Kuszenie świętego Antoniego. La tentation de Saint Antoine. The Temptation of St. Antony - Gustave Flaubert - ebook

Kuszenie świętego Antoniego. La tentation de Saint Antoine. The Temptation of St. Antony ebook

Gustave Flaubert

0,0

Opis

Edycja trójjęzyczna. Text: Polski / Français / English.

Kuszenie św. Antoniego to powieść Gustave’a Flauberta, która została wydana w ostatecznej wersji w 1874 roku w Paryżu. Opowiada ona o nocy z życia egipskiego pustelnika Antoniego, podczas której jest on wystawiany na różne pokusy – jest to temat często poruszany poczynając od średniowiecza w sztuce i literaturze europejskiej. Flaubert inspirowany w 1835 roku postacią Kaina, z dzieła George Gordon Byron i a Fausta Goethego, podejmuje historię Pustelnika z Teb, który przywołując zbyt żywe wspomnienia ze swojej przeszłości, ponownie przywołuje demoniczne pokusy: pożądanie, moc lub pogoń za przyjemnością. Jeszcze bardziej niepokojące jest pojawienie się jednego z jego uczniów, Ilariona, który prezentuje „wszystkich bogów, obrzędy, modlitwy i wyrocznie” i podkreśla sprzeczności Pisma Świętego. Kiedy wreszcie prezentujący się pod nazwą Nauki, diabeł ujawnia Antonioowi tajemnice wszechświata, anachoreta dąży na chwilę do połączenia się z materiią, w której postrzega niezwykły wzrost; ale w tym miejscu, w tarczy wschodzącego słońca, rozbłyska twarz Chrystusa. To symboliczne dzieło, będące oryginalnym połączeniem wizji grecko-łacińskiego świata czwartego wieku z wypowiedziami współczesnych teorii, zawiera obrazy o wielkim pięknie. Kuszenie św. Antoniego było najukochańszym i najbardziej pracochłonnym ze wszystkich dzieł Flauberta. Zmagania duchowe pustelnika są prawdopodobnie alegorią cierpień pisarza. Prawdopodobnie opisał swoje własne doświadczenia z doznań w atakach psychotycznych, jako wizje św. Antoniego. Warto zauważyć, że Flaubert, opisuje wizje Antoniego w sposób naturalistyczny.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 601

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Gustave Flaubert

 

 

Kuszenie świętego Antoniego

La tentation de Saint Antoine

The Temptation of St. Antony

 

EDYCJA TRÓJJĘZYCZNA

 

TEXT:

Polski / Français / English

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: David Teniers the Younger  (1610-1690), The Temptation of St Anthony (1640), licencjapublic domain,

źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:David_Teniers_(II)_-_The_Temptation_of_St_Anthony_-_WGA22105.jpg

 

Tekst według edycji z początku XX wieku.

Pisownię uwspółcześniono w minimalnym zakresie.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-562-3

 

 

Kuszenie świętego Antoniego

 

Rozdział I.

 

(Tebaida. Na wierzchołku góry polana zaokrąglona półksiężycowato, otoczona wielkimi głazami. W głębi chata pustelnika zbudowana z gliny i sitowia, o płaskim dachu, bez drzwi. Wewnątrz dzbanek i chleb czarny; pośrodku, na stosie drzewa, wielka księga; na ziemi tu i ówdzie sitowie i narzędzia do wyplatania, koszyk, nóż. O dziesięć kroków od chaty wysoki krzyż, w ziemię wkopany. Na drugim końcu polany stare pogięte drzewo palmowe chyli się nad przepaścią, gdyż góra z tego boku ścięta jest stromo, a Nil u podnóża skały tworzy niby jezioro. Na prawo i na lewo zamyka widok półkole skał. Ale ze strony pustyni, jakby wybrzeża morskie jedne za drugimi, olbrzymie równoległe falistości, barwy złotopopielnej ciągną się w dal, coraz bardziej ku górze; potem za piaskami, w dali głębokiej, łańcuch gór libijskich tworzy ścianę barwy kredowej, z lekka mgłą fioletową ocieniony. Z przeciwnej strony słońce opuszcza się w morze. Niebo od północy ubarwione szaroperłowo, gdy na zenicie chmury purpurowe niby kędziory olbrzymiej grzywy roztoczyły się po błękicie. Te ogniste promienie z wolna ciemnieją, a lazury przybierają kolor masy perłowej. Krzaki, głazy, ziemia – wszystko zdaje się teraz jak z brązu, a w przestrzeni ulatuje złoty pył tak drobny, że się zlewa z drżeniem światła.)

 

ŚWIĘTY ANTONI

(długobrody, długowłosy starzec, odziany w tunikę ze skóry koziej, siedzi, skrzyżowawszy nogi; plecie rogoże. W chwili, gdy słońce znika, wydaje ciężkie westchnienie i patrząc na widnokrąg, mówi:)

 

Jeszcze jeden dzień! Jeden dzień przeminął! Niegdyś jednak nie byłem takim nędzarzem! Nim noc upłynęła, zaczynałem kazania; następnie schodziłem do rzeki po wodę i wracałem stromą ścieżką z wiadrem na ramieniu, śpiewając hymny. Potem bawiło mnie sprzątanie w chacie. Później brałem swe narzędzia: starałem się, aby plecionki były równiejsze, a koszyki lżejsze, gdyż najmniejszy trud wydawał mi się wówczas wielkim obowiązkiem i był mi słodki nad wyraz.

 

W określonych godzinach opuszczałem swą pracę i modląc się z wyciągniętymi dłońmi, czułem jakby krynica miłosierdzia z wyżyny niebios w serce moje spływała. Ale teraz wyschła... Dlaczego?

 

(Powoli kroczy po półkolistym okopie skalnym.)

 

Wszyscy mi zarzuty czynili, gdym opuszczał dom. Matka zemdlała półmartwa, siostra z daleka dawała mi znaki powrotu, a druga płakała, Amonaria, ta dzieweczka, którą spotykałem co wieczór u studni, gdy poiła krowy. Biegła za mną. Pierścienie na jej nogach świeciły w pyle, a tunika na biodrach otwarta ulatywała wiatrem kołysana. Stary pustelnik, który mnie uprowadzał, lżył ją urągliwie. Nasze dwa wielbłądy ciągle pędziły galopem – i już nie widziałem nikogo.

 

Naprzód za mieszkanie wybrałem mogiłę jakiegoś faraona. Ale nieznany czar krąży w tych zamkach podziemnych, gdzie mroki dyszą zgęszczonym kadzidłem aromatów odwiecznych. Z głębi sarkofagów słyszałem głos jękliwy, który mnie przyzywał; albo też nagle w oczach mi się ożywiały rzeczy okropne malowane na ścianach grobowca, i uciekłem stamtąd aż na brzegi Morza Czerwonego i ukryłem się w twierdzy powalonej w gruzy. Tam za towarzyszów miałem skorpiony pełzające śród kamieni, a nad głową moją szybowały wciąż po błękitnym niebie orły białe i czarne. W nocy rozdzierały mnie szpony, kąsały mnie dzioby, muskały miękkie skrzydła, a straszliwe demony, hucząc w mych uszach, przewracały mnie na ziemię. Raz nawet wędrowcy z karawany idącej do Aleksandrii dopomogli mi i wzięli mnie ze sobą. Wtedy zapragnąłem się uczyć u dobrego starca Dydyma. Chociaż był on niewidomy, nikt mu nie mógł dorównać w znajomości Pisma Świętego. Prowadziłem go na Paneum, skąd widać latarnię i szerokie morze. Później wracaliśmy przystanią, gdzie spotykaliśmy ludzi różnych narodowości, od Cymbrów przyodzianych w skóry niedźwiedzie aż do gymnosofistów znad Gangesu, przepasanych okrajką ze skóry krowiej. Ale wciąż jakieś bójki były tam na ulicach, już to z powodu Żydów, którzy nie chcieli płacić podatku, już to z powodu buntowników, którzy chcieli wypędzić Rzymian. Zresztą miasto jest pełne heretyków, wyznawców Manesa, Walentyna, Bazylidesa, Ariusza, a każdy cię zaczepia, spór z tobą zaczyna, chce cię przekonać.

 

Mowy ich czasami budzą się w mej pamięci. Na próżno staram się nie zwracać uwagi, niepokój mnie ogarnia.

 

Uszedłem do Kolzim, a pokuta moja była tak wielka, że już nie lękałem się Boga. Pewna gromadka zebrała się koło mnie, by prowadzić życie pustelnicze. Przepisałem im reguły praktyczne, wrogie szaleństwom gnozy i gadaninom filozofów. Ze wszech stron przysyłano mi gońców. Przychodzili też ludzie z daleka, by tylko mnie zobaczyć.

 

Jednakże lud nękał wyznawców i żądza męczeństwa pociągnęła mnie do Aleksandrii. Prześladowanie od trzech dni się zakończyło.

 

Kiedym powracał, ogromna fala ludzi zatrzymała mnie przed świątynią Serapisa. Był to, jak mówili, ostatni przykład, jaki chciał dać wielkorządca. Pośrodku portyku, w pełni słońca, naga kobieta stała przywiązana do słupa, a dwaj żołnierze biczowali ją rzemieniami. Przy każdym uderzeniu całe jej ciało wiło się i przeginało. Odwróciła się, usta miała otwarte – i oto ponad tłumem, poprzez długie jej włosy, zasłaniające twarz, zdawało mi się, żem poznał Amonarię.

 

A jednak... tamta była wyższa... i cudnie piękna...

 

(Czoło pociera dłońmi.)

 

Nie, nie! Ja nie chcę o tym myśleć.

 

Innym razem Atanazy mnie wezwał, abym mu dopomógł przeciw arianom. Skończyło się na obelgach i bójce. Ale od tej chwili oczerniono go, odebrano mu biskupstwo, musiał uchodzić. Gdzie teraz przebywa – nie wiem zupełnie. Nikt się teraz nie stara przynosić mi nowiny. Wszyscy uczniowie mnie opuścili, nawet Hilarion.

 

Może piętnaście lat temu zjawił się u mnie, a jego umysł był tak ciekawy, że co chwila zadawał mi pytania. Później słuchał z zamyśloną twarzą. Przy tym czego tylko potrzebowałem, przynosił mi bez szemrania, zręczniejszy od koźlęcia, a zarazem tak wesoły, że rozśmieszyłby patriarchów. Był on dla mnie synem prawdziwym!

 

(Niebo jest czerwone, ziemia zupełnie czarna. Od poświstów wiatru unoszą się kurzawy piasku niby wielkie całuny – i znów opadają. W błyskawicy nagle przelatują ptaki, formujące wić trójkątną, niby kawał metalu, którego brzegi tylko z lekka drżą. Antoni spogląda na ptaki.)

 

O, jakże chciałbym lecieć z nimi!

 

Ile razy też patrzałem z zazdrością na statki morskie, o żaglach podobnych do skrzydeł, a zwłaszcza wtedy, gdy odwoziły w dal tych, co u mnie gościli! Jakie miłe mieliśmy godziny, jakie wyznania! Najciekawszy był dla mnie Ammon; opowiadał mi o swojej podróży do Rzymu, o katakumbach, o Koloseum, o pobożności znakomitych niewiast, o wielu rzeczach... a ja nie chciałem z nim pojechać! Skąd płynie mój upór, aby takie życie prowadzić? Mógłbym był szczęśliwie zostać u mnichów nitryjskich, gdyż błagali mnie o to. Zamieszkują oni cele osobne, ale widują się często. W niedzielę trąba gromadzi ich w kościele, gdzie widać zawieszone na ścianie trzy dyscypliny, które służą do karania winowajców, złodziei i intruzów, gdyż ich reguła jest bardzo surowa.

