmiące, jak gdyby ktoś gryzł orzechy. Trzy razy w słowie tym szczęki spadają na siebie z trzaskiem albo ściślej: pierwsza zgłoska próbuje schwycić orzech, nie udaje się to, potem druga zgłoska szeroko rozdziawia paszczę, wtedy orzech dobrze wchodzi, i w końcu trzecia zgłoska go miażdży. Czy słyszy Pani zęby? Zwłaszcza to ostateczne zwarcie się warg na końcu zabrania rozmówcy wszelkiego sprzeciwu, co oczywiście czasem jest bardzo dobre. Na przykład, gdy ten rozmówca tak dużo gada, jak ja w tej chwiliXIII. Po czym, prosząc o przebaczenie, gaduła mówi znów: „Gada się przecież tylko, gdy się jest choć trochę zadowolonym”.

Co prawda dziś nie nadszedł od Pani list. Nie powiedziałem także tego, co chciałem właściwie powiedzieć na zakończenie. W najbliższym czasie. Chętnie, bardzo chętnie usłyszałbym jutro coś od Pani. Ostatnie słowa, które usłyszałem od Pani przed zatrzaśnięciem się drzwi, są straszne. Ohydne są te wszystkie zatrzaskujące się drzwi.

Oddany F

[Meran, 31 maja 1920]Poniedziałek

A zatem obiecane wczoraj wyjaśnienie:

Ja nie chcę (Mileno, niech mi Pani pomoże! Niech Pani rozumie więcej, niż mówię!), ja nie chcę (to nie jest jąkanie się) jechać do Wiednia, bo duchowo nie wytrzymałbym tego wysiłku. Jestem chory psychicznie. Choroba płuc jest tylko wystąpieniem z brzegów choroby psychicznej. Jestem tak chory od tych czterech czy pięciu lat moich pierwszych dwóch narzeczeństw. (Nie mogłem sobie zaraz wytłumaczyć wesołości ostatniego listu Pani. Dopiero później przyszło mi na myśl wyjaśnienie. Wciąż na nowo zapominam o tym: Pani jest taka młoda, może nie ma Pani jeszcze 25 lat, może dopiero 23. Ja mam lat 37, prawie 38. Jestem starszy od Pani niemal o małe ludzkie życie, niemal siwowłosy z powodu tych dawnych nocy i bólów głowy). Nie chcę rozwijać przed Panią tej długiej historii razem z istnym lasem jej szczegółów, których wciąż jeszcze boję się jak dziecko, tylko bez dziecięcej zdolności zapominania. Te trzy historie zaręczyn miały to wspólne, że ja byłem wszystkiemu winien, najniewątpliwiej winien. Obie dziewczyny unieszczęśliwiłemXIV, i to – mówię tu jedynie o pierwszej, o drugiej nie mogę mówić, jest nadto wrażliwa, każde słowo, nawet najprzyjaźniejsze, byłoby dla niej najstraszliwszą przykrością, pojmuję to – tylko dlate­go, że przez nią (która by się może poświęciła, gdybym tego chciał) nie mogłem stać się na zawsze radosny, spokojny, zdecydowany i zdolny do małżeństwa, mimo że zapewniałem ją o tym wciąż od nowa najzupełniej dobrowolnie, mimo że czasem kochałem ją rozpaczliwie, mimo że uważałem małżeństwo jako takie za coś, do czego jak najbardziej warto dążyć. Prawie przez pięć lat zadawałem jej ciosy22 (lub, jeśli Pani chce, sobie), ale na szczęście ona okazała się odporna, prusko-żydowska krzyżówka, mocna i zwycięska. Ja nie byłem tak mocny. Jednakże ona tylko cierpiała, podczas gdy ja nie tylko cierpiałem, ale i zadawałem ciosy.

