Książka dla dzieci - Boris Akunin - ebook

Książka dla dzieci ebook

Boris Akunin

3,0

Opis

[PK]

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Powieść kryminalna z motywem podróży w czasie pomysłowa intryga, świetna zabawa, trochę historii kolejna powieść znakomitego pisarza z serii "Gatunki" Aby ocalić świat, wnuk słynnego detektywa Fandorina - uczeń szóstej klasy, zwany Elastykiem - musi odnaleźć Kamień Zła i odbyć podróż w przeszłość. Lecz łatwiej tam się dostać niż powrócić. Uciekając z roku 1914, trafia w straszne czasy Borysa Godunowa i zostaje wzięty za anioła. Jednak w epoce Wielkiego Zamętu nawet anioł nie może czuć się bezpiecznie...

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki
Gminna Biblioteka Publiczna im. M. Dąbrowskiej w Komorowie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 469

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


Książka dla dzieci

BORIS

AKUNIN

Książka dla dzieci

Z rosyjskiego przełożył Jerzy Czech

Świat Książki

Tytuł oryginału KNIGA DLA DETIEJ

Projekt okładki

Cecylia Staniszewska Ewa Łukasik

Redaktor prowadzący

Ewa Niepokólczycka

Redakcja

Elżbieta Rawska

Redakcja techniczna

Małgorzata Juźwik

Korekta

Maciej Korbasiński Jacek Ring

Copyright © B. Akunin, 2007 Copyright © for the Polish translation by Bertelsmann Media sp. z o.o., 2007

Świat Książki Warszawa 2007 Bertelsmann Media sp. z o.o. ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa

Skład i łamanie Plus 2

Druk i oprawa Finidr, Czechy

ISBN 978-83-247-0437-8

Nr 5724

Dzisiaj

Zwyczajny nadzwyczajny chłopiec

Żył sobie na świecie, a ściśle mówiąc - w Moskwie, stolicy Federacji Rosyjskiej, pewien chłopiec, mówiąc ściśle - uczeń szóstej klasy, którego przezywano Elastykiem. No i pewnego razu, znów mówiąc ściśle - dwudziestego dziewiątego września 2006 roku, chłopiec ów trafił do historii.

Dokładność jest tutaj absolutnie niezbędna, bo bez niej ta opowieść może komuś wydać się bajką. A tymczasem wszystkie opisane w niej rzeczy wydarzyły się naprawdę. Może nawet niejeden raz.

Chłopiec, którym się zajmujemy, na pierwszy rzut oka byt najzwyczajniejszy w świecie. Właśnie na „pierwszy rzut", bo zwyczajnych ludzi na świecie, jak wiadomo, nie ma. Każdy człowiek wydaje się zwyczajny, jeśli tylko mu się za bardzo nie przyglądać. A kiedy już się komuś takiemu przyjrzymy, to na pewno powiemy: no proszę, ładny mi „zwyczajny" człowiek!

Tak samo z Elastykiem: okazałby się niezwykły, i to nawet bardzo, gdyby tylko ktoś z jego z klasy wpadł na pomysł, by mu się przyjrzeć jak należy. Ale cóż żaden z kolegów na taki pomysł nie wpadł. Po pierwsze, Elastyk był najmniejszy w klasie. Po drugie, nosił na zębach aparat ortodontyczny. Po trzecie, nie radził sobie z matematyką, a szkoła, do której chodził, nazywała się „o profilu matematyczno-przyrodniczym". A co najważniejsze, Elastyk pojawił się w klasie na samym końcu, kiedy wszyscy dawno zdążyli się zaprzyjaźnić, więc nikt już nie potrzebował nowego kolegi, w dodatku niskiego wzrostu i z krzywymi zębami.

Na usprawiedliwienie Elastyka możemy powiedzieć, że po prostu nie zdążył jeszcze urosnąć jak trzeba - rodzice posłali go do szkoły o rok wcześniej, niż przewidują przepisy. Tak że jeśli porównywać go z piątoklasistami, nie byłby wówczas taki mały, ale najzupełniej średni. A w przedmiotach ścisłych wlókł się w ogonie nie dlatego, że był tępy, ale dlatego, że jeszcze dwa lata wcześniej chodził do zupełnie innej szkoły, gdzie profil był całkiem odmienny, humanistyczny. To mama chciała, żeby poznał nauki ścisłe, bo mają przed sobą przyszłość, a matematyk to zawód prawdziwie męski. Tato próbował oponować, twierdząc, że sam jest humanistą i nie widzi w tym nic złego, ale z mamą trudno się było spierać. Powiedziała: „No właśnie. Chcesz, żeby i twój syn się zmarnował?".

Dlatego też, kiedy rodzina przeniosła się na ulicę zwaną Solanka, Elastyka oddano do nowej szkoły. A jego siostrę, Ge-lę, zostawiono w dotychczasowej, bo przecież to dziewczynka i prawdziwie męski zawód nie jest jej potrzebny. Dziewczynki na ogół, jak zauważył Elastyk, mają w życiu łatwiej.

Teraz pora, by wyjaśnić sprawę przezwiska „Elastyk". Wzięło się wcale nie stąd, że Elastyk był jakiś wyjątkowo elastyczny. Zresztą w ogóle nie stąd, że był taki, a nie inny, tylko z powodu imienia.

Imię miał bowiem naprawdę niezwykłe - Erast. W domu wołano go Erastek. Kiedy pojawił się w nowej szkole, wszyscy pytali oczywiście: Jak ci na imię? A on wtedy nie miał jeszcze przednich zębów (wyrosły mu później, chociaż, jak już wspomnieliśmy, niezupełnie prosto), no więc wyszło z tego „Ela-stek". Wszyscy wybuchnęli śmiechem i zawołali: „Elastyk, Elastyk!". Od tej pory został Elastykiem i nawet w domu go tak nazywano. Mama mówiła, że to dobre, sympatyczne przezwisko. Tylko tato nadal zwracał się do niego „Erast". Chciał, żeby syn, kiedy podrośnie, był podobny do swego sławnego pradziadka, Erasta Pietrowicza Fandorina, którego portret wisiał w ojcowskim gabinecie na najbardziej honorowym miejscu.

Pradziadek Elastyka był wielkim detektywem, o którym pisano książki, a nawet kręcono filmy. Z obrazu spoglądał na wnuka przymrużonymi oczami, jak gdyby chciał powiedzieć mu coś nader ważnego, ale rozumiał, że na to jeszcze za wcześnie, że trzeba trochę poczekać. Erast Pietrowicz był bardzo przystojny: miał mundur ze złotymi naszywkami, cienkie czarne wąsiki i wytworną siwiznę na skroniach. Elastyk dobrze wiedział, że nigdy taki nie będzie, ale nie mówił o tym tacie, żeby go nie zasmucić.

W dobrej sytuacji za to była siostra Ełastyka, Gelka. Nikt po niej nie oczekiwał, że dorośnie i stanie się kimś wybitnym. Ani geometria, ani algebra nie dawały jej się we znaki sześć razy na tydzień. Żyła sobie jak pączek w maśle. Mama nie rozwijała w niej męskich cech charakteru, nie żądała, by hartowała wolę. A tato tylko głaskał ją po główce i nazywał swoją ślicznotką.

Pod jednym jedynym względem szóstoklasista Fandorin miał lepiej niż jego szczęśliwa siostra: rano budzono ją o pół godziny wcześniej, dlatego że do starej szkoły po przeprowadzce było daleko. Tato odwoził tam Gelę samochodem.

Gelka oczywiście specjalnie tupała i głośno mówiła, ale Elastyk przykrywał głowę poduszką i przez te pół godziny spało mu się szczególnie smacznie.

Tak właśnie było i dzisiaj, dwudziestego dziewiątego września.

Jedli śniadanie we dwoje z mamą, bo mama była redaktorką w gazecie i mogła wychodzić do pracy, kiedy chciała.

Dzień ten, z całą pewnością najważniejszy w dziejach ludzkości, zaczął się zwyczajnie. Elastyk pił herbatę, a mama mówiła: „Jedz, nie gap się", „Nie stukaj łyżką", „Nie garb się".

Potem, jak zwykle, powiedziała: „Tylko żebyś mi się nie ważył jeść tych okropnych parówek ze szkolnego bufetu", i wręczyła mu zawiniątko ze zdrowymi i pożywnymi kanapkami (chuda kiełbasa, masło roślinne, listki sałaty).

W przedpokoju Elastyk z przyzwyczajenia wyszczerzył do lustra swój chromokobaltowy aparat ortodontyczny - sprawdził, czy zęby choć odrobinę się nie wyprostowały. W ostatnim czasie to pytanie nabrało szczególnej aktualności, a przyczyną była pewna osoba z sąsiedniej ławki. Potem włożył czerwoną kurtkę sportową, chwycił teczkę i zbiegł po schodach na podwórze.

W tym momencie zwyczajność skończyła się raz na zawsze. W ciągu mniej więcej kwadransa spotkały Ełastyka najpierw dwie zupełnie niepojęte przygody, a potem jeszcze trzy, może niekoniecznie zagadkowe, ale na pewno bardzo dziwne.

Najpierw dwie zupełnie niepojęte przygody

Pierwsza przygoda pewnie wcale nie była przygodą, tylko jakimś przywidzeniem. Jeśli jednak chcemy dbać o wspomnianą już dokładność, to w żaden sposób nie możemy tego przemilczeć.

A więc Elastyk wybiegł z domu na podwórze...

Nie, najpierw musimy opowiedzieć o domu i o podwórzu, bo bez tego opowieść stałaby się niezrozumiała.

Dom, do którego dwa lata temu przeniosła się rodzina Fandorinów, był w swoim rodzaju niezwykły. Prawie sto lat temu zbudowało go Towarzystwo Właścicieli Domów im. św. Warwary przy starej ulicy Solanka. Nie był to właściwie dom, ale cały kompleks budynków, tworzących skomplikowaną figurę geometryczną, z kilkoma wewnętrznymi podwórzami, licznymi bramami, łukami i przepastnymi piwnicami. Chociaż Elastyk mieszkał tutaj już kawałek czasu, jeszcze się w tym wszystkim dobrze nie orientował. Połaził po strychach, pobiegał po schodach z kutymi ażurowymi balustradami, ale na przykład piwnic nie zdołał jeszcze spenetrować. Dostać się do nich było sprawą dość trudną, a właściwie zupełnie niemożliwą. Wjazd do piwnicy (tak, tak, nie wejście, ale najprawdziwszy wjazd, tak tam było wysoko i szeroko) zagradzała krata. Tato opowiadał, że sto lat wcześniej w podziemiach Świętej Warwary znajdowały się magazyny handlowe, po rewolucji - więzienie, potem baza transportowa, ale teraz już od wielu lat jest tam pusto, bo nie wymyślono dla nich żadnego sensownego przeznaczenia.