 

Nie brak im jednakże pewnych przyjemności. Wierni im przynoszą jajka, owoce a nawet narzędzia pomocne do wyjmowania cierni z nóg. Są winnice dokoła Pisperi, a mnisi z Pabeny mają tratwę, by jeździć po żywność.

 

Ale ja lepiej bym służył braciom, będąc po prostu księdzem. Można pomagać biednym, rozdawać sakramenty, ma się powagę w rodzinach.

 

Zresztą ludzie świeccy nie wszyscy są potępieni i ode mnie tylko zależało być na przykład... gramatykiem, filozofem...

 

Miałbym w swej izbie zawsze wiązkę trzcinek do pisania, tabliczki w ręku, młodzież koło siebie, a na drzwiach jako znak zawiesiłbym wieniec laurowy.

 

Ale zbyt wiele pychy jest w tych tryumfach. Żołnierzem być lepiej. Byłem silny i śmiały, mogłem ciągnąć machiny, przebywać ciemne puszcze, w hełmie na głowie wchodzić do miast płonących... Nic mi też nie przeszkadzało kupić za pieniądze urząd celny na jakim moście, a podróżni nauczyliby mnie niemało widokiem różnych ciekawych rzeczy w swych tłumokach.

 

Kupcy aleksandryjscy w dni świąteczne żeglują po rzece Kanopie i piją wino w kielichach z lotosu, przy huku bębnów, od którego się trzęsą nadbrzeżne gospody. Dalej tam, drzewa w stóg wycięte chronią spokojne folwarki od wiatrów południa. Dach głównej chaty opiera się na małych słupkach, tak bliskich jak sztachety w parkanie. A wewnątrz gospodarz, siedząc na wysokim krześle, baczy na wszystkie równiny dokoła siebie: dostrzega żniwiarzy wśród zboża, tłocznie, gdzie wino zbierają, woły młócące słomę. Dzieci jego igrają na ziemi, a żona się przechyla do uścisku.

 

(W białawej ciemności nocy widać tu i ówdzie pyski ostro zakończone, uszy proste i oczy świecące. Antoni idzie ku nim. Żwir chrzęści. Zwierzęta uchodzą. Było to stado szakali. Jeden pozostał i stoi na dwóch nogach, z ciałem wygiętym spiralnie, a głową w bok wykręconą, w postaci pełnej niedowierzania.)

 

Ach! i on pobiegł do innych! Co za samotność! co za tęsknica!

 

(Śmiejąc się gorzko.)

 

Piękne to życie z palmowych pni rzeźbić łopaty, pleść koszyki, wiązać rogoże i wymieniać to koczownikom na chleb, który łamie ci zęby! O, nędzo moja! Czyż to się nigdy nie skończy? Nie mogę już, nie mogę! Dosyć, dosyć!

 

(Tupie nogą i szybkim krokiem zaczyna błądzić wśród skał. Naraz zatrzymuje się bez tchu i wybucha łkaniem ogromnym, potem rzuca się na ziemię, na twarz... Noc cicha. Drżą gwiazdy niezliczone. Słychać tylko szelest tarantul. Ramiona krzyża wielkim cieniem padają na piasek. Antoni we łzach dostrzega cień.)

 

Czyżem tak słaby, o Boże! Odwagi, wstańmy!

 

(Wchodzi do chaty, wyjmuje z komina węgiel gorejący, zapala pochodnię i ustawia ją na stosie drzew tak, aby wielką księgę oświecić.)

 

Gdybym wziął Żywoty Apostołów? Tak... gdzie bądź!

 

„Ujrzał niebo rozwarte, a wielki obrus z czterech stron jego spływał, a na nim był wszelki rodzaj zwierząt ziemskich i bestii dzikich, gadzin i ptaków. A głos mu rzekł: Piotrze, wstań! zabij i jedz.”

 

A więc Pan chciał, aby jego apostoł jadł wszystko?... Gdy tymczasem ja...

 

(Antoni zwiesił brodę na piersi. Drżenie kart księgi, poruszanych wiatrem, budzi go z marzeń. Podniósł głowę i czyta:)

 

„Żydzi zabili wszystkich swych wrogów mieczem i wielką rzeź sprawili, tak, iż postąpili dowolnie z tymi, których nienawidzili.”

 

Idzie teraz wyliczenie ludzi pomordowanych: siedemdziesiąt pięć tysięcy! O, jakże cierpieli ci pomordowani! Zresztą wrogowie Izraela byli wrogami Boga. A jakże cieszyć się musieli zwycięzcy, gdy pławili się we krwi bałwochwalców! Miasto pewnie rzęziło od umierających! Trupy leżały u progu ogrodów, na schodach, a w izbach tak ich było gęsto, że już drzwi się nie otwierały!... Ale oto pogrążyłem się w myślach krwawych i zabójczych!...

 

(Otwiera księgę gdzie indziej.)

 

„Nabuchodonozor rozciągnął się twarzą ku ziemi i ubóstwił Daniela.”

 

Ach, to dobrze! Najwyższy podnosi swych proroków ponad króle; ów jednak żył w ucztach, wciąż pijany rozkoszą i pychą. Ale Bóg za karę przemienił go w bydlę i król chodził na czterech łapach.

 

(Antoni śmiać się zaczyna i niedbale przewracając karty księgi, znowu czyta:)

 

 

„Ezechiasz wielce się radował ich przybyciem. Pokazał im swe pachnidła, swoje złoto i srebro, aromaty i wonne olejki, i drogocenne naczynia – i co tylko miał w skarbcu...”

 

Wyobrażam sobie... Były tam aż po samą powałę nagromadzone drogie kamienie, diamenty, złoto... Człowiek posiadający tak wielkie skarby nie jest podobny do innych... Dotykając ich, roi, że ma w ręku wynik niezliczonej liczby wysiłków i jakby życie ludów, które ześrodkował i które może rozlewać. Zapas taki jest użyteczny królom. Najmędrszy ze wszystkich nie zapomniał o tym. Okręty jego przynosiły mu kość słoniową, małpy... I, gdzież to jest?

 

(Żywo przewraca kartki.)

 

Ach, oto tu:

 

„Królowa Saby znała mądrość Salomona i przyszła go kusić, zadając mu zagadki”.

 

Jakże to zamierzała go kusić? Diabeł chciał kusić Jezusa. Ale Jezus zatryumfował, gdyż był Bogiem, a Salomon pewnie dzięki nauce czarnoksięskiej. Wspaniała jest ta nauka. Bo świat – jak mi to jeden filozof wytłumaczył – tworzy całość, której części wpływają na siebie wzajemnie jak organy ciała. Idzie więc o to, aby poznać miłość i nienawiść naturalną rzeczy pomiędzy sobą, a potem je poruszać odpowiednio. Więc można by zmienić to, co się zdaje porządkiem niezmiennym?

 

(Wówczas dwa cienie, jakie poza nim rysują ramiona krzyża, przesuwają się naprzód, formując niby wielkie dwa rogi. Antoni krzyczy:)

 

Pomóż mi, Boże!

 

(Cień powraca na dawne swe miejsce.)

 

Ach, to było złudzenie – i nic innego! Niepotrzebnie ducha swego udręczam. Nie mam nic do roboty, zupełnie nic do roboty.

 

(Siada i ręce na krzyż składa.)

 

A jednak... zdawało mi się, żem czuł... zbliżenie... Ale dlaczegóż miałby przyjść on? Zresztą czyliż nie znam jego podstępów? Odepchnąłem tego potwornego pustelnika, co mi ze śmiechem dawał ciepłe bułki; centaura, który mnie chciał wziąć na grzbiet, i to czarne dziecko, tak piękne, co mi się ukazało w pustyni, a które mi się nazwało duchem cudzołóstwa.

 

(Żywo kroczy z lewej strony na prawą.)

 

Z mojego rozkazu zbudowano ten cały szereg świętych zacisz, kędy mieszkają mnichowie, włosiennice noszący pod kozią skórą, a liczni tak, że mogliby armię utworzyć! Leczyłem z odległości chorych, wypędzałem demony, przeszedłem rzekę pełną krokodyli, cesarz Konstantyn napisał do mnie trzy listy, Balacjusza, który plunął na mnie, rozszarpały jego własne konie, lud Aleksandrii, gdym się ukazał, walczył, aby mnie zobaczyć, a wielki Atanazy wyprowadził mnie na drogę. Ale też jakie dzieła! Oto już od lat trzydziestu siedzę w pustyni, jęcząc nieustannie! Na barkach swoich dźwigałem osiemdziesiąt funtów spiżu jak Euzebiusz; wystawiałem ciało na ukąszenia robactwa jak Makary; pięćdziesiąt trzy noce, nie zamykając oka, czuwałem jak Pachomiusz; a ci, którym głowę ścinają, ci, którym członki ranią żelazem, ci, których palą na stosie – może są mniej cnotliwi, bo moje życie jest nieprzerwanym męczeństwem.

 

(Antoni zwalnia kroku.)

 

Zapewne nikt na świecie takiego smutku nie odczuwa. Coraz mniej jest serc miłosiernych. Nic mi już nie dają. Mój płaszcz jest poszarpany. Nie mam sandałów, nie mam nawet miseczki! – gdyż rozdałem biednym i rodzinie całe swoje mienie do ostatniego obola! Choćby tylko na konieczne do pracy narzędzia potrzeba mi trochę pieniędzy. O, niewiele! Mała sumka mi wystarczy! Byłbym bardzo oszczędny!

 

Ojcowie Nicejscy w szatach purpurowych siedzieli jak magowie, na tronach wzdłuż muru. Urządzono dla nich ucztę, zaszczytami ich obsypano, a zwłaszcza Pafnucego, gdyż jest jednooki i kulawy od czasu prześladowań Dioklecjana! Cesarz kilka razy całował go w oko wyłupione; co za głupota! Zresztą na soborze było wielu ludzi niegodnych! Biskup scytyjski Teofil, biskup perski Jan, dozorca zwierząt Spirydion! Aleksander był za stary. Atanazy mógł być pobłażliwszy dla arian, a zyskałby od nich ustępstwa.

 

Czyżby oni to uczynili! Oni mnie słuchać nie chcieli! Ten, co mówił przeciw mnie – młody człowiek o brodzie fryzowanej – rzucał mi ze spokojną twarzą słowa niewolące, oni zaś patrzyli na mnie okiem złośliwym, wyjąc niby hieny. Ach, czemuż nie mogę ich wszystkich wygnać przez cesarza, bić ich, deptać, patrzyć na ich męczarnie! Ja cierpię bardzo, bardzo!

 

(Mdlejąc, opiera się o ścianę chaty.)

 

To dlatego, żem nazbyt pościł... Siły tracę... Gdybym zjadł... raz tylko... gdybym zjadł kawałek mięsa!

 

(Pół zamknąwszy oczy z tęsknotą.)

 

Ach! mięsa czerwonego... gałązkę winogron do ssania... mleka zsiadłego, co drży na miseczce...

 

A cóż to mi jest – co mi jest? Czuję jak serce me pęcznieje, niby morze, które się wzdyma przed burzą! Jakaś omdlałość bezgraniczna mnie ciśnie, a w gorącym powietrzu zdaje się płyną zapachy warkoczy! A przecież żadna kobieta tu nie weszła.

 

(Spogląda w stronę małej ścieżki między skałami.)

 

Tędy przybywają one, kołysane w swych lektykach czarnymi ramionami rzezańców. Schodzą, składają ręce pierścieniami złocone, padają na kolana. Opowiadają mi swe niepokoje. Potrzeba rozkoszy nadludzkiej je dręczy, chciałyby umrzeć, we śnie widziały bogów, co je przyzywali – i rąbek ich sukni do nóg mych upada. Odpycham je. „O, nie! – mówią one – jeszcze nie! Co mam uczynić?” Wszystkie pokuty byłyby dla nich dobre, pragną najsurowszych umartwień, chcą dzielić moje, żyć ze mną!...

