Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
H.C. Andersen to nie tylko autor Baśni i opowieści. Książka z obrazkami bez obrazków to jeden z jego utworów, który przyniósł mu międzynarodową sławę jeszcze zanim zdobyły ją baśnie. Otwiera ona cykl ANDERSEN DLA DOROSŁYCH wydawnictwa Driada.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 61
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 2 godz. 19 min
Lektor:
Hans Christian
Andersen
Książkaz obrazkamibez obrazków
Przekład i posłowie
Bogusława Sochańska
Ilustracje Ib Spang Olsen
www.driada.pl
Wstęp
Wieczór pierwszy
Wieczór drugi
Wieczór trzeci
Wieczór czwarty
Wieczór piąty
Wieczór szósty
Wieczór siódmy
Wieczór ósmy
Wieczór dziewiąty
Wieczór dziesiąty
Wieczór jedenasty
Wieczór dwunasty
Wieczór trzynasty
Wieczór czternasty
Wieczór piętnasty
Wieczór szesnasty
Wieczór siedemnasty
Wieczór osiemnasty
Wieczór dziewiętnasty
Wieczór dwudziesty
Wieczór dwudziesty pierwszy
Wieczór dwudziesty drugi
Wieczór dwudziesty trzeci
Wieczór dwudziesty czwarty
Wieczór dwudziesty piąty
Wieczór dwudziesty szósty
Wieczór dwudziesty siódmy
Wieczór dwudziesty ósmy
Wieczór dwudziesty dziewiąty
Wieczór trzydziesty
Wieczór trzydziesty pierwszy
Wieczór trzydziesty drugi
Wieczór trzydziesty trzeci
Posłowie
Jakie to dziwne! Gdy czuję najgoręcej i najgłębiej, to zdaje mi się, jakbym miał związane ręce i język, nie potrafię oddać, wyrazić słowami przeżyć, jakich doznaję tu, we własnym pokoju; a przecież jestem malarzem, mówi mi to moje oko, przyznawali to wszyscy, którzy widzieli moje obrazy i szkice.
Jestem ubogim młodym człowiekiem, mieszkam przy jednej z najwęższych uliczek, ale światła mi nie brak, bo mieszkam wysoko, mam widok na wszystkie dachy miasta. W pierwszych dniach po przybyciu do stolicy miałem poczucie ciasnoty i osamotnienia; zamiast lasu i zielonych wzgórz widziałem aż po horyzont tylko szare kominy. Nie miałem tu żadnego przyjaciela, nie witała mnie żadna znajoma twarz.
Pewnego wieczoru stałem bardzo smutny przy oknie, otworzyłem je i wyjrzałem na świat. Och, jak się ucieszyłem! Zobaczyłem znaną mi twarz, okrągłą, przyjazną twarz mojego najlepszego przyjaciela z rodzinnych stron: był to księżyc, stary, kochany księżyc, zawsze ten sam, zupełnie jak wtedy, gdy zerkał na mnie przez gałęzie wierzb nad mokradłem. Posłałem mu całusa, a on zaświecił wprost do mojej izdebki i obiecał, że zajrzy tu każdego wieczoru, gdy będzie na niebie; odtąd spełnia obietnicę rzetelnie, szkoda tylko, że może zostać tak krótko. Za każdym razem gdy się zjawia, opowiada mi o czymś, co widział poprzedniej nocy lub tego samego wieczoru. – Maluj to, o czym ci opowiadam – mówił przy pierwszej wizycie – a powstanie z tego doskonała książka z obrazkami. – Robię to już przez wiele wieczorów. Mógłbym swoim sposobem opowiedzieć obrazkami baśnie tysiąca i jednej nocy, ale byłoby tego pewnie za dużo; te, które tu zamieszczam, nie są wybrane, opowiadam je w takiej kolejności, w jakiej je usłyszałem; wielki, genialny malarz, poeta albo artysta dźwięków gdyby chciał, mógłby zrobić z tego więcej; to, co ja pokazuję, to tylko luźne szkice na papierze i trochę własnych myśli, bo księżyc nie każdego wieczoru się zjawiał, często przesłaniała go chmura albo i dwie.