***

Koniec; nic już nie mogę napisać, nic już wyjaśnić, chociaż jestem dopiero na początku. Nie mogę opisywać choroby moralnej, która przybliżyłaby inne powody mojego nieprzybycia. Nadszedł telegram: „Miejsce spotkania Karlowe Wary ósmego proszę o pisemne porozumienie”23. Przyznaję, że zrobił on do mnie, gdym go otworzył, straszliwą minę, choć kryje się za nim najmniej egoistyczna, najcichsza i najskromniejsza istota, i choć wszystko razem sprowadza się właściwie do mojej woli. Nie mogę tego teraz wytłumaczyć, bo przecież nie mogę powoływać się na opis choroby. Na razie pewne jest to, że w poniedziałek stąd wyjeżdżam. Czasem spoglądam na telegram i zaledwie mogę go odczytać, tak jakby to był szyfr, który zaciera właściwe znaczenie i brzmi: jedź przez Wiedeń! Oczywisty rozkaz, ale bez groźby, jaka kryje się we wszystkich rozkazach. Nie zrobię tego. Już zewnętrznie nonsensem jest nie wybierać krótszej drogi przez Monachium, tylko dwa razy dłuższą przez Linz, a potem jeszcze dalszą przez Wiedeń. Robię próbę: na balkonie jest wróbel i czeka, abym rzucił mu tam okruszynę ze stołu. Zamiast tego rzucam okruszyny koło siebie na podłogę, na środku pokoju. Wróbel stoi na zewnątrz i widzi stamtąd w półmroku pokarm swego życia; nęci go niezmiernie; otrząsa się, jest bardziej tu niż tam, ale tu jest ciemność, a obok chleba ja – tajemnicza potęga. Mimo to skacze przez próg, jeszcze kilka skoków, lecz na więcej brak mu odwagi i w nagłym przestrachu odla­tuje. Cóż za siły jednak tkwią w tym marnym ptaszku. Po małej chwili znów jest tutaj, bada sytuację, ja sypię jeszcze trochę okruszyn, żeby mu ułatwić zadanie – i gdybym go nie był chcący czy niechcący (tak działają tajemnicze potęgi) spłoszył małym poruszeniem, byłby sobie wziął ten chleb.

Jest tak, że z końcem czerwca upływa mój urlop i aby nie wracać bezpośrednio do Pragi – bo i tu zaczyna już być bardzo gorąco, co samo w sobie by mi nie przeszkadzało – chcę przejściowo pobyć gdzieś na wsi. Ona też chciała jechać i mamy się spotkać tam oboje; ja zostanę tam kilka dni, a potem jeszcze kilka dni w Konstantynowych Łaźniach24 u moich rodziców, potem pojadę do Pragi. Gdy myślę o tych podróżach i uzmysławiam sobie stan mojej głowy, czuję się mniej więcej tak, jak musiałby czuć się Napoleon, gdyby przy układaniu planów wyprawy rosyjskiej znał dokładnie jej wynik.

Wtedy, gdy nadszedł pierwszy list Pani, zdaje się, że to było na krótko przed mającym się odbyć weselem (którego plany były wyłącznie moim dziełem), ucieszyłem się nim i pokazałem go jej. Później – nie, już nic i tego listu już nie porwę. Mamy podobne cechy, tylko ja nie mam pieca pod ręką i obawiam się, wnosząc z aluzji, że pewnego razu napisałem do owej dziewczyny25 na odwrocie takiego rozpoczętego listu.

Ale to wszystko jest nieistotne. Nawet bez telegramu nie byłbym w stanie pojechać do Wiednia, wprost przeciwnie; telegram stanowi raczej argument przemawiający za jazdą. Z całą pewnością nie przyjadę. Gdybym jednakże – co się nie stanie – ku memu straszliwemu zaskoczeniu miał znaleźć się w Wiedniu, nie będę wtedy potrzebował śniadania ani kolacji, ale raczej mar, na których mógłbym się na chwilę położyć.

Żegnam Panią, ten tydzień nie będzie tu lekki.

Oddany F

Gdyby Pani zechciała napisać słówko na poste restante do Karlowych Warów. Nie dopiero do Pragi.