 

Teraz już od dość dawna żadna tu nie była. Ale może przyjdzie? Czemużby nie? Gdyby naraz... Słyszałem – zdaje się – dzwonki muła na górze... Czy złudzenie?...

 

(Antoni wpełza na skałę u wejścia ścieżki i przechyla się, z wytężeniem patrząc w mroki.)

 

Tam! tam – w głębi – jakaś masa się porusza jak ludzie szukający drogi. Oni są tam, zabłąkali się.

 

(Woła:)

 

Tędy, tędy! Pójdź, pójdź!

 

(Echo powtarza: „Pójdź, pójdź!”. Antoni osłupiony ręce opuszcza.)

 

Co za hańba! Biedny Antoni!

 

(I naraz słyszy cichy szept: „Biedny Antoni!”)

 

Kto tu? Odpowiadaj!

 

(Wiatr, przelatuje między skałami, modulowanych poszumach; a wśród zmieszanych dźwięków Antoni słyszy Głosy, jakby mówiło powietrze. Są to głosy ciche, wnętliwe, syczące.)

 

PIERWSZY

 

Czy chcesz miłości?

 

DRUGI

 

Albo raczej złota?

 

TRZECI

 

Albo miecza, co błyska?

 

INNE

 

Cały naród cię uwielbia!

Uśnij.

Ty ich zgładzisz, tak, ty ich zgładzisz!

 

(Jednocześnie przedmioty się zmieniają. U brzegu przepaści stara palma z gąszczem swych liści żółtawych staje się torsem kobiety nad otchłanią przegiętej, a wiatr kołysze długie warkocze kusicielki.)

 

ANTONI

 

(Wraca do chaty. Stos drzewa, podtrzymujący wielką księgę ze stronicami pełnymi czarnych liter, zdaje mu się krzakiem pokrytym jaskółkami.)

 

Niewątpliwie to pochodzi z gry świateł pochodni. Zagaśmy ją!

 

(Gasi pochodnię. Ciemność głęboka. I naraz przechodzą środkiem powietrza, naprzód strumień bagnisty, później bazarnica, kawałek muru świątyni, twarz żołnierza, wóz zaprzężony w dwa białe konie, stające dęba... Obrazy te ukazują się nagle, w przerywanych wstrząśnieniach, oddzierając się od ciemności nocnej jak szkarłatne malowidła od hebanu. Ruch ich się przyspiesza. Płyną kołowrotem. Chwilami zatrzymują się, bledną stopniowo, zlewają się ze sobą lub też ulatniają, a natychmiast ukazują się inne. Antoni zamyka powieki. Widma się mnożą, okrążają go, otaczają. Straszliwe przerażenie ogarnia pustelnika, nie czuje on już nic, tylko palące ciśnienie w górnej części brzucha. Mimo wiru, jaki huczy mu w głowie, postrzega milczenie olbrzymie, które go dzieli od świata zewnętrznego. Chce mówić, lecz niepodobna: rzekłbyś rozpadł się węzeł ogólny jego istoty i już bez oporu upada na tapczan.)

 

Rozdział II.

 

(Wówczas rysuje się na ziemi wielki cień, subtelniejszy niż cień naturalny, a który inne cienie otaczają wzdłuż krawędzi niby frędzle. To Diabeł oparł się o dach chaty. Pod osłoną dwojga skrzydeł, niby olbrzymi nietoperz karmiący szczenięta, kryje Siedem Grzechów Głównych, których wykrzywione twarze widać niewyraźnie. Antoni z okiem wciąż zamkniętym leży bezwładnie i rozciąga się na tapczanie. Tapczan zdaje mu się coraz milszy i milszy, tak że się wypełnia, powiększa, staje się łóżkiem, a łóżko szalupą; woda szumi u jej boków. Z lewa i z prawa widać dwa pasy czerwonej ziemi, a nad nimi pola uprawne; śród nich na miedzach, miejscami, sykomory. Odgłos dzwonków, bębnów i pieśni brzmi z dala. Gromada ludzi spieszy do Kanopy, aby spać na świątyni Serapisa dla uzyskania snów i widzeń. Antoni wie o tym i popychany wiatrem ślizga się między dwojgiem grobel kanału. Liście papirusu i czerwone kwiaty nimfei, większe od człowieka, chylą się nad nim... Leży w głębi swej łódki, wiosło z lekka uderza fale. Chwilami nadchodzi ciepły powiew wiatru i drobne trzciny szumią od wzajemnego starcia. Szmer fal słabnie. Antoni usypia. Śni mu się, że jest pustelnikiem w Egipcie. Wtedy zrywa się nagle.)

 

Czy to sen? Był tak wyraźny, że zdaje mi się prawdą. Gorączkę mam w ustach. Pić mi się chce.

 

(Wchodzi do chaty i po omacku szuka dokoła.)

 

Ziemia wilgotna! Czy to deszcz padał? Patrzcie, czerepki. Mój dzban stłuczony! Ale wiadro...

 

(Znalazł je.)

 

Puste, zupełnie puste! By dostać się do rzeki, trzech godzin najmniej potrzeba, a noc jest tak głęboka, że drogi nie zobaczę. Wnętrzności mi się wiją. Gdzie jest chleb?

 

(Po długim poszukiwaniu podnosi kawałek chleba mniejszy od jajka.)

 

Jak to? Czyż mi szakale porwały? Przekleństwo!

 

(I w gniewie rzuca chleb na ziemię. Ledwie ten ruch uczynił, naraz zjawia się stół, a na nim wszelkie rzeczy miłe do jedzenia. Obrus z bisioru, prążkowany jak opaski sfinksa, sam przez się wywołuje falowania świetlne: na nim olbrzymie ćwierci mięs czerwonych, wielkich ryb, ptaków opierzonych, czworonogów pokrytych sierścią, owoców ubarwionych niemal jak twarz człowiecza, a kawałki lodu przezroczystego i kielichy z fioletowego kryształu nawzajem przesyłają sobie tęczowe ognie. Antoni odróżnia pośrodku stołu odyńca, dymiącego wszystkimi porami, z nogami pod brzuchem, z półzamkniętymi oczami – i myśl zjedzenia tej potwornej bestii sprawia mu rozkosz niewymowną. Dalej są rzeczy, których nigdy nie widział: czarne siekaniny, galarety złote, potrawki, w których pływają grzyby niby nenufary w stawach, pianki tak lekkie, że zdają się jak obłoki. Aromat wszystkich tych rzeczy przynosi mu słone tchnienia oceanu, świeżość krynic, wielki zapach lasów. Rozszerza nozdrza, ile może, ślina mu do ust idzie. Antoni mówi sobie, że ma dość na rok, na dziesięć lat, na całe życie. W miarę tego, jak wytrzeszczonym okiem wodzi po tych potrawach, inne się gromadzą, tworząc piramidę, której brzegi się chyboczą. Wino zaczyna płynąć, ryby drgają, krew kipi na półmiskach, miękisz owoców przybliża się jak wargi rozkochane, a stół podchodzi mu aż do piersi, aż do brody – mając na sobie tylko jeden talerz i jeden kęs chleba. Chce pochwycić chleb, inne się ukazują...)

 

Dla mnie! Wszystko! Ale...

 

(Antoni się cofa.)

 

Zamiast jednego – ileż tu ich się zjawiło!... To cud, cud taki sam, jaki uczynił Pan!.. W jakim celu? A i reszta nie mniej niepojęta! Idź, idź precz! szatanie!

 

(Uderza nogą w stół. Stół znika.)

 

Nic więcej, nic!

 

(Szeroko oddycha.)

 

Ach, pokusa była silna! Ale jakżem się od niej wyzwolił!

 

(Podnosi głowę i uderza nogą o jakiś przedmiot dźwięczny.)

 

A to co?

 

(Antoni się pochyla.)

 

Patrzcie, czara! Jakiś podróżny ją zgubił. Nic nadzwyczajnego...

 

(Ślini palec i pociera.)

 

To świeci! To metal! Ale nie mogę rozróżnić!

 

(Zapala pochodnię i bada czarkę.)

 

Srebrna... u brzegów jakby sznurek perełek... na dnie medal.

 

(Uderzeniem paznokcia wypycha medal.)

 

To sztuka monety, warta najwyżej siedem do ośmiu drachm. Mniejsza o to! Mógłbym za tę kwotę kupić sobie skórę owcy.

 

(Blask pochodni oświetla czarę.)

 

Niepodobna! Ona jest złota... Tak! Cała złota.

 

(Na dnie znajduje się druga większa sztuka monety. Pod nią kryją się inne.)

 

Ależ to suma dość duża, aby kupić trzy woły... kawałek pola...

 

(Teraz czara po brzegi napełniona złotem.)

 

Przebóg! Stu niewolników, żołnierze, tłum...

Jest za co kupić...

 

(Srebrne ziarenka u brzegów czarki oddzielają i tworzą naszyjnik pereł.)

 

Tym klejnotem możnaby nawet żonę cesarską pozyskać.

 

(Jednym rzutem Antoni wciąga naszyjnik cudowny na rękę. Lewą dłonią trzyma czarę, a drugim ramieniem podnosi pochodnię, by widzieć lepiej. Właśnie jak woda wypływa z nachylonej urny, tak strumieniem ciągłym, tworząc wzgórze na piasku, wypływają z czarki diamenty, karbunkuły i szafiry, przemieszane z wielkimi sztukami złota, na których wyryto oblicza monarchów.)

 

Jak to? co to? Statery, sykle, darejki, ariandiki! Aleksander, Demetriusz, Ptolemeusze, Cezar... ależ żaden z nich nie miał tyle! Wszystko stało się możliwe! Żadnych cierpień! I te promienie, co mnie olśniewają! Ach, serce moje wzbiera! Jakże to dobre! Tak, tak! Jeszcze, nigdy dosyć! Na próżno bym rzucał w morze, zawsze mi jeszcze zostanie! Czemuż jednak tracić? Zachowam wszystko. Nikomu nie powiem. Wykopię sobie w skale kryjówkę, zasłoniętą wewnątrz sztabami z brązu, i będę tam przychodził, aby kąpać nogi w złocie... ramiona i całe ciało będę w nich pogrążał, jakby w workach zboża. Twarz będę sobie nimi pocierał, będę sypiał na nich!

 

(Pozostawia na boku pochodnię, aby zebrać kupę złota, i upada na ziemię, na piersi. Wstaje. Miejsce dokoła zupełnie puste.)

 

Cóżem uczynił? Gdybym umarł w tej chwili, otwarłoby się przede mną piekło, piekło nieodwołalne!

 

(Drży wszystkimi członkami.)

 

Więc jestem potępiony? Ale – nie! To moja wina! Daję się pochwycić w każdą zasadzkę? Nie można być głupszym i nikczemniejszym. Chciałbym bić siebie albo raczej oderwać się od swego ciała. Zbyt długo się powstrzymuję. Czuję, że muszę się mścić, uderzać, zabijać! jak gdybym miał w duszy stado dzikich zwierząt. Chciałbym... ciosami topora... wśród tłumu... Aha, sztylet!...