Tato Elastyka bardzo lubił historię i wiedział prawie wszystko o tym, co było dawniej. O tym, co dzieje się dzisiaj, wiedział znacznie mniej - tak w każdym razie twierdziła mama. Dlatego właśnie nie wiodło mu się w interesach.

W sąsiedniej bramie, na czwartym piętrze, mieściło się biuro jego firmy. W całej firmie pracowały dwie osoby: sam tato i jego sekretarka. Siedzieli i od rana do wieczora grali w gry komputerowe, bo nie mieli klientów. A przecież właśnie praca była przyczyną, że Fandorinowie przenieśli się tutaj, na Solankę. Poza tym tato mówił, że to najlepsze miejsce w całej Moskwie - dookoła same zabytki i nierozwiązane zagadki historyczne.

Ale do rzeczy.

Elastyk wybiegł z bramy na podwórze swego niezwykłego domu i z przyzwyczajenia rozejrzał się dookoła. Z lewej strony, za kratą, widać było czarną, kwadratową paszczę wspomnianego już wjazdu do podziemi, z prawej - szarą bramę, też kwadratową.

No i właśnie w przejściu wiodącym do bramy ujrzał nagle sylwetkę, która wydała mu się bardzo znajoma. Jakiś chłopiec stał tam, w głębokim cieniu, i oparty o ścianę spoglądał na Elastyka.

Ten zaś nagle uświadomił sobie: Przecież to ja, to moje odbicie! O, czerwona kurtka.

Ale jakie w przejściu może być odbicie? Nie ma tam ani lustra, ani szyby; nic nie ma.

Elastyk zamknął oczy, bo jeśli się je zamknie, a potem szeroko otworzy, to o wiele lepiej się widzi.

Ale kiedy znowu otworzył oczy, w przejściu było pusto. Sobowtór zniknął.

To się nazywa „halucynacja wzrokowa", powiedział sobie w duchu Elastyk, kiedy się widzi coś, czego w rzeczywistości nie ma. Ucieszył się nawet, bo jeszcze nigdy w życiu nie miał halucynacji.

Uznał, że przemyśli zagadkowe zjawisko później, w czasie lekcji, bo gdyby teraz zaczął się zastanawiać, nie zdążyłby do szkoły.

Ale ruszył naprzód ostrożnie, starając się dociec, jak mogło powstać podobne złudzenie optyczne. Stanął dokładnie naprzeciw bramy. Potem się cofnął aż pod zamkniętą kratę. Usiadł w kucki. Nic już nie zobaczył.

Ale za to coś usłyszał.

Dobiegający nie wiadomo skąd cichy, niewyraźny głos przyzywał go:

- Erast! Eraaast! Tutaj!

Najpierw, oczywiście, Elastyk zadarł głowę i popatrzył w górę, na okna biura taty (okna ich mieszkania nie wychodziły na podwórze). Ale tam, na czwartym piętrze, żaluzje były opuszczone. Zresztą głos wyraźnie dochodził nie z góry, ale raczej z dołu, w dodatku z tyłu.

- Erast! Eraaast! Tutaj! - usłyszał znowu.

Zza kraty, z czarnej piwnicznej paszczy - stamtąd właśnie wzywał Elastyka dziwny, przytłumiony głos.

A to już halucynacja słuchowa, pomyślał szóstoklasista, podszedł do samej kraty i wpatrzył się w szeroką czeluść piwnicy - tato mówił, że kiedyś wjeżdżały tutaj olbrzymie powozy z beczkami i pakami.

Piwnice rozciągały się na przestrzeni tysiąca metrów kwadratowych, pod całym kompleksem, który miał wiele bram. Były tam sale, galerie, wielkie i małe pomieszczenia - tak opowiadał tato, a on już się na tym zna. Niejeden raz Elastyk stał tutaj, u wejścia do podziemi, wyobrażając sobie, ile cudownych i straszliwych rzeczy może kryć się w takim labiryncie. Ale nie można było tam wejść: na drzwiach wisiała mocna kłódka - właśnie dlatego, żeby dzieci nie właziły do środka.

- Erast, Erast, tutaj! - znowu usłyszał Elastyk, i to tak wyraźnie, że absolutnie nie mogło być mowy o halucynacji.

Co za cuda?

Przycisnął się do żelaznych prętów, a krata nagle ustąpiła pod naporem jego ciała. Elastyk przestraszył się i odskoczył do tyłu. Kiedy zaś przeniósł wzrok trochę niżej, zobaczył, że kłódka zniknęła! Odrzwia lekko się chwiały, jak gdyby zapraszały, by wejść do środka.

Elastykiem owładnęły dwa sprzeczne uczucia. Pierwsze łaskotało go od środka, ściskało serce i podbechtywało: „Idź tam, idź, drugiej takiej okazji nie będzie!". Drugie zaś rozbiegło się zimnym mrowiem po plecach i piszczało: „Ani się waż! Nie zwracaj uwagi na ten głos! Uciekaj, pókiś cały!".

Elastyk obejrzał się, czy nikogo nie ma na podwórzu, wśliznął się za kratę i zamknął drzwi.

- Erast, Erast, tutaj! - wezwała go ciemność.

Owładnął nim strach, ale i ciekawość.

Zbiegł pochyłym asfaltowym zejściem i przystanął, kiedy znalazł się pod sklepieniem piwnicy.

Światło z ulicy przenikało do środka na dziesięć metrów; dalej było już całkiem ciemno.

Elastyk zawahał się. Tego jeszcze brakowało, żeby się spóźnił na pierwszą lekcję. Z nauczycielem geometrii, Michaiłem Michałyczem, nie było żartów.

Właśnie zdecydował się zawrócić, gdy usłyszał znowu, teraz już całkiem blisko:

- Erast, Erast, tutaj!

Wcale nie miał ochoty iść naprzód! Wołałby zawrócić i rzucić się pędem przed siebie, byle dalej od tego paskudnego miejsca. A niech licho porwie te tajemnice i niewytłumaczalne zjawiska!

Jeszcze parę miesięcy temu na pewno by uciekł. Latem jednak, na wakacjach, uznał, że musi wzmacniać w sobie wolę i wyrabiać odwagę. Nie było to łatwe. Kiedyś (na letnisku) spróbował przesiedzieć do północy na cmentarzu, ale kiedy nad głową zaczęła mu hukać sowa, nie wytrzymał i zwiał. Trzeba było próbować raz jeszcze. Potem chciał skoczyć z wieży do wody na głowę. Z trzymetrowej skoczył, ale z pięciometrowej już nie zdołał. Tkwił na niej bitą godzinę. Odczekał, aż wszyscy sobie pójdą, a potem zlazł. Do tej pory jeszcze się tego wstydził.

No więc żeby potem nie trzeba było się wstydzić, zdobył się na wysiłek i poszedł dalej, tam dokąd wzywał go głos. Zrobił krok. Potem kolejny, jeszcze jeden, drugi, trzeci.

Otaczała go zupełna ciemność. Z tyłu oślepiająco bielał i kusił kwadrat wyjścia.

A z przodu błysnęły nagle dwie zielone iskierki. Kot? A może szczur? Na koty Elastyk nie zwracał uwagi, ale szczurów okropnie nie lubił.

W podziemiu zrobiło się cicho. Nikt już nie wołał szósto-klasisty Fandorina.

Oczy troszkę przywykły do mroku, rozróżniły z przodu jakiś duży, prostokątny kształt.

Jeszcze dziesięć kroków naprzód i wystarczy, powiedział sobie Elastyk. Wtedy wyjdę stąd z honorem.

Nabrał powietrza w płuca, przycisnął żebra, żeby serce tak nie waliło, i odliczył kroki: raz-dwa-trzy-cztery-pięć-sześć--siedem-osiem-dziewięć-dziesięć.

Zatrzymał się. Nadal było cicho. Wielki prostokąt okazał się starą skrzynią ciężarówki - i tyle wszystkiego.

- Kto tam jest? - odezwał się Elastyk lekko drżącym głosem.

Żadnej odpowiedzi.

Jak nie, to nie, pomyślał z ulgą. Nie chcecie się odzywać -wasza sprawa, ja muszę iść do szkoły.

Odwrócił się i szybko ruszył w stronę wyjścia.

Co to był za głos? Może po prostu przeciąg: s-s-s, a jemu się wydało, że: „Erasssst"? Jak wróci ze szkoły, a krata nadal nie będzie zamknięta, to trzeba będzie wziąć latarkę i przyjść tutaj znowu...

Starannie zamknął drzwi, żeby brak kłódki nie rzucał się w oczy, po czym szybko ruszył w stronę ulicy, nie domyślając się, że najważniejsze przeżycia tego ranka ma dopiero przed sobą.

Jeszcze trzy, może niekoniecznie zagadkowe, ale na pewno bardzo dziwne

Żeby wyjść na Solankę, trzeba było dotrzeć do bramy. Ale okazało się to wcale nie takie proste. Przejście było przeznaczone wyłącznie dla pieszych - pod łukowatym sklepieniem sterczał żelazny słupek, który nie pozwalał samochodom wjechać na podwórze. No i właśnie do tego słupka ktoś przywiązał olbrzymiego owczarka alzackiego. Owczarkowi, sądząc po tym, jak warczał i jeżył sierść, bardzo się to nie podobało. Szarpiąc długą smycz, miotał się od ściany do ściany. Po czym zadarł głowę i zaczął histerycznie ujadać, a ściany w przejściu odpowiadały mu donośnym echem.

Niespodziewana przeszkoda pojawiła się wyjątkowo nie w porę. Wyprawa do podziemi zajęła Plastykowi sporo czasu. Teraz, żeby nie spóźnić się do szkoły, nie wolno było zwlekać ani chwili, a tu masz - coś takiego! Elastyk mógł przejść drogą okrężną, przez inne podwórza, ale wtedy straciłby dodatkowe pięć minut i z całą pewnością przyszedłby po dzwonku.

Zaczął się rozglądać na wszystkie strony, czy nie widać gdzieś właściciela psa. Na podwórzu było pusto. Coś podobnego! Przywiązali w przejściu taką groźną bestię i poszli sobie!

Szóstoklasista przywarł do ściany i spróbował przecisnąć się obok potwora.

