Księga ognia i inne opowiadania (edycja kolekcjonerska) - Stefan Grabiński - ebook

Księga ognia i inne opowiadania (edycja kolekcjonerska) ebook

Grabinski Stefan

0,0
55,50 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Stefan Grabiński, nazywany polskim Edgarem Allanem Poe, w swoich opowiadaniach mistrzowsko łączy elementy horroru, nadprzyrodzoności i psychologicznej głębi.

Księga ognia to historia tajemniczego manuskryptu, który zawiera wiedzę o potędze ognia – nie tylko jako żywiołu, ale także jako mistycznej siły, zdolnej wpływać na ludzkie losy.

W Namiętności bohater pogrąża się w uczuciu tak silnym, że zaciera granicę między rzeczywistością a iluzją, a pasja i pożądanie przybierają niemal nadprzyrodzoną formę, prowadząc do nieuchronnego upadku.

Niesamowita opowieść to historia, w której granica między snem a jawą, rzeczywistością a złudzeniem staje się coraz cieńsza, a bohaterowie nie mogą ufać własnym zmysłom.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 337

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Księga ognia

❧☙

Zielone Świątki

Para­fraza

– Et ego rogabo Patrem et alium Parac­li­tum dabit vobis, ut maneat vobi­scum in aeter­num spi­ri­tum veri­ta­tis.

– Non reli­nquam vos orpha­ros, ven­lam ad vos.

(Lek­cja VII i IX i Bre­wia­rza Rzym­skiego – na Wielką Sobotę przed Wiel­ka­nocą).

Była godzina dzie­siąta nad ranem, w pięć­dzie­siąty dzień po świę­cie Pas­chy – czas pogodny, sło­neczny. Od Góry Oliw­nej spły­wały w podmu­chach poran­nego wia­tru zapa­chy roz­kwie­co­nych drzew i biły w mia­sto upojną falą z głę­bin doliny Cedronu. Nad szczy­tami domów uno­siła się lekka zasłona z mgły, roz­py­lana od czasu do czasu pod sil­niej­szym powie­wem wia­tru w zło­tor­dzawy kurz…

Zbu­dzona ze snu Jero­zo­lima szem­rała poran­nym gwa­rem. Tłumy poboż­nych, któ­rzy przy­wę­dro­wali do mia­sta na święto Pięć­dzie­siąt­nicy ze wszyst­kich stron świata, gro­ma­dziły się już roj­nie koło chramu Salo­mona. W zgiełku gło­sów mie­szały się bez­ład­nie narze­cza z odle­głej kra­iny Par­tów i Medów, prze­cią­gło-śpiewna mowa Ela­mi­tów i synów Mezo­po­ta­mii, gwara Żydów miej­sco­wych i z oko­lic Judei. Wśród tłumu wier­nych prze­su­wały się tęczową wstęgą kolo­rowe szaty pąt­ni­ków z Kapa­do­cji i Pontu, białe tur­bany Ara­bów, powiewne płasz­cze dzieci Sahary, Libii i Egiptu.

Od czasu do czasu morze głów roz­pa­dało się na dwie kotłu­jące połowy, by środ­kiem prze­pu­ścić set­nię legio­ni­stów zstę­pu­jącą w peł­nym mar­szu od strony Nowego Mia­sta lub oddział jeźdź­ców z pre­fek­tem w dro­dze ku Wieży Stra­tona. Potem znów obie pie­rzeje zwie­rały się w jeden pstro­katy kłąb, co szu­miał szme­rem świą­tal­nych modłów, poran­nych pozdro­wień, proś­bami wędrow­nych żebra­ków…

Zewsząd cią­gnęły ku świę­temu mia­stu tysiące piel­grzy­mów: cesar­skim trak­tem od Sychem, Ceza­rei i Liddy z pół­nocy, gościń­cem do Gazy z zachodu, drogą do Betleem i Morza Mar­twego z połu­dnia. Cen­tu­rio­no­wie i naczel­nicy straży przy bra­mach mieli dnia tego pracę nader uciąż­liwą, tym bar­dziej, że namiest­nik przy­ka­zał surowo prze­strze­gać porządku i nie wpusz­czać w obręb murów podej­rza­nych włó­czę­gów.

Zwłasz­cza koło bramy zwa­nej Porta Anto­nia w pół­nocno-wschod­niej czę­ści mia­sta natłok pano­wał okropny. Bliz­kość cudow­nej sadzawki Bet­sa­idy o pię­ciu kruż­gan­kach była tego przy­czyną. Tysiące chro­mych, śle­pych i pora­żo­nych dusiło się wkoło, cze­ka­jąc na swą kolej.

W czas bowiem święta zstę­po­wał do sadzawki Anioł Pań­ski i burzyła się woda; kto zaś po jej poru­sze­niu zanu­rzył się i obmył scho­rzałe ciało, wycho­dził krzepki i zdrowy, choćby nie wia­domo, jak ciężką był nawie­dzony cho­robą. Przeto cisnęli się tu ludzie naj­wię­cej, hała­sem okrut­nym napeł­nia­jąc miej­sce…

W jed­nym z zauł­ków Gór­nego Mia­sta, na zachód od pałacu arcy­ka­płana Kaj­fa­sza stał budy­nek nie­po­kaźny z wyglądu, obwie­dziony sta­rym, zwie­trza­łym już murem; duże palmy figowe u wej­ścia niby wierne czaty pie­ściły zie­le­nią spła­wów przy­daszki murowe.

Był to dom Marii, matki Marka, stry­jecz­nego Bar­naby. Tu był wie­czer­nik uczniów Jezusa z Naza­retu, ukrzy­żo­wa­nego na Górze Stra­ce­nia dni temu 53.

Tu schro­nili się w trwo­dze przed żydami po Jego pogrze­bie, tu spę­dzali dłu­gie godziny na modli­twie i krze­pie­niu serc, gdy Mistrza nie stało, gdy odszedł od nich, pozo­sta­wia­jąc samych w bólu i żało­bie bez miary.

I dziś zgro­ma­dzili się pota­jem­nie, by nara­dzić się pospołu nad tym, co czy­nić i dokąd zwró­cić umę­czone pości­giem stopy.

Bo wie­ści, jakie przy­niósł z mia­sta Niko­dem, czło­nek San­he­drynu, zanie­po­ko­iły wielce, zwłasz­cza trwoż­li­wych z natury. Starsi bowiem z żydow­skiej Rady, bojąc się kary za ukrzy­żo­wa­nie Mistrza, roz­sie­wali oszczer­cze pogło­ski o Jego uczniach i apo­sto­łach, odgra­ża­jąc się, że wytę­pią wszyst­kich mocą swej zwierzch­niej wła­dzy lub oczer­nią przed rzą­dem cesar­skim jako bun­tow­ni­ków i wro­gów rzym­skiego impe­rium.

Więc stru­chleli co słabsi i z trwogą gar­nęli się pod skrzy­dła Pio­tra niby pisklęta po schron, opiekę, pocie­chę… Przy bra­mie w murze u wej­ścia stało dwóch straż­ni­ków i nie wpusz­czało nikogo do wnę­trza, jeśli nie wyka­zał się znacz­kiem tes­serą zwa­nym. Na dzie­dzińcu przed domem odma­wiało kilku wier­nych poranne modli­twy, inni, któ­rzy już pokrze­pili dusze roz­mową z Panem, gwa­rzyli przy­ci­szo­nym gło­sem lub spo­glą­dali w górę ku oknom wierzch­niego pię­tra, gdzie w wie­czor­niku obra­do­wali apo­sto­ło­wie.

A był z nimi i Józef z Ary­ma­tei, ten sam, co się o grób dla Pana wysta­rał i wypro­sił u Piłata pozwo­le­nie na pogrzeb, i Nata­nael z Kany gali­lej­skiej Bar­tło­mie­jem przez uczniów prze­zwany, i Maria Kle­ofa­sowa, matka Jakuba i Józefa, i kilka innych poboż­nych nie­wiast, co były przy zgo­nie Jezusa. A wszyst­kich razem w świe­tlicy wraz z tymi, co stali na podwó­rzu lub cze­kali w sieni domu, było ludzi stu i dwu­dzie­stu, ucznio­wie sami i wierni wyznawcy Chry­stusa…

W prze­stron­nej, wap­nem na biało pocią­gnię­tej izbie stał stół długi i sze­roki, zasłany lnia­nym obru­sem, a wkoło niego 13 sie­dliszcz. Jedno z nich w pośrodku było puste. Tam dni temu 53 zasiadł Mistrz uko­chany, by po raz ostatni spo­żyć z uczniami wie­cze­rzę. Odtąd miej­sce to stało pustką. Nie śmiał go nikt zająć po Nim; ani sam Piotr nawet, pierw­szy z apo­sto­łów…

Dziś w wie­czor­niku pano­wało dziwne mil­cze­nie; sie­dzieli zadu­mani jacyś i pełni szcze­gól­nych prze­czuć. Aż Szy­mon, Pio­trem zwany, spo­strze­gł­szy ich zamy­ślone twa­rze, prze­rwał ciszę.

– Bra­cia moi, cóże­ście tak smutni i stro­skani? Zaprawdę rado­wać się nam, nie smu­cić przy­stoi. Wszakże zmar­twych­wstał Pan, jako przy­rzekł, dnia trze­ciego i wstą­pił w chwałę Ojca Swego. Lecz widzę, że są tu wpo­śród was jesz­cze ludzie sła­bego ducha i małej wiary, co wąt­piąc w prawdę słów Jego, potrzą­sają gło­wami. „Zaprawdę, zaprawdę”, powie­dział Pan, „sto­kroć szczę­śliwsi ci, co nie widzieli a wie­rzą”.