 

(Rzuca się na własny nóż, który dostrzegł. Nóż wyślizgnął mu się z ręki i Antoni staje oparty o mur swej chaty, z otwartymi ustami, nieruchomy, kataleptyczny! Wszystko otoczenie zniknęło. Roi mu się, że jest w Aleksandrii na Paneum, górze sztucznej, którą otaczają ślimakowate schody, a która w środku miasta jest położona. Naprzeciw niego rozciąga się jezioro Mareotis, na prawo morze, na lewo sioło, a bezpośrednio pod jego okiem trzy place, przecięte z południa na północ i z zachodu na wschód przez dwie ulice, które się krzyżują i formują na całej swej długości linię portyków o kapitelach korynckich. Domy ciążące jak ołów nad tą podwójną kolumnadą mają okna o szybach kolorowych. Z przodu niektórych domów wiszą olbrzymie klatki drewniane, gdzie się zbiera powietrze zewnętrzne. Pomniki różnej architektury stoją koło siebie. Pylony egipskie górują nad świątyniami greckimi. Obeliski zdają się jak włócznie śród blanków z czerwonej cegły. Pośrodku placów stoją Hermesy o uszach szpiczastych i Anubisy z psią głową. Antoni dostrzega na dziedzińcach mozaiki, a na belkach sufitów zawieszone dywany. Jednym rzutem oka ogarnia dwa porty: Wielki Port i Eunostę, okrągłe oba niby dwa cyrki, a przedzielone tamą kamienną, która łączy Aleksandrię z urwistą wysepką. Na wysepce błyszczy wieża Farosu, latarni morskiej czworokątnej, wysokiej na 500 łokci, o dziewięciu piętrach, mającej na szczycie gromadę czarnych, gorejących węgli. Małe przystanie wewnętrzne rozcinają porty główne. Tama na obu końcach, zamyka się mostem, utwierdzonym na słupach marmurowych zagłębionych w morzu. Żagle płyną pod spodem; ciężkie okręty pełne towarów, łodzie inkrustowane kością słoniową, gondole pokryte namiotami, łodzie trójwiosłowe i dwuwiosłowe, wszelkie rodzaje statków krążą po falach lub odpoczywają u brzegu. Dokoła wielkiego portu widnieje nieskończony szereg gmachów królewskich: pałac Ptolemeuszów, Muzeum, Posidium, Cezareum, Timonium, gdzie się ukrywał Marek Antoniusz, Soma, która zawiera grób Aleksandra, gdy na drugim końcu miasta, za Eunostą, widać na przedmieściu fabryki pachnideł, szkła i papirusu. Kramarze wędrowni, oślarze, drążnicy spieszą, potrącają się. Tu i ówdzie kapłan Ozyrysa, odziany w skórę pantery żołnierz rzymski w hełmie żelaznym, Murzyni. U progu sklepów zatrzymują się kobiety, rzemieślnicy pracują, a turkot powozów rozpędza ptaki, które na ziemi pożerają gnijące mięso i resztki ryb. Na jednostajnym tle białych domów niby czarna sieć odbijają rysunki. Stragany pełne jarzyn tworzą zielone bukiety, suszarnie farbiarzy – barwne plamy, złote ozdoby na frontonach świątynnych – punkty świetlane, a wszystko mieści się w otoczeniu szarawych murów, pod sklepieniem błękitu niebios, w pobliżu nieruchomego morza. Ale tłum się zatrzymuje i patrzy w stronę zachodnią, skąd przybliża się wielka kurzawa. To mnisi z Tebaidy, przybrani w skóry koźle, zbrojni w grube kije, grzmią pieśń wojenno-religijną z refrenem: „gdzie oni? gdzie oni?” Antoni rozumie, że ci ludzie przybywają dla zabicia arian. Naraz opróżniają się ulice i widać tylko nogi podniesione w ucieczce. Samotnicy są teraz w mieście. Ich straszliwe pałki podbite gwoździami wirują niby słońca stalowe. Słychać łoskot rzeczy łamanych po domach. Chwilami milczenie. Potem wielkie krzyki. Z końca na koniec miasta ciągła bieganina przestraszonego ludu. Niektórzy mają włócznie. Czasem spotykają się dwie gromady i tworzą jedną; i masa ta opada na bruk, rozłącza się, wali. Ale wciąż długowłosi ludzie wracają. Kłęby dymu wydobywają się z budynków. Podwoje upadają. Chwieją się mury. Walą się architrawy. Antoni odnajduje wszystkich swoich nieprzyjaciół kolejno. Poznaje tych, których zapomniał. Przed zabiciem, urąga im. Rozdziera im brzuchy i gardła, tratuje, starcom wyrywa brody, dzieci depce, rannych dobija. I oto idzie pomsta za zbytki. Ci, którzy czytać nie umieją, rozdzierają książki, inni łamią i niszczą posągi, obrazy, sprzęty, skrzynie, tysiące drobiazgów, których użytku nie znają, a które dlatego właśnie ich drażnią. Od czasu do czasu zatrzymują się dla odetchnienia i na nowo zaczynają. Mieszkańcy, ukrywszy się w podwórzach, jęczą. Kobiety wznoszą do nieba załzawione oczy i obnażone ręce. By ubłagać samotników, całują ich kolana. Ci walą je na ziemię i krew tryska aż do sufitów, spływa falami wzdłuż murów, ciecze strumieniami z odciętych kadłubów, napełnia wodociągi, rozlewa się po ziemi w czerwonych plamach. Antoniemu po kostki krew sięga. Brodzi w niej, wsysa jej kropelki na wargach i drży z radości, czując jej woń koło siebie, jej wilgoć pod włosiennicą, która krwią przesiąka. Noc nadchodzi. Wrzawa olbrzymia cichnie. Samotnicy zniknęli. Naraz na galeriach zewnętrznych, w sąsiedztwie dziewięciu pięter Latarni, Antoni dostrzega wielkie czarne linie, jakby się zatrzymały kruki. Biegnie i znajduje się na szczycie. Wielkie zwierciadło miedziane, zwrócone ku oceanowi, odbija statki na pełnym morzu. Antoni patrzy na nie, a w miarę jak je ogląda, liczba ich rośnie. Cisną się one w przystani, mającej postać półksiężyca. Z tyłu, na przylądku stoi miasto nowe, architektury rzymskiej: o kopułach kamiennych, dachach stożkowatych, wybudowane z marmurów czerwonych i niebieskich. Na kapitelach spiżowe obwody, spiż na szczytach domów, w rogach gzymsów. Ponad miastem góruje las cyprysowy. Barwa morza zieleńsza, powietrze chłodniejsze. Na szczycie gór, na widnokręgu – śniegi. Antoni szuka drogi, gdy oto człowiek jakiś zbliża się doń, mówiąc: „Pójdź, czekają na ciebie”. Przechodzi forum, wstępuje na dwór, nachyla się pod bramą i przybywa przed fasadę pałacu, którą zdobi grupa rzeźbiona z wosku, wyobrażająca cesarza Konstantyna, który zwycięża smoka. Basen porfirowy zawiera pośrodku konchę złotą, pełną pistacji. Jego przewodnik mówi mu, że może wziąć ich do woli. Antoni bierze. Potem idzie jak zabłąkany po niezliczonych komnatach. Wzdłuż murów widać mozaiki: dowódcy na dłoni oferują cesarzowi zdobyte miasta. I ze wszech stron kolumny z bazaltu, sztachety z filigranu srebrnego, krzesła z kości słoniowej, dywany i kotary haftowane perłami. Światło pada ze sklepienia. Antoni idzie wciąż dalej. Ciepłe wyziewy krążą dokoła, słychać czasem dyskretne klapanie sandałów. Stojąc w przedpokojach strażnicy, podobni do automatów, trzymają na ramieniu włócznie z pozłacanego srebra. Wreszcie Antoni staje w progu sali, na której końcu zwiesza się zasłona hiacyntowa. Zasłona się odchyla i odkrywa cesarza, siedzącego na tronie, w tunice fioletowej, w trzewikach z czerwonego safianu o czarnych wiązaniach. Diadem perłowy wieńczy jego włosy, ułożone w symetryczne kędziory. Powieki ma nabrzmiałe, nos prosty, twarz o rysach grubych i przebiegłych. W rogach baldachimu zawieszonego nad jego głową mieszczą się cztery złote gołębie, a u stóp tronu spoczywa para lwów emaliowanych. Gołąbki zaczynają gruchać, lwy ryczeć, cesarz oczy przewraca, Antoni zaś idzie ku niemu i natychmiast, bez wstępów, opowiadają sobie o świeżych wypadkach. W Antiochii, w Efezie i Aleksandrii zniszczono świątynie i z posągów bóstw porobiono garnki i rondle. Cesarz bardzo śmieje się z tego. Antoni mu zarzuca pobłażliwość dla nowatynów. Ale cesarz się unosi: nowatyni, arianie, melecjanie wszystko to go nudzi. Jednakże szanuje bardzo episkopat, gdyż chrześcijanie zależą od pięciu czy sześciu osób, więc pozyskawszy dla siebie tych ostatnich, masz wpływ na całe chrześcijaństwo. Toteż nie omieszkał dać im znaczne sumy. Ale nienawidzi ojców soboru nicejskiego. Obaczmy ich! Antoni idzie za nim. I nagle znajdują się na tarasie. Niżej widać hipodrom pełny ludu, a dalej portyki, gdzie inny tłum się przechadza. Po środku pola wyścigowego wąski pomost, na którym szeregiem stoją obok siebie świątynia Merkurego, posąg Konstantyna, trzy brązowe obwijające się węże, na jednym końcu wielkie jaja drewniane, na drugim siedem delfinów ogonem ku górze zwróconych. Za pawilonem cesarskim prefekci izb, komesowie i patrycjusze siedzą szczeblami aż do pierwszego piętra kościoła, którego wszystkie okna barwią się od głów kobiecych. Na prawo trybuna stronnictwa Błękitnych, na lewo Zielonych; wyżej strażnica żołnierska, a na poziomie areny szereg łuków korynckich tworzący wejście do lóż. Wyścigi wnet się rozpoczną, konie stają szeregiem. Wysokie pióropusze pomieszczone na ich czole kołyszą się od wiatru niby gałęzie drzew; i w poskokach wstrząsają wozami w postaci muszli, a na wozach stoją woźnice, przebrani niby w pancerz wielobarwny, nogi mają gołe, a brodę i włosy wygolone modą Hunów. Antoni jest naprzód ogłuszony wrzawą. Od góry do dołu widzi wszędzie twarze malowane, pstre ubrania, błyskotki złotnicze; piasek areny, biały całkowicie, błyszczy niby zwierciadło. Cesarz z nim rozmawia. Powierza mu rzeczy ważne, tajemnicze, przyznaje mu się do zabójstwa własnego syna Kryspusa, pyta go nawet o rady co do zdrowia. Jednakże w głębi lóż dostrzega Antoni niewolników. Są to ojcowie soboru nicejskiego: w łachmanach, wstrętni, ohydni. Męczennik Pafnucy czesze grzywę konia, Teofil myje nogi innemu, Jan czyści kopyta trzeciego, Aleksander kał koński zbiera do kosza. Antoni przechodzi między nimi. Ci tworzą szereg, błagają, by się wstawił za nimi, całują go w ręce. Cały tłum przeciw nim plwa i huczy, Antoni zaś raduje się poniżeniem ich – niesłychanie! Stał się więc jednym z wielkich na dworze, powiernikiem cesarza, pierwszym ministrem. Konstantyn kładzie mu diadem na czole; Antoni go bierze, uważając ten zaszczyt za naturalny i należny sobie. I naraz odkrywa się w ciemnościach sala olbrzymia, złotymi pająkami oświecona. Kolumny tak wysokie, że giną w cieniu wzdłuż stołów, w równej linii płyną w bezmiar ku granicom widnokręgu, gdzie w świetlanej mgle widać schody olbrzymie, arkady, kolosy, wieże, a z tyłu niewyraźna krawędź pałacu, w otoczeniu cedrów, które tworzą masę czarniejszą. Goście w wieńcach fiołków siedzą oparci łokciem na niskich łożach. Wzdłuż tych dwóch szeregów słudzy rozlewają wino z amfor; a w głębi sam, przystrojony tiarą i karbunkułami pokryty, je i pije król Nabuchodonozor. Z lewa i prawa dwie gromady kapłanów w stożkowatych czapkach bujają kadzidła. Na ziemi pełzają królowie niewolnicy, bez nóg i rąk, którym władca rzuca kości do gryzienia; niżej stoją bracia jego, z oczyma zasłoniętymi przepaską, gdyż wszyscy są oślepieni. Skarga nieustająca płynie z głębi. Słodkie i powolne dźwięki organów wodnych brzmią na przemian z chórami dziewcząt i rzezańców. I czuć, że naokoło sali jest tu miasto olbrzymie, ocean ludzi, którego fale uderzają w mury... Niewolnicy, biegając, roznoszą potrawy. Kobiety krążą z pucharami. Kosze trzeszczą pod ciężarem chleba, a wielbłąd z dziurkowaną beczułką na grzbiecie przechodzi tam i z powrotem, rozlewając strumienie werweny dla odświeżenia podłogi. Pogromcy zwierząt wprowadzają lwy. Tancerki, zawiązawszy włosy w siatki, skaczą na rękach, a nozdrzami ogień rzucają, Murzyni kuglarskie wyprawiają sztuki, nagie dzieci rzucają w siebie kawałkami lodu, który się rozbija o srebrne zastawy stołowe. Wrzawa jest tak okropna, że zdawałoby się burza huczy, a nad ucztą obłok jakiś płynie od tysiąca mięs i oddechów. Niekiedy iskra z wielkich pochodni, wiatrem oderwana, przelatuje mroki nocne niby gwiazda spadająca. Król ramieniem ociera pachnidła na swej twarzy. Je w naczyniach święconych, a potem je tłucze. W sercu oblicza swe okręty, wojska, narody. Natychmiast, z kaprysu, spali swój pałac wraz z gośćmi. Zamierza odbudować wieżę Babel i strącić Boga. Antoni z dala z jego czoła wszystkie myśli odgaduje. Przenika się nimi i sam się staje Nabuchodonozorem. Wnet też napełnia się rozpasaniem i duchem zniszczenia... porywa go żądza pogrążenia się w obrzydliwościach. Zresztą poniżenie tego, co ludzi przeraża, jest to obelga wyrządzona ich rozumowi, jest to nowy sposób wywołania ich podziwu, a że nie ma nic ohydniejszego nad brutalne bydlę, Antoni staje na stole na czterech łapach i ryczy jak byk. Naraz czuje ból w dłoni – kamyk przypadkiem go zranił – i znajduje się znów przez swoją chatą. Obwód skał jest pusty. Gwiazdy świecą. Wszędzie panuje milczenie.)

