Liceum Avalon - Meg Cabot - ebook

Liceum Avalon ebook

Meg Cabot

3,5

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
Liceum Avalon wygląda jak zwyczajne liceum. Ale szesnastoletnia Ellie jest tu nowa i dopiero po pewnym czasie odkrywa, że nie wszystko jest takie, jak się wydaje. W Liceum Avalon na nowo rozgrywają się dramatyczne zdarzenia z legend o królu Arturze. Najwyraźniej jednak Ellie zakłóca bieg tej historii, bo zakochuje się w niewłaściwym bohaterze. 
[Opis wydawnictwa] 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Polanowie 

Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego (2) 
Gminny Ośrodek Kultury w Domaniewicach 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (2) 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole 
Gminna Biblioteka Publiczna w Komorowie Żuławskim 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (4) 
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie 
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży 
Gminna Biblioteka Publiczna im. Czesława Chruszczewskiego w Mieścisku 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim 
Gminna Biblioteka w Pruszczu (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Władysława Reymonta w Skierniewicach 
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy 
Biblioteka Publiczna w Stęszewie (3) 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie (2) 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Zagórów

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 265

Rok wydania: 2006

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Liceum Avalon

Meg Cabot

Liceum Avalon

 

Przekład

Edyta Jaczewska

 

 

 

 

 

 

Amber

 

Tytuł oryginału

Avalon High

 

Redakcja stylistyczna

Izabella Sieńko-Holewa

 

Redakcja techniczna

Andrzej Witkowski

 

Korekta

Zofia Firek

Barbara Opiłowska

 

Ilustracja na okładce

Nicola Slater

 

Opracowanie graficzne okładki

Studio Graficzne Wydawnictwa Amber

 

Skład

Wydawnictwo Amber

 

Druk

Wojskowa Drukarnia w Łodzi

 

 

 

Copyright © 2006 by Meg Cabot LLC.

All rights reserved.

For the Polish edition

Copyright © 2006 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

 

 

ISBN 83-241-2586-8

978-83-241-2586-9

 

Warszawa 2006. Wydanie 1

 

 

 

WYDAWNICTWO AMBER Sp. zoo.

00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl 

 

Dla dwóch Barbar Cabot,niedobrej mamusi i cioci Babs 

 

Serdeczne podziękowania dla Beth Ader, Jennifer Brown, Barbary M, Cahot, Michele Jaffe, Laury Langlie, Abigail McAden,a przede wszystkim dla Benjamina Egnatza

Rozdział 1

Po zmroku rzuca snop skonanadłoń, a żniwiarka zasłuchanaszepcze: „Oto zaczarowanaPani na Shalott”.

Ty to masz fart.

Moja najlepsza przyjaciółka, Nancy, wszystko widzi właśnie tak. Chyba można ją nazwać optymistką.

Nie żebym sama była pesymistką czy coś. Ja jestem po prostu... praktyczna. A przynajmniej według Nancy.

Najwyraźniej poza tym mam fart.

– Fart? – powtórzyłam do słuchawki. – A w czym mam taki fart?

– Och, no wiesz – powiedziała Nancy. – Możesz zacząć wszystko od nowa. W zupełnie nowej szkole, gdzie nikt cię nie zna. Możesz być kim tylko chcesz, pozwolić sobie na totalną przemianę osobowości. I nie będzie tam ani jednej osoby, która by ci powiedziała: „Kogo ty chcesz nabrać, Ellie Harrison? Pamiętam, jak w piątej klasie podstawówki jadłaś klej”.

– Nigdy nie myślałam o tym w ten sposób. – I rzeczywiście tak było. – A w ogóle to ty jadłaś klej.

– Sama widzisz, o co mi chodzi – westchnęła Nancy. – No to powodzenia. Ze szkołą i ze wszystkim.

– Tak. – Mimo że dzieliły nas tysiące kilometrów, potrafiłam wyczuć, że czas kończyć rozmowę. – Na razie.

– Na razie – rzuciła Nancy. A potem dodała jeszcze raz: – Ale masz szczęście.

Naprawdę, dopóki Nancy tego nie powiedziała, nie uważałam swojej sytuacji za szczęśliwą. No może poza tym, że w ogrodzie za naszym nowym domem był basen. Nigdy jeszcze nie mieliśmy własnego basenu. Przedtem, jeśli chciałyśmy z Nancy popływać, musiałyśmy wsiąść na rowery i przejechać osiem kilometrów – prawie ciągle pod górę – do Como Park.

Muszę przyznać, że kiedy rodzice powiedzieli, że dostali roczny urlop naukowy, tylko fakt, że pospiesznie dodali: „I będziemy mieli dom z basenem!”, powstrzymał wymioty, które podchodziły mi do gardła. Jeśli jesteś dzieckiem pary wykładowców, „urlop naukowy” to prawdopodobnie dwa najpaskudniejsze słowa w twoim słowniku. Co siedem lat większość wykładowców uniwersyteckich dostaje taki urlop – w zasadzie są to całoroczne wakacje, żeby mogli naładować akumulatory i napisać, a potem wydać jakąś książkę.

Wykładowcy to uwielbiają.

Ich dzieci tego nie znoszą.

Bo czy naprawdę chcielibyście dać się wyrwać z korzeniami i zostawić wszystkich swoich przyjaciół? Potem trzeba zaprzyjaźnić się z tymi wszystkimi nowymi ludźmi w nowej szkole. I właśnie kiedy zaczynacie myśleć: „Okay, nie jest aż tak źle”, to po roku znów musicie wszystko rzucić i wracać tam, skąd przyjechaliście.

Nikt by tak nie chciał. A przynajmniej nikt normalny.

W każdym razie ten urlop naukowy nie jest tak fatalny jak poprzedni, który spędziłam w Niemczech. Nie chodzi o to, że z Niemcami jest coś nie tak. Nadal wymieniam e-maile z Anne-Katrin, dziewczyną, z którą siedziałam w ławce w tej dziwnej niemieckiej szkole, do której tam chodziłam.