Psisko warknęło, napięło smycz, stanęło na tylnych łapach, i teraz było widać, że przejść tamtędy nie sposób - do-sięgnie, chapnie i odgryzie pół ręki albo nogi. Elastyk też pokazał mu swój chromokobalt na zębach i powiedział „wrrrr", ale na psie nie zrobiło to specjalnego wrażenia.

Nie było czasu na namysły; trzeba było rozwiązać problem, i to jak najszybciej.

Elastyk wyjął zawiniątko z drugim śniadaniem. Odłamał kawałek pożywnej kanapki i rzucił go za owczarka, na prawo od słupa.

Pies odwrócił się i w mig przełknął kiełbasę, ale zamiast okazać wdzięczność, wpatrzył się w Elastyka i zaczął warczeć jeszcze groźniej. To ci dopiero złośliwe stworzenie!

Szóstoklasista przeniósł się pod przeciwległą ścianę i rzucił drugi kawałek. Jednym skokiem owczarek dopadł go i pożarł.

Elastyk zrobił krok do przodu - potwór z hałasem skoczył w jego stronę. Chłopiec cofnął się i równocześnie przesunął w prawo. Na razie wszystko szło zgodnie z planem.

Wyciągnął drugą kanapkę, odłamał połowę i rzucił w górę. Pies podskoczył, ale nie złapał chleba, więc natychmiast dał susa, żeby podnieść go z ziemi.

Elastyk znowu przeniósł się pod lewą ścianę i cisnął ostatnim kawałkiem śniadania, który też został niezwłocznie pożarty. Ale złość psa bynajmniej nie ustąpiła miejsca łaskawości. Ledwie Elastyk zrobił kroczek do przodu, a już bestia rzuciła się znowu w jego stronę z rozwartą paszczą.

Tyle że zrobiwszy dwa obroty z lewa na prawo, owczarek dwukrotnie owinął smycz wokół słupka, i teraz Elastyk, przyciskając się do ściany, mógł ominąć prześladowcę. Pies szarpał rzemień, zanosił się szczekaniem i omal nie udławił z wściekłości, ale więcej nie mógł zdziałać - tylko opryskał chłopca śliną.

Uczeń szóstej klasy pokazał język wyprowadzonemu w pole rozbójnikowi i szybko ruszył ulicą. Operacja „Dla psa kiełbasa" zajęta mu najwyżej minutę. A kanapek mamy wcale nie żałował, o wiele bardziej smakowały mu szkolne parówki z puree ziemniaczanym.

Skręcił w uliczkę Podkołokolną i puścił się biegiem. Do dzwonka pozostało ledwie siedem minut.

Na rogu Małej Iwanowskiej siedział bezdomny, oparty plecami o rynnę. Trzeba powiedzieć, że bezdomnych, spitych na umór oberwańców w tych okolicach nie brakowało. Tato mówił, że ciągnie ich tutaj, na Chitrowkę, zapach przeszłości. Sto lat temu była to bowiem dzielnica najokropniejszych w całej Moskwie ruder. W tanich noclegowniach i melinach mieszkały tysiące włóczęgów, złodziei, żebraków. Po zapad-

nięciu zmroku nawet policja bała się zaglądać na Chitrowkę. Według taty, obecni bezdomni, którzy upodobali sobie tę okolicę, byli prawowitymi spadkobiercami dawnych chitro-wiaków, o których napisano wiele powieści i opowiadań.

„Prawowity spadkobierca", który wyciągnął nogi w poprzek chodnika, był bezdomnym najostatniejszego gatunku. Brudny, z gębą opuchniętą od pijaństwa, odziany w koszmarne łachy, bełkotliwie domagał się czegoś od kobiety z torbą na zakupy. Ta słuchała, słuchała, aż w końcu z oburzeniem machnęła ręką.

- Patrzcie, czego to mu się zachciewa! Bezczelny!

I poszła dalej, kręcąc głową.

Zaraz potem mijał bezdomnego Elastyk.

- Chłopczyku! Pomóż! - wychrypiał tamten.

- Nie mam pieniędzy i spóźnię się do szkoły - szybko wyrecytował szóstoklasista.

- A ja mam pieniążki, patrz! - Pijaczyna pokazał dwa wymięte papierki. - Tylko że już wysiadam. Pomóż, co?

- Źle się pan czuje? - Elastyk zatrzymał się. - Wezwać pogotowie?

Jeżeli człowiekowi coś się stało, to jest to przecież sprawa ważniejsza niż punktualne przybycie do szkoły. Nawet na lekcję geometrii.

- Źle, chłopczyku. Całkiem koniec ze mną. Muszę sobie walnąć. - Włóczęga kantem dłoni uderzył się po szyi.

- Co takiego?

- Doczołgałem się do ulicy i padłem. Nogi nie chcą mnie nieść. Jak zara nie łyknę, to kopnę w kalendarz. Wiesz, gdzie jest budka na rogu? Poleć, co? Bo ja nie dolizę. Weź ćwiartkę. Bez niej do parku sztywnych mnie zawiozą.

- Czego ćwiartkę? - nie zrozumiał Elastyk.

- Pocieszycielki strapionych. No... ćwiarę gorzały. Masz tu forsę. Tylko nie zostaw chorego, nie daj w długą, co?

Dopiero teraz dotarło do Elastyka, o co chodzi.

- Ale co pan mówi! Przecież mnie wódki nie sprzedadzą, jestem za mały. Niech pan poprosi jakiegoś dorosłego.

- To powiedz tak: „Ciociu Lusiu, Micha umiera". Luśka da, ■ripbsa z niej baba. Pomóż, mały. Jak Boga kocham, zdechnę.

>y go pożałował i poszedł, pomyślał Elastyk. A mama fi

by mu odpaliła: „No i bardzo dobrze. Zdychaj, pijanico nieszczęsny". Tak by powiedziała, ale potem na pewno też by poszła. Mama jest bardziej surowa w słowach niż naprawdę.

Do budki na rogu było niedaleko, dwieście metrów. Biegiem w trzy minuty można było tam dotrzeć i wrócić.

- Dobra, niech pan daje. Tylko proszę popilnować książek.

Specjalnie zostawił teczkę, żeby bezdomny nie bał się o swoje pieniądze.

I popędził Małą Iwanowską.

Surowa sprzedawczyni rozpoznała hasto. Zaczęła pomstować:

- A to łajdus, już dzieciaki wysyła po gorzałę.

A jednak dała małą butelkę. Widać, podobnie jak mama, była surowa tylko w słowach.

Jednym skokiem Elastyk znalazł się z powrotem na rogu.

Tyle że żadnego Michy już tam nie zastał.

Teczka leżała, ale bezdomnego nie było. No nie, doprawdy, istne cuda! Dwie minuty temu nie mógł wstać z chodnika, a teraz masz - jakby się pod ziemię zapadł. Nie wiadomo, gdzie go szukać. I gdzie teraz schować tę „ćwiarę"?

Na przerwie pobiegnę i oddam, postanowił Elastyk i wsunął butelkę do teczki.

Puścił się biegiem, ile miał siły. Już wiedział, że przed dzwonkiem nie zdąży, ale to jeszcze pół biedy. Dokładnie o ósmej trzydzieści pięć do drzwi szkoły zejdzie sama Raisa Pietrowna, zastępczyni dyrektora. Stanie przed wejściem i wszystkim złośliwie naruszającym dyscyplinę (to znaczy tym, którzy spóźnili się więcej niż pięć minut) osobiście wpisze uwagę do dzienniczka. A to już na pewno mu się nie uśmiechało.

W oddali ukazał się budynek szkolny; doleciał stamtąd dźwięczny trel dzwonka. Jeszcze minuta i Elastyk wpadnie do szatni. Jeśli Michaił Michałycz chwilę się zatrzyma w pokoju nauczycielskim (co mu się niekiedy zdarza), to może w ogóle się Elastykowi upiecze.

Ale sto kroków od szkoły zdarzyło mu się jeszcze coś, co było może najbardziej zdumiewające.

Obok przejścia dla pieszych stał stolik zawalony kwadratowymi karteczkami. Na stoliku pobłyskiwał różnokolorowymi światełkami olbrzymi przenośny magnetofon - boomboks -a zbójecki głos z głośników ochryple śpiewał coś o burzy śnieżnej nad więzienną zoną. Wokół stolika uwijał się zwalisty facet w dresie.

Elastyk wiedział, że to się nazywa „łosieria" - oszukańcza loteria uliczna. Mama nazywała organizatorów takich imprez szakalami żerującymi na ludzkiej chciwości i głupocie.

Chciał więc ominąć „szakala", ale ten nagle wyskoczył zza stolika i zagrodził Elastykowi drogę.

- Stutysięczny klient! - rozdarł się oszust fałszywie radosnym głosem i złapał szóstoklasistę za ramiona. - No, koleś, jesteś gość!

- Nie jestem klientem, spóźnię się do szkoły!

- Co tam szkoła, kij jej w oko. - Nabieracz użył zwrotu, którego stosowania tato bardzo surowo Elastykowi zabraniał. - Do szkoły co dzień ktoś się spóźnia, a stutysięczny klient najbardziej superanckiej loterii ulicznej - to jest to!

Zaraz będzie chciał ode mnie pieniędzy, zrozumiał Elastyk. Najpierw da bezpłatny los, tam będzie wygrana - jakiś telewizor albo odtwarzacz. Wtedy się okaże, że trzeba najpierw wpłacić zadatek, zapłacić podatek, albo podejdzie jeszcze jeden klient i wygra to samo. W rezultacie ile ma człowiek pieniędzy, tyle od niego wyciągną.

Ale Elastyk nie miał przy sobie nic. Tak właśnie powiedział:

- Ale ja nie mam kasy. Wcale.

- Olej to! - rzucił typek. - Dla stutysięcznego klienta za darmo. Prezent od firmy. Ciągnij losa, ziomal, nie pękaj. Tutaj wszystko jest czyste, bez ścierny. - I mrugnął.

Wtedy Elastyk zrozumiał, że tak po prostu się od tamtego nie odczepi. Prościej było wyciągnąć los, a kiedy oszust zażąda pieniędzy - wywrócić kieszenie.

Złapał pierwszy kartonik, który mu wpadł w ręce, i odwrócił. Oczywiście było tam napisane SUPERNAGRODA!!! Elastyk westchnął. No i koniec, teraz się zacznie.

- Ale numer! - zachwycił się facet. - No, kurna, nieźle! Patrzcie go, ma szczęście!

Zamrugał oczami. I nie wiadomo czemu zaczął się rozglądać na boki. Potem się nachmurzył i burknął:

- Jak wygrałeś, to bierz. Masz fart. No, dalej, dalej, czego się gapisz? To twoja supernagroda.

Wręczył Elastykowi wrzeszczący i mieniący się wszystkimi barwami tęczy magnetofon.

Wygrać nagrodę na łosierii, i w dodatku bezpłatnie? To naprawdę było coś niesamowitego! W porównaniu z takim cudem zbladły i halucynacje siuchowo-wzrokowe, i owczarek bez dozoru, i zniknięcie Michy.

Ale teraz Elastyk miał w głowie tylko jedno: czym prędzej dobiec do szkoły i prześlizgnąć się przez drzwi, póki nie wychynie zza nich majestatyczna postać Raisy Pietrowny.

Już wbiegając po stopniach, pomyślał nagle: no nie, coś tu jest nie tak, takie rzeczy po prostu się nie zdarzają!

Odwrócił się i nie bardzo się nawet zdziwił, kiedy zobaczył, że stolik z losami i facet w dresie zniknęli. Jeszcze jedna halucynacja, na sto procent. Trzeba pójść do lekarza.

Ale boomboks nigdzie nie zniknął. Pobłyskiwał światełkami, a kryminalista dalej zdzierał sobie gardło:

Nie łam się, koleś,

Wszystko to olej, Nie twoja kolej Do piachu iść!

Wówczas coś mignęło na elektronicznej tarczy szkolnego zegara, czwórka na nim zmieniła się w piątkę, tak że wyszło 8:35.

Cuda się skończyły. Nadchodziła katastrofa.

Katastrofa

Katastrofa miała złociste loczki, surowo zmarszczone czoło i okulary w stalowej oprawie.

- A to co znowu za koncert? Fandorin? Z szóstej a? Natychmiast wyłączyć mi to świństwo! - zadudnił pierwszy grzmot, na razie jeszcze umiarkowanie głośny.

- Zaraz wyłączę, Raiso Pietrowno - wymamrotał Elastyk, usiłując dociec, jak wyłącza się tę supernagrodę. Sprzęt miał takie mnóstwo przycisków i dźwigienek, że połapać się w tym wszystkim, w dodatku pod surowym spojrzeniem wi-cedyrektorki, było doprawdy niełatwo.

Elastyk zaczął naciskać wszystkie guziki po kolei, na chybił trafił.

Boomboks nagle zakrztusił się, przeskoczył na inną falę i zamruczał namiętnie:

Kotku, mój kotku,

Sprawdź, co mam w środku, Przysuń się bliżej, To cię poliżę!

- Co za ohyda! I czegoś takiego słucha uczeń naszej szkoły! Dawaj dzienniczek! - zadudnił jeszcze jeden grom, a Elastyk wcisnął głowę w ramiona.

Trudno było wykonać polecenie: szóstoklasista stał na jednej nodze, postawiwszy boomboks na podniesionym kolanie. Lewą ręką przytrzymywał rozwrzeszczany aparat, prawą gorączkowo naciskał guziki. Teczkę przytrzymywał podbródkiem.

Kiedy usiłował wyjąć dzienniczek, zdarzyło się coś strasznego. Teczka gruchnęła na podłogę, wypadła z niej butelka i z melodyjnym dźwiękiem potoczyła się po posadzce.

Raisa Pietrowna osłupiała. Elastyk najpierw zamknął oczy, a potem zaczął wykrzykiwać, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę, jak idiotycznie to brzmi:

- To nie ja! To Micha! To znaczy, nie wiem, jak się naprawdę nazywa! To dla niego kupiłem! Prosił mnie, a ja się nad nim zlitowałem! Bo odwieźliby go do parku sztywnych! Mówię prawdę! Proszę spytać cioci Lusi z budki!

- Z budki? - upewniła się bardzo cichym głosem wicedy-rektorka, po czym nachyliwszy się, dwoma palcami podniosła butelkę.

Uczeń klasy szóstej Fandorin nie poszedł na geometrię. Podobnie zresztą jak na pozostałe lekcje. Prosto spod wejścia, przy akompaniamencie rozszalałego magnetofonu, zaprowadzony został do gabinetu dyrektora, Iwana Lwowicza, o przezwisku Iwan Groźny. Muzycznego potwora poskromił wywołany z lekcji nauczyciel fizyki. Aresztanta zaś na początek posadzono w sekretariacie, gdzie przez całe pół godziny dręczyły go bardzo złe przeczucia.

Dowody rzeczowe straszliwych zbrodni - obezwładniony boomboks i butelka wódki - leżały na dyrektorskim biurku, na którym uprzednio rozesłano folię polietylenową.

Sąd Iwana Groźnego był szybki i bezlitosny. Dyrektor ściągnął gęste brwi i w milczeniu wysłuchał mowy oskarży-cielskiej swej zastępczyni. Oskarżonemu nie udzielono głosu. Do procesu za zamkniętymi drzwiami nie dopuszczono też obrony.

Wyrok został wydany w trybie doraźnym, w dodatku tak straszliwym basem, że w gabinecie zadrżały szyby, a pod sufitem zabrzęczał żyrandol:

- Wyrzucić ze szkoły! Na zbity pysk! I to w najlepszym wypadku...

Elastyk zbladł, bojąc się nawet pomyśleć, co by go czekało w najgorszym wypadku. Sławetny wilczy bilet, z którym nie przyjmą go do żadnej przyzwoitej szkoły? Kolonia karna dla nieletnich?

Nawet wicedyrektorka zadrżała.

- Jak ci nie wstyd, Fandorin - powiedziała ze współczuciem i popatrzyła na Elastyka takim wzrokiem, jak gdyby miał za chwilę umrzeć. - Taka rodzina, taki pradziadek!

- Czego łypiesz oczami, wyrodku?! - Dyrektor trzasnął dłonią w biurko. - Marsz po ojca! Natychmiast!

Znokautowany przez podstępną fortunę wyrodek powlókł się do domu. Minął przejście dla pieszych, gdzie wygrał przeklętą supernagrodę. Minął rynnę, koło której, na swoje nieszczęście, zlitował się nad Michą. Dotarł do bramy, gdzie nie było już krwiożerczego owczarka. A szkoda - mógłby teraz rozerwać na kawałki ofiarę fatalnego zbiegu okoliczności.

A może to nie był zbieg okoliczności, tylko okrutny żart jakiegoś złego czarnoksiężnika? Czyż to nie dziwne, że wszyscy, którzy mieli jakiś związek z katastrofą, jeden po drugim znikali bez śladu?

Za to kłódka na kracie wisiała na zwykłym miejscu. Do piwnicy znowu nie można było wejść.

Elastyk miał zamiar skierować się do czwartej klatki, tam gdzie było biuro taty, ale nagle przystanął. A co będzie, jeśli ojciec mu nie uwierzy? Przecież to bzdura, jakieś idiotyzmy od początku do końca: i szept z głębi piwnicy, i przywiązany pies, i cała reszta.

Stał niezdecydowany przed wejściem; jedną minutę, drugą, trzecią. Drzwi jednak nagle same się otworzyły. I ukazał się w nich nie kto inny, tylko właśnie tato. Tyle że nie sam. Towarzyszył mu jakiś chudy, tyczkowaty staruszek - od razu było widać, że cudzoziemiec: w kapeluszu z piórkiem i białym szalu, luźno owijającym szyję; w ręku trzymał pakowny sakwojaż z jasnożółtej skóry.

- Erast! - zawołał tato. - Już wróciłeś ze szkoły? Co tak wcześnie?

- Mnie... - tragicznym szeptem zaczął Elastyk. - Mnie...

Ale tato nie chciał słuchać, bo odwrócił się w stronę starego.

- To mój syn Erast. Nazwaliśmy go tak na cześć Erasta Pietrowicza, urzędnika...

- ...do specjalnych poruczeń przy moskiewskim gubernatorze generalnym. Największego detektywa-dżentelmena swojej epoki - wpadł mu w słowo nieznajomy, kiwając głową. Głos miał równy, trochę zgrzytliwy, z lekkim metalicznym akcentem. - Niechże pan mnie czym prędzej pozna z młodym człowiekiem.

Tato wyjaśnił:

- To jest mister van Dorn. Nasz krewny. Co prawda, bardzo daleki.

- Dziesiąta woda po kisielu - dodał staruszek.

Wzrostem niemal dorównywał ojcu, to znaczy miał prawie dwa metry, żeby więc uścisnąć rękę Elastykowi, musiał niemal zgiąć się wpół.

Jego cienkie, blade wargi znalazły się tuż przy uchu szósto-klasisty i wyszeptały:

- Wygląda pan dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem. Nie rozczarowałem się ani odrobinę.

Bardzo daleki krewny

- Wyobrażasz sobie? - Tato, który nie usłyszał dziwnych słów dziesiątej wody po kisielu, roześmiał się. - Mówię: „Słucham pana, czym mogę służyć?". Myślałem, że to zwyczajny klient.

Elastykowi zrobiło się trochę żal taty - tak niedbale powiedział „zwyczajny klient", a przecież w rzeczywistości jego firma od dawna nie miała żadnych klientów. Tylko że jeszcze bardziej żal mu było siebie. Przy obcym człowieku nie mógł jednak opowiadać o katastrofie, której padł ofiarą, a zrobić to należało jak najprędzej, dopóki mama nie wróci z pracy. Lepiej by było, żeby tato jej wszystko wyjaśnił.

Ach, jak bardzo nie w porę zjawił się ów mister van Dorn! I tak dziwnie mówi. Może nie za dobrze zna rosyjski i dlatego niezręcznie się wyraził? Bo nie wiadomo, o co mu chodziło: w jakim sensie się „nie rozczarował"?

- Uznałem, że niezręcznie będzie przyjść od razu do domu -wyjaśnił gość, kiedy jechali windą do mieszkania. - Mogłem, oczywiście, uprzednio zatelefonować, ale ponieważ niezbyt dobrze rozumiem potoczny język, wolę zawsze widzieć przed sobą twarz rozmówcy.

- Ależ co pan! Mówi pan po prostu wspaniale. - Tato otworzył kluczem drzwi.

Van Dorn nie udawał skromnisia. Z powagą oświadczył:

- Istotnie, doskonale władam wszystkimi językami, które są dla mnie ważne.

Tatę, jak się zdaje, trochę zmieszało to dziwne oświadczenie.

- A jakie języki są dla pana ważne? Proszę, niech pan wejdzie.

Ceremonialnie się ukłoniwszy, staruszek wszedł do przedpokoju, rozejrzał się i pokiwał głową z aprobatą. Kiedy zdejmował swój śmieszny kapelusz, Elastyk zauważył na długim chudym palcu pierścionek z brązu w kształcie żmii połykającej własny ogon.

- Ważne są dla mnie języki, którymi mówią potomkowie Theo Krzyżowca, a tacy mieszkają dzisiaj w trzydziestu siedmiu krajach. Widzi pan, drogi panie Fandorin, badam historię naszego rodu. Właśnie przyleciałem do Moskwy, żeby wyjaśnić niektóre szczegóły genealogii rosyjskich von Dornów. Przepraszam, chciałem powiedzieć: Fandorinów - poprawił się gość.

Tato oczywiście klasnął w dłonie. Przecież w czasie wolnym od pracy, to znaczy prawie zawsze, też zajmował się historią swego rodu! Ale teraz staruszek zadziwił go jeszcze bardziej:

- Moja gałąź bierze początek od najemnego żołnierza Cor-neliusa von Dorna - tego właśnie, który następnie służył jako kapitan muszkieterów za cara Aleksego Michajłowicza.

- Co?! - krzyknął tato. - Ależ właśnie od Corneliusa pochodzimy my wszyscy, rosyjscy Fandorinowie, Fondorino-wie, a także po prostu Dorinowie i Dornowie! Trochę zajmowałem się biografią owego poszukiwacza przygód - przyznał skromnie (chociaż tak naprawdę napisał całą książkę o kapitanie muszkieterów) - ale nigdzie nie napotkałem wzmianki o jego małżeństwie w okresie przedmoskiewskim. Gdzie się ożenił? Sądząc po pańskim nazwisku, chyba w Holandii?

Byli już w saloniku. Van Dorn i tato usiedli w fotelach. Elastyk dreptał w pobliżu, zastanawiając się, czy nie można by pod jakimś pretekstem wywabić ojca z pokoju. Ale nic z tego. Jak już zaczęli mówić o Corneliusie von Dornie, to znaczy, że wszystko przepadło.

- Nie, nie było żadnego małżeństwa. - Cudzoziemiec uśmiechnął się leciutko, samymi kącikami ust. - Był przelotny romans z Bettiną Sutter, karczmarką z Lejdy. Cornelius wyjechał, nie dowiedziawszy się nigdy, że karczmarka urodziła synka, który w dodatku otrzymał jego nazwisko. Bettina była kobietą zapobiegliwą, postarała się więc o fałszywy akt ślubu, żeby syn nie nosił piętna nieprawego pochodzenia. Odkryłem tę małą rodzinną tajemnicę jeszcze w młodości, kiedy studiowałem lejdejskie archiwa i księgi parafialne. Bettina zaczęła się nazywać „szlachetnie urodzoną panią von Dorn", a jej potomkowie przerobili nazwisko na sposób holenderski. Dosyć tuzinkowa historia. Ciekawe jest co innego. Udało mi się wyjaśnić, że w roku tysiąc siedemset siedemdziesiątym siódmym, podczas amerykańskiej wojny o niepodległość, jeden z van Dornów przypadkowo spotkał w Wirginii rosyjskiego ochotnika, Miłona Fondorina...

Zaczęli się raźno przedzierać przez gęste chaszcze historii. Rozmowa zeszła teraz na jakąś Letycję de Dorn, potem na To-biasa Dorna, aspiranta floty brytyjskiej, który zaginął gdzieś na wyspach na Polinezji.

Kiedy indziej Elastyk z zadowoleniem wysłuchałby tych wszystkich zajmujących opowieści, ale nie teraz. Na sercu czuł nieznośny ciężar, a zbliżała się pora obiadu. Mama czasem wpadała do domu między drugą a trzecią, żeby przyszykować kolację; potem znowu jechała do redakcji, żeby podpisać wieczorne wydanie. Mama to nie to, co tato - wystarczy, że spojrzy na kwaśną minę syna, i od razu się domyśli: coś się stało.

A krewny nigdzie się specjalnie nie śpieszył i prawdopodobnie zamierzał siedzieć jeszcze długo.

Wkrótce było już jasne, że historię rodu Dornów - Fando-rinów zna o wiele lepiej od ojca. Tato nie pamiętał wszystkich faktów, od czasu do czasu zaglądał do kartoteki albo do komputera. Van Dorn zaś sypał nazwiskami i datami z pamięci.

- Ach, gdybyśmy spotkali się wcześniej, kiedy próbowałem zostać zawodowym historykiem! - powiedział z żalem tato. - Na pewno bym się wprosił do pana na naukę. To wspaniale, że mamy to samo hobby!

Ale mister van Dorn sprostował surowo:

- To nie jest moje hobby, ale sens całego życia. Wie pan, ile lat zajmuję się historią rodu? W grudniu będzie...

Dzwonek telefonu nie pozwolił mu dokończyć.

- Przepraszam. - Tato wyjął z kieszeni komórkę i spojrzał na numer, który się wyświetlił. - Wala? No co?

To sekretarka ojca, z biura. Tato miał głośny telefon, a Wala - przenikliwy głos, więc Elastyk, który stał o dwa kroki, słyszał prawie każde słowo.

- ...prawdziwy perspektywiczny klient, od razu widać! -trajkotała sekretarka. - Mówi, że nie może długo czekać!

- Ale ja teraz absolutnie... - Tato z zakłopotaniem potarł skroń i obejrzał się na gościa.

- Czy pan zwariował? - zapiszczała komórka. - Od miesiąca siedzimy bez pracy! Mówię panu: to prawdziwy klient. Pierwszy wiceprezes kompanii inwestycyjnej! Wiele o panu słyszał! Wielkie zamówienie! Zrobiłam mu kawy, powiedziałam, że pan zaraz wróci.

- Ale ja naprawdę teraz nie mogę.

Tato przeszedł na szept, co nie miało najmniejszego sensu, bo gość i tak wszystko słyszał.

Van Dorn podniósł palec, chcąc zwrócić uwagę taty.

- Interesy przede wszystkim. Jeśli musi pan wrócić do biura...

- Nie, nie, ależ co pan! Tak ciekawie się nam rozmawia! I w ogóle strasznie się cieszę z tej znajomości!

Wala usłyszała to i oświadczyła:

- Jeśli w tej chwili pan nie przyjdzie, to koniec. Odchodzę!

Tato zrobił minę męczennika.

- Ciekawa rozmowa poczeka - powiedział van Dorn. -Nigdzie nie ucieknę. Przejdę się tymczasem w stronę Kremla, na plac Czerwony. To przecież niedaleko stąd? Jeśli się nie mylę, trzeba iść Solanką, potem w lewo, a później w prawo?

- Dobrze, zaraz będę - ze złością burknął tato do słuchawki i rozłączył się. - Nie, nie, na odwrót! - To już do gościa. -Najpierw w prawo, potem w lewo. Wie pan co? Niech Erast pójdzie z panem, a potem wróci pan tutaj. Tak będzie najlepiej. A ja zadzwonię do żony. Może zdoła się wyrwać trochę wcześniej.

Pierwszy raz od pamiętnego zdania, wypowiedzianego szeptem w chwili zawarcia znajomości, staruszek spojrzał na Elastyka - uprzejmie, ale nieco roztargnionym wzrokiem.

- Jeśli młody człowiek zgodzi się dotrzymać mi towarzystwa...

- Oczywiście, że się zgodzi! Ja sam bym z wielką przyjemnością zorganizował panu wycieczkę po Moskwie, śladami Fandorina. Przede wszystkim pokazałbym panu...

Wówczas w jego kieszeni znowu zadzwonił telefon.

- Idę, idę! - krzyknął tato do słuchawki. - Jestem już na schodach.

Przepraszającym gestem rozłożył ręce, powiedział: „Nie żegnam się", i wyszedł. Ledwie zatrzasnęły się za nim drzwi, mister van Dorn zerwał się z fotela i skoczył w stronę Elastyka.

- No, nareszcie sami! - zawołał. - Już myślałem, że pański ojciec nigdy się stąd nie ruszy! Ale mój asystent doskonale odegrał swoją rolę! Zatrzyma pańskiego ojca na dwie albo nawet trzy godziny. Pańska matka nie przyjdzie na obiad - gazeta dopiero co dostała na wyłączność pilny materiał do dzisiejszego numeru. Będziemy mieli dosyć czasu.

- Co takiego? - zdołał tylko wyszeptać Elastyk.

Najważniejsza Osoba na Świecie

- Pan jest tym, którego tak długo szukałem! Nie ma wątpliwości! - wołał podekscytowany cudzoziemiec, którego powściągliwość nagle gdzieś zniknęła. To siadał w kucki, żeby dopasować się do wzrostu Elastyka, to znowu podrywał się i z zapałem wymachiwał rękami. Zupełnie nie wiadomo było, co za mucha go ugryzła, a Elastyk na wszelki wypadek cofnął się do drzwi. Może ten cały mister van Dorn jest po prostu wariatem?

Chaotyczna mowa „dziesiątej wody po kisielu" umacniała tylko to podejrzenie.

- Jest pan potomkiem Theo von Dorna! - Staruszek zgiął palec, a potem od razu - następny. - Wszedł pan do podziemi, przechytrzył psa, zlitował się nad żebrakiem i wyciągnął wygrywający los, jedyny z osiemnastu! - Kiedy zabrakło mu palców, znowu usiadł w kucki przed Elastykiem, ujął go za ramiona i straszliwym szeptem spytał: - Czy wie pan, kim właściwie jest?

- Nie - z przestrachem odpowiedział Elastyk, choć oczywiście doskonale wiedział, kim właściwie jest.

- Jest pan Najważniejszą Osobą na Świecie.

Można byłoby uznać to za żart, gdyby nie ton, wyraz twarzy, a wreszcie sam wiek mister van Dorna. Dla dodania wagi swemu oświadczeniu staruszek znowu wyprostował się i rozpostarł dłoń nad głową Elastyka, jak gdyby pasował go na rycerza.

Serce ucznia szóstej klasy zaczęło bić szybciej.

Bo tak naprawdę Elastyk zawsze w głębi duszy podejrzewał, że jest Najważniejszą Osobą na Świecie. Większość chłopców (nawet znacznie starszych od Elastyka) bardzo

chce w to wierzyć. Tak samo jak inne dzieci, marzył nieraz, że kiedyś zjawi się tajemniczy wysłannik i oświadczy, że Elastyk to wcale nie żaden Elastyk, tylko... no, w ogóle, ktoś wyjątkowy, niepowtarzalny. Jedynie on może zrobić coś bardzo, bardzo ważnego: zdobyć Pierścień Władzy, znaleźć Ukrytą Komnatę albo zdobyć się na jeszcze jakiś niesłychany czyn.

Tylko tym można wyjaśnić haniebne, niegodne ucznia szóstej klasy pytanie, które Elastykowi jakoś samo się wyrwało:

- Pan jest czarodziejem, prawda?

No bo rzeczywiście, kto oprócz czarodzieja mógł wiedzieć wszystko o podziemiach, o złym psie, o bezdomnym, a nawet o tym, że losów było właśnie osiemnaście - przecież sam Elastyk tego nie wiedział!

Staruszek zmarszczył czoło.

- Nie ma na świecie czarodziejów. Czarów także. - Surowo podniósł palec, na którym słabo błysnęła żmija z brązu. - Są tylko zjawiska słabo zbadane albo w ogóle przeoczone przez naukę. Są też ludzie, którzy się tymi zjawiskami zajmują. Na przykład pański uniżony sługa. Jestem profesorem, a moja specjalność to ZNN, Zjawiska Niewyjaśnione przez Naukę.

- To coś jak fizyka? - zagadnął Elastyk i zaczerwienił się, bo wstydził się tego głupiego pytania o czarodzieja.

- Coś jak fizyka - potwierdził profesor.

- A nie jest pan historykiem?

- ZNN to równocześnie dział i fizyki, i historii. Najważniejszy dział tych dwóch najważniejszych nauk, bo najbardziej tajemniczy. Problem, nad którym pracuję przez całe życie, ma znaczenie niewspółmiernie większe niż wszystkie inne problemy naukowe. Ale nie osiągnę celu, jeśli nie będę miał pomocnika. Och, co ja mówię! - Staruszek zamachał rękami. - To ja będę pańskim pomocnikiem! Jeśli, oczywiście, pan się zgodzi... Ale pan się zgadza?

Trwożnie zajrzał Elastykowi w oczy.

- Na co?

- Zostać moim towarzyszem walki. Zrobić to, co powinno być zrobione. To, co może zrobić tylko pan. Dalej więc! Od pańskiej decyzji zależy przyszłość ludzkości!

Ostatecznie zbity z tropu i oszołomiony Elastyk znowu wymamrotał katastrofalnie dziecięcą kwestię:

- Muszę się zapytać taty...

- Hm. Hm... hm - chrząknął mister van Dorn. Był chyba trochę zaskoczony. - Pański tatuś jest wspaniałym człowiekiem, niezłym specjalistą od historii rodu Dornów i tak dalej, ale... pytać go nie należy. Decyzje takie jak ta podejmuje się samodzielnie, bez rodziców.

- Dlaczego?

- Dlatego, że to już takie decyzje. - Profesor westchnął. -Żadne z rodziców nie pozwoliłoby swemu dziecku wplątywać się w podobnie niebezpieczne sprawy. Ja sam bardzo się niepokoję. Ale co począć, skoro bez pana absolutnie się nie obejdzie. Na całym bożym świecie tylko pan może naprawić to, co zepsuł przeklęty Theo!

- A cóż on takiego narobił? - spytał Elastyk. - Wiem, że był założycielem rodu Dornów, ale dlaczego nazywa go pan „przeklętym"? Tato nic złego nigdy mi o nim nie mówił...

- Bo pański ojciec nie wie o najważniejszej rzeczy. Żaden człowiek poza mną o tym nie wie. W każdym razie mam taką nadzieję - złowieszczym tonem dodał profesor. - A teraz będzie wiedział jeszcze pan.

Nachylił się ku Elastykowi, posadził go na krześle. Sam usiadł naprzeciwko.

- No więc proszę posłuchać, jak to się wszystko zaczęło...

Theo Krzyżowiec

Jesienią roku pańskiego 1096 do zamku Lindenwald, który w nadreńskiej krainie się znajduje, przybył mnich wędrowny. Włosy miał w nieładzie, tonsury od dawna nie golił, a oczy płonęły mu żywym ogniem. Rycerze, słudzy i sam baron zgromadzili się, by posłuchać, co mnich opowie o sąsiednich krajach.

Nie o bliskich wszakże stronach zaczął kaznodzieja opowieść, ale o dalekich - o najjaśniejszym Grodzie Jerozolimskim, gdzie niewierni Saraceni urągają pamięci Męki Chrystusowej, nękają spokojnych pielgrzymów i znieważają Grób Pański. Ale niedługo będą się radować poganie, bliska już bowiem Godzina Pomsty.

W Clermont zebrali się pasterze wiary Chrystusowej, a ojciec święty Urban II wezwał książąt, rycerzy i wszystkich, którzy o zbawienie swej duszy się troszczą, aby naszyli krzyż na swe szaty, dobyli oręża i wyruszyli do Palestyny. Albowiem rzekł Zbawiciel: „Kto chce mnie naśladować, niechajże samego siebie się zaprze, a weźmie krzyż swój, i pójdzie za mną". Cały zaś świat chrześcijański powtórzył wezwanie papieża Urbana: Deus lo volt - „Bóg tak chce!".

Tak prawił wędrowny kaznodzieja, a wielu mężów zebranych w zamku Lindenwald zapragnęło wyruszyć do Ziemi Świętej, bić się za Grób Pański, w ich liczbie również ci z synów kopijnika Arnulfa Dorna, którzy w owym czasie mieli lat więcej niż piętnaście, a takich było siedmiu.

Ale stary Dorn, mający charakter odpowiedni do nazwiska (Dorn po niemiecku znaczy „cierń"), pod groźbą wyklęcia zatrzymał w domu czterech najbardziej udanych synów. Puścił tylko trzech: drugiego wedle starszeństwa syna Petera, który zezował na jedno oko, czwartego Klausa, który był ducha wielce niespokojnego, i piątego o imieniu Theo, który na krzyż święty przysiągł, że i tak ucieknie, nie zważając na ojcowskie przekleństwo.

Trzej bracia naszyli czerwony krzyż na ramię i złożyli obietnicę, że nie wrócą w ojczyste strony, dopóki w Jeruzalem nie zatriumfuje prawda; otrzymali za to od kapłana odpuszczenie grzechów, a ich ojciec od barona - odroczenie spłaty długów.

Peter, Klaus i Theo wyruszyli w drogę pieszo. Koni nie mieli i na trzech dostali jeden tylko rynsztunek, który uczciwie podzielili między sobą. Najstarszy wziął powyginany hełm ojcowski, średni - miecz z drewnianą rękojeścią, a Theo, najmłodszy - tylko nóż. Kopie zaś wystrugali sobie sami.

W Sabaudii bracia dogonili zastępy hrabiego Hugona de Vermandois, syna kijowskiej księżniczki Anny Jarosławny (on pierwszy spośród wielmożów wyruszył na Świętą Wyprawę), i zostali przyjęci pod jego sztandary jako zwykli piechurzy.

Minęły trzy lata marszów, walk i strat, nim olbrzymie wojsko krzyżowców - dwanaście tysięcy pieszych wojów i dwanaście setek rycerzy konnych - dotarło pod mury stolicy jerozolimskiego kraju.

Peter zginął od strzały tureckiej w Anatolii, Klaus umarł z pragnienia w czasie straszliwego marszu przez bezwodną pustynię frygijską, za to Theo przeżył i ze szczupłego młodziana zamienił się w ogorzałego od słońca wojownika, pewnym krokiem stąpającego po ziemi na swych nieco krzywych nogach.

Dawno porzucił hufiec nazbyt już ostrożnego hrabiego Hugona i przyłączył się do junaków lotaryńskiego księcia Gotfryda. Pod jego sztandarem zyskał sławę i bogactwo: bojowego rumaka, którego dosiadał tylko w święta kościelne, piękny rynsztunek, a oprócz tego muła wraz z jukami.

Po sławnej bitwie pod Doryleą wielki Gotfryd pasował Thea na rycerza i podarował mu złocone ostrogi, zdjęte z poległego Saracena. Odtąd syn kopijnika nazywał się „messir de Dorn" i pod swoją niebiesko-czerwoną chorągwią wiódł zastęp trzydziestu pięciu łuczników.

Ogarnięte świętą niecierpliwością wojsko krzyżowców od razu rzuciło się do szturmu, ale garnizon arabskiego komendanta Iftikara trzymał się mocno, wielu przeto chrześcijan złożyło tamtego dnia głowy pod niedostępnymi murami. Jedni powiadali, że nie należało ruszać do świętego boju w trzynastym dniu miesiąca, a do tego jeszcze w poniedziałek. Inni sarkali, że trzeba było zbudować wieże oblężnicze i zaopatrzyć się w dostateczną liczbę drabin.

Prawie już osiągnąwszy cel, wojsko znalazło się u progu zguby. Wsie dookoła były spustoszone, nieliczne studnie zatrute, zbroje tak się rozgrzały w lipcowym słońcu, że ludziom skóra pokryła się pęcherzami, a z Egiptu na pomoc oblężonym śpieszyła potężna armia saraceńska. Gorący wiatr z pustyni sypał w oczy piaskiem i przynosił ze sobą woń śmierci.

Ale Gotfryd i inni wodzowie nie upadli na duchu, albowiem wiara w nich była wielka, a sił, by cofnąć się ku morzu, i tak już nie mieli.

Krzyżowcy zbudowali trzy ruchome wieże. Potem wszyscy -książęta, rycerze, prości woje - obnażyli głowy i śpiewając modlitwy, obeszli wokół miasto. Saraceni patrzyli z wysokich murów na tłum zawodzących oberwańców i pokładali się ze śmiechu.

Atak rozpoczął się w nocy ze środy na czwartek.

Z trzech stron podpełzły ku murom drewniane wieże i rozgorzała bitwa. Oblegający walczyli cały dzień i pół nocy, wszelako nie zdołali przerzucić na mur choćby jednego pomostu.

Nocą, na krótko przed świtaniem, rogi zatrąbiły odwrót. Muzułmanie świętowali zwycięstwo, ale też opadli z sit; pociągnęli tedy na spoczynek, zostawiając jedynie straże. Wówczas, jak gdyby nie mieli za sobą całej niemal doby nużących bojów, krzyżowcy natychmiast zawrócili i błyskawicznie znowu wdrapali się na wieże.

Thea i jego łuczników skierowano na tę, która broniła Jerozolimy od północy. Przez wiele godzin razili oni obrońców strzałami. Ale kiedy dzielny Litold z Tournai pierwszy wskoczył na mur twierdzy, w von Dornie krew zawrzała, rzucił się więc w ślad za nim, a łucznicy żwawo podążyli za swym dowódcą, wyprzedzając nieruchawych rycerzy w zbrojach.

Wówczas kamień z procy ugodzi! Thea w pierś, osłoniętą nie żelazną kolczugą, ale skórzanym kaftanem. Rycerz padł bez zmysłów i nie widział, jak umykali przerażeni obrońcy twierdzy.

Widocznie jednak Bóg zlitował się nad protoplastą rodu von Dornów: cios był tak silny, że Theo przeleżał trzy dni i dlatego nie wziął udziału w straszliwej rzezi, która zhańbiła chrześcijan w oczach całego Wschodu.

Kiedy zaś Theo wstał, książę nagrodził go za odwagę: mógł sobie wybrać i objąć w wieczyste władanie szmat ziemi, długi i szeroki na dwa tysiące łokci, jeśli to ziemia pod murami Świętego Miasta, a jeśli od nich oddalona, to długi i szeroki na godzinę galopu na wypoczętym rumaku.

Theo oczywiście miał ochotę na ziemię w pobliżu Grobu Świętego. Ale zanim przyszedł do siebie, cała dobra ziemia dostała się innym, a on musiał zadowolić się nagim wzgórzem o trzech szczytach, na które nikt się nie połakomił. Wzgórze to znajdowało się na północny wschód od Góry Świątynnej, o dwa loty strzały od murów miejskich, i z jakiegoś powodu cieszyło się złą sławą wśród tubylców.

Nie raz i nie dwa obszedł rycerz de Dorn swoją część Ziemi Świętej, próbując dociec, gdzie tu jest woda. Ale nie wyglądało na to, że ją znajdzie: grunt był wyschnięty i popękany, bez choćby źdźbła trawki.

Jeden z łuczników, Jean zwany Nozdrze, posiadał nieoceniony talent znajdowania wody pod ziemią. Ten dar niejednokrotnie ratował towarzyszy od strasznej śmierci w górach Judei, na pierwszy rzut oka zupełnie bezwodnych, w istocie jednak pełnych podziemnych źródeł. Podobnie teraz całą nadzieję pokładano w Jeanie.

Ten długo chodził wokół podnóża i po zboczach wzniesienia, trzymając w rękach gałąź tarniny, która jest wrażliwa na wilgoć.

Najpierw Nozdrze tylko kręcił głową. Potem spostrzeżono, że łucznik wciąż wraca do tego samego miejsca - najwyższego i najbardziej łysego z trzech wierzchołków, na którym nie rosły nawet cierniste krzaki.

- Może coś tam jest, nie wiem - wymruczał niepewnie Jean i wzruszył ramionami, bo sam rozumiał, że na szczycie wzgórza wody być nie może.

Nie było rady, Theo rozkazał kopać. I sam też wziął się do oskarda. Takie miał zasady: zawsze robić to samo, co jego ludzie. Może właśnie z tego powodu łucznicy wdrapali się za nim na mury Jerozolimy, na których szalała śmierć.

Wkopali się na trzy łokcie, na pięć, na dziesięć. Gleba była sucha i Theo chciał już pod jakimś pozorem odesłać Jeana gdzieś daleko, żeby rozeźleni kamraci nie połamali mu kości.

Wtem z ziemi wyłonił się kawałek drewna, bardzo starego i tak stwardniałego, że rydel nie pozostawił na nim nawet znaku. Skąd mogło się tutaj wziąć drewno?

Zaczęli kopać dalej.

Trafiały się kolejne drewienka, i to tak samo twarde, a wody nadal nie było.

De Dorn kolejny raz walnął narzędziem w glinę, i nagle wydało mu się, że spod jego nóg prysnęły iskry - jak spod młota na kowadle.

Rycerz pochylił się, rozgarnął rękami pylistą ziemię i zobaczył coś małego, okrągłego, mieniącego się wszystkimi barwami tęczy.

Sześćdziesiąt cztery karaty nadwagi

- I co to było? - wykrzyknął Ełastyk niecierpliwie, bo profesor nagle zamilkł.

- Rajskie jabłko.

- Takie, z jakich babcia smaży konfitury? - spytał z niedowierzaniem uczeń szóstej klasy.

U babci na daczy było zatrzęsienie rajskich jabłuszek. Z wyglądu i smaku dokładnie przypominały zwykłe, tyle że małe - wyglądały jak zabawki.

- Tak, znalezisko rycerza de Dorna było właśnie takie, i pod względem kształtu, i rozmiarów. Złocistoróżowa kulka wielkości rajskiego jabłuszka. - Van Dorn rozsunął nieco kciuk i palec wskazujący. - Bardzo twarda, zimna i tak błyszcząca w słońcu, że aż oślepiała.

- Diament, tak? - domyślił się Ełastyk.

- Tak w każdym razie uznał Theo. Zaniósł drogocenny kamień kupcom, którzy nabywali łupy od krzyżowców, a ci potwierdzili: to bardzo duży diament o niezwykłym, tęczowym blasku, ważący sześćdziesiąt cztery kiraty. Kirat to arabska nazwa nasion drzewa karobowego, inaczej chleba świętojańskiego; ową jednostkę miary, równą jednej piątej grama, dzisiejsi jubilerzy nazywają karatem. Lewantyński kupiec zaproponował rycerzowi tysiąc złotych monet, a genueńczyk -dziesięć tysięcy. Ale Theo nie sprzedał jabłka kupcom, tylko przekazał je rycerzowi Archembaudowi de Saint-Aignant, jednemu z późniejszych założycieli potężnego zakonu templariuszy. W zamian za to nasz zbrodniczy protoplasta dostał sto kuponów drogocennego indyjskiego jedwabiu i kiedy wrócił do ojczyzny, za pieniądze z ich sprzedaży zbudował zamek Theofels, rodowe gniazdo Dornów.

- Ale dlaczego nazwał pan Thea „zbrodniczym"?

- Dlatego, że odkopał Rajskie Jabłko! - dramatycznym tonem rzekł specjalista od Zjawisk Niewyjaśnionych przez Naukę i zadrżał. - To naprawdę było rajskie jabłko, to samo, o którym mowa w Biblii. W szkole na pewno uczą was religii czy jak się to tam w dzisiejszej Rosji nazywa. Pamięta pan, co mówi Pismo Święte? „Ale z owocu drzewa, które jest w pośród sadu, rzekł Bóg: nie będziecie jedli z niego, ani się go dotykać będziecie, byście snadź nie pomarli". Dzisiejsi mądrale chętnie przekonaliby nas, że biblijny „owoc zakazany" jest tylko alegorią, symbolem pokusy i niebezpiecznej ciekawości. Ale to naprawdę był Owoc. I wszystkie nieszczęścia ludzkości zaczęły się wtedy, kiedy Adam i Ewa go zerwali.

- A co takiego niebezpiecznego było w tym jabłku?

Profesor obrzucił Elastyka spojrzeniem pełnym wątpliwości, jak gdyby nie był pewien, czy chłopiec może to zrozumieć.

- Czy wiadomo panu, mój drogi krewniaku, że Dobra i Zła na świecie jest tyle samo, co do grama? Właśnie dlatego świat przez cały czas balansuje między tymi dwoma biegunami energetycznymi, przechylając się to w jedną, to w drugą stronę. Kiedy przechyla się w stronę Zła, wybuchają straszne wojny, epidemie i kataklizmy. Ale jeśli ogląda pan wiadomości telewizyjne, to musiał pan zauważyć, że nieszczęść jest na świecie o wiele więcej niż wydarzeń radosnych i pogodnych. Wie pan dlaczego?

Kiedy Elastyk pokręcił głową, mister van Dorn zniżył głos i wyjaśnił:

- Bo od pewnego czasu Zła na świecie jest odrobinę więcej. Właściwie nawet dokładnie wiadomo, ile ta odrobina wynosi - dokładnie sześćdziesiąt cztery karaty.

Elastyk jęknął.

- A więc zakazany owoc to...

- ...kwintesencja Zła. Niewiarygodnie skoncentrowany ładunek złej, niszczącej energii. Kiedy znajdował się pod pewną, bezpieczną strażą w Rajskim Ogrodzie, wszechświat żył w stanie błogości. Kiedy zaś Rajskie Jabłko wyrwało się na swobodę i potoczyło po świecie, zaczęła się Historia Ludzkości, która w większości składa się ze zbrodni i nieszczęść.

Dwa tysiące lat temu, za cenę wielkiej niepowtarzalnej ofiary, zakazany owoc został unieszkodliwiony i zakopany w ziemi, na pewnym nagim wzgórzu, które znajduje się za północno-wschodnim murem Jerozolimy. Z wierzchu zgubne jabłko zostało obłożone odłamkami zakrwawionego krzyża. Rozumie pan oczywiście, mój młody przyjacielu, o jakim wydarzeniu mówię?

Kiedy profesor doczekał się kiwnięcia głową, niespodziewanie spytał:

- Czy przerabiał pan w szkole historię starożytną i średniowieczną?

- Tak. Starożytna była w zeszłym roku, średniowiecze w tym.

- Czy dobrze idzie panu nauka tego przedmiotu?

- Jestem najlepszy w klasie - pochwalił się Elastyk. Historia rzeczywiście szła mu o wiele lepiej niż nauki ścisłe.

- W takim razie z pewnością zwrócił pan uwagę na pewną dziwną sprawę. Poczynając od pierwszych wieków chrześcijaństwa, historia nagle jakby robi się nudna, przestaje być „ciekawa". Niech pan powie, jakie historyczne wydarzenia z pierwszego tysiąclecia pan sobie przypomina?

Elastyk zastanowił się i po namyśle powiedział:

- No, upadek cesarstwa rzymskiego... Bizancjum... Ach, prawda... Jeszcze Arabowie i ich nowa religia, islam.

Więcej nic sobie nie mógł przypomnieć, nawet wstyd mu się zrobiło.

- Trochę mało katastrof, prawda? A rozprzestrzenienie islamu, chrześcijaństwa, buddyzmu, trzech wielkich religii głoszących miłosierdzie, stało się dla ludzkości niewątpliwym dobrem. Tę tysiącletnią epokę prawie bez wydarzeń przerabia się w szkole w ciągu jednej, najwyżej dwóch lekcji. Tak zwane wydarzenia historyczne to zawsze wstrząsy i nieszczęścia. A w pierwszym tysiącleciu wydarzyło się zdecydowanie mniej nieszczęść. Oczywiście nie zniknęły całkiem. Ale po raz pierwszy od początku świata Dobro i Zło walczyły przy wyrównanych siłach, Zło zaś zaczęło się cofać. Bo w uczciwej walce Dobro zazwyczaj okazuje się silniejsze. Trwało to dopóty, dopóki nasz wspólny przodek nie zaczął kopać swoim oskardem na szczycie łysego wzgórza na północny wschód od murów Jerozolimy. Od tej pory już przez tysiąc lat my, ludzie, znowu dręczymy się i zabijamy nawzajem. I pewnie tak będzie, póki całkiem się wzajemnie nie wytępimy.

Profesor umilkł i westchnął parę razy. Potem nagle potrząsnął głową i chwycił Elastyka za rękę.

- A kto jest temu wszystkiemu winien? Nasz przodek, pierwszy z von Dornów. To znaczy, że właśnie my, potomkowie przeklętego Thea, powinniśmy odkupić jego potworny czyn. Tak czy nie?

Misja Dornów

- Tak, oczywiście, że tak! - ochoczo zgodził się Elastyk. - Ale co właściwie możemy zrobić?

- Jak to co? - zdziwił się mister van Dorn. - Znaleźć Rajskie Jabłko i powstrzymać je. Naturalnie nie jest to takie proste. Ślady kamienia urywają się bardzo dawno. Przeszło sto lat należał do zakonu templariuszy. Potem jabłko potoczyło się po świecie, popędzane przez ludzką chciwość. Od czasu do czasu dawało o sobie znać. Każde jego udokumentowane pojawienie się jest bezpośrednio związane z jakimś nieszczęściem. Wiadomo, że diament przypominający Rajskie Jabłko widziano jesie-nią tysiąc trzysta czterdziestego siódmego roku w laboratorium alchemika Anselma Genovesego. Krótko potem w Genui zaczęła się Wielka Zaraza, która rozprzestrzeniła się na całą Europę i uśmierciła trzecią część jej ludności.

Dwudziestego sierpnia tysiąc pięćset siedemdziesiątego drugiego roku kawaler de Teligny polecił nadwornemu jubilerowi, mistrzowi Le Cruzierowi, oszlifować okrągły diament tęczowej barwy, a dzień później w Paryżu doszło do potwornej rzezi, która przeszła do historii pod nazwą nocy świętego Bartłomieja.

Widziano Rajskie Jabłko i w przeddzień straszliwego pożaru w Londynie w roku tysiąc sześćset sześćdziesiątym szóstym: faworyta królewska, lady Castlemaine, zobaczyła w lombardzie niejakiego Sanguinettiego diament rzadkiej piękności i poprosiła, by zrobiono z niego dwa półokrągłe wisiorki.

Gdzie znajduje się kamień dzisiaj, tego nie wiem. Najpewniej przechowywany jest w sejfie jakiegoś miliardera, który bezprawnie wszedł w posiadanie skarbu i dlatego boi się komukolwiek go pokazać. W każdym razie już od przeszło pół wieku nic o nim nie słyszałem... Ale mimo wszystko zobowiązani jesteśmy go odzyskać! Właśnie temu zadaniu poświęciłem życie. Historyczna misja Dornów to odszukanie Rajskiego Jabłka!

Oczy profesora błysnęły, palce z całej siły ścisnęły ramię Elastyka, ten jednak, poruszony do głębi, nie czuł bólu.

- Chciałbym panu pomóc, ale... Nie rozumiem, czemu to właśnie ja miałbym się do tego nadawać? Przecież jestem jeszcze maty chłopcem.

- Właśnie o to chodzi, że małym! - zakrzyknął uczony. -Potrzebny mi jest mały Dorn. Dlaczego Dorn, to już panu wyjaśniłem. A dlaczego mały, wytłumaczę trochę później. Najpierw powinien pan się dowiedzieć, czemu ze wszystkich małych Dornów wybrałem akurat pana. Bo muszę panu powiedzieć, że na świecie żyje dzisiaj pięćdziesięcioro dwoje potomków Theo Krzyżowca w linii prostej, w wieku od ośmiu do dwunastu lat.

- Dlaczego interesują pana ci od ośmiu?

- Dlatego, że młodsi za mało jeszcze rozumieją; chyba że trafi się jakieś cudowne dziecko, ale takich, niestety, wśród żyjących obecnie Dornów nie ma.

- Aha. A dlaczego tylko do dwunastu?

- Dlatego, że potem dzieci wyrastają i robią się zbyt duże. Co prawda w Meksyku mieszka pewien karzeł, Pablo de Dorn. Mógłby się przydać, gdyby mniej lubił teąuilę. O, bardzo długo nie mogłem znaleźć odpowiedniego Dorna! Już myślałem, że usynowię jakiegoś chłopca i dam mu swoje nazwisko. To jest teoretycznie możliwe, chociaż ryzykowne. Prawdziwi Dornowie - w każdym razie nader liczni - mają niesamowite szczęście, w dodatku dziedziczne, a bez niego w naszej sprawie nie sposób się obejść. Usynowieni nie od razu nabywają tę pożyteczną cechę. Przynajmniej nie w pierwszym pokoleniu. A poza tym ważne jest jeszcze, gdzie mieszkałby ów chłopiec. Byłoby wskazane, żeby gdzieś niedaleko dziury.

- Niedaleko czego? - zdumiał się Elastyk.

Ale van Dorn tak był pochłonięty własną opowieścią, że puścił to pytanie mimo uszu.

- Bardzo liczyłem na pańskiego dalekiego kuzyna Berniego. Znakomicie pasowałby do cmentarza na Brooklynie - tam jest niezłe przejście do stycznia tysiąc osiemset sześćdziesiątego pierwszego roku. Widzi pan, trzeciego kwietnia tego właśnie roku w Nowym Jorku na aukcji wystawiony był na sprzedaż diament bardzo podobny do naszego. Okazało się jednak, że Bernie je zbyt dużo popcornu, więc w żaden sposób nie zmieści się w szczelinie. Nawet nie próbowałem go przetestować.

Inny pański kuzyn, Włoch, mógłby się nadać do Genui tysiąc trzysta czterdziestego siódmego roku, znakomicie zdał pierwszy egzamin, ale ściął się na drugim - okazał się niezbyt lotny, co u Dornów zdarza się raczej rzadko. Potem zająłem się kuzynem południowoafrykańskim. Jest Mulatem, więc mógłby się nadać na wyspę Barbados, gdzie w roku tysiąc siedemset drugim znowu mignęło Jabłko. Niestety, przepadł w czwartej próbie. Pan natomiast zdał wszystkie cztery egzaminy po prostu rewelacyjnie.

- Co? - zdumiał się Elastyk, który zapomniał, że zwracać się w ten sposób do dorosłych jest zachowaniem bardzo nieuprzejmym. - Jakie cztery egzaminy? Kiedy?

- Musiałem sprawdzić, czy jest pan, po pierwsze, odważny, po drugie, pomysłowy, po trzecie, wielkoduszny, a po czwarte, czy ma pan szczęście. Bez tych czterech cech lepiej dać sobie spokój z szukaniem Jabłka. Czyżby pan nie zwrócił uwagi, że dzisiaj przez cały ranek miał pan same dziwne przygody?

- Owszem, zwróciłem...

- Nie bał się pan wejść do ciemnej piwnicy, dokąd wzywał pana nieznany, niesamowity głos. To znaczy, że ciekawość jest w panu silniejsza od strachu.

- A co to był za głos?

- Drobiazg. - Van Dorn machnął ręką. - Ukryty magnetofon, zdalnie sterowany. No więc, przekonałem się, że jest pan odważny. To jednak mogło wynikać z głupoty i braku wyobraźni. Wie pan, najwięksi śmiałkowie to z reguły ludzie zupełnie jej pozbawieni. Ale pan od razu wpadł na pomysł, jak podejść groźnego wilczura. Zorganizować tę próbę było jeszcze łatwiej: zapłaciłem właścicielowi psa, żeby na dziesięć minut przywiązał go w bramie.

- I to pan namówił bezdomnego Michę, żeby?...

- Ma się rozumieć. To był egzamin z miłosierdzia, bardzo ważny. Odwaga i bystry umysł bez szlachetnych odruchów stają się groźne. Ale pan, jak się okazało, ma dobre serce. Bogu dzięki! Najtrudniejszą próbą była ostatnia - czy szczęście panu sprzyja. To już był absolutny triumf.

- To znaczy, że zdałem cztery egzaminy? A co z moim odbiciem w ścianie? - przypomniał sobie Elastyk pierwszą z porannych przygód.

- Z jakim znowu odbiciem? - Profesor wzruszył ramionami. - O niczym nie wiem. Ale to, że jeśli chodzi o szczęście, może pan iść w zawody ze swoim pradziadem Erastem Pie-trowiczem, jest faktem niepodważalnym.

- A to zależy. - Elastyk westchnął ponuro, kiedy przypomniał sobie o skandalu w szkole. Tak pochłonęła go rozmowa ze staruszkiem, że całkiem zapomniał o swoim pechu. -Przez te pańskie egzaminy wyrzucą mnie ze szkoły. Może nawet z wilczym biletem.

Ale mister van Dorn wcale nie chciał słuchać o zmartwieniu Elastyka.

- W pańskich rękach są losy świata, a pan mi tu opowiada o jakichś głupstwach! Zrozumiałem, że jest pan właśnie t y m Dornem, kiedy dowiedziałem się, w jakim domu pan mieszka! O, jak bardzo pragnąłem, żeby przeszedł pan wszystkie próby! I udało się panu! Mały Dorn, mieszkający tuż obok przejścia, to fenomenalny traf! To znaczy, oczywiście, nic strasznego by się nie stało, gdyby mieszkał pan w innej dzielnicy, ale ja wierzę w ukryty sens tego zbiegu okoliczności! Tak zwane przypadki nigdy nie są przypadkowe!

Uczony wygłosił swój chytry paradoks i zrobił dramatyczną pauzę. Nie odzywał się przez pół minuty, po czym mrugnął i kusząco wyszeptał:

- Wie pan, że w piwnicy domu numer jeden na Solance, to znaczy właśnie pańskiego domu, znajduje się wspaniała dziura wiodąca akurat tam, gdzie trzeba?

Już po raz drugi van Dorn wspomniał o jakiejś dziurze.

- Ale co to za dziura? - również po raz drugi spytał Elastyk.

- Chronohole, inaczej chronodziura, mój młody przyjacielu, to taki otwór, który umożliwia przeniesienie się w czasie.