 

Jeszcze raz się omyliłem! Po co to wszystko?

Wzburzenie ciała budzi te widma. Ach, nędzniku!

 

(Spieszy do chaty, porywa wiązkę sznurów, ukończonych ostrzem metalowym, obnaża się do pasa i podnosząc oczy ku niebu.)

 

Przyjmij pokutę mą, o Boże mój! Nie gardź nią dla jej słabości! Uczyń ją ostrą, przeciągłą, nadmierną! Czas już – do roboty!

 

(Zadaje sobie silne uderzenie.)

 

Aj!... Nie, nie! żadnej litości!

 

(Znów się uderza.)

 

Och, och! każdy cios rozdziera mi skórę, krwawi mi członki! Pali mnie strasznie. Ech, nie jest to straszne! można się do tego przyzwyczaić! Zdaje mi się nawet...

 

(Antoni się zatrzymuje.)

 

Dalej nędzniku, dalej! Dobrze, dobrze! Wal w ramiona, grzbiet, piersi, brzuch – wszędzie! Świszczcie rzemienie! gryźcie mnie, obdzierajcie me ciało! Chciałbym, aby krople mej krwi trysnęły do nieba! Aby kości me popękały, aby me nerwy się obnażyły! Obcęgów, tortur, gorącego ołowiu! Męczennicy gorsze przechodzili rzeczy. Nieprawdaż, Amonario!

 

(Cień rogów diabła ukazuje się znowu.)

 

Mógłbym był stać przy słupie męczeńskim koło ciebie, patrzeć w twoje oczy i odpowiadać na twe jęki swymi westchnieniami, a boleści nasze i dusze nasze zlałyby się i zjednoczyły ze sobą.

 

(Biczuje się z furią.)

 

Masz, masz! Jeszcze dla ciebie!... Ale oto jakieś przenika mnie łechtanie! Co za męczarnia! Co za rozkosz! Są to niby pocałunki! Szpik mój omdlewa! Ach, umieram!

 

(I naraz dostrzega oko w oko trzech jeźdźców na dzikich osłach, z liliami w ręku, a wszyscy są do siebie podobni jak krople wody. Antoni się odwraca i widzi trzech innych jeźdźców podobnych, na takich samych osłach, w takiej samej postawie. Cofa się. Wówczas osły, wszystkie naraz, idą krok naprzód i pocierają mordę o niego, chcąc mu włosiennicę rozedrzeć. Słychać okrzyki: „Tędy, tędy! tutaj!” I śród szczelin górskich ukazują się chorągwie i głowy wielbłądów w uździenicach z czerwonego jedwabiu, potem muły z wielkimi ciężarami na grzbietach, potem kobiety pokryte żółtymi zasłonami, siedzące okrakiem na srokatych koniach. Zadyszane bydlęta kładą się na ziemi, niewolnicy śpieszą, rozciągają pstre dywany, rozkładają na ziemi rzeczy świecące. Biały słoń, w łusce ze złotych nici, nadchodzi potrząsając bukietem strusich piór na czole. Na jego grzbiecie, śród poduszek z wełny niebieskiej, skrzyżowawszy nogi, półzamknąwszy powieki, kołysząc głową – siedzi kobieta tak prześwietnie odziana, że promienie rzuca dookoła... Tłum pada na twarz, słoń klęka i)

 

KRÓLOWA SABY

 

(ześlizgnąwszy się wzdłuż grzbietu słonia, schodzi na dywany i dąży wprost ku świętemu Antoniemu. Suknia jej ze złotego aksamitu, przyozdobiona regularnymi szeregami falban z pereł, agatu i szafiru, obciska jej talię ciasnym gorsetem, a naokoło w kolorach najcudowniejszych wyhaftowano dwanaście znaków zodiaku. Nogi obute w wysokie trzewiki, z których jeden czarny, srebrnymi gwiazdkami usiany z półksiężycem, a drugi biały, pokryty kropelkami złota ze słońcem pośrodku. Szerokie rękawy, przystrojone szmaragdami i piórami ptaków, obnażają jej białe ramię; na ramieniu bransoleta z hebanu, na rękach pierścienie, a palce kończą się paznokciami tak ostrymi jak igły. Łańcuch złoty przechodzi jej pod brodą, idzie wzdłuż policzków, spiralnie otacza jej włosy, posypane pudrem błękitnym, po czym spływa na dół, dotyka łopatek i przyczepia się na łonie do skorpiona z diamentu, którego język tonie między dwojgiem jej piersi. Dwie wielkie jasne perły wiszą w jej uszach. Brzegi jej powiek malowane na czarno. Na lewym policzku ma królowa Saby ciemną plamę przyrodzoną i oddychając, usta otwiera, jakby gorset ją cisnął. Idąc, potrząsa zielonym parasolem o rączce z kości słoniowej, otoczonym czerwonymi dzwoneczkami; dwunastu kosmatych Murzynków niesie ogon jej sukni, którego ostatni koniuszczek trzyma małpa, podnosząc go od czasu do czasu. Mówi:)

 

O, piękny pustelniku! piękny pustelniku! serce moje omdlewa! Skutkiem niecierpliwego dążenia do ciebie odciski mam na pięcie i złamałam jeden paznokieć. Wysyłałam pasterzy, którzy stali na górach z ręką wyciągniętą przed oczy, i myśliwców, którzy wywoływali twe imię po lasach, i gońców, którzy przebiegali drogi każdego przechodnia, pytając: „Czyście go widzieli?” Nocami płakałam, twarz obracając ku ścianie. Łzy moje z czasem dwie dziury wydrążyły w mozaice, jak bagnisko wody morskiej w skałach, gdyż ja kocham ciebie! o, bardzo, bardzo kocham!

 

(Bierze go za brodę.)

 

Śmiej się więc, piękny pustelniku! Śmiej się więc! Ja jestem bardzo wesoła, zobaczysz! Umiem grać na lirze, tańczę jak pszczoła i znam tysiące opowieści najciekawszych i najzabawniejszych w świecie!

 

Nie wyobrażasz sobie długiej drogi, jakąśmy przebyli... Oto osły zielonych gońców zdechły z umęczenia.

 

(Osły leżą na ziemi bez ruchu.)

 

Od trzech wielkich księżyców biegły one z wysiłkiem równomiernym, z kamieniem w ustach dla przecinania wiatru, a ogon ich wciąż stał poziomo, a nogi były wciąż wyprężone, a galop ciągle jednaki... Już nie znajdziesz podobnych... Mam je w spadku od mego dziada macierzystego, a był to cesarz Saharil, syn Jakszaba, syna Jaaraba, syna Kastana. Ach, gdyby żyły jeszcze, zaprzęglibyśmy je do lektyki, aby powrócić do domu. Ale... jak to?... o czym ty marzysz?

 

(Patrzy nań badawczo.)

 

Ach, gdy będziesz mym małżonkiem, ubiorą cię, pachnidłami obleją, włosy ci wystrzygą...

 

(Antoni stoi nieruchomo, sztywny jak pień, blady jak śmierć...)

 

Smutną masz minę. Czy dlatego, że opuszczasz swą chatę? Ale ja wszystko opuściłam dla ciebie, nawet króla Salomona, który przecież jest bardzo mądry, ma dwadzieścia tysięcy wozów wojennych i piękną brodę! Przyniosłam ci swe dary ślubne. Wybieraj.

 

(Krąży śród niewolników i skrzyń.)

 

Oto balsam z Genezaret, oto kadzidło z przylądka Gardefan, ladanon i cynamon, i silfium, dobre do sosów. Są tu hafty z Assuru, kość słoniowa znad Gangesu, purpura z Elizy; a ta skrzynka białośnieżna zawiera wiadro chalibonu, wina zachowanego dla królów asyryjskich, a które się pije rogiem jednorożca. Oto naszyjniki, zapinki, siateczki, parasole, złoty proszek z Baasy, cassiteros z Tartessos, błękitne drzewo z Pandio, białe futra z Issedonu, karbunkuły z wyspy Palesimondy i wykałaczki ze szczeci zaginionego zwierzęcia, które się znajduje pod ziemią. Te poduszki są z Emat, a te frędzle z Palmiry. Na tym dywanie z Babilonu jest... ale pójdźże! pójdź!

 

(Ciągnie go za rękę. On się opiera. Ona mówi dalej:)

 

Ta miękka tkanina, która pod palcami skrzy się i skrzypi, jest to sławne żółte płótno, przywiezione przez kupców z Baktriany. Czterdziestu trzech tłumaczy trzeba im było w podróży. Zrobię ci z niej suknie, które będziesz nosił w domu... Dajcie mi futerał z sykomoru i przynieście mi skrzynię z kości słoniowej, co leży na łopatce mego słonia.

 

(Zdejmują z grzbietu słonia coś okrągłego, pokrytego zasłoną, i przynoszą skrzyneczkę cyzelowaną.)