Ale, dajcie spokój, musiałam się nauczyć zupełnie obcego języka!

Przynajmniej tym razem zostaliśmy w Stanach. No i dobra, mieszkamy niedaleko Waszyngtonu, w miejscu, które nie przypomina reszty Ameryki. Ale wszyscy tutaj mówią po angielsku. Na razie.

I jest basen.

Okazuje się, że posiadanie własnego basenu to spora odpowiedzialność. Co rano trzeba sprawdzić filtry i upewnić się, że nie pozapychały ich liście, zdechłe krety czy coś. W naszych zawsze znajdzie się żaba czy dwie. Zazwyczaj jeśli wyjdę z domu dość wcześnie, jeszcze żyją. Wtedy muszę przeprowadzać akcję ratunkową dla żab.

Uratować je można wyłącznie w ten sposób, że sięga się głęboko pod wodę i wyciąga koszyk z filtra. Przy okazji muszę brać w ręce różne obrzydlistwa, które tam pływają. Na przykład martwe żuki albo traszki, a kilka razy potopione myszy. Raz znalazłam tam węża. Nadal żył. Zazwyczaj nie biorę w ręce czegoś, co może mi wstrzyknąć w żyły strumień paraliżującego jadu, więc wrzasnęłam do rodziców, że w koszyku filtra jest wąż.

– No i? Co mam z nim niby zrobić?! – odwrzasnął tata.

– Wyciągnąć go.

– Nie ma mowy. Żadnego węża do ręki nie wezmę.

Moi rodzice nie są tacy jak inni. Po pierwsze, normalni rodzice wychodzą z domu do pracy. Niektórzy nawet spędzają w niej codziennie po osiem godzin, jak słyszałam.

Ale nie moi. Moi rodzice są w domu przez cały czas. Nigdy nie wychodzą! Siedzą w pracowniach i piszą coś albo czytają. Na dobrą sprawę wychodzą – każde ze swojego gabinetu – tylko po to, żeby obejrzeć Va banque. A wtedy przekrzykują się wzajemnie odpowiedziami.

Żadna z moich koleżanek nie ma rodziców, którzy by znali wszystkie odpowiedzi w Va banque i jeszcze się nimi przekrzykiwali. Bywałam w domu u Nancy i sama widziałam. Jej mama i tata po obiedzie oglądają Entertainment Tonight jak normalni ludzie.

Ja nie znam żadnych odpowiedzi w Va banque i dlatego nie cierpię tego teleturnieju.

Mój tata wychował się w Bronksie, gdzie nie ma żadnych węży, i nienawidzi zwierząt. Totalnie ignoruje naszego kota, Berka. Co oczywiście oznacza, że Berek ma na jego punkcie hopla.

A jeśli mój tata zobaczy pająka, drze się jak dziewczyna. Wtedy moja mama, która wychowała się na ranczu w Montanie i nie ma cierpliwości ani do pająków, ani do wrzasków mojego taty, wkracza do akcji i zabija biedne stworzenie, chociaż miliony razy jej mówiłam, że pająki są niezwykle pożyteczne.

No więc wiem, że nie powinnam mówić mamie o tym wężu w filtrze, bo pewnie na moich oczach złapałaby go i urwała mu głowę. Znalazłam rozwidloną gałąź i wyciągnęłam go z koszyka. Wypuściłam go między drzewa za domem, który wynajmujemy. I chociaż nie okazał się taki straszny, kiedy już zebrałam się na odwagę, żeby go uratować, mam nadzieję, że tu nie wróci.

Kiedy ma się własny basen, trzeba robić jeszcze inne rzeczy, poza tym, że się czyści koszyki od filtrów. Należy oczyszczać dno basenu specjalnym odkurzaczem – to jest nawet zabawne – i trzeba sprawdzać zawartość chloru oraz pH. Lubię testować wodę. Robię to kilka razy dziennie. Wlewa się wodę do malutkich probówek, a potem dodaje parę kropli takiego czegoś. Jeśli woda w probówkach zmieni kolor na nieodpowiedni, to do koszyków przy filtrach muszę wsypać trochę specjalnego proszku. To zupełnie jak chemia, tylko fajniejsze, bo kiedy skończysz, zamiast śmierdzącej masy, która mi zawsze zostawała po doświadczeniach, masz piękną, czystą, błękitną wodę.

Większość lata po przeprowadzce do Annapolis spędziłam, kręcąc się przy basenie. Mówię „kręcąc się”, ale mój brat Geoff, który w drugim tygodniu sierpnia wyjechał na pierwszy rok studiów, ujął to inaczej. Powiedział, że zachowuję się, jakby mi na tym punkcie zupełnie odwaliło.

– Ellie – mówił do mnie tyle razy, że straciłam rachubę. – Wyluzuj. Nie musisz tego robić. Mamy umowę z firmą od basenów. Przyjeżdżają tu co tydzień. Pozwól im się tym zająć.

Ale facet od basenu wcale się tym nie przejmuje. On to robi wyłącznie dla pieniędzy On nie widzi w tym piękna. Jestem tego całkiem pewna.

Chyba mogę zrozumieć, o co chodziło Geoffowi. Basen rzeczywiście zaczął wypełniać większość mojego czasu. Kiedy go nie czyściłam, unosiłam się na powierzchni wody na nadmuchiwanym materacu. Zmusiłam mamę i tatę, żeby mi taki kupili, kiedy byliśmy w Wawie. Tak się nazywają stacje benzynowe tu, w stanie Maryland. Wawa. W domu w Minnesocie nie mamy żadnych stacji Wawa, tylko, na przykład, Mobil i Exxon czy jakoś tak.