I zawsty­dzili się nie­któ­rzy z obec­nych i nabraw­szy ducha, zaczęli pogod­niej spo­glą­dać na sie­bie. Aż jeden z uczniów, imie­niem Kle­ofas, wystą­pił z gro­mady i gło­sem peł­nym rado­ści jął opo­wia­dać, jako wraz z dru­gim towa­rzy­szem spo­tkał Jezusa zmar­twych­wsta­łego w dro­dze do Emmaus. I pod­niósł bar­dzo swą opo­wie­ścią upa­dłe już serca, bo gwar się wnet uczy­nił w świe­tlicy rado­sny, gdy zaczęli przy­po­mi­nać i dal­sze zja­wie­nie się Pana.

Więc świad­czyli Andrzej i Mate­usz, takoż Filip i Bar­tło­miej i inni z apo­sto­łów, jako tegoż wie­czora przez zamknięte drzwi wszedł Pan do świe­tlicy i pozdro­wił stra­pio­nych i smut­nych sło­wem pokoju. I Tomasz nie­wierny teraz żar­li­wie przy­twier­dzał, jako osiem dni potem wkła­dał sam rękę w bok Mistrza i palec w bli­zny dłoni Jego. I znów po raz czwarty ujrzeli Go nad brze­giem Gene­za­retu, gdy usiadł­szy do łodzi samo­czwart z Szy­mo­nem, zarzu­cać mieli wię­cie­rze. W końcu ze smut­kiem, ale i z otu­chą lep­szego jutra przy­wie­dli na pamięć prze­dziwną chwilę na Górze Oliw­nej, gdzie po raz ostatni zja­wił się Mistrz w bla­sku nad­ziem­skiej Swej chwały i odszedł w zaświaty ze słodką obiet­nicą na ustach:

– Nie opusz­czę was sie­ro­tami, lecz innego wam poślę Ducha prawdy, Para­kleta, by pozo­stał z wami do skoń­cze­nia wie­ków.

Przeto pod­nie­śli głowy i pokrze­pieni na ser­cach ocze­ki­wali – na coś wiel­kiego. Jakiś nowy duch wstą­pił w nich i roz­nie­cił ogień zapału i wiary. Nawet i ci naj­słabsi, co ucho­dzić już chcieli z Jero­zo­limy przed zemstą żydów, teraz wsty­dzili się przed sobą i dru­gimi, posta­na­wia­jąc cze­kać na znak od Pana.

Szy­mon gor­li­wiec i Jan Zebe­de­uszowy zanu­cili pieśń cichą a słodką jak smu­tek budzą­cej się wio­sny, tę samą, co ją śpie­wali wraz z Mistrzem po ostat­niej wie­cze­rzy. Za ich prze­wo­dem poszli i inni i roz­brzmiała świe­tlica chó­rem gło­sów jasnych i czy­stych.

Szedł z wie­czor­nika ten śpiew na mia­sto i roz­le­gał się echem prze­dziw­nie wzmoc­nio­nym pomię­dzy domami, że przy­sta­wali na uli­cach prze­chod­nie i, roz­glą­da­jąc się zdu­mieni wkoło, pytali:

– Cóż to za pieśń słodka i smętna zara­zem?

I nasy­ciw­szy uszy, odcho­dzili, kiwa­jąc gło­wami.

Nagle Gali­lej­czycy umil­kli. Po twa­rzach roz­lała się błoga cisza pogody i pod­nie­śli w niebo oczy pełne nad­ziem­skiego szczę­ścia i moc­nej, wycze­ku­ją­cej speł­nień nadziei. I była długa chwila głę­bo­kiej ciszy. Zda­wało się, że świat cały zamilkł na mgnie­nie czasu i przy­taił oddech…

Wtem roz­legł się szum ogromny jakby zry­wa­ją­cego się wichru i napeł­nił dom cały. Lica apo­sto­łów poja­śniały dziw­nym bla­skiem, oczy wypa­try­wały coś w dali zaświa­to­wej, gdy Boży wiatr łopo­tał w ich sza­tach i wichrzył włosy na gło­wach. I wtedy poja­wiły się w wie­czer­niku ogni­ste języki i czer­wo­nym różań­cem spo­częły po jed­nym nad każ­dym z nich z osobna. Wszyst­kich też spło­mie­nił Duch Boży, że pełni świę­tego żaru i gor­li­wo­ści wyszli z domu na ulice mia­sta i zaczęli prze­ma­wiać do tłumu roz­ma­itymi języ­kami…

A byli wtedy w Jero­zo­li­mie wyznawcy zakonu Moj­że­sza z wsze­la­kich szcze­pów i naro­dów pod nie­bem, któ­rzy przy­szedł­szy tu ze wszyst­kich stron świata na święto Pas­chy, wciąż jesz­cze prze­by­wali w mie­ście. Ci tedy, zarówno jak i inni, obcy i zamiesz­kali, posły­szaw­szy wrzawę nagle powstałą wśród ludu, zbie­gli się wielką rze­szą i osłu­pieli z podziwu, gdyż każdy sły­szał apo­sto­łów mówią­cych w ich wła­snym języku. Więc zdu­mieni patrzyli jedni na dru­gich i pytali:

– Żali ci ludzie podobni natchnio­nym pro­ro­kom lub opę­ta­nym przez duchy sza­leń­com nie są Gali­lej­czy­kami?

– Jakże więc to się dzieje, że każdy z nas sły­szy wła­sny swój język i mowę, do któ­rej przy­wykł od dziecka?

A byli wśród tłumu i bru­natni od słońca miesz­kańcy ziem libij­skich nie­da­leko Cyrery, dzielni syno­wie Fry­gii i Pam­fi­lii, nie­bie­sko­ocy wyspia­rze kre­teń­scy i Medo­wie o ciemno-oliw­ko­wej bar­wie skóry.

Wszy­scy ci, acz języ­kami i mową różni, rozu­mieli mówią­cych do rzesz dwu­na­stu dziw­nych mężów. I jedni dzi­wili się, z czcią kło­niąc głowy jako przed ludźmi świę­tymi – inni zaś o umy­słach miał­kich i przy­ciem­nych naśmie­wali się, mówiąc:

– Ci się mosz­czem popili.

Sły­sząc te słowa obe­lżywe, Piotr pod­niósł głos swój i prze­mó­wił:

– Mężo­wie Judei i miesz­kańcy Jero­zo­limy! Zaprawdę powia­dam, nie są ci pijani, jako wy sądzi­cie, ile że dopiero trze­cia godzina dnia; ale tu się isz­czą słowa pro­roka Joela, który prze­po­wie­dział obiet­nicę Pana: „W dzień speł­nień wyleję Ducha Mego na wszel­kie ciało i będą pro­ro­ko­wali”. – Mężo­wie izra­el­scy! Rękoma bez­boż­nych ukrzy­żo­wa­li­ście i zgła­dzili Jezusa z Naza­retu. Tego Jezusa Bóg wskrze­sił, czego świad­kami jeste­śmy. I tak pra­wicą Bożą pod­wyż­szony speł­nił obiet­nicę nam daną i wylał Ducha Świę­tego, któ­rego widzi­cie i sły­szy­cie. Przeto wiedz­cie o tym każdy nie­chyb­nie, że ów Jezus, któ­rego ukrzy­żo­wa­li­śmy, posta­wion jest przez Boga Panem naszym i Mesja­szem.

Co usły­szaw­szy, rze­sze zlę­kły się wielce i pytać zaczęły apo­sto­łów, co im czy­nić należy. Wtedy Piotr przy­ka­zał im czy­nić pokutę i przy­jąć chrzest.

– Ratuj­cie się bra­cia – mówił w sło­wach pro­stych jak zwy­kle a moc­nych – ratuj­cie się spo­śród tego prze­wrot­nego ple­mie­nia!

I nawró­ciło się dnia owego około trzy tysiące dusz.

Muzeum dusz czyśćcowych

Idź­cie prze­klęci w ogień wieczny, który zgo­to­wany jest dia­błu i anio­łom jego.

(Mt 25:41)

E vidi spirti par la famma andando.

(Dante Czy­ściec, P. XXV, w. 124)

Zatrzy­mali się przed nową kasetą. Pod szkla­nym wie­kiem na podu­szeczce z czer­wo­nego aksa­mitu leżała stara, w safian oprawna książka. Pro­boszcz Łączew­ski, odchy­liw­szy wieko, wydo­był ją i podał grzecz­nie do ogląd­nię­cia dr. Pro­niowi.

– Mszał z kościoła para­fial­nego w Win­nicy – obja­śniał swym cichym, drżą­cym już od sta­ro­ści gło­sem. – A tu jest odcisk. Bar­dzo wyraźny – dodał po chwili.

– Rze­czy­wi­ście – odparł Proń, roz­kła­da­jąc na stole książkę. – Cie­kawy znak. A jaki głę­boki! Jakby od żela­znej, roz­pa­lo­nej do bia­łego żaru ręki.

Ksiądz z dumą patrzył na swój zaby­tek:

– I to w dodatku auten­tyk, panie dok­to­rze. Ory­gi­nał. Nie­praw­daż, Helu? – zwró­cił się po apro­batę do jasno­wło­sej, cho­ro­bli­wie pięk­nej bra­ta­nicy, śle­dzą­cej uważ­nie fizjo­gno­mię uczo­nego.

– Tak – odpo­wie­działa nie­śmiało.

Proń spoj­rzał bystro na pannę, uśmiech­nął się tro­chę nie­do­wie­rza­jąco i obser­wo­wał dalej książkę.

A znak był istot­nie godny podziwu. Począw­szy od stro­nicy dzie­sią­tej mszału wid­niał wypa­lony odcisk ludz­kiej ręki. Styg­mat był silny i szedł na kil­ka­na­ście kar­tek w głąb; kon­tury wyraźne, zde­cy­do­wane, rysu­nek pal­ców ostry; po brze­gach odci­sku papier nosił widoczne ślady nad­pa­le­nia: ciem­no­bru­natną obwódkę.