– Ostatniej nocy – to własne słowa księżyca – sunąłem po czystym niebie Indii, przeglądałem się w Gangesie: moje promienie próbowały się przebić przez gęste sploty starych platanów, które tworzą sklepienie na kształt skorupy żółwia. Wtedy z gęstwiny wyszła hinduska dziewczyna, lekka jak gazela, piękna jak Ewa; była w tej córze Indii lekkość, niczym lekkość powietrza, a zarazem bujność i siła; przez delikatną skórę widziałem jej myśli; kolczaste liany rozdarły na strzępy jej sandały, lecz mimo to chyżo podążała naprzód; w bok uskoczył przestraszony dziki zwierz wracający znad rzeki, gdzie zaspokoił pragnienie, bo dziewczyna niosła zapaloną lampę; widziałem młodą krew w jej delikatnych palcach osłaniających płomień. Zbliżyła się do brzegu, położyła lampę na wodzie i nurt poniósł ją w dół rzeki; płomyk zamigotał, jakby miał zgasnąć, a jednak nadal płonął; odprowadzały go jej wielkie, lśniące oczy, zza długich, jedwabistych rzęs wyzierała dusza; dziewczyna wiedziała, że jeśli lampa będzie świecić, jak długo nie zniknie jej z oczu, to jej ukochany żyje, lecz jeśli zgaśnie, to będzie znak, że umarł; a lampa płonęła, płomień drżał i drżało, i płonęło serce dziewczyny, osunęła się na kolana, zaczęła odmawiać modlitwę; obok niej leżał w trawie śliski wąż, ale ona myślała tylko o Bramie i o swym narzeczonym. „Żyje!”, zawołała radośnie, a z gór odpowiedziało jej echo: „Żyje!”.
– To było wczoraj – opowiadał mi księżyc. – Zajrzałem na małe podwórko okolone domami; siedziała tam kwoka z jedenaściorgiem kurcząt, a wokół nich biegało urocze dziewczątko; przerażona kura gdakała i rozpościerała skrzydła nad swoimi dziećmi. Wtem zjawił się ojciec dziewczynki, złajał ją, a ja popłynąłem dalej, więcej już o tym nie myśląc; lecz dzisiejszego wieczoru, zaledwie kilka minut temu, znowu zajrzałem na podwórko. Było całkiem cicho, ale wkrótce przyszła dziewczynka, podkradła się cichaczem do kurnika, wyjęła skobel i wśliznęła się do środka; kurczęta i kwoka podniosły krzyk i rozpierzchły się dokoła; mała biegała za nimi, dobrze to widziałem, zaglądałem przez dziurę w murze. Byłem zły na to niedobre dziecko i ucieszyłem się, gdy pojawił się ojciec, chwycił dziewczynkę za ramię i zagniewany złajał jeszcze bardziej niż wczoraj; a ona odchyliła do tyłu główkę, w niebieskich oczach były wielkie łzy. „Co ty tu robisz?!”, spytał ojciec. Dziewczynka płakała: „Chciałam wejść i pocałować kurę”, powiedziała, przeprosić ją za wczoraj; ale nie śmiałam ci o tym mówić!”. I ojciec pocałował w czoło tę słodką niewinność; ja złożyłem pocałunek na jej oczach i ustach.
– W tej wąskiej uliczce, tu niedaleko – jest tak wąska, że moje promienie tylko przez minutę mogą oświetlać ścianę domu, ale w ciągu tej minuty widzę wystarczająco dużo, żeby poznać życie, które się tam toczy – zobaczyłem kobietę. Szesnaście lat temu była dzieckiem; bawiła się w ogrodzie starej siedziby pastora, na wsi; rosły tam wiekowe krzewy róż, nie były obsypane kwiatami, wyrastały dziko na ścieżkę, wybujałe pędy pięły się wysoko po jabłoni; tylko tu i ówdzie rozkwitły róże, nie tak piękne jak piękna potrafi być królowa kwiatów, ale były kolory i był zapach. Córeczka pastora zdawała mi się o wiele piękniejszą różą; siedziała na stołeczku pod zdziczałym krzewem i całowała lalkę o zapadniętych policzkach z tektury. Dziesięć lat później znów ją zobaczyłem; spostrzegłem ją we wspaniałej sali balowej, była piękną, świeżo poślubioną żoną bogatego kupca; cieszyłem się z jej szczęścia, zaglądałem do niej w ciche wieczory; ach, nikt nie myśli o moim bystrym oku, o wszystko widzącym spojrzeniu! Moja róża obrastała dzikimi pędami, podobnie jak róże w ogrodzie pastora. W codziennym życiu też rozgrywają się tragedie, dziś wieczorem widziałem ostatni akt. Złożona śmiertelną chorobą leżała na łóżku w domu w wąskiej uliczce; brutalny, zimny gospodarz, jej jedyny opiekun, ze złością zerwał z niej koc: „Wstawaj!, zawołał, twoje policzki straszą, umaluj się! Staraj się o pieniądze albo wyrzucę cię na ulicę! No, już!”. „W mojej piersi czai się śmierć, odpowiedziała, o, pozwól mi odpocząć”. Ale on poderwał ją na nogi, umalował policzki, wplótł we włosy róże, posadził przy oknie, obok postawił płonącą świecę i wyszedł. Patrzyłem na nią; siedziała nieruchomo, ręka opadła na kolana. Wiatr szarpnął oknem, aż pękła jedna z szyb, lecz ona siedziała bez ruchu, firanka powiewała wokół niej niczym płomień; była martwa. W otwartym oknie zmarła głosiła przestrogę, moja róża z ogrodu pastora!