W każdym razie nadmuchaliśmy je też na stacji Wawa – te materace – kompresorem, którym pompuje się opony samochodowe, chociaż nie powinno się go używać do nadmuchiwania materaców. Tak jest na nich napisane.

A kiedy Geoff wytknął to mojemu tacie, ten powiedział tylko:

– Kto by się tym przejmował? – I tak czy inaczej nadmuchał materace.

I nic złego się nie stało.

Każdy dzień minionego lata wyglądał tak samo. Rano wstawałam i wkładałam bikini. Brałam batonik Nutri-Grain i szłam na dół sprawdzić, czy w koszykach od filtrów nie ma żab. Potem, kiedy basen był już czysty, siadałam z książką na jednym z materaców Czytałam i unosiłam się na wodzie.

Od czasu, kiedy Geoff wyjechał na studia, tak się w tym wprawiłam, że udawało mi się nawet nie zamoczyć włosów Mogłam tak siedzieć przez cały ranek, bez żadnej przerwy, aż do chwili kiedy mama lub tata wychodzili na taras i mówili:

– Lunch.

Wtedy wracałam do domu. Jedliśmy kanapki z masłem orzechowym i galaretką, jeśli to na mnie przypadał tego dnia dyżur w kuchni, albo żeberka z Red Hot and Blue, jeśli to była kolej któregoś z rodziców. Oboje byli zbyt zajęci pisaniem książek, żeby gotować.

Potem wracałam nad basen, aż mama albo tata nie zawołali mnie na obiad.

Wydawało mi się, że to całkiem niezły sposób na spędzenie kilku ostatnich tygodni lata.

Ale moja mama tak nie uważała.

Nie wiem, dlaczego aż tak bardzo się interesowała tym, w jaki sposób spędzam czas. W końcu to ona pozwoliła tacie nas tu zawlec, ze względu na książkę, do której zbiera materiały. Swoją własną książkę – o mojej imienniczce, Elaine z Astolat, Pani na Shalott – równie dobrze mogła napisać w domu, w St. Paul.

Och, tak. To następna rzecz, z którą musisz się pogodzić, jeśli twoi rodzice są wykładowcami na uniwersytecie. Dadzą ci imię po jakimś przypadkowym pisarzu – biedny Geoff odziedziczył swoje po Geoffreyu Chaucerze – albo po postaci literackiej, na przykład Pani na Shalott, czyli lady Elaine. Tej samej, która się zabiła, bo sir Lancelot wołał od niej królową Ginewrę – no wiecie, tę, którą grała Keira Knightley w filmie o królu Arturze.

I nic mnie nie obchodzi, że poemat o niej jest taki piękny. To niezbyt fajne odziedziczyć imię po kimś, kto się zabił dla faceta. Kilka razy wspominałam o tym rodzicom, ale oni nadal tego nie chwytają.

Zresztą fakt, że oboje z bratem otrzymaliśmy dziwaczne imiona, to nie jedyna rzecz, która do nich nie dociera.

– Nie masz ochoty jechać do centrum handlowego? – Mama pytała mnie o to dzień w dzień, zanim udało mi się uciec nad basen. – Nie chcesz się wybrać do kina?

Teraz, kiedy Geoff wyjechał na uniwersytet, nie miałam z kim iść do kina czy do centrum handlowego – poza rodzicami. A z nimi za żadne skarby bym nie poszła. Wiem, co to znaczy. Nie ma to jak iść do kina z ludźmi, którzy robią potem filmowi taką sekcję zwłok, że nic z niego nie zostaje. Czego oni się spodziewają?

– Szkoła zacznie się już niedługo – odpowiadałam mamie. – Dlaczego nie mogę do tego czasu po prostu popływać sobie na materacu?

– Bo to nie jest normalne – odpowiadała mama.

Na co ja z kolei mówiłam:

– Aha, jakbyś ty miała wiedzieć, co jest normalne...

Bo, powiedzmy to sobie szczerze, oboje moi rodzice to dziwadła.

Mama nawet się na mnie nie wściekała. Kręciła tylko głową i mówiła:

– Wiem, jak wygląda zachowanie normalnej nastolatki. To, że leżysz samotnie na materacu przez cały dzień, normalne nie jest.

Uznałam, że to zbyt surowy osąd. W leżeniu na wodzie nie ma nic złego. To całkiem przyjemne. Możesz sobie leżeć i czytać. A jeśli twoja książka robi się nudna, wystarczy ją odłożyć, a gdy ci się nie chce iść do domu po następną – obserwować, jak promienie słońca odbijają się w wodzie i padają na liście drzew nad tobą. I możesz słuchać ptaków i cykad, i odgłosów ćwiczeń artyleryjskich w Szkole Morskiej, dobiegających z oddali.

Widywaliśmy ich czasami. Kajtków, to znaczy kadetów, jak sami woleli się nazywać, czyli studentów-oficerów marynarki. W swoich nieskazitelnie białych mundurach chodzili dwójkami po molo. Ile razy jechaliśmy z rodzicami kupić mi jakąś nową książkę do czytania, a dla nich kawę w księgarniokawiarni Hard Bean, tata zawsze wskazywał na nich palcem i mówił:

– Patrz, Ellie. Marynarze.

Co pewnie wcale nie jest takie dziwne. Pewnie chciał ze mną pogadać jak dziewczyna z dziewczyną. Bo wiecie, z mamą, zabójczynią pająków, tak sobie nie pogadam.

Chyba powinnam była myśleć, że ci kadeci są zabójczy czy coś. Ale nie zamierzałam rozmawiać o zabójczych facetach ze swoim tatą. Doceniam jego wysiłek, ale było to równie męczące jak mamine: „Może dasz mi się zabrać do centrum handlowego?”