– Zna pani histo­rię znaku? – zapy­tał młody uczony.

– Obja­śnie­nia są na kar­teczce, zawie­szo­nej tu z boku, na ścia­nie puz­dra – wyrę­czył ją w odpo­wie­dzi stryj. – Pro­szę, może pan prze­czyta?

Proń prze­biegł szybko oczyma kar­ne­cik, zapi­sany drob­nym, lecz wyraź­nym „macz­kiem”:

„W kościele para­fial­nym w Win­nicy roku Pań­skiego 1730 pod­czas mszy św. w drugi dzień Zie­lo­nych Świąt zja­wiła się dusza pana Bona­wen­tury Łasz­cza, dzie­dzica Win­nic­kiego klu­cza, zna­nego z życia hulasz­czego i peł­nego porub­stwa, z prośbą o modli­twę i wspo­mi­na­nie nabożne. Na dowód prawdy wypa­lił potę­pie­niec ślad swo­jej ręki na mszale”.

– Książkę tę – koń­czył histo­rię pro­boszcz – poda­ro­wał mi na pamiątkę ks. Dar­gan, śp. pro­boszcz w Win­nicy, dowie­dziaw­szy się, że zakła­dam muzeum dusz czyść­co­wych.

– Piękna pamiątka – mruk­nął pół­gło­sem Proń i prze­szedł do następ­nego curio­sum.

Był nim kwa­dra­towy kawa­łek płótna z wypa­lo­nym śla­dem pię­ciu pal­ców; odcisk był deli­katny i nie prze­żarł mate­rii na wylot: jakby dotknięto się jej z lekka tylko.

– Ślad ręki auten­tyczny – tłu­ma­czył pro­boszcz – zna­le­ziony przed pię­ciu laty na posta­wie płótna przez Andrzeja Świerka, gospo­da­rza z naszej para­fii, w opu­sto­sza­łej cha­cie Ostr­wią­żów. W domu tym, nie­za­miesz­ka­łym od śmierci ostat­niego z rodu, Józefa, który zgi­nął zamor­do­wany w spo­sób tajem­ni­czy, podobno przez wiele lat stra­szyło.

– Czy to też należy do muzeum? – zapy­tał uczony, wska­zu­jąc na sta­ro­świecki, dębowy stół w rogu pokoju.

– Oczy­wi­ście, to jeden z mych naj­pięk­niej­szych oka­zów. Dar hr. Łosiów z kościoła para­fial­nego w Prze­my­śla­nach. Niech mu się pan dok­tór tylko bli­żej przy­pa­trzy.

Proń pochy­lił się nad sto­łem i spo­strzegł na samym środku dębo­wej płyty głę­boko wyci­śnięty styg­mat kobie­cej ręki.

– Cie­kawe! – szep­nął, pod­no­sząc pyta­jąco spoj­rze­nie na pannę.

– Ręka Heleny z Cet­ne­rów hr. Łosio­wej – odpo­wie­działa, mie­niąc się dziw­nie na twa­rzy pod jego wzro­kiem, bra­ta­nica księ­dza. – Widmo zmar­łej miało uka­zać się w Brzu­cho­wi­cach koło Prze­my­ślan w biały dzień dnia 19 lipca 1750 roku, pro­sząc o ratu­nek i na dowód toż­sa­mo­ści zosta­wiło po sobie tę pamiątkę na stole.

– Syn jej – dorzu­cił ksiądz – hr. Józef, dał stół ten wraz z opi­sem zda­rze­nia na mar­mu­ro­wej tablicy do kościoła w Prze­my­śla­nach, skąd dostał się ten nie­oce­niony zaby­tek do naszego muzeum.

– Rzecz cha­rak­te­ry­styczna – zauwa­żył dok­tór – że zja­wi­ska styg­ma­to­pla­stii zdra­dzają pewien ulu­biony typ. Roz­czy­tu­jąc się dużo w odno­śnej lite­ra­tu­rze, ze zdu­mie­niem dosze­dłem do prze­ko­na­nia, że dusze poku­tu­jące chęt­nie obja­wiają się w ten sam spo­sób. Widać u nich, że się tak wyrażę, pewną manierę. Tak na przy­kład bar­dzo czę­sto czyta się o odci­skach rąk na sto­łach lub drzwiach. Znać drzewo uwa­żają za bar­dzo podatny mate­riał.

– To prawda – przy­znał spo­koj­nie ksiądz, jakby nie odczu­wa­jąc lek­kiego odcie­nia iro­nii w sło­wach gościa. – Mamy wię­cej takich sprzę­tów wśród naszych zbio­rów. Lecz tylko ten jeden jest ory­gi­nalny. Reszta w tym rodzaju – to same kopie. Tu na przy­kład zaraz obok ten mały, z czar­nego hebanu model jest wier­nym odtwo­rze­niem stołu klasz­tor­nego z opac­twa domi­ni­ka­nów w Zamora w Hisz­pa­nii z wypa­lo­nym śla­dem ręki jed­nego ze zmar­łych zakon­ni­ków.

– A tu – wmie­szała się do roz­mowy panna Helena – jest album z barw­nymi kopiami innych zna­ków.

Proń otwo­rzył podaną sobie księgę i z zaję­ciem prze­glą­dał zawarte w niej wize­runki i zdję­cia. Po chwili zatrzy­mał się dłu­żej nad jedną z kopii, przed­sta­wia­jącą duże, żela­zem okute drzwi z wypa­lo­nym w pośrodku jed­nego ze skrzy­deł pro­fi­lem kobie­cej głowy.

„Roku 1859 – czy­tał pół­gło­sem obja­śnie­nie u dołu karty – w klasz­to­rze pp. fran­cisz­ka­nek we Foli­gno, koło Asyżu, uka­zała się dusza zmar­łej zakon­nicy Teresy Giotti następ­czyni w urzę­dzie, Annie Feli­cji, cała w ogniu i wypa­liła na dowód prawdy na drzwiach ślad swo­jej twa­rzy”.

– Oto jeden z typo­wych przy­kła­dów, o któ­rych mówi­łem – wywnio­sko­wał, skła­da­jąc z powro­tem album na wyzna­czone miej­sce.

Prze­szli do dal­szych zbio­rów. Gościnny gospo­darz otwo­rzył szafkę w stylu baro­ko­wym i zdjął z jej pó­łek parę sta­ran­nie owi­nię­tych w jedwab paczek, zwią­za­nych wstąż­kami barwy sza­fra­no­wej.

– Chu­sty dusz czyść­co­wych – obja­śniała panna Helena, roz­wią­zu­jąc jedną z tych „sasze­tek”.

I posy­pały się na stół czwo­ro­granne i trój­kątne chu­s­teczki, chu­sty, płatki i ręcz­niki z pro­stego płótna, deli­kat­nego baty­stu, powiew­nego „zefiru”, nawet z koronki lub tiulu z ciem­no­brą­zo­wymi styg­ma­tami pal­ców, dłoni, rąk, z frag­men­tami naszki­co­wa­nych tylko z grub­sza twa­rzy, pro­fi­lów, zary­sami nosów, warg lub uszu.

– Oto owoc mych trzy­dzie­sto­let­nich prze­szło poszu­ki­wań i tru­dów – cheł­pił się pro­boszcz z naiw­nie poczci­wym uśmie­chem dziecka, poka­zu­ją­cego star­szym swe skarby. – Helu! Pocho­waj to z powro­tem!

– A ta szklana gablotka co mie­ści? – zapy­tał Proń, wska­zu­jąc na podłużne, w srebrne ramy ujęte puz­dro.

– Tam są foto­gra­fie i podo­bi­zny ludzi, któ­rym dusze cier­piące w czyśćcu na dowód swego ist­nie­nia wypa­liły znaki na ciele.

Panna Helena, widząc, że uczony chce przejść do dal­szych oso­bli­wo­ści w głębi pokoju, wstrzy­mała go uwagą:

– W tam­tej par­tii nie znaj­dzie pan nic dla sie­bie zaj­mu­ją­cego.

– Dla­czego? – zapy­tał prze­kor­nie. – Kto wie, może wła­śnie coś mi wpad­nie w oko.

– Same nie­mal okazy wąt­pli­wej auten­tycz­no­ści lub zgoła fal­sy­fi­katy i twory misty­fi­ka­cji – obja­śnił gospo­darz.

– A dla­czego ksiądz pro­boszcz, wie­dząc o tym, tole­ruje je w swoim muzeum?

Ksiądz, tro­chę stro­piony, spu­ścił oczy ku ziemi. Po chwili wyją­kał nie­śmiało:

– Takie sobie zami­ło­wa­nie, taka sobie pedan­te­ria zbie­ra­cza. Może sły­szał pan dok­tor kiedy, że zapa­leni fila­te­li­ści zbie­rają z pełną świa­do­mo­ścią też fał­szywe i pod­ra­biane marki? Zresztą trudno mi się z nimi roz­stać, bo o ich nie­au­ten­tycz­no­ści dowie­dzia­łem się dopiero parę lat temu.

Tu rzu­cił ukrad­kowe spoj­rze­nie na bra­ta­nicę.

– Przy­zwy­czaił się ksiądz dobro­dziej do nich – dopo­mógł mu Proń – i teraz żal mu się ich pozby­wać. Ale kto też ks. pro­bosz­czowi otwo­rzył oczy na ten praw­dziwy, lubo nie­miły stan rze­czy?

Pyta­nie znać wpra­wiło księ­dza w nie­mały kło­pot.

– Ja – prze­rwała przy­kre mil­cze­nie panna.