 

Czy chcesz tarczę Dżian ben Dżiana, tego co zbudował piramidy? Oto ona! Składa się z siedmiu skór smoka leżących na sobie, złączonych śrubą diamentową, skór garbowanych w żółci ojcobójcy. Z jednej strony wystawia wszystkie wojny, jakie były na świecie od wynalazku broni, a z drugiej – wojny, które będą aż do końca świata. Piorun od niej odskakuje jak piłka lana ze smoły. Złożę ją w twoich rękach i będziesz nosił ją na polowanie.

 

Ale gdybyś wiedział, co ja mam w tej małej skrzynce! Odwróć ją, zechciej otworzyć! Nikt tego nie potrafi. Ucałuj mnie, a ja ci powiem.

 

(Do twarzy jego się zbliża; on ją ramieniem odpycha.)

 

Była to noc, kiedy król Salomon głowę stracił... Wreszcie zawarliśmy układ. Podniósł się chyłkiem.

 

Ach, piękny pustelniku! nie dowiesz się, nie dowiesz się!

 

(Wstrząsa parasolem, którego wszystkie dzwoneczki dźwięczą.)

 

I wiele innych rzeczy mam jeszcze! Ach, mam skarby zamknięte w galeriach, gdzie można zabłądzić jak w lesie. Mam pałace letnie ze szpalerów trzcinowych i pałace zimowe z czarnego marmuru. Po środku jezior wielkich jak morza mam wyspy okrągłe jak dukaty, pokryte masą perłową, a których brzegi śpiewają melodyjnie od uderzania ciepłych fal, toczących się po piasku. Niewolnicy mych kuchen chwytają ptaki w moich ptaszarniach i ryby łowią w mych sadzawkach. Mam rytowników, którzy wciąż moją twarz ryją w najtwardszych kamieniach, odlewaczy, którzy wciąż kują me posągi, pachnidlarzy, którzy soki roślin mieszają do olejków. Mam krawczynie, co mi krają materię, złotników, którzy mi obrabiają klejnoty, fryzjerki, które mi wciąż nowe obmyślają czesania; i malarzy uważnych, którzy ściany mego domu oblewają gumą gorącą, chłodząc ją wachlarzami. Mam służebnic tyle, że harem by można z nich złożyć; mam rzezańców tylu, że można by stworzyć z nich armię. Mam wojska, mam narody! Mam w przedsionku straż karłów, którzy na grzbiecie noszą trąby z kości słoniowej.

 

(Antoni wzdycha.)

 

Mam zaprzęgi antylop, mam kwadrygi słoni, mam setki par wielbłądów i klacze o grzywach tak długich, że w galopie ich nogi plączą się we włosach, i stada bydła o rogach tak wielkich, że lasy trzeba niszczyć przed nimi, gdy się pasą. Mam żyrafy, które się w mych ogrodach przechadzają i które głowę kładą na brzegu mego dachu, gdy po obiedzie odpoczywam. Siedząc na muszli ciągnionej przez delfiny, odwiedzam groty i słucham, jak opadają krople wody ze stalaktytów. Płynę do krainy diamentów, gdzie czarownicy, przyjaciele moi, pozwalają mi wybierać najpiękniejsze; później wstępuję na ziemię i wracam do siebie.

 

(Wydaje gwizd przeciągły i ostry.Naraz wielki ptak zlatuje z nieba i siada na wierzchołku jej włosów, strząsając z nich błękitny proszek. Pióra jego barwy pomarańczowej, wydają się z łuski metalowej. Mała głowa, przybrana srebrnym czubkiem, wygląda niby twarz człowieka. Ma czworo skrzydeł, nogi sępie i olbrzymi ogon pawi, który kołem roztacza za sobą... Chwyta w dziób parasol królowej, chwilę się kołysze zanim dojdzie do równowagi, najeża wszystkie swe pióra i staje nieruchomy...)

 

Dzięki ci, piękny Simorg-anka! Ty, coś mi powiedział, gdzie się ukrywa mój kochanek! Dzięki, dzięki! gończe mego serca! On leci jak pragnienie. W jednym dniu świat okrąża dokoła. Wieczorem powraca. Kładzie się u stóp mego łoża, opiewa mi, co widział, morza, jakie migały pod nim wraz z rybami i okrętami, wielkie pustynie, jakie dostrzegał z wyżyny niebios, i żniwa, które chyliły się po siołach i rośliny, co rosły na murach miast opuszczonych.

 

(Z lubieżną tęsknotą wije ręce.)

 

O, gdybyś chciał, gdybyś chciał!... Mam ja pawilon na przylądku, wśród istmu, pomiędzy dwojgiem oceanów. Jest on filtrowany blachą szklaną, ma podłogę z szylkretu, jest otwarty na cztery wiatry niebieskie! Z wyżyny oglądam powracające me floty i narody, które wchodzą na wzgórze z ciężarami na barkach. Spalibyśmy na puchach miększych niż obłoki, pilibyśmy trunki zimne w korze owoców i oglądalibyśmy słońce po przez szmaragdy! Pójdź!

 

(Antoni się cofa. Ona się zbliża i tonem gniewnym:)

 

Jak to? Ani bogactwo, ani zaloty, ani miłość ciebie nie porusza? Nie tego ci potrzeba?

 

Ale istoty rozwiązłej, tłustej, o głosie chropowatym, o włosach barwy ognistej, o ciele rozlanym.

 

A może wolisz ciało zimne jak skóra wężowa, albo wielkie czarne oczy, ciemniejsze od jaskiń mistycznych? Spójrz w moje oczy...

 

(Antoni mimowolnie spogląda.)

 

Wszystkie, które spotkałeś: od dziewczyny ulicznej, śpiewającej pod latarnią, aż do patrycjuszki, która płatki róży sypie ze swej lektyki, wszystkie postacie przeczuwane, wszystkie wyobrażenia twej żądzy – wywołaj tylko! Jam nie kobieta, jam cały świat! Dość, aby me suknie opadły, a odkryjesz w mej osobie szereg tajemnic.

 

(Antoni zgrzyta zębami.)

 

Gdybyś palec położył na mym ramieniu, strumień ogniowy rozpaliłby twe żyły. Posiadanie najmniejszej cząstki mego ciała napełni cię rozkoszą gwałtowniejszą niż podbicie królestwa. Przybliż swe usta! Pocałunki moje mają smak owocu, który się roztopi w twym sercu. Ach, jakże ty zatoniesz w moich włosach, jakże wdychać będziesz moje piersi, zdumiewać się będziesz mojemu ciału i będziesz gorzał od moich źrenic, w moich ramionach, w wirze upojenia!

 

(Antoni robi znak krzyża.)

 

Gardzisz mną! Żegnaj zatem!

 

(Oddala się z płaczem. Odwraca się:)

 

Naprawdę? Odpychasz kobietę tak piękną!

 

(Śmieje się, a małpa, która trzyma ogon jej sukni, podnosi go.)

 

Pożałujesz, piękny pustelniku! Będziesz jęczał! Będziesz się nudził! Ale ja sobie z tego drwię!... La, la, la! och, och, och!

 

(Odchodzi, twarz ukrywszy w dłoniach, skacząc na jednej nodze. Niewolnicy defilują przed Św. Antonim, konie, wielbłądy, słoń, służebnice, muły wolne od ciężarów, Murzyni, małpy, jeźdźcy w zielonych strojach,trzymający w ręku lilię złamaną. A królowa Saby oddala się, wydając rodzaj czkawki konwulsyjnej, podobnej do łkania albo do szyderczego chichotu.)

 

Rozdział III.

 

(Gdy zniknęła, Antoni spostrzega dziecko u progu chaty.)

 

To zapewne ktoś ze służby królowej

 

(mówi do siebie. Dziecko jest małe jak karzeł, a jednak krępe jak Kabir, pokrzywione, postaci nędznej. Białe włosy pokrywają jego głowę dziwotwornie wielką; drży z zimna pod biednym płaszczykiem, przy czym trzyma w ręku zwitek papirusu. Światło księżyca, przesłonięte chmurą, pada na niego.)

 

ANTONI

(spogląda nań ze strachem)

 

Kto ty jesteś?

 

DZIECKO

(odpowiada)

 

Twój dawny uczeń, Hilarion.

 

ANTONI

 

Kłamiesz! Hilarion od wielu lat mieszka w Palestynie.

 

HILARION

 

Powróciłem stamtąd! Jam jest.

 

ANTONI

(zbliża się i patrzy)

 

Jednak twarz jego była jasna jak jutrznia, pogodna, radosna. Twoja jest mroczna i stara.

 

HILARION

 

Wielkie trudy mnie znużyły.

 

ANTONI

 

Głos też odmienny. Twój ma dźwięk lodowy.

 

HILARION

 

Bom się karmił gorzkimi rzeczami.

 

ANTONI

 

A te białe włosy?

 

HILARION

 

Miałem wielkie troski!

 

ANTONI

(na stronie)

 

Czyż to możliwe?

 

HILARION

 

Nie byłem tak daleko, jak przypuszczasz. Pustelnik Paweł odwiedził cię w tym roku, w miesiącu Szebar. Właśnie dwadzieścia dni temu koczownicy przywieźli ci chleb. Powiedziałeś onegdaj jednemu marynarzowi, by ci dostarczył trzech szydeł.

 

ANTONI

 

On wie wszystko.

 

HILARION

 

Dowiedz się nawet, żem cię nigdy nie opuszczał. Ale teraz wcale mnie nie dostrzegasz...

 

ANTONI

 

Jakże to? Prawda, że mam teraz w głowie dziwny zamęt. Zwłaszcza tej nocy...

 

HILARION

 

Wszystkie Grzechy Główne przyszły do ciebie. Ale ich liche zasadzki łamią się o świętego męża jak ty.

 

ANTONI

 

O, nie, nie!... Co chwila upadam! Czemuż nie jestem jako jeden z tych, których dusza była zawsze nieustraszona a umysł wytrwały, jak na przykład wielki Atanazy.

 

HILARION

 

Był on wyznaczony nieprawidłowo przez siedmiu biskupów.

 

ANTONI

 

I cóż z tego, jeżeli jego cnota...

 

HILARION

 

Co mówisz? Człowiek dumny, okrutny, zawsze intrygujący i ostatecznie wygnany za przywłaszczycielstwo.

 

ANTONI

 

To potwarz!

 

HILARION

 

Nie zaprzeczysz jednak, że chciał datkami przekupić Eustatesa skarbnika.

 

ANTONI

 

Tak mówią, to prawda!

 

HILARION

 

Spalił przez zemstę dom Arseniusza...

 

ANTONI

 

Niestety!

 

HILARION

 

Na soborze nicejskim rzekł, mówiąc o Jezusie: „człowiek Pana”.

 

ANTONI

 

Ach, to bluźnierstwo!

 

HILARION

 

Zresztą tak jest ograniczony, że sam wyznaje, jakoby nic nie pojmował natury Słowa.

 

ANTONI

(uśmiechając się z zadowolenia)

 

W istocie, nie ma on zbyt szerokiego umysłu.

 

HILARION

 

Gdybyś zajmował jego stanowisko, byłoby to wielkie szczęście, zarówno dla twoich braci, jak i dla ciebie. To życie z dala od innych nie jest dobre.

 

ANTONI

 

Przeciwnie! Człowiek, będąc duchem, powinien się oddalić od rzeczy śmiertelnych. Wszelki czyn go poniża. Chciałbym nie trzymać się ziemi nawet podeszwą nóg.