W końcu mój tata też nie spędzał dni na jakichś niesamowicie ekscytujących zajęciach. Na barometrze nudy książka, którą pisze, wypada jeszcze niżej niż książka mamy. Bo to jest książka o mieczu. O mieczu! I to nawet nie jest żaden ładny miecz, wysadzany klejnotami czy coś. Jest stary, ma mnóstwo plam po rdzy i nie jest nic wart. Wiem, bo Muzeum Narodowe w Waszyngtonie pozwoliło tacie zabrać go do domu, żeby mógł go dokładnie zbadać. To dlatego się tu przeprowadziliśmy, żeby mógł w spokoju badać ten miecz. Wisi w jego gabinecie – to znaczy, w gabinecie profesora, od którego wynajmujemy dom, kiedy on jest w Anglii na swoim urlopie naukowym i pewnie bada coś jeszcze mniej wartościowego niż ten miecz taty.

Muzeum pozwala ludziom pożyczać sobie różne rzeczy i zabierać do domu, jeśli mają one wartość akademicką (czyli żadną) i jeśli jest się profesorem.

Nie wiem, dlaczego moi rodzice musieli sobie upodobać akurat średniowiecze. To najnudniejsza epoka ze wszystkich, pomijając może czasy prehistoryczne. Wiem, że większość ludzi myśli inaczej, ale to dlatego, że nie wiedzą, jak naprawdę wyglądało średniowiecze. Sądzą, że było tak, jak pokazują w kinie czy w telewizji. No wiecie, że kobiety przechadzały się wdzięcznie w spiczastych kapeluszach i ślicznych sukniach. Wszędzie słychać było: „mój panie” i „pani”, a odziani w zbroje rycerze nadjeżdżali w tumulcie kopyt, żeby ratować wszystkich z opresji.

Niestety, jeśli twoi rodzice są mediewistami, czyli studiują średniowiecze, szybko się uczysz, że to wcale tak nie wyglądało. Prawdę mówiąc, wszyscy wtedy paskudnie cuchnęli, w ogóle nie mieli zębów i umierali ze starości w wieku, powiedzmy, dwudziestu lat. Kobiety były potwornie uciskane, a mężczyźni obwiniali je za wszystko, co im się nie udawało.

Popatrzcie tylko na Ginewrę. Wszyscy myślą, że to jej wina, że Camelot już nie istnieje. Jasne, i co jeszcze.

No cóż, szybko się przekonałam, że dzielenie się takimi informacjami może człowiekowi odebrać sporo popularności w czasie przyjęć urodzinowych w stylu Śpiącej Królewny. Albo w restauracji stylizowanej na czasy średniowieczne. Albo w czasie zabaw w lochy i smoki.

Ale co ja mam niby zrobić, milczeć? Naprawdę nic nie mogę na to poradzić, nie umiem tak po prostu siedzieć i się zachwycać:

– No jasne, wtedy było po prostu świetnie. Szkoda, że nie mogę się przenieść do, powiedzmy, roku 900, pozwiedzać sobie i dostać wszy. I żeby mi się włosy całkiem zmierzwiły, bo nie znali wtedy odżywek przeciwko puszeniu. Aha, i przy okazji, jeśli dostałeś paciorkowca w gardle albo zapalenia oskrzeli, to umierałeś, bo nie było żadnych antybiotyków.

Hm, no tak się nie da.

Ale co tam. Skończyło się na tym, że skapitulowałam przed mamą. Nie w sprawie centrum handlowego. W sprawie biegania z tatą.

To zupełnie co innego niż wyjście do kina czy na zakupy. Zresztą ruch jest podobno znakomity dla osób w średnim wieku i bardzo się przyda mojemu tacie. W maju wygrałam okręgowe zawody na dwieście metrów kobiet, ale tata nie ćwiczył od czasu swojego corocznego badania kontrolnego. Czyli od zeszłego roku, kiedy lekarz powiedział mu, że powinien schudnąć z pięć kilo. Wtedy ze dwa razy wybrał się z moją mamą na siłownię, a potem się poddał, bo jak mówi, ten cały hałas na siłowni przyprawia go o szaleństwo.

Więc mama powiedziała:

– Ellie, jeśli będziecie razem biegać, dam ci spokój z tym leżeniem na wodzie.

Co rozstrzygnęło sprawę. No cóż, to i fakt, że tata miałby okazję podnieść sobie tętno – w Today powtarzają, że to jest bardzo potrzebne starszym osobom.

Jak przystało na naukowca, mama najpierw zbadała sprawę. Wysłała nas do parku, leżącego ze trzy kilometry od domu, który wynajmujemy. To bardzo ładne miejsce, jest tam wszystko: korty do tenisa, boisko do baseballu, pole do lacrosse’a, ładne, czyste publiczne toalety, dwa wybiegi dla psów – jeden dla dużych, drugi dla małych – no i, oczywiście, ścieżka do biegania. Żadnego basenu, jak w domu, w Como Park, ale pewnie ludziom w takiej ekskluzywnej okolicy nie jest potrzebny Wszyscy mają własne w ogrodach za domem.

Wysiadłam z samochodu i zrobiłam parę ćwiczeń rozciągających. Ukradkiem przyglądałam się ojcu, który szykował się do biegania. Odłożył swoje okulary w drucianych oprawkach i założył takie grube, plastikowe z elastyczną opaską, którą zakłada sobie na głowę, żeby mu nie spadły w czasie biegania. Mama nazywają opaską idioty. (Bez okularów tata jest ślepy jak kret. W sumie w czasach średniowiecza pewnie zginąłby, zanim skończyłby trzy czy cztery lata. Wpadłby do jakiejś studni albo coś. Ja odziedziczyłam po mamie wzrok ostrości dwadzieścia na dwadzieścia, więc pewnie pożyłabym nieco dłużej).

– To ładna ścieżka do biegania – stwierdził tata, poprawiając opaskę idioty. W przeciwieństwie do mnie nie spędzał na basenie całych godzin, więc nie był ani odrobinę opalony Nogi miał koloru papieru do pisania. Tylko owłosione. -Jedno okrążenie to dokładnie półtora kilometra. Trasa prowadzi przez lasek, coś w rodzaju arboretum, o tam. Widzisz? Więc nie cała jest wystawiona na słońce. Będzie trochę cienia.

Założyłam słuchawki. Nie umiem biegać bez muzyki, chyba że w czasie zawodów, kiedy na to nie pozwalają. Przekonałam się, że rap jest idealny do biegania. A im bardziej gniewny raper, tym lepiej. Idealnie się słucha Eminema, bo on jest wściekły na wszystkich. Poza swoją córką.

– Dwa okrążenia? – spytał tata.

– Jasne.

No więc włączyłam swojego mini-iPoda – zapinam go na ramieniu, kiedy biegam, ale wygląda to inaczej niż opaska idioty – i ruszyłam.

Na początku było trudno. W Marylandzie powietrze jest wilgotniejsze niż w domu, pewnie przez to, że morze jest tak blisko. Tutaj powietrze wydaje się ciężkie. Zupełnie jakby się biegło w zupie.

Po jakimś czasie poczułam, że ścięgna mi się rozluźniają. Zaczęłam sobie przypominać, jak bardzo lubiłam biegać tam w domu. Owszem, to trudne, ale nie zrozumcie mnie źle. Lubię to uczucie. Nogi poruszają się pode mną, silne i mocne, kiedy biegnę... Jakbym mogła zrobić wszystko. Absolutnie wszystko.

Na ścieżce prawie nikogo nie było. Gdzieniegdzie widziałam starsze panie z psami, uprawiające chodziarstwo, ale mijałam je pędem i zostawiałam daleko w tyle. W domu każdy się uśmiecha na widok kogoś nieznajomego. Tutaj ludzie robią to tylko wtedy, jeśli ty się do nich uśmiechniesz najpierw. Moi rodzice szybko do tego doszli. Teraz sami się uśmiechają – a nawet machają – do wszystkich, których mijają. A zwłaszcza do naszych nowych sąsiadów, kiedy ci wychodzą do ogrodu kosić trawniki. Wizerunek, tak to nazywa moja mama. Ważne jest, żeby podtrzymywać właściwy wizerunek, mówi. Zęby ludzie nie uznali nas za snobów.

Tyle że nie jestem pewna, czy obchodzi mnie to, co ludzie stąd sobie o mnie pomyślą.

Ścieżka do biegania zaczęła się jak każdy normalny tor. Po obu stronach była obłożona krótko przyciętą trawą, wiła się między boiskiem do baseballu i polem do lacrosse’a, a potem okrążała wybiegi dla psów i parking.

Trawniki szybko zostały z tyłu, a ścieżka znikła w zadziwiająco gęstym lesie. Tak, to był prawdziwy las, tu, w mieście. Obok ścieżki stał dyskretny mały brązowy znak: Witamy w OKRĘGOWYM OGRODZIE DENDROLOGICZNYM IMIENIA ANNE ARUNDEL.

Minęłam tabliczkę. Byłam nieco zdziwiona, że tak bardzo pozwolono zarosnąć roślinności po obu stronach ścieżki. Zanurzając się w głęboki cień arboretum, zauważyłam, że liście na drzewach są tak gęste, że prawie nie przepuszczają słońca.

Krzaki po obu stronach ścieżki rosły bujnie i wyglądało na to, że mają ostre kolce. Byłam pewna, że są tam też tony sumaka jadowitego... w średniowieczu pewnie można by się nim było poparzyć na śmierć, bo wtedy nie znali jeszcze żadnego lekarstwa na uczulenia.

Las był tak gęsty, że pół metra od ścieżki widziałam tylko zbity kłąb drzew i jeżyn. W arboretum panował przyjemny chłód. Zimne krople potu spływały mi po twarzy i piersiach. Patrząc na te zarośla, ledwie mogłam uwierzyć, że nadal jestem blisko cywilizacji. Ale kiedy zdjęłam słuchawki, usłyszałam samochody na autostradzie za drzewami.

Poczułam ulgę. No wiecie, że nie zagubiłam się przypadkiem w Jurassic Park ani nic takiego.

Założyłam słuchawki i biegłam dalej. Teraz oddychałam już z trudem, ale nadal czułam się świetnie. Nie słyszałam, jak moje stopy uderzały o ścieżkę – zagłuszała to muzyka – ale przez jakąś minutę wydawało mi się, że jestem tu sama... Może w ogóle jestem jedyną osobą na świecie.

To było śmieszne, przecież wiedziałam, że za mną biegł tata – pewnie niewiele szybciej niż te panie uprawiające chodziarstwo, ale był gdzieś niedaleko.

Po prostu obejrzałam zbyt wiele filmów w telewizji. Wiecie, bohaterka biega sobie w parku, a jakiś psychopata wyskakuje zza krzaków – takich jak te rosnące po obu stronach mojej ścieżki – i ją atakuje. Nie zamierzałam tak ryzykować. Kto wie, co za świry kryją się w zaroślach? Z drugiej strony, to jest Annapolis, siedziba Szkoły Morskiej Marynarki Stanów Zjednoczonych i stolica stanu Maryland, i tak dalej – mało prawdopodobne, żeby w okolicy kręcili się jacyś niebezpieczni kryminaliści.

Ale nigdy nic nie wiadomo.

Dobrze, że mam takie silne nogi. Byłam całkiem pewna, że gdyby ktoś chciał na mnie napaść, mogłabym mu sprzedać niezłego kopniaka w głowę. A potem po nim skakać, póki nie nadejdzie pomoc.

I dokładnie w chwili, kiedy o tym pomyślałam, zobaczyłam tego faceta.

Rozdział 2

Osika drży, wierzba się gnie,Lekki wiatr nad wzgórzami tchnie,Fałajak zawsze chyżo mknie,Rzeką wzdłuż wyspy białej, gdzieSzlak wiedzie w dal do Camelot.

A może tylko mi się wydawało, że go widzę?

Nieważne. W każdym razie zauważyłam między drzewami coś, co nie było zielone ani brązowe, ani żadnego innego koloru występującego w naturze.

Widok zasłaniały mi gęste liście, ale byłam pewna, że ktoś stoi na dnie jaru, znajdującego się tuż obok ścieżki, w pobliżu sporego skupiska głazów. Jak tam się dostał przez te wszystkie zarośla bez maczety, nie miałam pojęcia. Może prowadziła tam jakaś ścieżka, której nie zauważyłam.

A jednak tam stał. Tyle że za szybko biegłam, żeby zobaczyć, co robił.

Chwilę później wybiegłam spomiędzy drzew na jaskrawe światło słońca. Minęłam parking. Jakieś kobiety wysiadały właśnie z minivana. Szły w stronę wybiegów dla psów ze swoimi owczarkami szkockimi. W pobliżu był plac zabaw. Dzieciaki huśtały się i zjeżdżały na zjeżdżalni, a rodzice pilnowali, żeby nic im się nie stało.

Czyja to widziałam, czy mi się wydawało? Na dnie tamtego jaru ktoś stał, czy raczej wszystko to sobie tylko wyobraziłam?

Obok trzeciej bazy na boisku do baseballu dostrzegłam pracownika parku z nożycami do wycinania chwastów. Nie powiedziałam do niego: „Cześć”. Ani się nie uśmiechnęłam.

Nie wspomniałam też o facecie na dnie jaru. Może powinnam była. No bo co z tymi dziećmi z placu zabaw? Co, jeśli to jakiś pedofil?

W każdym razie nic nie powiedziałam. Przebiegłam koło tego pracownika, starając się na niego nie patrzeć.

I tyle, jeśli chodzi o wizerunek.

Widziałam tatę, w jego jaskrawej żółtej koszulce, gdzieś daleko po drugiej stronie toru do biegania. Został za mną w tyle o trzy czwarte okrążenia. Nie ma sprawy. Jest powolny, ale solidny. Mama zawsze mówi, że dotrze do celu, chociaż na pewno nie zrobi tego szybko.

Mama może sobie żartować. Ona przecież nawet nie lubi biegania. Lubi chodzić na aerobik do Y.

Co, biorąc pod uwagę to, jakiego strachu się najadłam, mijając tego faceta w lesie, nie jest chyba takie głupie.

Tym razem, kiedy biegłam w stronę drzew, rozglądałam się na boki, szukając jakiejś ścieżki, którą ten mężczyzna mógł zejść na dno jaru. Niczego nie zauważyłam.

A kiedy mijałam miejsce, gdzie widziałam go poprzednio, jar był pusty. Już go tam nie było. Ani jego, ani żadnego śladu, że ktoś tam w ogóle stał. Może ja naprawdę tylko wyobraziłam sobie tę całą sytuację? Może mama miała rację i powinnam tego lata spędzać mniej czasu w basenie, a więcej w centrum handlowym. Martwiłam się, że zaczynam dziwaczeć, bo w ogóle nie spotykam się z ludźmi w moim wieku.

I wtedy minęłam zakręt i omal na niego nie wpadłam.

A więc niczego sobie nie wymyśliłam.

Były z nim jeszcze dwie osoby. Chłopak i dziewczyna, mniej więcej w moim wieku. Oboje mieli jasne włosy i byli bardzo atrakcyjni. Stali po obu stronach faceta z jaru... Kiedy przyjrzałam mu się uważniej, stwierdziłam, że wcale nie był dorosły Miał tyle lat co ja albo niewiele więcej. Był wysoki i miał ciemne włosy, znów tak jak ja.

Ale w przeciwieństwie do mnie nie oblewał się potem i nie walczył o każdy oddech.

Aha, i był naprawdę przystojny.

Wszyscy troje byli zaskoczeni, kiedy nadbiegłam. Jasnowłosy chłopak coś powiedział, a dziewczyna miała zmartwioną minę... Może dlatego, że prawie na nich wpadłam.

Tylko ten ciemnowłosy chłopak uśmiechnął się do mnie. Spojrzał mi prosto w oczy i coś powiedział.

Nie wiem co, bo miałam na uszach słuchawki i go nie usłyszałam.

Ale z jakiegoś powodu – nie mam pojęcia dlaczego – odpowiedziałam uśmiechem. I nie ze względu na wizerunek czy inne takie. To było dziwne. On uśmiechnął się do mnie, a moje usta automatycznie zrobiły to samo – mózg nie miał z tym nic wspólnego. To nie była świadoma decyzja.

Po prostu to zrobiłam. Jakby to był jakiś nawyk czy coś. Jakbym codziennie odpowiadała w ten sposób na jego uśmiech.

A przecież nigdy wcześniej go nie spotkałam. Dlaczego się tak zachowałam?

Ulżyło mi, kiedy ich minęłam. Chciałam uciec od tego uśmiechu, który kazał mi zrobić to samo, chociaż wcale tego nie chciałam. Nie do końca.

Zobaczyłam ich jeszcze raz, kiedy się opierałam o maskę naszego samochodu, ciężko dysząc i dopijając jedną z butelek wody, które mama kazała zabrać nam z sobą. Wyszli zza drzew – dwóch chłopaków i dziewczyna – i skierowali się do samochodów. Blondynka i ten drugi chłopak mówili coś szybko do kolegi. Byłam zbyt daleko, żeby coś usłyszeć, ale – sądząc z ich min – chyba mieli do niego jakieś pretensje. Jedną rzecz widziałam wyraźnie – chłopak już się nie uśmiechał.

Wreszcie powiedział coś, co chyba ugłaskało jasnowłosą parę, bo przestali mieć te zmartwione miny.

A potem blondyn wsiadł do jeepa, a ten drugi usiadł za kierownicą białego land cruisera... Jasnowłosa dziewczyna zajęła miejsce pasażera obok niego. Zaskoczyło mnie to, bo wydawało mi się, że ona i ten przystojny blondyn są parą.

Tyle że mam raczej niewielkie doświadczenie, jeśli chodzi o chłopców, i trudno nazwać mnie ekspertką w tej dziedzinie.

Siedziałam na masce naszego samochodu, zastanawiając się, czego byłam przed chwilą świadkiem. Sprzeczki zakochanych? Jakiejś transakcji narkotykowej? Tata podszedł do mnie na niepewnych nogach.

– Wody – wychrypiał. Dałam mu drugą butelkę.

Dopiero kiedy wsiedliśmy do samochodu, a klimatyzacja ruszyła, ustawiona na maksimum, tata zapytał:

– No jak? Dobrze ci się biegało?

– Tak – odparłam, nieco zaskoczona.

– Chcesz to jutro powtórzyć?

– Jasne. – Wpatrywałam się w miejsce, gdzie po raz ostatni widziałam tamtą trójkę, ale już dawno stamtąd zniknęli.

– Świetnie – powiedział tata głosem pozbawionym jakiegokolwiek entuzjazmu.

Widać było, że miał nadzieję, iż odmówię. Ale nie mogłam tego zrobić. I to nie dlatego, że wreszcie sobie przypomniałam, jak bardzo lubię biegać. Ani dlatego, że dobrze się bawiłam w towarzystwie taty.

Chodziło o to, że – no dobra, przyznam się do tego – miałam nadzieję, że zobaczę jeszcze raz tego przystojnego chłopaka. I jego uśmiech.

Rozdział 3

Czterech baszt szarość murów strzeże,Pod nimi bąka w kwiatach leży,A na samotnej wyspie, w wieży,Pani na Shalott.

Ale go nie zobaczyłam. A przynajmniej nie w parku. I nie następnego tygodnia. Tata i ja codziennie jeździliśmy biegać – mniej więcej o tej samej porze, co tego pierwszego dnia – ale nie zobaczyłam już nikogo na dnie jaru.

A przecież patrzyłam. Wierzcie mi, rozglądałam się uważnie.

Myślałam o nich – o tej trójce, którą widziałam – i to dużo. Bo to pierwsze osoby w moim wieku, które spotkałam w Annapolis – poza tymi, które pracują w Graul’s, miejscowym sklepie, gdzie kupujemy torby na śmieci i pieczywo, albo obsługują stoliki w Red Hot and Blue.

Czy ten jar, zastanawiałam się, to jakieś lokalne miejsce, gdzie ludzie chodzą się całować?

Ale ciemnowłosy chłopak z nikim się nie całował, kiedy go tam zobaczyłam.

To może dzieciaki chodzą tam zażywać narkotyki?

Ale on nie był naćpany. I ani on, ani jego znajomi nie wyglądali na narkomanów. Nosili normalne ubrania, szorty khaki i T-shirty. Żadne z nich nie miało tatuażu ani piercingu

Nie zanosiło się na to, żebym miała niedługo poznać odpowiedzi na któreś z tych pytań. Zresztą nasze dni biegania w Parku Anne Arundel – i mojego leżenia na wodzie w basenie – i tak dobiegały końca. Zaczynała się szkoła.

Oczywiście, zawsze marzyłam, żeby trzeci rok liceum zacząć jako nowa uczennica w szkole w jakimś odległym od domu stanie, gdzie nikogo nie znałam.

Pierwszy dzień w liceum Avalon wcale nie był taki zwyczajny. To była inauguracja. W zasadzie tylko wyznaczano nam plan lekcji i szafki, i inne takie. Żadnego wytężania mózgownic, pewnie po to, żeby nam jakoś ułatwić powrót do szkolnej rutyny.

Liceum Avalon było mniejsze niż moja dawna szkoła, ale lepiej wyposażone i zamożniejsze, więc raczej nie miałam na co się skarżyć. Mieli tam nawet mały przewodnik dla uczniów, który rozdawali pierwszego normalnego dnia nauki, z małą fotografią i krótką notatką na temat każdego ucznia. W czasie inauguracji musiałam pozować do zdjęcia – ja i dwustu innych rozchichotanych trzecioklasistów, huraaa... – a potem wypełnić formularz, w którym pytano o nazwisko, e-mail (gdybym go chciała ujawnić) oraz zainteresowania, żeby mogli te informacje umieścić w przewodniku. Dzięki temu mieliśmy się nawzajem poznać.

Moi rodzice byli bardzo podekscytowani tym, że idę do nowej szkoły. Oboje wstali wcześnie i zrobili mi naprawdę obfite śniadanie i duży lunch. Śniadanie było w porządku – gofry z zamrażarki, które się tylko trochę przypaliły – ale lunch okazał się porażką: kanapka z masłem orzechowym i galaretką, a na dodatek sałatka ziemniaczana. Nie miałam serca mówić im, że ta sałatka koszmarnie mi się nagrzeje w szafce, zanim w ogóle zdążę się do niej zabrać. Moi rodzice, jako mediewiści, nie myślą o przechowywaniu jedzenia w lodówkach.

Wzięłam torbę, którą mi z dumą wręczyli, i powiedziałam tylko:

– Dzięki, mamo, dzięki, tato.

Zawieźli mnie do szkoły tego pierwszego dnia, bo im powiedziałam, że nazbyt się denerwuję, żeby jechać autobusem. Wszyscy troje wiedzieliśmy, że to nieprawda. W gruncie rzeczy bałam się trochę, że nie będę miała koło kogo usiąść. Nikt nie chce siedzieć obok kogoś obcego w szkolnym autobusie.

Moim rodzicom to chyba nie przeszkadzało. Podrzucili mnie do szkoły po drodze do BWI, miejscowej stacji kolejowej. Zdecydowali się pójść za ciosem i pojechać do miasta na konsultacje z innymi mediewistami w sprawie swoich książek – mama chciała podyskutować o Elaine z Astolat, a tata o swoim mieczu.

Powiedziałam im, żeby się grzecznie bawili z innymi profesorami, a oni kazali mi się grzecznie bawić z innymi dzieciakami z liceum.

A potem weszłam do szkoły.

To był taki typowy pierwszy dzień – a przynajmniej jego pierwsza połowa. Nikt się do mnie nie odzywał, więc ja też nie odzywałam się do nikogo. Kilku nauczycieli zrobiło spore zamieszanie z faktu, że jestem nowa i że pochodzę z tego egzotycznego zakątka, jakim jest Minnesota. Kazali mi opowiadać o sobie i o swoim rodzinnym stanie.

Opowiadałam.

Nikt nie słuchał. A jeśli słuchali, to nic ich to nie obchodziło.

Nie ma sprawy, bo szczerze mówiąc, sama też nie przejmowałam się tym wszystkim.

Lunch to najbardziej przerażający moment dla każdego nowego. Trochę już do tego przywykłam po poprzednich urlopach naukowych. Na przykład wiedziałam, że jeśli zabiorę swoją papierową torbę i zaszyję się samotnie w bibliotece, to na całą resztę roku przylgnie do mnie etykietka potwornego nieudacznika. Tak było w Niemczech.

Więc zamiast tego wzięłam głęboki oddech i poszukałam wzrokiem stolika, przy którym siedziałyby jakieś wysokie dziewczyny, typowe kujonki takie jak ja. A kiedy znalazłam taki stolik, podeszłam, żeby się przedstawić. Bo w zasadzie to właśnie trzeba zrobić. Czułam się jak totalna idiotka, ale powiedziałam, że jestem nowa, i spytałam, czy mogę się dosiąść. Dzięki Bogu, posunęły się i zrobiły mi miejsce. Tego właśnie możesz się spodziewać po wysokich kujonkach, gdziekolwiek byś się znalazła.

Jasne, mogły mi powiedzieć, żebym spadała. Ale nie zrobiły tego. Zaczynałam myśleć, że liceum Avalon może nie będzie jednak takie złe.

Przekonałam się o tym zaraz po lunchu – wtedy wreszcie go zobaczyłam. To znaczy, chłopaka z tamtego jaru.

Przeglądałam swój plan lekcji, usiłując przypomnieć sobie, gdzie jest sala 209, kiedy wybiegł zza rogu i praktycznie na mnie wpadł. Od razu go rozpoznałam. Nie tylko dlatego, że jest taki wysoki, a wcale nie ma aż tak wielu facetów, którzy byliby ode mnie wyżsi, ale dlatego, że ma taką wyrazistą twarz. Niezupełnie przystojną, ale atrakcyjną. I miłą, o zdecydowanych rysach.

A najdziwniejsze było to, że on też mnie chyba rozpoznał, chociaż widział mnie może przez pięć sekund tamtego dnia w parku.

– Cześć – powiedział, uśmiechając się nie tylko ustami, ale też tymi ciemnymi oczami.

Tylko „cześć”. To wszystko.

Ale to było takie „cześć”, od którego serce w piersi fiknęło koziołka.

Zresztą może chodziło o jego oczy, a nie o samo „cześć”. A może to po prostu była jedyna znajoma twarz w morzu ludzi, których nigdy nie widziałam na oczy.

Tyle że... No cóż, obok niego stała dziewczyna – ta sama blondynka, z którą wtedy odjechał – a na jej widok serce mi wcale nie podskoczyło.

Pewnie dlatego, że skubała go za rękaw i mówiła:

– Aleja powiedziałam Lance’owi, że spotkamy się z nim w Dairy Queen po treningu.

Na co on objął ją ramieniem.

– Jasne, świetny pomysł.

A potem oboje mnie minęli i znikli w tłumie na korytarzu.

Wszystko to potrwało jakieś dwie sekundy. No dobra, trzy.

Ale poczułam się tak, jakby mnie ktoś kopnął w żołądek. A to w sumie do mnie niepodobne. Nie jestem taka. No wiecie, w typie: O mój Boże, on na mnie popatrzył, nie mogę złapać tchu. To Nancy jest romantyczką, ja jestem praktyczna.

Dlatego to było zupełnie bez sensu, że kiedy tylko wpadłam na swoją lekcję, wyszarpnęłam z torby swój egzemplarz przewodnika i zaczęłam go gorączkowo przeglądać, aż znalazłam zdjęcie tego chłopaka. Nie zwracałam najmniejszej uwagi na listę lektur z literatury powszechnej, którą usiłował omówić z nami nauczyciel.

Był o rok ode mnie starszy, w maturalnej klasie. Nazywał się A. William Wagner, ale wszyscy mówili na niego zwyczajnie Will.

Pomyślałam, że to do niego pasuje. Wyglądał właśnie jak Will.

Nie żebym wiedziała, jak powinien wyglądać taki Will. Ale nieważne.

Według przewodnika A. William Wagner był niezłą gwiazdą. Grał w szkolnej drużynie futbolowej, był finalistą kilku krajowych olimpiad i przewodniczącym samorządu najstarszego rocznika. Interesował się żeglarstwem i lubił czytać.

Nie napisali, czy Will ma dziewczynę, ale za każdym razem widziałam go z tą samą oszałamiającą blondynką. A przed chwilą objął ją ramieniem, a ona mówiła mu o spotkaniu się z kimś w Dairy Queen po treningu. Musiała być jego dziewczyną.

Faceci tacy jak A. William Wagner zawsze mają jakąś dziewczynę. Nic trzeba być kimś praktycznym, jak ja, żeby to wiedzieć.