Cóż to za ogromne szkoły26, w których Pani uczy, dwustu uczniów, pięćdziesięciu uczniów? Chciałbym przez godzinę siedzieć w ostatnim rzędzie, pod oknem, a wtedy zrezygnuję ze wszystkich spotkań z Panią (które oczywiście i bez tego nie nastąpią). Zrezygnuję z wszystkich podróży i – dość; ten biały papier, który nie chce się wcale skończyć, wypala człowiekowi oczy i dlatego piszę.

Dalsza część w wersji pełnej

I Kurt Wolff – wydawca Kafki.

II Panie doktorze, z panem to już długo nie potrwa (czes.).

IIIArm (niem.) – biedny (przyp. redakcji).

IV Ja jestem tym, który płaci (czes.).

V Prawdziwym przerażeniu (czes.).

VI Czy nie całkiem słusznie (czes.).

VII W dobrym rozumieniu (czes.).

VIII Božena Němcova (1820–1862) – sławna czeska autorka opowiadań; najbardziej znany utwór Babunia.

IX Max Brod (1884–1968) – pisarz, krytyk teatralny, hebrajski dramaturg, przyjaciel Werfla i Kafki, a także jego wydawca, biograf, autor prac krytycznych, m.in.: Heidentum, Christentum und Judentum, Diesseits und Jenseits, oraz dzieł literackich.

X Alfred Meißner (1822–1885) należał do kręgu tzw. Młodych Czech, napisał m.in. patriotyczny epos Ziska, a także Revolutionäre Studien aus Paris, dramaty i powieści.

XI Czy Pan jest Żydem? (czes.).

XII Nie rozumiem (czes.).

XIII Być może, że te trzy zgłoski oznaczają też ruch apostołów na praskim zegarze. Przyjście, ukazanie się i złe odejście.

XIV Kafka był dwa razy zaręczony z tą samą dziewczyną.

Przypisy końcowe

Lista skrótów:

Listy: F. Kafka, Listy do rodziny, przyjaciół, wydawców, wyb. i tłum. R. Urbański, Warszawa 2012.

Listy do Felicji: F. Kafka, Listy o Felicji i inne z lat 1912–1916, t. 1–2, tłum. I. Krońska, Warszawa 1976.

Dzienniki: F. Kafka, Dzienniki 1909–1923, tłum. Ł. Musiał, Łódź 2022.

Listy do Mileny

1Kafka przybył do Meranu na początku kwietnia i początkowo zamieszkał w „jednym z pierwszych hoteli”. W kronice przyjezdnych kuracjuszy publikowanej przez lokalną gazetę „Der Burggräfler” w jej czwart­kowym wydaniu z 8 kwietnia 1920 roku wśród nowych gości hotelu Emma wy­mieniony jest: „urzędnik Franz Kafka, Praga”. Tego dnia jednak Kafka przeniósł się już do pensjonatu Ottoburg, który – po poszukiwaniach tańszej kwatery – znalazł 5 kwietnia (poniedziałek wielkanocny). Por. jego listy do Maxa Broda i Felixa Weltscha [Meran, 10 kwietnia 1920] (w istocie: czwartek 8 kwietnia 1920), Listy, s. 278–280.

2 Milena pracowała nad swoim tłumaczeniem opowiadania Kafki Palacz, które ukazało się 22 kwietnia 1920 roku w czasopiśmie „Kmen”, R. IV, nr 6, s. 61–72; możliwe, że przystąpiła już także do przekładu wybranych opowiadań ze zbioru Betrachtung [Rozważania].

3 Chodziło prawdopodobnie o zgodę Kurta Wolffa na przełożenie przez nią na czeski publikowanych w jego wydawnictwie utworów Kafki.

4 Wyraźne nieporozumienie; Milena odnosiła się przypuszczalnie do opowiadania Kafki Der Mord [Zabójstwo], które ukazało się w roczniku „Die Neue Dichtung” w 1918 roku (s. 72–76).