 

HILARION

 

Obłudniku, co się w samotności pogrążasz, aby tym lepiej się oddać rozpasanym chuciom... Pozbawiasz się mięsa, wina, łaźni, niewolników, zaszczytów; ale w swawolnej wyobraźni jakie ty sobie sprawiasz uczty, pachnidła, nagie kobiety i tłumy oklaskujące! Twoja czystość to tylko subtelniejsze zepsucie, a ta pogarda świata to tylko bezsilna nienawiść przeciw niemu! Oto co podobnych tobie czyni tak ponurymi; lub może i to, że wątpią. Posiadanie prawdy daje radość. Czyliż Jezus był smutny? Chodził on w otoczeniu przyjaciół, odpoczywał pod cieniem oliwek, wstępował do celników, wypijał kielich po kielichu, przebaczał grzesznicy, leczył wszystkie cierpienia. Ty – masz litość jedynie dla swej nędzy. To niby wyrzut, który cię gryzie, i szalony obłęd: odpychać choćby pieszczoty psa albo uśmiech dziecka.

 

ANTONI

(wybucha łkaniem)

 

Dość, dość! Nazbyt poruszasz moje serce.

 

HILARION

 

Wytrząśnij robactwo swoich łachmanów! Podnieś się ze śmietniska! Bóg twój to nie Moloch, co wymaga poświęcenia ciała...

 

ANTONI

 

Jednak cierpienie jest błogosławione. Cherubiny się kłonią, by przyjąć krew wyznawców.

 

HILARION

 

Podziwiaj zatem montanistów! Bo oni pod tym względem przewyższają wszystkich...

 

ANTONI

 

Ale to prawda nauki czyni męczeństwo prawdziwym.

 

HILARION

 

Jakże męczeństwo może dowodzić prawdy, jeżeli również bywa świadectwem błędu...

 

ANTONI

 

Czy ty zamilkniesz, żmijo!

 

HILARION

 

Może to i nie tak trudno. Napomnienia przyjaciół, rozkosz znieważania ludu, klątwa zaprzysiężona, pewien zawrót głowy, tysiące okoliczności tu pomaga.

 

(Antoni się oddala od Hilariona.)

 

(Hilarion idzie za nim.)

 

Zresztą ten sposób umierania prowadzi do bezładu. Dionizy, Cyprian, Grzegorz uniknęli go... Piotr z Aleksandrii go potępił, a sobór elwirski...

 

ANTONI

(zamyka sobie uszy)

 

Nie słucham więcej.

 

HILARION

(podnosząc głos)

 

Oto na nowo zapadasz w swój grzech pospolity: lenistwo ducha! Niewiadomość jest pianą dumy. Mówi się: „Przekonanie mam gotowe. Po co rozumować?” i lekceważy się doktorów, filozofów, tradycję i nawet teksty zakonu, których nie znamy... Czy sądzisz, żeś posiadł mądrość w swych ręku...

 

ANTONI

 

Słyszę go wciąż... Jego wrzaskliwe słowa mózg mi napełniają.

 

HILARION

 

Wysiłki zrozumienia Boga są wyższe niżeli twoje umartwienia, aby Go przebłagać. Zasługa nasza leży tylko w gorącej żądzy Prawdy. Religia sama nie wyjaśnia wszystkiego, a rozwiązanie zadań, które zapoznajesz, może ją tylko wywyższyć i uczynić bardziej niezwalczoną. Trzeba zatem dla jej dobra łączyć się z braćmi lub inaczej kościół, zgromadzenie wiernych, będzie pustym wyrazem. Trzeba słuchać wszystkich rozumowań, nie gardzić niczym i nikim. Czarnoksiężnik Balaam, poeta Eschylos i Sybilla kumejska zapowiadali Zbawiciela. Dionizy Aleksandryjski otrzymał z nieba rozkaz czytania wszystkich książek. Święty Klemens każe nam uczyć się mądrości od pisarzy greckich. Hermas się nawrócił dzięki widziadłu kobiety, która go kochała.

 

ANTONI

 

Co za wyraz powagi! Zda mi się, że rośniesz.

 

(Istotnie, wzrost Hilariona stopniowo się podnosi – i Antoni, aby go już nie widzieć, zamyka oczy.)

 

HILARION

 

Uspokój się, dobry pustelniku! Siądźmy tu, na tym wielkim kamieniu, jak niegdyś, gdy przy pierwszym blasku dnia witałem ciebie, nazywając cię „jasną gwiazdą poranku”, a ty wnet zaczynałeś naukę. Nie skończyła się ta nauka. Miesiąc świeci nam dość jasno. Słucham ciebie.

 

(Wziął trzcinkę zza pasa i skrzyżowawszy nogi na ziemi, ze zwitkiem papirusu w ręku, podnosi głowę ku Św. Antoniemu, który siedzi przy nim z czołem zwieszonym. Po chwili milczenia Hilarion mówi:)

 

Słowo Boże, nieprawdaż, potwierdzają nam cuda? Jednakże czarownicy Faraona czynili je, inni oszuści mogą też je czynić, omylić się łatwo. Cóż to jest cud? Zjawisko, które nam się zdaje poza obrębem natury. Ale czyż my znamy całą jej potęgę? I przeto, że jakaś rzecz nie dziwi nas, czyż stąd wynika, że ją rozumiemy?

 

ANTONI

 

Mniejsza o to! Należy wierzyć Pismu.

 

HILARION

 

Święty Paweł, Orygenes i wielu innych nie rozumieli Pisma dosłownie; lecz jeżeli wyjaśniać je przez alegorie, to staje się ono udziałem małej liczby i oczywistość prawdy znika. Co robić?

 

ANTONI

 

Zdać się... na powagę Kościoła.

 

HILARION

 

Więc Pismo jest niepotrzebne.

 

ANTONI

 

Nie, nie... Choć Stary Testament, wyznaję, zawiera miejsca ciemne... Ale Nowy świeci czystym światłem...

 

HILARION

 

Jednakże anioł zwiastujący w Mateuszu ukazuje się Józefowi, gdy w Łukaszu Maryi. Pomazanie Jezusa przez kobietę odbywa się w pierwszej Ewangelii na początku jego żywota publicznego, a podług trzech innych na jakiś czas przed jego śmiercią. Napój, jaki mu dają na krzyżu to w Mateuszu ocet z żółcią, a w Marku wino i mirra. Podług Mateusza i Łukasza apostołowie nie powinni brać ze sobą ani pieniędzy, ani worka, nawet sandałów i kija, a w Marku przeciwnie – Jezus im zakazuje brać cokolwiek, wyjąwszy kij i sandały... Gubisz się w tych sprzeczności.

 

ANTONI

(osłupiały)

 

W istocie... w istocie...

 

HILARION

 

Przy dotknięciu chorej na upływ krwi, Jezus się odwrócił, mówiąc: „Kto mnie dotknął?” Więc nie wiedział, kto go dotknął? Zaprzecza to wszechwiedzy Jezusa. Jeżeli grób był pod strażą, to kobiety nie potrzebowały szukać pomocy do podniesienia kamienia grobowego. Albo więc nie było straży, albo świętych kobiet tam nie było. W Emaus Jezus wieczerza ze swymi uczniami i daje im ran swych dotknąć. To ciało ludzkie, przedmiot materialny, ważki, a który jednak mury przenika. Czy to możliwe?

 

ANTONI

 

Wiele czasu wymagałaby odpowiedź.

 

HILARION

 

Czemuż przyjął on Ducha Świętego, sam będąc Synem? Po co był mu potrzebny chrzest, skoro On sam był Słowem? Jakże to diabeł mógł jego kusić, jego – Boga? Czy te myśli nigdy ci nie przychodziły do głowy?

 

ANTONI

 

Owszem, często. Uśpione lub wściekłe żyją one w mej świadomości. Depcę je, one się odradzają, duszą mnie... i niekiedy sądzę, że jestem przeklęty.

 

HILARION

 

Więc nie masz po co służyć Bogu?

 

ANTONI

 

Zawsze czuję potrzebę uwielbiania Bóstwa.

 

(Po długim milczeniu)

 

HILARION

(znów przemawia)

 

Ale poza dogmatem wszelka swoboda badań jest pozwolona. Pragniesz li poznać hierarchię Aniołów, cnoty Liczb, istotę zarodków i przemian?

 

ANTONI

 

Pragnę! Myśl moja walczy, aby wyjść ze swego więzienia... Zdaje mi się, że zgromadziwszy siły, osiągnę to... Niekiedy nawet, na mgnienie błyskawicy, czuję się jakby uniesiony; potem opadam.

 

HILARION

 

Tajemnicę, którą pragnąłbyś posiąść, przechowują mędrcy. Żyją oni w krainie dalekiej, siedząc pod olbrzymimi drzewami, w białych szatach, spokojni jak bogowie. Ciepłe powietrze ich karmi. Lamparty dokoła cicho stąpają po murawach. Szmery krynic i rżenie jednorożców miesza się z ich głosem. Usłyszysz ich i oblicze Nieznanego ci się odsłoni...

 

ANTONI

(wzdychając)

 

Droga daleka, a jam już stary.

 

HILARION

 

Och! Ludzi mądrych nie tak rzadko... Są nawet w pobliżu ciebie, tutaj... Wejdźmy...

 

Rozdział IV.

 

(Antoni spostrzega olbrzymią bazylikę. Z głębi pada światło cudowne niby światło wielobarwnego słońca. Opromienia ono niezliczone głowy tłumu, który zapełnia nawę, i płynie śród kolumn ku ścianom, gdzie widać ołtarze, konfesjonały, fryzy z błękitnych kamieni i konstelacje gwiazd malowane na murze. Śród tłumów grupy ludzie zatrzymują się tu i ówdzie. Niektórzy, stojąc na ławkach, przemawiają, do góry podniósłszy palec. Inni modlą się, złożywszy ręce na krzyż, leżą na ziemi, śpiewają hymny albo piją wino. Dokoła stołu wierni ucztują, męczennicy odkrywają ciało dla pokazania ran, starcy na kijach oparci rozpowiadają dzieje swych wędrówek. Są tu ludzie z krainy Germanów, z Tracji i Galii, ze Scytii i z Indii, ze śniegiem na brodach, z piórami we włosach, z cierniami w fałdach ubrania, w sandałach czarnych od kurzu, ze skórą opaloną od słońca. Mieszają się rozmaite stroje, purpurowe płaszcze i wełniane suknie, haftowane dalmatyki, włosiennice, czapki marynarzy i mitry biskupie. Oczy ich płoną jak błyskawice. Wyglądają jak kaci lub rzezańcy. Hilarion zbliża się ku nim. Wszyscy go witają. Antoni, przyciśnięty do jego ramienia, przygląda się im bacznie. Dostrzega wiele kobiet: niektóre z nich odziane są po męsku, z wygolonymi włosami. Antoni lęka się tych kobiet.)

 

HILARION

 

Są to chrześcijanki, które nawróciły swych mężów. Zresztą kobiety zawsze są po stronie Jezusa, nawet poganki; dowodem Procula, małżonka Piłata i Poppea, nałożnica Nerona. Nie drżyj! Idź naprzód!

 

(Bezustannie nowe tłumy nadchodzą. Mnożą się, łączą i rozłączają, lekkie jak cienie i czynią wrzawę, w której mieszają się wściekłe ryki, okrzyki miłości, kantyki i przekleństwa.)

 

ANTONI

(po cichu)

 

Czegóż oni chcą?

 

HILARION

 

Pan rzekł: „O wielu rzeczach jeszcze wam powiem”. Oni wiedzą te rzeczy.

 

(I popycha go ku złotemu tronowi o pięciu stopniach, gdzie otoczony dziewięćdziesięciu pięcioma uczniami, pomazanymi oliwą, bladymi i wychudłymi, siedzi prorok Manes, piękny jak archanioł, nieruchomy jak posąg, w sukni indyjskiej, z karbunkułami w warkoczach; w lewej ręce trzyma księgę z rysunkami, pod prawą stoi globus. Rysunki przedstawiają stworzenia, które drzemały w chaosie. Antoni się pochyla, aby je widzieć. Potem)

 

MANES

(obraca globus i modelując swe słowa na ton lutni o krystalicznych dźwiękach, mówi:)

 

Ziemia niebieska jest na krańcu najwyższym, ziemia śmiertelna na krańcu najniższym. Podtrzymują ją dwaj aniołowie, Splenditenens i Omofor o sześciu obliczach.

 

Na szczycie niebios, najwyżej, mieści się Bóstwo niewzruszone; niżej twarz w twarz, znajduje się Syn Boży i Książę ciemności.

 

Kiedy ciemności doszły aż do królestwa Boga, On z wnętrza swej istoty wyłonił Cnotę, która stworzyła pierwszego człowieka i otoczył go pięcioma żywiołami.

 

Ale duchy ciemności porwały mu część tych żywiołów i część ta jest duszą.

 

Jest tylko jedna dusza, rozlana w powszechności, jak woda rzeki rozdzielona na dopływy. Ona to wzdycha w wietrze, zgrzyta w piłowanym marmurze, huczy głosem morza i płacze mlecznymi łzami, gdy obrywasz liście figowe.

 

Dusze, które odeszły z tego świata, płyną ku innym gwiazdom, a gwiazdy to istoty żywe.

 

ANTONI

(ze śmiechem)

 

Ach, ach, co za fantazja niedorzeczna!

 

 

CZŁOWIEK

(bez brody, surowy i poważny)

 

W czym?

 

(Antoni chce odpowiedzieć, ale Hilarion mówi mu, że człowiek ten to znakomity Orygenes.)

 

MANES

(mówi dalej)

 

Naprzód zatrzymują się one na księżycu, gdzie się oczyszczają. Później wznoszą się ku słońcu.

 

ANTONI

(powoli)

 

Nie widzę nic... coby nam przeszkadzało... w to wierzyć.

 

MANES

 

Celem każdej istoty jest wyzwolenie niebieskiego promienia zamkniętego w materii. Najłatwiej uchodzi on na zapachu kwiatów i korzeni, aromacie wina gorącego, na rzeczach lekkich, podobnych do myśli. Ale akty życiowe go więżą. Zabójca odrodzi się w ciele dzikiej bestii; ten, który zabija zwierzę, staje się tym zwierzęciem. Jeżeli zasadzasz wino, związany będziesz jego gałęźmi. Pokarm pochłania wiele promieni niebieskich, zatem powinniście się zrzec pokarmu, powinniście pościć.

 

HILARION

 

Są umiarkowani, jak widzisz.

 

MANES

 

Jest ich wiele w mięsie, mniej w roślinach. Zresztą ludzie czyści dzięki swym zasługom wyzwalają rośliny od tej części promienistej, która uchodzi do swego ogniska. Zwierzęta przez płodzenie trzymają ją w więzieniu ciała. Zatem unikajcie kobiet!

 

HILARION

 

Podziwiaj ich wstrzemięźliwość.

 

MANES

 

Albo raczej czyńcie tak, aby były bezpłodne. Lepiej dla duszy upaść na ziemię, niźli jęczeć w więzach cielesnych.

 

ANTONI

 

Ach, co za ohyda!

 

HILARION

 

Cóż znaczy hierarchia bezeceństw? Kościół z małżeństwa uczynił sakrament.

 

SATURNIN

(w kostiumie syryjskim)

 

Głosi on ponurą naukę. Ojciec, aby ukarać zbuntowanych aniołów, rozkazał im stworzyć świat. Chrystus przybył, aby Bóg żydowski, jeden z tych aniołów...

 

ANTONI

 

Jeden z aniołów? On? Stwórca?

 

CERDON

 

Czyliż nie chciał zabić Mojżesza, czyż nie oszukiwał swych proroków, nie zwodził ludów, nie rozpowszechniał kłamstwa i bałwochwalstwa?

 

MARCJON

 

Zapewne, Stwórca nie jest Bogiem prawdziwym.

 

ŚW. KLEMENS Z ALEKSANDRII

 

Materia jest wieczna.

 

BARDESANES

(w stroju maga babilońskiego)

 

Została ona stworzona przez siedem duchów planetarnych.

 

HERMOGENIANIE

 

Aniołowie stworzyli dusze!

 

PRYSCYLIANIE

 

Szatan jest stwórcą świata.

 

ANTONI

(cofając się)

 

Okropność!

 

HILARION

 

Zbyt rychło wpadasz w zniechęcenie. Źle rozumiesz ich naukę. Oto jest mędrzec, który naukę ma od Teodasa, przyjaciela św. Pawła. Słuchaj go.

 

(I na znak Hilariona)

 

WALENTYN

 

(w tunice ze srebrnego płótna, z ostro zakończoną czaszką, przemawia syczącym głosem)

 

Świat jest dziełem Boga obłąkanego.

 

ANTONI

(pochyla głowę)

 

Dziełem Boga obłąkanego?

 

(po długim milczeniu)

 

Jakim sposobem?

 

WALENTYN

 

Najdoskonalsza z istot, Eonów, Otchłań, spoczywała na łonie Głębi wraz z Myślą. Z ich połączenia powstał Rozum, który za towarzyszkę miał Prawdę. Rozum i Prawda zrodziły Słowo i Życie, które z kolei urodziły: Człowieka i Kościół. Razem czyni to osiem Eonów.

 

(liczy na palcach)

 

Słowo i Prawda wyłoniły z siebie dziesięć nowych Eonów, czyli pięć par. Człowiek i Kościół stworzyli dwanaście innych, między którymi są: Paraklet i Wiara, Nadzieja i Miłosierdzie, Doskonałość i Mądrość, Sofia. Suma tych trzydziestu Eonów stanowi Pleromę czyli Powszechność Boga. Tak więc niby echo głosu, który się oddala, niby fale aromatu, który wyparowuje, niby blask słońca, które zachodzi – Potęgi, które wyszły z Przyczyny pierwotnej, słabną bezustannie.

 

Ale Sofia, spragniona poznać Ojca, uleciała poza Pleromę. Wówczas to Słowo stworzyło inną parę: Chrystusa i Świętego Ducha, który połączył wszystkie Eony między sobą, a wszystkie razem stworzyły Jezusa, kwiat Pleromy. Jednak wysiłek Sofii ku ucieczce pozostawił w próżni jej cień, jej obraz, złą substancję, Aszaramoth. Zbawiciel ulitował się nad nią i wyzwolił ją od namiętności; i z uśmiechu wyzwolonej Aszaramoth urodziło się Światło, łzy jej stały się wodami, smutek jej spłodził czarną materię. Z Aszaramoth wyszedł Demiurgos, twórca światów, nieba i diabła. Mieszka on w samej nizinie Pleromy, nie dostrzegając jej nawet, tak iż uważa się za prawdziwego Boga i powtarza ustami proroków: „Nie masz ci Boga przede mną!”

 

Później stworzył on człowieka i rzucił mu w duszę nieśmiertelne ziarno, Kościół, odbicie innego Kościoła, pomieszczonego w Pleromie. Aszaramoth kiedyś dopłynie do sfer najwyższych i połączy się ze Zbawicielem; ogień ukryty w świecie zniweczy całą materię, pożre sam siebie i ludzie, stawszy się jako czyste duchy, pojmą anioły w małżeństwo!

 

ORYGENES

 

Wówczas szatan będzie zwyciężony i rozpocznie się Królestwo Boże!

 

(Antoni powstrzymuje okrzyk, wtem bierze go za ramię)

 

BAZYLIDES

 

Istota najwyższa ze swymi nieskończonymi emanacjami zowie się Abraxas, a Zbawiciel ze swymi wszystkimi cnotami Kaulakau, to jest linia-na-linii, prawość-na-prawości. Otrzymuje się moc Kaulakau za pomocą pewnych słów, wypisanych na tym chalcedonie dla ułatwienia pamięci.

 

(Pokazuje na szyi mały kamyk, gdzie wyryte są dziwaczne litery.)

 

Wówczas uniesiesz się ku niewidzialnym światom i wyższy nad prawo, gardzić będziesz wszystkim, nawet cnotą. My, ludzie czyści, winniśmy unikać cierpienia, wzorem Kaulakau.

 

ANTONI

 

Jak to, a krzyż?

 

ELKHESAICI

(w sukniach hiacyntowych odpowiadają mu:)

 

Smutek, poniżenie, potępienie i upadek naszych ojców zmazane są dzięki posłannictwu, które nadeszło.

 

Można zaprzeczać Chrystusa niższego, człowieka Jezusa; ale uczcić należy innego Chrystusa, który wykwitł z jego osoby pod skrzydłem Gołębicy. Czcijcie małżeństwo! Święty Duch jest niewieści!

 

(Hilarion zniknął. Tłumy pchają Antoniego. Nagle widzi on przed sobą Karpokracjan.)

 

KARPOKRACJANIE

(leżą w towarzystwie kobiet na szkarłatnych poduszkach)

 

Zanim wstąpisz do Jedności, przejdziesz szeregi czynów i warunków. By się wyzwolić od mroku, spełniaj od tej chwili ich wymogi! Małżonek rzeknie małżonce: „Czyń miłosierdzie twemu bratu”. I ona cię ucałuje.

 

NIKOLAICI

(zgromadzeni wokół dymiącej potrawy)

 

Jest to mięso złożone na ofiarę bożyszczom, weź je. Apostazja jest pozwolona, kiedy serce czyste. Napełnij swe ciało tym, czego pożąda. Staraj się je zniweczyć za pomocą rozpusty. Prunikos, matka niebios, pogrążyła się w nieczystości.

 

MARKOZJANIE

(w złotych pierścieniach, oblani balsamem)

 

Pójdź do nas, aby się z Duchem Świętym połączyć! Pójdź do nas, aby pić nieśmiertelność!

 

(I jeden z nich pokazuje mu poza firanką ciało człowiecze zakończone głowę oślą. Wyobraża to Sabaotha, ojca Diabła. Na znak nienawiści pluje mu w twarz. Inny odkrywa bardzo niskie łóżko obsypane kwieciem i mówi:)

 

Ślub duchowy będzie wypełniony.

 

(Trzeci, trzymając w ręku szklaną czarę, robi inkwokacje; krew się pokazuje.)

 

Oto krew, oto krew Chrystusa!

 

(Antoni się oddala. Wtem zalewa go woda wypływająca z dzbana.)

 

 

HELWIDIANIE

(rzucają się pod wodę, głową na dół i szepczą:)

 

Człowiek odrodzony przez chrzest staje się bezgrzeszny.

 

(Później przechodzi Antoni koło wielkiego ogniska, gdzie się grzeją Adamici, nadzy zupełnie, aby naśladować czystość Raju. Dalej znajdują się)

 

MESSALIANIE

(rozłożeni na ziemi, półuśpieni, ogłupiali)

 

O, zdepcz nas, my się nie poruszymy! Praca jest grzechem, każde zajęcie jest złem!

 

(Za nimi ohydni)

 

PATERNIANIE

(mężczyźni, kobiety, dzieci, rozrzuceni bezładnie na śmieciach, podnoszą swoje wstrętne twarze, zalane winem)

 

Niższe części ciała, stworzone przez diabła, należą do niego. Jedzmy, pijmy, gzijmy!

 

AECJUSZ

 

Zbrodnia jest potrzebą zbyt niższą dla wzroku Boga.

 

(ale nagle ukazuje się)

 

CZŁOWIEK

(odziany w strój kartagiński i wdzierając się w tłum, z pękiem rzemieni w ręku, uderza na prawo i lewo i gwałtownie mówi:)