– Pani?

Proń popa­trzył na nią uważ­niej. Była bled­sza niż zwy­kle i dziw­nie poważna.

Nagle przy­szła mu pewna myśl. Chwy­cił ją za rękę powy­żej prze­gubu i patrząc mocno w oczy, przy­ci­snął tętno sil­nie wiel­kim pal­cem.

W jed­nej chwili dziew­czyna zesztyw­niała jakby w ner­wo­wym parok­sy­zmie; białka jej oczu pode­szły w górę, twarz przy­brała wyraz sen­nej maski.

– Hm… – mruk­nął zado­wo­lony z odkry­cia. – Teraz rozu­miem.

– Co pan zro­bił z nią, dok­to­rze? – zapy­tał prze­ra­żony pro­boszcz.

– Nic, nic – to tylko nie­winne cał­kiem doświad­cze­nie. – I łagod­nie potarł jej ręką czoło u nasady nosa pomię­dzy brwiami.

Panna prze­bu­dziła się i zdu­miona patrzyła na obec­nych.

– Co to było? Co się ze mną stało?

– Ależ nic, nic – uspo­ka­jał Proń, uśmie­cha­jąc się życz­li­wie – pani tylko na chwilkę zasnęła.

– Ja spa­łam?

– Tylko przez chwilkę, przez bar­dzo małą chwilkę. Zresztą, przy­pusz­czam, stan ten nie jest pani zupeł­nie obcy i musiała go już pani nie­raz prze­cho­dzić. Nie­praw­daż?

Panna pochy­liła głowę.

– Może – brzmiała po chwili cicha odpo­wiedź.

– A zatem – pod­jął gość – rewia muzeum skoń­czona. Czy mają pań­stwo może jesz­cze coś do ogląd­nię­cia?

– W dru­gim pokoju miesz­czą się też zbiory. Tam też prze­cho­wuję parę cie­ka­wych odle­wów w gip­sie i brą­zie. Lecz sądzę, że na dzi­siaj wystar­czy panu prze­gląd pierw­szej salki. Mamy zresztą czasu dość, gdyż nie pusz­czę pana dok­tora stąd tak prędko. Hora już cano­nica: trzeba czymś pokrze­pić grzeszne ciało. Helu, czy wszystko przy­go­to­wane?

– Obiad na stole; pro­szę pań­stwa do stołu – prze­rwała ple­ba­nowi miłej powierz­chow­no­ści sta­ruszka, wcho­dząc do pokoju.

Dr Proń podał z galan­te­rią ramię Hele­nie.

Prze­bieg obiadu był miły i wesoły. Nie­wy­myślne, lecz sma­ko­wite potrawy zakro­pione sta­ro­pol­skim mio­dem wzmoc­niły ciała, pod­nio­sły humory.

Po ostat­nim daniu wnie­siono czarną kawę, z którą męż­czyźni prze­nie­śli się do salo­niku. Pro­boszcz, zamknąw­szy drzwi od przy­le­głego pokoju, roz­siadł się wygod­nie w sta­ro­świec­kim fotelu i pyka­jąc z dłu­giej pian­ko­wej lulki, pod­su­nął gościowi skrzynkę z papie­ro­sami. Proń, wypu­ściw­szy parę dym­nych skrę­tów pod strop salonu, roz­po­czął poobied­nią poga­dankę:

– Kiedy zało­żył ksiądz pro­boszcz swoje muzeum?

– W roku 1870, równo 42 lata temu. Mia­łem wtedy lat 30 i obją­łem tutej­szą para­fię.

– Przy­pusz­czam, że coś musiało wpły­nąć na zamiar utwo­rze­nia muzeum; jakiś fakt, jakieś zda­rze­nie? Taki ory­gi­nalny pomysł nie powstaje ni stąd, ni zowąd.

Ksiądz uśmiech­nął się zagad­kowo:

– I nie pomy­li­łeś się pan, panie dok­to­rze. Istot­nie pomysł zało­że­nia muzeum dusz czyść­co­wych zro­dził się pod wpły­wem dziw­nego zda­rze­nia, które zacię­żyło wspo­mnie­niem na całym moim życiu. Ponie­waż histo­ria ta wiąże się ści­śle z jed­nym z oka­zów, zawar­tych w dru­giej salce, którą mamy oglą­dać jutro, dla­tego opo­wiem ją panu pod­czas zwie­dze­nia reszty zbio­rów.

– Pro­szę o to bar­dzo. Nie ma ksiądz pro­boszcz poję­cia, jak wielce mię zacie­ka­wił. Więc temu zda­rze­niu wyłącz­nie zawdzię­cza muzeum swe powsta­nie?

– No, nie wyłącz­nie, tego nie mogę powie­dzieć. Były i inne pobudki już przed­tem, tylko za słabe, by wpły­nąć tak sta­now­czo. Dopiero ten fakt zade­cy­do­wał. Przy­znać się panu muszę, że już jako młody kle­ryk odczu­wa­łem szcze­gól­niej­szą sym­pa­tię dla dusz czyść­co­wych, obie­cu­jąc sobie po wyświę­ce­niu ota­czać ich pamięć dusz­pa­ster­ską opieką i życz­li­wo­ścią. Jakoż zostaw­szy księ­dzem, zaczą­łem odpra­wiać czę­sto nabo­żeń­stwa na ich inten­cję; zda­rzało mi się nie­raz w ciągu tygo­dnia odmó­wić za nie parę mszy.

– Cie­kawe! – dzi­wił się Proń – ksiądz pro­boszcz zapewne musi mieć w świe­cie zmar­łych wiele dusz bli­skich i kocha­nych.

Ksiądz zamy­ślił się na chwilę.

– Byłem sie­rotą od lat dzie­cin­nych – odparł po namy­śle – rodzi­ców nie pamię­tam; krew­nych pra­wie nie mia­łem, rodzina nie­liczna wcze­śnie wymarła. Nie, panie dok­to­rze, moja nie­zwy­kła sym­pa­tia dla dusz czyść­co­wych ma źró­dła głęb­sze, może mniej oso­bi­ste. Zakła­da­jąc zaś muzeum, chcia­łem przede wszyst­kim zebrać mate­riał, który by udo­wod­nił nie­zbi­cie światu i ludziom, że jest czy­ściec i kara pie­kła, że ist­nieje w ogóle życie pośmiertne duszy.

– Na to i ja się zga­dzam z księ­dzem pro­bosz­czem w zupeł­no­ści. I ja wie­rzę w życie po tam­tej stro­nie i eks­pia­cję po śmierci. Cho­dzi tylko o formę byto­wa­nia poza gro­bem i rodzaj „kary”.

– Ist­nie­nie czyśćca i pie­kła jest dogma­tem Kościoła – rzekł ks. Łączew­ski ze szcze­gól­nym akcen­tem w gło­sie.

– Tak, wiem o tym, lecz nie jest nim ist­nie­nie ognia rze­czy­wi­stego i praw­dzi­wego.

– A jed­nak ogień ten jest prawdą, o któ­rej zapew­nia nas powaga Ojców Kościoła i obja­wie­nia Świę­tych Pań­skich. Św. Augu­styn nazywa go ogniem roz­sąd­nym i mądrym, który umie wywie­rać na grzesz­niku całą swą nie­po­jętą dziel­ność i pali w spo­sób dziwny, lecz praw­dziwy. A św. Joza­fat mówi o pie­kle w spo­sób nastę­pu­jący: „Oto jest miej­sce nago­to­wane dla grzesz­ni­ków; w pło­mie­niach tych wiecz­nych cier­pieć będą na wieki ci, któ­rzy ule­gli nie­po­rząd­nym chu­ciom serca swego; tu wymie­rza się za roz­kosz, co w chwili minęła, kara, która trwać będzie wiecz­nie”.

– Straszne, nie­li­to­ściwe słowa, księże ple­ba­nie.

– A jed­nak praw­dziwe. „Któż z nas ostać się może przed ogniem poże­ra­ją­cym, kto z nas ostać się może przed pło­mie­niem wiecz­nym?” – oto groźne pyta­nie, jakie nam sta­wia Iza­jasz w roz­dziale XXXIII swej księgi.

– Sądzę, że sprawa natury tego ognia jest kwe­stią otwartą. Dla mnie jest on pla­stycz­nym sym­bo­lem mąk i katu­szy moral­nych duszy, która cierpi, prze­cho­dząc pamię­cią całe swe zmar­no­wane życie.

– Zwy­kły wybieg tych, co, mając obcią­żone sumie­nie, pra­gną pocie­szyć się w ten spo­sób. Ale to jest tylko stru­sia poli­tyka, panie dok­to­rze. Czyż nie mówi genialny mistrz wło­ski w pie­śni 25. swego Czyśćca:

Quivi la ripa fiamma in fuor bale­straE la cor­nice spira fiato in suso,Che la riflette e via da lei sequ­estra;Onde ir conve­nia dal lato schiusoAd uno ad uno; ed io temea il fuocoQuinci, e quindi temea cadere in giuso

Cały bok góry pło­mie­niami zieje, A zaś od brzeżka pęd sil­nej wichury Na powrót spę­dza ogni­stą zawieję. Wąziuch­nym przej­ściem Mistrz i Sta­cjusz Wtóry, Ja trzeci kro­czym; groza mnie opad­nie, To drżę, że spłonę, to, że runę z góry.

Ksiądz przy­mknął na chwilę oczy, piesz­cząc słuch lapi­darną stancą świę­tego poematu.

Proń, lekko uśmiech­nięty, nie prze­ry­wał mil­cze­nia, jakie potem zapa­dło. Nagle, strzep­nąw­szy popiół z papie­rosa, pochy­lił się ku roz­ma­rzo­nemu Dan­tej­ską ter­cyną star­cowi i zauwa­żył:

– A wła­śnie zacy­to­wany przez księ­dza dobro­dzieja poeta zdaje się być sam w nie­pew­no­ści co do istoty kar pośmiert­nych.

– Jak to? – żach­nął się nie­cier­pli­wie gospo­darz.

– Rzecz oczy­wi­sta. Kary, z jakimi spo­ty­kamy się w Boskiej Kome­dii, stoją czę­sto na prze­ciw­nym bie­gu­nie do tej, o jakiej mówimy. Tak np. zdraj­com każe Dante prze­by­wać nie w ogniu, lecz pod lodem, żar­ło­kom w wie­czy­stym dżdżów kole, pysz­nym pod gła­zami itd.

– Et, to tylko fan­ta­zja poetycka – bro­nił się podraż­niony pro­boszcz. – Ja prze­cież nie uwa­żam Boskiej Kome­dii za kanon wiary ani Ewan­ge­lię.

– A jed­nak – odparł nie­li­to­ściwy gość – a jed­nak ksiądz pro­boszcz chciał przed chwilą użyć jej jako argu­mentu w kwe­stii spor­nej, która nas zaj­muje.

– Et – prze­rwał mu impe­tycz­nie ple­ban – prze­cież oglą­dał pan moje zbiory. Czy ślady, wypa­lone przez widma zmar­łych w obec­no­ści wia­ry­god­nych świad­ków, nie są dla pana dosta­tecz­nym dowo­dem praw­dzi­wo­ści ognia? Chyba że uważa pan całe moje muzeum za auto­mi­sty­fi­ka­cję i wątpi o auten­tycz­no­ści oka­zów.

– Nie, księże pro­bosz­czu, o auten­tycz­no­ści zna­ków, przy­naj­mniej w pew­nej ilo­ści wypad­ków, nie wąt­pię. Ow­szem, wie­rzę w moż­li­wość podob­nych feno­me­nów. Jestem szczery wobec księ­dza i nie chcę przed­sta­wiać się we fał­szy­wym świe­tle: jestem okul­ty­stą-psy­cho­lo­giem. Lecz to, że znaki pozo­sta­wione na pamiątkę przez fan­tomy spra­wiają wra­że­nie styg­ma­tów wypa­lo­nych, nie jest jesz­cze dla mnie dowo­dem mate­rial­no­ści ognia poza­gro­bo­wego.

– Pro­szę! A to dla­czego? W jaki inny spo­sób potrafi pan coś podob­nego wytłu­ma­czyć?

Proń uśmiech­nął się zado­wo­lony. Natar­czy­wość, z jaką posta­wiono mu pyta­nie, widocz­nie podo­bała mu się; psy­cho­log lubił namiętną dys­ku­sję.

– Ślady wyci­śnięte przez dusze zmar­łych – wykła­dał powoli, dobit­nie – dla­tego wyglą­dają jak wypa­lone – co wię­cej, powiem, dla­tego są wypa­lone, ponie­waż pocho­dzą od tych, któ­rzy wie­rzyli za życia w ogień, jako śro­dek karzący po śmierci.

– To sza­lona inter­pre­ta­cja – zapro­te­sto­wał gorąco sta­rzec – ni­gdy mnie pan nie prze­kona.

– Nie chcę też nikomu narzu­cać swych poglą­dów, lecz ponie­waż już o tym mówimy, wypo­wia­dam szcze­rze i otwar­cie, co o tym myślę.

– Sądzi pan zatem, że ludzie i po śmierci…

– Wie­rzą w to, w co wie­rzyli za życia, i że stan swój po śmierci nie­któ­rzy uświa­da­miają sobie jako mękę ogni­stą.

– Innymi słowy – przy­pusz­cza pan…

– Że nie zawsze i nie pod każ­dym wzglę­dem umarli wie­dzą wię­cej od żywych. Ow­szem, jestem głę­boko prze­ko­nany, że zawle­kają za sobą na tamtą stronę wszyst­kie nie­mal prze­sądy, namięt­no­ści i uprze­dze­nia, jakim hoł­do­wali za życia.

– Jak więc wyobraża pan sobie stronę tech­niczną, że się tak wyrażę, owych zna­ków? Jak mogą wyci­skać podobne ślady?

– Strona tech­niczna odci­sków, owo ich spe­cjalne zabar­wie­nie i cha­rak­ter kau­te­ry­za­cyjny nie przed­sta­wiają więk­szych trud­no­ści od tych, jakie poko­nują fan­tomy, roz­wią­zu­jąc pro­blem mate­ria­li­za­cji, dzia­łań tele­ki­ne­tycz­nych lub ide­opla­stii.

– Apage sata­nas! – szep­nął znie­chę­cony obro­tem roz­mowy gospo­darz. – Nie zro­zu­miemy się ni­gdy.

– Ksiądz pro­boszcz wyba­czy pew­ność tonu, z jakim pro­wa­dzi­łem dys­ku­sję, lecz taki to już mój zwy­czaj; zresztą posta­wi­łem tylko hipo­tezę; nie mam pre­ten­sji do wszech­wie­dzy.

– Dobrze już, dobrze, zostawmy tę dys­putę; widzę, że nie dopro­wa­dzi do celu.

Tu spoj­rzał na zega­rek.

– Już piąta. Czas mi na nie­szpór. Czy pój­dzie pan ze mną? Jest coś i w kościele naszym cie­ka­wego dla pana.

– Z całą goto­wo­ścią, księże pro­bosz­czu.

– Stań pan przy wiel­kim ołta­rzu po pra­wej i patrz uważ­nie na jego górne skrzy­dło.

– Nie omiesz­kam.

I wyszli z ple­ba­nii ścieżką wijącą się przez sad ku kościo­łowi.

Pobyt dra Pro­nia u pro­bosz­cza prze­cią­gnął się na parę tygo­dni. Wybie­ra­jąc się przed mie­sią­cem z War­szawy do Doliny celem zwie­dze­nia muzeum ks. Łączew­skiego, nie przy­pusz­czał nawet, że ta pseu­do­nau­kowa, jak ją zrazu nazwał, wycieczka może zamie­nić się w płodną w wyniki eks­pe­dy­cję. Spo­dzie­wał się, że co naj­wy­żej oglą­dać będzie curiosa eks­cen­trycz­nego ple­bana-zbie­ra­cza, o któ­rym krą­żyły po kraju naj­cud­niej­sze opo­wie­ści; w rze­czy­wi­sto­ści zna­lazł zbiór wcale poważny i teren nader podatny do nauko­wej eks­plo­ata­cji.

Toteż zachę­cony uprzej­mo­ścią gospo­da­rza, od któ­rego otrzy­mał w tej mie­rze plein pouvoir, zabrał się gor­li­wie do pracy: ska­ta­lo­go­wał zbiory muze­alne, poczy­nił wyciągi z odno­śnych obja­śnień, podzie­lił zabytki na kate­go­rie.

Po dokład­nym zba­da­niu całego muzeum doszedł do wnio­sku, że jest ono prze­pięk­nym i jedy­nym w swoim rodzaju pomni­kiem mediu­mi­zmu. Zwłasz­cza zbiory zawarte w dru­giej salce utwier­dziły go w tym prze­ko­na­niu. Były to prze­waż­nie odlewy gip­sowe rąk, nóg i twa­rzy, wklę­słe lub wypu­kłe. Spo­ra­dycz­nie poja­wiały się też podobne odci­ski w gli­nie, wosku lub w para­fi­nie.

Zba­daw­szy bli­żej pła­sko- i wypu­kło­rzeźby zauwa­żył, że tylko nie­które spra­wiały wra­że­nie wypa­lo­nych styg­ma­tów; część oka­zów zdra­dzała tylko lek­kie zabar­wie­nie brą­zo­wo­bru­natne, więk­szość nie wyka­zy­wała naj­mniej­szego śladu kau­te­ry­za­cji.

Gdy zwró­cił na to uwagę pro­bosz­czowi, sta­rzec stro­pił się.

– Przy­pusz­czam – tłu­ma­czył się nie­zręcz­nie – że te znaki nie pocho­dzą od dusz czyść­co­wych; może w nich pozo­sta­wiły nam po sobie pamiątkę duchy jasne już i oczysz­czone przez ogień.

Proń pokrę­cił głową nie­do­wie­rza­jąco:

– To są typowe okazy ide­opla­stii – zawy­ro­ko­wał po chwili. – Skąd nabył ksiądz pro­boszcz te odlewy?

Zapa­no­wało na chwilę przy­kre mil­cze­nie. Sta­rzec znać nie chciał odpo­wie­dzieć. Wymowne spoj­rze­nia, jakie rzu­cał na obecną przy tym bra­ta­nicę, prze­ko­nały Pro­nia, że natknął na jakąś tajem­nicę.

– Sądzę, stryjku – rze­kła z decy­zją w gło­sie panna Łączew­ska – że nie mamy powodu kryć się z tym przed panem.

– Jak uwa­żasz, Helu – ode­zwał się z uczu­ciem ulgi ksiądz. – Zresztą wła­ści­wie to twoja sprawa.

– Tak, panie dok­to­rze – przy­znała otwar­cie panna – to są nasze odlewy.

– Pań­stwa? Nie rozu­miem.

– Tak, to zna­czy u nas, tutaj, powstałe i wytwo­rzone.

Proń zmarsz­czył brwi i przez chwilę bystro wpa­try­wał się w bladą dziew­czynę.

– Tak – szep­nął po chwili – powi­nie­nem był sam się tego wcze­śniej domy­ślić. To są zatem znaki flu­idycz­nych człon­ków, wyci­śnięte pod­czas anor­mal­nych sta­nów, w jakie pani zapada.

– Tak – potwier­dził ksiądz – Hela istot­nie ulega od czasu do czasu dziw­nemu sta­nowi, zbli­żo­nemu do snu, niby do śpiączki, po któ­rej przej­ściu znaj­du­jemy nie­kiedy owe styg­maty. Zauwa­ży­li­śmy to po raz pierw­szy przed paru laty na gli­nie, którą przy­pad­kowo wtedy pozo­sta­wiła w pokoju dziewka w misie. Odtąd ile­kroć Hela zapad­nie w swoją dziwną sen­ność, umiesz­czam obok jej krze­sła za zasłoną mied­nicę z woskiem, gliną lub para­finą.

– Hm… – mruk­nął uczony – typowy pro­ce­der mediu­mi­styczny. – A gło­śno dodał:

– Pani musi być zna­ko­mi­tym medium. Nawet nie przy­pusz­czała pani dotąd, w jak wyjąt­kowe wła­ści­wo­ści wypo­sa­żyła ją natura.

– Hela jest tylko ulu­bie­nicą duchów – tłu­ma­czył ksiądz, nie­za­do­wo­lony znać z kon­cep­cji Pro­nia.

– Być może, księże pro­bosz­czu – sprawa to jesz­cze nie­roz­strzy­gnięta. Po cóż spie­rać się przed­wcze­śnie o nazwę zja­wi­ska. Lepiej je wprzód dokład­nie zba­dać.

Od tej roz­mowy roz­po­częły się eks­pe­ry­menty mediu­miczne dra Pro­nia z panną Heleną Łączew­ską.

Po kilku sean­sach doszedł uczony do wnio­sku, że bra­ta­nica pro­bosz­cza jest wybit­nym medium dla zja­wisk mate­ria­li­za­cji. W ciągu posie­dzeń, odby­wa­nych nie­mal codzien­nie, wystę­po­wały feno­meny tak udatne, że Proń nie miał słów do wyra­że­nia swego uzna­nia.

Zachę­cony nie­zwy­kłym powo­dze­niem, spro­wa­dził spe­cjalny apa­rat do zdjęć bły­ska­wicz­nych przy świe­tle magne­zjo­wym i zaczął utrwa­lać na pły­tach gale­rię fan­to­mów i mar, wysnu­tych w obec­no­ści panny Heleny. Wyra­zi­stość swą zawdzię­czały widma sil­nemu wydzie­la­niu się mate­rii astral­nej z ciała medium, które wsku­tek tego tra­ciło w cza­sie doświad­czeń nie­zmier­nie dużo na wadze. Bywały nawet momenty, kiedy postać panny, pogrą­żo­nej w tran­sie, zacie­rała się przed oczyma magne­ty­zera, jakby bled­nąc i roz­wie­wa­jąc się w prze­strzeni. Wtedy zanie­po­ko­jony wstrzy­my­wał dal­szy roz­wój zja­wi­ska i przy pomocy pocią­gnięć prze­ciw­nych przy­wo­ły­wał śpiącą do stanu jawy. – Ksiądz w posie­dze­niach nie brał udziału, uni­ka­jąc widocz­nie bliż­szego kon­taktu ze sprawą. Byłby nawet wprost sprze­ci­wił się eks­pe­ry­men­to­wa­niu, gdyby nie wyraźne życze­nie Heleny, któ­rej kapry­som ule­gał bez szem­ra­nia. Toteż śle­dził z dala tylko prze­bieg doświad­czeń, zado­wa­la­jąc się rela­cjami Pro­nia.

Wkrótce obok mate­ria­li­za­cji ujaw­niły się u medium zdol­no­ści psy­cho­me­tryczne. Panna Helena nie tylko odczy­ty­wała pismo zamknięte w koper­cie i odga­dy­wała przed­mioty ukryte w drew­nia­nej lub meta­lo­wej szka­tułce, lecz umiała też się­gnąć intu­icją wstecz, do prze­szło­ści, i opo­wie­dzieć ich histo­rię; wystar­czyło tylko pod­czas transu przy­ło­żyć je w tym celu do czoła lub serca medium.

O jego rze­tel­no­ści prze­ko­nał się młody uczony w spo­sób nie­zbity przy bada­niu tą metodą dzie­jów sta­rej prze­szło­wiecz­nej książki, którą woził z sobą w biblio­tece pod­ręcz­nej. Helena wymie­niła nie tylko nazwi­ska wszyst­kich jej poprzed­nich wła­ści­cieli, lecz opo­wie­działa też przy tej spo­sob­no­ści nader zaj­mu­jącą histo­rię, zwią­zaną z życiem śp. pani Z., od któ­rej Proń nabył książkę. Wia­do­mo­ści, zasię­gnięte w tej mie­rze przez uczo­nego u krew­nych zmar­łej, potwier­dziły w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach dziwną opo­wieść.

Odtąd „Muzeum dusz czyść­co­wych” nabrało w oczach mło­dego okul­ty­sty tym głęb­szego zna­cze­nia; znaki, uznane przez Helenę za auten­tyczne, stały się doku­men­tami pierw­szo­rzęd­nymi, z któ­rymi nale­żało się liczyć poważ­nie.

W ciągu trzech tygo­dni pod­dał „rewi­zji psy­cho­me­trycz­nej” wszyst­kie nie­mal zbiory pro­bosz­cza, by prze­ko­nać się, że opi­nia medium, wypo­wie­dziana o nich przed laty, nie zmie­niła się w niczym; styg­maty podej­rza­nej war­to­ści lub wprost fał­szywe pozo­stały nimi i teraz.

Szcze­gól­niej­szą uwagę zwró­cił Proń na „naj­pięk­niej­szy” okaz muzeum, znaj­du­jący się w dru­giej salce. Istot­nie zasłu­gi­wał na to i ze względu na swoją formę zewnętrzną, jako też genezę. Zaby­tek ten pozo­sta­wał w naj­bliż­szym sto­sunku do twórcy muzeum, zwią­zany z nim naj­ser­decz­niej­szą spój­nią naro­dzin. Jemu też zawdzię­czało muzeum swój począ­tek.

Był to ten sam dziwny obraz, któ­rego kopię oglą­dał Proń w kościele na pra­wym skrzy­dle ołta­rza.

Na wąskim, prze­szło metro­wej dłu­go­ści kawale bia­łego jedwa­biu wid­niał szkic ludz­kiej postaci, wyko­nany jakby węglem lub wisio­rem macza­nym w sadzy. Rysu­nek tro­chę roz­wiewny w kon­tu­rach wyglą­dał na podo­bi­znę jakie­goś wyż­szego dostoj­nika Kościoła. Tak przy­naj­mniej pozwa­lała wno­sić długa, powłó­czy­sta szata, rodzaj pele­ryny zarzu­co­nej na ramiona, i strój głowy przy­po­mi­na­jący infułę. Cha­rak­te­ry­styczny był pro­fil: rysy ostre, wyra­zi­ste jak u masek pośmiert­nych synów sta­rej Romy, nos orli, oko dra­pieżne, o sępim wej­rze­niu. W ręce pra­wej zda­wał się trzy­mać pasto­rał, lewą, wycią­gniętą przed sie­bie, jakby bro­nił się przed czymś gro­żą­cym.

Było w tej postaci coś dia­bo­licz­nego, coś, co zio­nęło zło­ścią sza­tana, a rów­no­cze­śnie budziło litość nad jego męką.

Tak wyglą­dał pierw­szy zaby­tek muze­alny ks. Łączew­skiego, nazwany przez niego „bisku­pem”.

Genezę nie­sa­mo­wi­tego por­tretu opo­wie­dział pro­boszcz Pro­niowi w kościele po ukoń­cze­niu nie­szpo­rów, gdy już ostatni wierni wysu­nęli się cicho ze świą­tyni. Usiadł­szy z gościem w jed­nej z ławek bocz­nej nawy, sta­rzec tak mówił:

– Było to w roku 1870, więc 42 lata temu, w marcu, w środę mię­so­po­stu, pod­czas czter­dzie­sto­go­dzin­nego nabo­żeń­stwa, które na spo­sób rzym­ski zarzą­dzi­łem u sie­bie. Byłem nie­mal sam w pustym kościele o póź­nej godzi­nie pół­nocy. Przede mną lśnił w glo­rii świa­teł wysta­wiony Prze­naj­święt­szy Sakra­ment, jarzył się peł­go­tami świec ustro­jony w jedwabne szarfy i wstęgi wielki ołtarz; poza mną w środku świą­tyni rzu­cała czer­wone bla­ski lampa wie­czy­sta. Ciszę prze­ry­wał chyba tylko szept moich warg lub skwier­cze­nie dopa­la­ją­cych się kagan­ków… Pochy­lony nisko na klęcz­kach, z głową opartą o stop­nie wiel­kiego ołta­rza, modli­łem się żar­li­wie za dusze tych, co ode­szli…

I wtedy: czy znu­żony wie­lo­go­dzin­nym czu­wa­niem, czy nawie­dzony łaską szcze­gólną, popa­dłem w stan nie­zwy­kły, w rodzaj snu czy eks­tazy, nie pomnę; stra­ci­łem na jakiś czas przy­tom­ność. Jak długo trwała, nie wiem; lecz gdy znów ock­ną­łem się na jawie, nie­bie­skie jutrz­nie prze­glą­dały już przez szyby witraży…

Pod­nio­słem czoło i, spoj­rzaw­szy na ołtarz, zauwa­ży­łem, jak jedna ze świec, prze­chy­liw­szy się ku pra­wemu skrzy­dłu, sil­nie kop­ciła. Zlą­kł­szy się, by nie powstał pożar, gdy zaj­mie się opona z jedwa­biu, zwi­sa­jąca z tej strony, posko­czy­łem ku skrzy­dłu, by świecę popra­wić.

I wtedy ujrza­łem, jak pło­mień jej, pod­li­zu­jąc w odle­gło­ści paru cali brzeg dolny jedwa­biu, zary­so­wał już wisio­rem kop­ciu tę dziwną postać.

Wra­że­nie, jakim mnie prze­jął ten wize­ru­nek, było potężne i tajem­ni­cze zara­zem. Do dziś dnia nie rozu­miem, dla­czego zda­rze­nie pozor­nie tak błahe, tak niby przy­pad­kowe, wstrzą­snęło do głębi całą moją duchową istotą. Lecz że powody jakieś być muszą, o tym nie wąt­pię…

W mie­siąc potem kaza­łem spo­rzą­dzić sobie kopię „biskupa” na tym samym mate­riale i zawie­si­łem ją w kościele, zabie­ra­jąc ory­gi­nał do sie­bie jako zawią­zek muzeum.

– Szcze­gólne zda­rze­nie – prze­rwał po chwili zale­głe mil­cze­nie Proń i zamy­ślony opu­ścił z księ­dzem progi kościoła…

Odtąd histo­ria pro­bosz­cza nie dawała mu spo­koju i posta­no­wił za wszelką cenę zba­dać ją dokład­nie przy pomocy swego medium. Lecz tu spo­tkał się po raz pierw­szy z silną opo­zy­cją; Helena nie chciała pod żad­nym warun­kiem zgo­dzić się na psy­cho­me­tryczne zba­da­nie wize­runku „biskupa”.

– Nie mogę – bro­niła się upo­rczy­wie jego nale­ga­niom i proś­bom – nie mogę na to się zgo­dzić, panie dok­to­rze. Niech mnie pan do tego nie nama­wia, bar­dzo pana o to pro­szę. Coś mnie odtrąca od eks­pe­ry­men­to­wa­nia z tym szki­cem, jakiś nie­okre­ślony lęk odpy­cha od tego wize­runku i nie pozwala wejść w bliż­szą z nim stycz­ność.

Proń, widząc nie­prze­zwy­cię­żony upór panny, pozor­nie ustą­pił i przez parę dni nic o „bisku­pie” nie wspo­mniał.

Tym­cza­sem zauwa­żył coś, co napro­wa­dziło go na daleko idące domy­sły w tej spra­wie i uka­zało jakby pota­jemny trop, na któ­rym spo­dzie­wał się zna­leźć prawdę.

Stało się w parę dni potem, pod­czas oglą­da­nia „pamią­tek rzym­skich” pro­bosz­cza. Ks. Łączew­ski bowiem był namięt­nym wiel­bi­cie­lem Rzymu i jego zabyt­ków. Znał Święte Mia­sto zna­ko­mi­cie i czuł się w nim jak u sie­bie w domu. Nie było zakątka, któ­rego by nie zwie­dził, zabytku, któ­rego by na wła­sne oczy nie oglą­dał.

– Rzecz dziwna – powie­dział raz w chwili zwie­rzeń do gościa – gdy po raz pierw­szy w dwu­dzie­stym roku życia zwie­dza­łem Rzym, mia­łem wra­że­nie, że byłem tu już kie­dyś daw­niej, mia­sto wydało mi się dziw­nie zna­jome, orien­to­wa­łem się od razu w uli­cach bez pomocy planu, wita­jąc ze szcze­gól­nym wzru­sze­niem pałace i domy, niby dobrych, sta­rych zna­jo­mych. Zwłasz­cza nie­zwy­kle jakoś bli­skie i zażyłe wydały mi się zaty­brzań­skie, do Waty­kanu przy­tu­lone dziel­nice: Borgo, Zamku Anioła i Prati, w któ­rych monu­men­talne, hadria­now­skie mury, wąskie i ciemne uliczki, szare por­tyki i tajem­ni­cze ponad dachami przej­ścia-cor­ri­dori dziw­nie kłó­ciły się z szum­nym roz­gwa­rem pro­sto­li­nij­nie wytknię­tych nowych ulic, sło­necz­nych pla­ców i gra­ni­tem obrzu­co­nych wybrzeży Tybru. W nie­zro­zu­miały dla mnie samego spo­sób odga­dy­wa­łem zmiany, jakie zaszły w roz­miesz­cze­niu budyn­ków i pla­nie tej czę­ści mia­sta w ciągu wie­ków; mój cice­rone zdu­miony był nie­któ­rymi szcze­gó­łami, które nie były znane nawet jemu, uro­dzo­nemu rzy­mia­ni­nowi; a jed­nak moje póź­niej­sze poszu­ki­wa­nia i stu­dium histo­rii mia­sta Rzymu prze­ko­nały mię, że mia­łem słusz­ność. Cóż więc dziw­nego, że cią­gnie mnie do Rzymu coś z nie­prze­partą siłą i że nie­mal co roku odwie­dzam uko­chane mia­sto?

Jakoż istot­nie odby­wał pro­boszcz z Doliny czę­ste piel­grzymki do sto­licy Pio­tro­wej i za każ­dym razem przy­wo­ził z sobą jakąś cenną pamiątkę.

Jedną z nich było album por­tre­towe kar­dy­na­łów rene­sansu, duża, oprawna w żółty per­ga­min księga z prze­szło 90 podo­bi­znami dostoj­ni­ków Kościoła.

Prze­glą­da­jąc tę cenną pamiątkę, zatrzy­mał się Proń dłu­żej przy wize­runku jed­nego z kar­dy­na­łów wieku XVI, któ­rego rysy wydały mu się szcze­gól­nie zna­jome.

Ksiądz spo­strzegł to, spoj­rzał na por­tret, który przy­kuł tak uwagę gościa, i patrząc nań z dziw­nym uśmie­chem, odczy­tał obja­śnie­nie poni­żej:

– Lorenzo Rufredo, kar­dy­nał z cza­sów Alek­san­dra VI i jeden z jego zausz­ni­ków. Umarł w 54 roku życia śmier­cią zagad­kową, podobno pod cię­ża­rem klą­twy, rzu­co­nej nań przez następ­nego papieża.

– Typowy przed­sta­wi­ciel grand­se­igneu­rów kościel­nych odro­dze­nia – rzu­cił oględną uwagę Proń.

– Nie­stety – przy­znał cicho ksiądz – podobno był to czło­wiek bujny, lecz i pełen wyuz­da­nia. Toteż spo­tkała go zasłu­żona kara. Dziwna głowa, nie­praw­daż, dok­to­rze?

– Rze­czy­wi­ście – potwier­dził w zamy­śle­niu Proń i patrząc uważ­nie w twarz księ­dza dodał: – Rzecz dla mnie nie­po­jęta i ze wszech miar cie­kawa: kar­dy­nał Rufredo zupeł­nie podobny do „biskupa”, któ­rego wize­ru­nek w tak nie­zwy­kły spo­sób powstał na opo­nie ołta­rzo­wej w tutej­szym kościele i stał się zacząt­kiem muzeum księ­dza pro­bosz­cza.

Na twa­rzy księ­dza odbiło się zakło­po­ta­nie. Spu­ścił oczy i odparł zmie­sza­nym gło­sem:

– Ma pan słusz­ność; i ja spo­strze­głem od dawna to podo­bień­stwo.

„Lecz ist­nieje jesz­cze i dru­gie, nie mniej tajem­ni­cze i zagad­kowe – pomy­ślał uczony, lecz nie wypo­wie­dział gło­śno swego spo­strze­że­nia ze względu na osobę ple­bana”.

Bo oto patrząc w twarz ks. Łączew­skiego, zauwa­żył, że w spo­sób dziwny łączy w sobie zasad­ni­cze cechy obu wize­run­ków: pro­boszcz z Doliny był ude­rza­jąco podobny do kar­dy­nała Rufredo i „biskupa” wypa­lo­nego na jedwa­biu.

Lecz mil­czał, nie chcąc spra­wić przy­kro­ści star­cowi, i już bez dal­szych uwag prze­szedł do następ­nych por­tre­tów.

Lecz tego wie­czora, koło godziny dzie­wią­tej, skry­cie wtar­gnął do dru­giej salki muzeum i zabraw­szy z sobą podo­bi­znę „biskupa”, ukrył ją w swoim pokoju, by przy naj­bliż­szym sean­sie użyć jej bez wie­dzy Heleny.

Naza­jutrz panna, nie prze­czu­wa­jąc pod­stępu, pozwo­liła się uśpić. Wkrótce pod sku­pio­nym spoj­rze­niem Pro­nia zapa­dła w głę­boki trans; głowa bez­wład­nie odchy­liła się wstecz i oparła o grzbiet fotelu, jasno­błę­kitne jej oczy pode­szły w górę. Proń zga­sił lampę i zapa­liw­szy świecę, przy­ćmił blask aba­żu­rem: po pokoju roz­lała się mgława, zie­lona poświetl.

Wtedy uczony wyjął szybko jedwabną mate­rię i zakrył nią od strony szkicu twarz śpią­cej, po czym przy pomocy pas­sów magne­tycz­nych pogłę­bił stan transu. Po kilku minu­tach zaczęły z ust medium wydo­by­wać się przy­tłu­mione wes­tchnie­nia i jęki, a ciało dotąd sztyw­nie wycią­gnięte prę­żyć się jakby w kon­wul­sjach. Nagle zerwała z twa­rzy jedwabną oponę, pochy­la­jąc się w przód. Wtedy spo­strzegł z zado­wo­le­niem eks­pe­ry­men­ta­tor, że pro­ces mate­ria­li­za­cji roz­po­częty…

Z głowy Heleny, spod pach i z oko­licy łona wysnu­wały się wiot­kie, flu­idyczne woale, łączyły się w skrę­tach, zgęsz­czały w spi­rale. Po upły­wie krót­kiego czasu wyło­nił się zarys ludz­kiego kształtu.