5 Obecnie Bulwar Smetany (czes.: Smetanovo nábřeží, po stronie staro­miejskiej).

6 Por. także opis początku choroby przedstawiony przez Kafkę w sierpniu 1917 roku w listach do Ottli, Listy, s. 154–155 i w Listach do Felicji, t. 2, s. 350.

7 Na Malej Stranie, blisko placu Malostranské náměstí.

8 Kafka interpretował swoją chorobę płuc jako dolegliwość o charakterze psychosomatycznym, jako skutek trudnej do zniesienia wewnętrznej walki wywołanej powtórną próbą zawarcia małżeństwa (z Felice Bauer). Por. Dzienniki (15 września 1917), s. 491, Listy, [Zürau, połowa września 1917], s. 162–163; Listy do Felicji [30 września lub 1 października 1917], s. 352–353. Por. także późniejszy list do Mileny [31 maja 1920], s. 41–45.

9 Egzemplarz literackiego tygodnika „Kmen”, R. IV, nr 6 (22 kwietnia 1920), s. 61–72, z przetłumaczonym przez Milenę opowiadaniem Kafki Der Hei­zer [Palacz]. Kafka prosi swoją siostrę Ottlę o kupienie dla niego 20 egzemplarzy pisma. Por. Listy, s. 292.

10 Ta forma podpisu, tzn. imię+inicjał nazwiska bez spacji, występuje w kolejnych listach jeszcze kilkakrotnie. Milena odczytywała go jako „Frank”.

11 Wspomniany już numer tygodnika „Kmen” R. IV, nr 6.

12 Tom Kafki Ein Landarzt. Kleine Erzählungen [Lekarz wiejski. Drobne opowiadania] München 1919.

13 Kafka mówi tu o swoich dwukrotnych zaręczynach z „berlinianką” Felice Bauer, pod koniec maja 1914 roku i na początku lipca 1917 roku, oraz o trzecich z prażanką Julie Wohryzek jesienią 1919 roku.

14 Opowiedzianą w liście przez Kafkę sytuację opisał D.W. Grigorowicz w swoich Erinnerungen an Dostojewski [Wspomnienia o Dostojewskim]. Są one zamieszczone w aneksie tomu F.M. Dostojewski Briefe. Mit Porträts, Faksimiles und Ansichten, tłum. A. Eliasberg, München 1914, s. 233–241. Kafka posiadał ten tom w swojej bibliotece.

Dostojewski opisuje to zdarzenie we własnym dzienniku. Porównanie jego relacji z wersją przedstawioną w liście Kafki pokazuje, jak arbitralnie ten ostatni interpretuje sytuację pisarza w odniesieniu do jego wielbicieli. Dostojewski po pożegnaniu gości, którzy życzyli mu dobrej nocy, oddaje swoje myśli następująco: „Jak gdybym mógł zasnąć po tym wszystkim! Taki entuzjazm, taki sukces, a przede wszystkim co za błogie uczucie, pamiętam dokładnie: «Innym też zdarza się sukces, no dobrze, chwalą ich, witają, gratulują, ale ci tu przybiegli we łzach, o czwartej nad ranem, z zamiarem obudzenia mnie, bo to jest ważniejsze niż sen… Ach, jakież to piękne!». Tak myślałem – czy mogła być mowa o spaniu!”. Por. F. Dostojewski, Dziennik pisarza, przeł. M. Leśniewska, t. 3, Warszawa 1982, s. 29–30.

15 To określenie [niem. Muttersprache] użyte jest tu w swoim pierwotnym znaczeniu jako „język matki”; matka Kafki mówiła bowiem chętniej po niemiecku niż po czesku, podczas gdy jego ojciec preferował czeski.

16 Począwszy od stycznia 1920 roku Milena regularnie pisała felietony do praskich gazet, głównie do „Tribuny” i „Národních Listów”. Zawierała w nich refleksje na temat życia w Wiedniu, rozważania na temat przyjaźni, małżeństwa, pisała też o nastrojach i o innych sprawach. Rzadko były to teksty czysto literackie. Autorka podpisywała je swoim pełnym nazwiskiem lub imieniem, ale także jako: M., M.P., M.J., Js., A.X. Nessey, A.X.N. i Nessey. (Warto zauważyć, że inicjały M.P. [Milena Pollak] stosowała tylko do marca 1920 roku, potem raz użyła inicjałów J.-P. [Jesenská­-Pollaková], a później posługiwała się wyłącznie inicjałami swojego panieńskiego nazwiska).

17 Chodzi o artykuły Mileny. Por. 2. list z [maja1920], s. 29–31.

18 Kafka prawdopodobnie się nie myli: Milena pisywała regularnie artykuły o modzie zarówno do „Tribuny”, jak i do „Národních Listów”.

19 Chodzi o pierwsze spotkanie w Pradze; Kafka wspominał już o nim wcześniej. Por. 2. list z [kwietnia 1920], s. 16–17.

20 Historię tę Alfred Meißner (1822–1885) opisuje w swojej książce Geschichte meines Lebens [Dzieje mojego życia], t. 2, Teschen 1884, s. 165–168, por. także Listy, s. 244–245.

21 Najwyraźniej pierwsza reakcja Kafki na propozycję Mileny, aby odwiedził ją w Wiedniu.

22 Listy do Felice Bauer z lat 1912–1917 są świadectwem tej trwającej pięć lat pełnej desperacji walki o małżeństwo. Pod koniec ich korespondencji Kafka w jednym z listów opisuje ową walkę słowami: „…nie mogę uwierzyć, by nawet w jakiejś bajce bardziej zawzięcie i rozpaczliwie walczono o jakąś kobietę, niż o ciebie we mnie, od samego początku i wciąż na nowo i może na zawsze”. Por. Listy do Felicji, s. 321, passim.

23 W tym telegramie od Julie Wohryzek „ósmego” oznacza prawdopodobnie 8 czerwca jako datę spotkania w Karlowych Warach. Kafka nie chciał zatem, jak wyjaśnia dalej, wrócić z Meranu bezpośrednio do Pragi, lecz pragnął przedtem spędzić jeszcze kilka dni z Julie w kurorcie.

24 Konstantinovy Lázně – miejscowość uzdrowiskowa w zachodnich Czechach.

25 Chodzi o wspomnianą już w poprzednich listach narzeczoną Kafki, Julie Wohryzek (1891–1939). Por. list z [końca kwietnia 1920], s. 20–23. Jej pełne imię i nazwisko Kafka wymienia tylko raz (w liście z [6 lipca 1920], s. 107), gdy podaje Milenie jej adres. Por. listy do Maxa Broda: Listy, s. 250, 297, oraz Klaus Wagenbach, Julie Wohryzek, die zweite Verlobte Kafkas [Julie Wohryzek, druga narzeczona Kafki], w: J. Born et al., Kafka-Symposion, Berlin 1965, s. 39–53.

26 Milena uczyła czeskiego w Wiedeńskich Szkołach Handlowych i Językowych.

* Przyjaciółka Mileny.

Tytuł oryginałuBriefe an Milena

Copyright © for the translation by Feliks KonopkaCopyright © for the translation by Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska

Autor przedmowyRyszard Koziołek

Autor posłowiaGrzegorz Jankowicz

Projekt okładkiMagda Kuc

Ilustracja na okładce i wewnątrz książki© Iryna Davydenko/Adobe Stock

Fotografia Franza Kafki© IanDagnall Computing / Alamy / BE&W

Fotografia Mileny Jesenskiej© ARCHIVIOGBB / Alamy / BE&W

Podpis Franza Kafkidomena publiczna

Redaktorka inicjującaMilena Rachid Chehab

Redaktorka prowadzącaDominika Ziemba

Opieka produkcyjnaJakub Kornacki, Maria Gromek

Opieka promocyjna Monika Frankiewicz

Redakcja Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska

AdiustacjaDorota Ponikowska

KorektaJustyna Ostafin

ISBN 978-83-8367-485-8

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2025

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski