Książka z obrazkami bez obrazków - Hans Christian Andersen - ebook + audiobook

Książka z obrazkami bez obrazków ebook i audiobook

Hans Christian Andersen

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

H.C. Andersen to nie tylko autor Baśni i opowieści. Książka z obrazkami bez obrazków to jeden z jego utworów, który przyniósł mu międzynarodową sławę jeszcze zanim zdobyły ją baśnie. Otwiera ona cykl ANDERSEN DLA DOROSŁYCH wydawnictwa Driada.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 61

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 2 godz. 19 min

Lektor:

Oceny
3,8 (4 oceny)
1
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MagdalenaLukas

Całkiem niezła

ok
00

Popularność




Hans Chri­stian

An­der­sen

Książ­kaz ob­raz­ka­mibez ob­raz­ków

Prze­kład i po­sło­wie

Bo­gu­sła­wa So­chań­ska

Ilu­stra­cje Ib Spang Ol­sen

www.dria­da.pl

Spis treści

Wstęp

Wie­czór pierw­szy

Wie­czór dru­gi

Wie­czór trze­ci

Wie­czór czwar­ty

Wie­czór pią­ty

Wie­czór szó­sty

Wie­czór siód­my

Wie­czór ósmy

Wie­czór dzie­wią­ty

Wie­czór dzie­sią­ty

Wie­czór je­de­na­sty

Wie­czór dwu­na­sty

Wie­czór trzy­na­sty

Wie­czór czter­na­sty

Wie­czór pięt­na­sty

Wie­czór szes­na­sty

Wie­czór sie­dem­na­sty

Wie­czór osiem­na­sty

Wie­czór dzie­więt­na­sty

Wie­czór dwu­dzie­sty

Wie­czór dwu­dzie­sty pierw­szy

Wie­czór dwu­dzie­sty dru­gi

Wie­czór dwu­dzie­sty trze­ci

Wie­czór dwu­dzie­sty czwar­ty

Wie­czór dwu­dzie­sty pią­ty

Wie­czór dwu­dzie­sty szó­sty

Wie­czór dwu­dzie­sty siód­my

Wie­czór dwu­dzie­sty ósmy

Wie­czór dwu­dzie­sty dzie­wią­ty

Wie­czór trzy­dzie­sty

Wie­czór trzy­dzie­sty pierw­szy

Wie­czór trzy­dzie­sty dru­gi

Wie­czór trzy­dzie­sty trze­ci

Po­sło­wie

Wstęp

Ja­kie to dziw­ne! Gdy czu­ję naj­go­rę­cej i naj­głę­biej, to zda­je mi się, jak­bym miał zwią­za­ne ręce i ję­zyk, nie po­tra­fię od­dać, wy­ra­zić sło­wa­mi prze­żyć, ja­kich do­zna­ję tu, we wła­snym po­ko­ju; a prze­cież je­stem ma­la­rzem, mówi mi to moje oko, przy­zna­wa­li to wszy­scy, któ­rzy wi­dzie­li moje ob­ra­zy i szki­ce.

Je­stem ubo­gim mło­dym czło­wie­kiem, miesz­kam przy jed­nej z naj­węż­szych uli­czek, ale świa­tła mi nie brak, bo miesz­kam wy­so­ko, mam wi­dok na wszyst­kie da­chy mia­sta. W pierw­szych dniach po przy­by­ciu do sto­li­cy mia­łem po­czu­cie cia­sno­ty i osa­mot­nie­nia; za­miast lasu i zie­lo­nych wzgórz wi­dzia­łem aż po ho­ry­zont tyl­ko sza­re ko­mi­ny. Nie mia­łem tu żad­ne­go przy­ja­cie­la, nie wi­ta­ła mnie żad­na zna­jo­ma twarz.

Pew­ne­go wie­czo­ru sta­łem bar­dzo smut­ny przy oknie, otwo­rzy­łem je i wyj­rza­łem na świat. Och, jak się ucie­szy­łem! Zo­ba­czy­łem zna­ną mi twarz, okrą­głą, przy­ja­zną twarz mo­je­go naj­lep­sze­go przy­ja­cie­la z ro­dzin­nych stron: był to księ­życ, sta­ry, ko­cha­ny księ­życ, za­wsze ten sam, zu­peł­nie jak wte­dy, gdy zer­kał na mnie przez ga­łę­zie wierzb nad mo­kra­dłem. Po­sła­łem mu ca­łu­sa, a on za­świe­cił wprost do mo­jej iz­deb­ki i obie­cał, że zaj­rzy tu każ­de­go wie­czo­ru, gdy bę­dzie na nie­bie; od­tąd speł­nia obiet­ni­cę rze­tel­nie, szko­da tyl­ko, że może zo­stać tak krót­ko. Za każ­dym ra­zem gdy się zja­wia, opo­wia­da mi o czymś, co wi­dział po­przed­niej nocy lub tego sa­me­go wie­czo­ru. – Ma­luj to, o czym ci opo­wia­dam – mó­wił przy pierw­szej wi­zy­cie – a po­wsta­nie z tego do­sko­na­ła książ­ka z ob­raz­ka­mi. – Ro­bię to już przez wie­le wie­czo­rów. Mógł­bym swo­im spo­so­bem opo­wie­dzieć ob­raz­ka­mi ba­śnie ty­sią­ca i jed­nej nocy, ale by­ło­by tego pew­nie za dużo; te, któ­re tu za­miesz­czam, nie są wy­bra­ne, opo­wia­dam je w ta­kiej ko­lej­no­ści, w ja­kiej je usły­sza­łem; wiel­ki, ge­nial­ny ma­larz, po­eta albo ar­ty­sta dźwię­ków gdy­by chciał, mógł­by zro­bić z tego wię­cej; to, co ja po­ka­zu­ję, to tyl­ko luź­ne szki­ce na pa­pie­rze i tro­chę wła­snych my­śli, bo księ­życ nie każ­de­go wie­czo­ru się zja­wiał, czę­sto prze­sła­nia­ła go chmu­ra albo i dwie.

Wie­czór pierw­szy

– Ostat­niej nocy – to wła­sne sło­wa księ­ży­ca – su­ną­łem po czy­stym nie­bie In­dii, prze­glą­da­łem się w Gan­ge­sie: moje pro­mie­nie pró­bo­wa­ły się prze­bić przez gę­ste splo­ty sta­rych pla­ta­nów, któ­re two­rzą skle­pie­nie na kształt sko­ru­py żół­wia. Wte­dy z gę­stwi­ny wy­szła hin­du­ska dziew­czy­na, lek­ka jak ga­ze­la, pięk­na jak Ewa; była w tej có­rze In­dii lek­kość, ni­czym lek­kość po­wie­trza, a za­ra­zem buj­ność i siła; przez de­li­kat­ną skó­rę wi­dzia­łem jej my­śli; kol­cza­ste lia­ny roz­dar­ły na strzę­py jej san­da­ły, lecz mimo to chy­żo po­dą­ża­ła na­przód; w bok usko­czył prze­stra­szo­ny dzi­ki zwierz wra­ca­ją­cy znad rze­ki, gdzie za­spo­ko­ił pra­gnie­nie, bo dziew­czy­na nio­sła za­pa­lo­ną lam­pę; wi­dzia­łem mło­dą krew w jej de­li­kat­nych pal­cach osła­nia­ją­cych pło­mień. Zbli­ży­ła się do brze­gu, po­ło­ży­ła lam­pę na wo­dzie i nurt po­niósł ją w dół rze­ki; pło­myk za­mi­go­tał, jak­by miał zga­snąć, a jed­nak na­dal pło­nął; od­pro­wa­dza­ły go jej wiel­kie, lśnią­ce oczy, zza dłu­gich, je­dwa­bi­stych rzęs wy­zie­ra­ła du­sza; dziew­czy­na wie­dzia­ła, że je­śli lam­pa bę­dzie świe­cić, jak dłu­go nie znik­nie jej z oczu, to jej uko­cha­ny żyje, lecz je­śli zga­śnie, to bę­dzie znak, że umarł; a lam­pa pło­nę­ła, pło­mień drżał i drża­ło, i pło­nę­ło ser­ce dziew­czy­ny, osu­nę­ła się na ko­la­na, za­czę­ła od­ma­wiać mo­dli­twę; obok niej le­żał w tra­wie śli­ski wąż, ale ona my­śla­ła tyl­ko o Bra­mie i o swym na­rze­czo­nym. „Żyje!”, za­wo­ła­ła ra­do­śnie, a z gór od­po­wie­dzia­ło jej echo: „Żyje!”.

Wie­czór dru­gi

– To było wczo­raj – opo­wia­dał mi księ­życ. – Zaj­rza­łem na małe po­dwór­ko oko­lo­ne do­ma­mi; sie­dzia­ła tam kwo­ka z je­de­na­ścior­giem kur­cząt, a wo­kół nich bie­ga­ło uro­cze dziew­cząt­ko; prze­ra­żo­na kura gda­ka­ła i roz­po­ście­ra­ła skrzy­dła nad swo­imi dzieć­mi. Wtem zja­wił się oj­ciec dziew­czyn­ki, zła­jał ją, a ja po­pły­ną­łem da­lej, wię­cej już o tym nie my­śląc; lecz dzi­siej­sze­go wie­czo­ru, za­le­d­wie kil­ka mi­nut temu, zno­wu zaj­rza­łem na po­dwór­ko. Było cał­kiem ci­cho, ale wkrót­ce przy­szła dziew­czyn­ka, pod­kra­dła się ci­cha­czem do kur­ni­ka, wy­ję­ła sko­bel i wśli­znę­ła się do środ­ka; kur­czę­ta i kwo­ka pod­nio­sły krzyk i roz­pierz­chły się do­ko­ła; mała bie­ga­ła za nimi, do­brze to wi­dzia­łem, za­glą­da­łem przez dziu­rę w mu­rze. By­łem zły na to nie­do­bre dziec­ko i ucie­szy­łem się, gdy po­ja­wił się oj­ciec, chwy­cił dziew­czyn­kę za ra­mię i za­gnie­wa­ny zła­jał jesz­cze bar­dziej niż wczo­raj; a ona od­chy­li­ła do tyłu głów­kę, w nie­bie­skich oczach były wiel­kie łzy. „Co ty tu ro­bisz?!”, spy­tał oj­ciec. Dziew­czyn­ka pła­ka­ła: „Chcia­łam wejść i po­ca­ło­wać kurę”, po­wie­dzia­ła, prze­pro­sić ją za wczo­raj; ale nie śmia­łam ci o tym mó­wić!”. I oj­ciec po­ca­ło­wał w czo­ło tę słod­ką nie­win­ność; ja zło­ży­łem po­ca­łu­nek na jej oczach i ustach.

Wie­czór trze­ci

– W tej wą­skiej ulicz­ce, tu nie­da­le­ko – jest tak wą­ska, że moje pro­mie­nie tyl­ko przez mi­nu­tę mogą oświe­tlać ścia­nę domu, ale w cią­gu tej mi­nu­ty wi­dzę wy­star­cza­ją­co dużo, żeby po­znać ży­cie, któ­re się tam to­czy – zo­ba­czy­łem ko­bie­tę. Szes­na­ście lat temu była dziec­kiem; ba­wi­ła się w ogro­dzie sta­rej sie­dzi­by pa­sto­ra, na wsi; ro­sły tam wie­ko­we krze­wy róż, nie były ob­sy­pa­ne kwia­ta­mi, wy­ra­sta­ły dzi­ko na ścież­kę, wy­bu­ja­łe pędy pię­ły się wy­so­ko po ja­bło­ni; tyl­ko tu i ów­dzie roz­kwi­tły róże, nie tak pięk­ne jak pięk­na po­tra­fi być kró­lo­wa kwia­tów, ale były ko­lo­ry i był za­pach. Có­recz­ka pa­sto­ra zda­wa­ła mi się o wie­le pięk­niej­szą różą; sie­dzia­ła na sto­łecz­ku pod zdzi­cza­łym krze­wem i ca­ło­wa­ła lal­kę o za­pad­nię­tych po­licz­kach z tek­tu­ry. Dzie­sięć lat póź­niej znów ją zo­ba­czy­łem; spo­strze­głem ją we wspa­nia­łej sali ba­lo­wej, była pięk­ną, świe­żo po­ślu­bio­ną żoną bo­ga­te­go kup­ca; cie­szy­łem się z jej szczę­ścia, za­glą­da­łem do niej w ci­che wie­czo­ry; ach, nikt nie my­śli o moim by­strym oku, o wszyst­ko wi­dzą­cym spoj­rze­niu! Moja róża ob­ra­sta­ła dzi­ki­mi pę­da­mi, po­dob­nie jak róże w ogro­dzie pa­sto­ra. W co­dzien­nym ży­ciu też roz­gry­wa­ją się tra­ge­die, dziś wie­czo­rem wi­dzia­łem ostat­ni akt. Zło­żo­na śmier­tel­ną cho­ro­bą le­ża­ła na łóż­ku w domu w wą­skiej ulicz­ce; bru­tal­ny, zim­ny go­spo­darz, jej je­dy­ny opie­kun, ze zło­ścią ze­rwał z niej koc: „Wsta­waj!, za­wo­łał, two­je po­licz­ki stra­szą, uma­luj się! Sta­raj się o pie­nią­dze albo wy­rzu­cę cię na uli­cę! No, już!”. „W mo­jej pier­si czai się śmierć, od­po­wie­dzia­ła, o, po­zwól mi od­po­cząć”. Ale on po­de­rwał ją na nogi, uma­lo­wał po­licz­ki, wplótł we wło­sy róże, po­sa­dził przy oknie, obok po­sta­wił pło­ną­cą świe­cę i wy­szedł. Pa­trzy­łem na nią; sie­dzia­ła nie­ru­cho­mo, ręka opa­dła na ko­la­na. Wiatr szarp­nął oknem, aż pę­kła jed­na z szyb, lecz ona sie­dzia­ła bez ru­chu, fi­ran­ka po­wie­wa­ła wo­kół niej ni­czym pło­mień; była mar­twa. W otwar­tym oknie zmar­ła gło­si­ła prze­stro­gę, moja róża z ogro­du pa­sto­ra!

Wie­czór czwar­ty