Dok­tor zbli­żył się ku oknu i szybko ścią­gnął storę na dół. Gdy w następ­nej chwili odwró­cił się ku medium, wydał mimo­wolny okrzyk zdu­mie­nia. Przy fotelu śpią­cej po jej pra­wej ręce stał w pełni zma­te­ria­li­zo­wany fan­tom „biskupa”. Dia­bo­liczną twarz dostoj­nika, zwró­coną en face w stronę uczo­nego, skrzy­wił okropny gry­mas; sępie oczy wbił w prze­strzeń i z wyra­zem pie­kiel­nego prze­ra­że­nia coś tam wypa­try­wał – niby drugi Nebu­kad­ne­zar, odczy­tu­jący zło­wróżbne pismo na ścia­nie kró­lew­skiej kom­naty.

Wtem z ust medium wypły­nęły chra­pliwe, zdła­wione męką słowa:

– Jam jest kar­dy­nał Bufredo!

Widmo, zakry­wa­jąc twarz jakby przed czymś strasz­li­wym, wah­nęło się wstecz.

– Vexilla regis pro­deunt inferni – zabrzmiał okrutny wyrok z ust śpią­cej.

Odpo­wie­dział mu jęk prze­cią­gły, niby świst wichru:

– Cre­ma­be­ris igne aeterno! – padły ostat­nie słowa i zga­sły.

Wyczer­pane medium rzu­ciło się z powro­tem we fotel.

Wtedy zaszło w fan­to­mie zagad­kowe prze­obra­że­nie: zni­kła strze­li­sta infuła, odpadł w prze­strzeń pasto­rał, roz­wiały się insy­gnia kar­dy­nal­skiej god­no­ści; po chwili ujrzał magne­ty­zer przed sobą zamiast dra­pież­nej maski kar­dy­nała łagodną, słodko uśmiech­niętą postać ks. Łączew­skiego…

Nie dowie­rza­jąc wzro­kowi, Proń przy­stą­pił ku księ­dzu i wycią­gnął rękę, by go dotknąć. Lecz widmo, uprze­dza­jąc zamiar, uchy­liło się trwoż­li­wie w głąb pokoju.

– Noli me tan­gere! – wypły­nęło z ust Heleny zna­mienne ostrze­że­nie.

Uczony cof­nął się na poprzed­nie sta­no­wi­sko, śle­dząc ze zdu­mie­niem szcze­gólne prze­obra­że­nie.

Twarz księ­dza kra­sił nie­po­jęty, nie­biań­ski uśmiech szczę­ścia i uko­je­nia; oparł rękę na gło­wie śpią­cej bra­ta­nicy i wznió­sł­szy oczy do góry, zda­wał się sku­piać w bez­gło­śnej modli­twie. Powoli, nie­znacz­nie, postać jego unio­sła się w górę na klęcz­kach i ze zło­żo­nymi na pier­siach rękoma roz­wiała, roz­pły­nęła się w prze­strzeni…

Zanim Proń zdo­łał zorien­to­wać się w zna­cze­niu feno­menu, Helena, wydaw­szy bole­sny okrzyk, samo­rzut­nie prze­bu­dziła się. Wysił­kiem woli otrzą­snąw­szy się ze stanu odrę­twie­nia, porwała się gwał­tow­nie z miej­sca:

– Mój stryj? – zapy­tała drżą­cym, peł­nym śmier­tel­nego lęku gło­sem. – Co się stało ze stry­jem?

– Zapewne u sie­bie – usi­ło­wał uspo­koić ją Proń.

– Mam jakieś złe prze­czu­cie. Chodźmy do niego zaraz!

I pocią­gnęła go za sobą do pokoju księ­dza.

Weszli szybko, nie pyta­jąc, czy wolno. Wewnątrz w bla­sku lampy ujrzeli pro­bosz­cza, sie­dzą­cego przy biurku. Jedną ręką pod­parł nisko zwie­szoną głowę, drugą przy­ci­skał do ust kru­cy­fiks.

– Stryjku! – zawo­łała z nie­po­ko­jem w gło­sie Helena. – Stryjku!

Sta­rzec mil­czał. Panna pod­bie­gła ku niemu, zarzu­ca­jąc mu ramiona na szyję. Wtedy sie­dzący obsu­nął się ciężko z fotelu na posadzkę.

– Jezus Maria! – krzyk­nęła, pochy­la­jąc się nad nim w bez­mia­rze bólu.

Proń przy­klęk­nął obok i uważ­nie zba­daw­szy puls i serce, rzekł pół­gło­sem:

– Nie żyje.

Gebrowie

W zakła­dzie dra Ludzi­mir­skiego zano­siło się na wielką uro­czy­stość. Z parku ota­cza­ją­cego lecz­nicę wno­szono wazony z ole­an­drami o świeżo roz­wi­nię­tych, bla­do­ró­żo­wych pęczach, doniczki z kan­nami o posęp­nej, ciem­no­czer­wo­nej uro­dzie, poma­rań­czo­wo­ogni­ste irysy i tuli­pany. Grze­gorz, ogrod­nik, z widoczną nie­chę­cią wydo­był z oran­że­rii rzad­kie okazy dalii, bliź­nianą parę euka­lip­tu­sów i uko­chaną palmę, „Kró­lową Kasz­miru” – i ostroż­nie usta­wił kwiaty pod ścia­nami kory­ta­rzy.

Na scho­dach wio­dą­cych na pię­tro roz­bły­sły żyran­dole, roz­rzu­ca­jąc spod aba­żu­rów świe­tlane rozety bla­sków. W powie­trzu uno­siła się dys­kretna woń werweny i helio­tropu…

Kie­row­nik zakładu w smu­kłym fraku prze­cha­dzał się po kulu­arach gib­kim, ela­stycz­nym kro­kiem, popra­wiał świece w sied­mio­ra­mien­nych, brą­zo­wych świecz­ni­kach, zaglą­dał od czasu do czasu przez kotarę w głąb „sali cen­tral­nej”, dokąd służ­bie wstęp był surowo wzbro­niony, to znów zado­wo­lony z wyniku rewii zwra­cał uwagę krzą­ta­ją­cym się w libe­rii loka­jom na pewne braki, jakie jesz­cze tu i ówdzie wyzie­rały. Zresztą usterki były drobne i obyci już znać z akce­so­riami uro­czy­sto­ści ludzie usu­wali je z łatwo­ścią i wprawą.

Bo też nie po raz pierw­szy urzą­dzano coś podob­nego w zakła­dzie. „Święto Gebrów” miało tu za sobą już pewną tra­dy­cję. Cere­mo­niał obrzę­dowy roz­wi­jał się w zakła­dzie już od lat kilku dzięki pomy­sło­wo­ści jego „wycho­wan­ków” i tro­skli­wej opiece, jaką go ota­czał sam kie­row­nik.

Bo dr Ludzi­mir­ski sto­so­wał w lecze­niu ory­gi­nalną metodę, pole­ga­jącą na tym, by nie tylko w niczym nie sprze­ci­wiać się swym pacjen­tom, lecz, ow­szem, pod­trzy­my­wać względ­nie „pie­lę­gno­wać” z całym pie­ty­zmem „egzo­tyczne kwiaty wyro­słe z pod­łoża cho­rych mózgów”. Cho­dziło o to, by mania roz­wi­nęła się do osta­tecz­nych moż­li­wo­ści i prze­szedł­szy wszyst­kie moż­liwe sta­dia i ewen­tu­al­no­ści, wyczer­pała się i zgi­nęła na uwiąd: wtedy wedle poglądu leka­rza miało nastą­pić uzdro­wie­nie. Zresztą nawet w wypad­kach nie­ule­czal­nych taka „hodowla obłędu” mogła, zda­niem jego, przy­nieść olbrzy­mią korzyść, jeśli nie dla danego pacjenta, to przy­naj­mniej dla nauki, wzbo­ga­ca­jąc nad­zwy­czaj­nie psy­cho­lo­gię cho­rób umy­sło­wych.

Toteż od chwili obję­cia zakładu, tj. od lat temu pięt­na­stu z górą, pro­wa­dził psy­chia­tra sta­ran­nie dzien­nik prze­żyć swych wśród obłą­ka­nych, z któ­rych każdy miał poświę­coną sobie osobną kartę. Z cza­sem notatki te uro­sły w sze­reg cie­ka­wych życio­ry­sów, trak­to­wa­nych już oddziel­nie, niby zamknięte dzieje cho­rej myśli i jej dziw­nych kolei.

Począt­kowo lekarz zda­wał sobie dokład­nie sprawę z prze­pa­ści dzie­lą­cej ten zabłą­kany świat od sfery zdro­wej, nor­mal­nej, chwy­tał w lot wła­ściwe dystanse i dostrze­gał z miej­sca krzy­wi­zny i zbo­cze­nia. Powoli jed­nak róż­nice te poczęły się dlań zacie­rać i prze­stały razić; ow­szem, po kilku latach tak oswoił się z sza­leń­czą dzie­dziną, że stała mu się nie­jako drugą rze­czy­wi­sto­ścią, i to znacz­nie głęb­szą i god­niej­szą uwagi niż ta, w któ­rej obra­cali się ludzie poza jego zakła­dem. Dostrzegł w niej bowiem nie­jed­no­krot­nie swo­istą orga­ni­za­cję opartą na żela­znej, nie­ubła­ga­nej logice. Co wię­cej, życie duchowe jego wycho­wan­ków wydało się znacz­nie bogat­sze niż banalne histo­rie prze­cięt­nia­ków odśpie­wu­ją­cych nie­zmien­nie, aż do znu­dze­nia, mono­tonne lita­nie codzien­no­ści.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki