Kryształowy korek - Maurice Leblanc - ebook

Kryształowy korek ebook

Leblanc Maurice

4,0

Opis

Podczas włamania do domu zastępcy Daubrecqa zostaje popełniona zbrodnia, a dwóch wspólników Arsène'a Lupina zostaje aresztowanych przez policję. Jeden z nich jest winny zbrodni, drugi niewinny, ale obaj zostają skazani na śmierć. Lupin wyrusza na ratunek ofierze pomyłki sądowej, ale musi walczyć z Daubrecq'iem, pozbawionym skrupułów szantażystą, który posiada kompromitujący dokument, ukryty w kryształowej zatyczce. (za Wikipedią).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 262

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Maurice Leblanc

Kryształowy korek

POWIEŚĆ

przełożył Jan Las

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji z roku 1929. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-288-2 

 

 

 

ROZDZIAŁ I. NIEUDANY ZAMACH.

 Arsen Lupin wyszedł z kiosku, w którym palił cygaro i spojrzał w stronę jeziora, gdzie kołysały się u przystani dwie uwiązane łodzie.

 Było to w okolicach Paryża, w ładnem miasteczku Enghien, które jest ulubionym celem niedzielnych wycieczek mieszkańców stolicy. Zapadł już mglisty, jesienny wieczór; w oknach błyszczały światła, a zwłaszcza miejscowe kasyno jaśniało zdaleka, jak w dniu iluminacji. Na ulicach natomiast skąpo oświeconych, było dość ciemno, a że w dodatku czas był mglisty, mijający się przechodnie mogli z trudem tylko wzajem się rozpoznać.

 Arsen Lupin lubił takie wieczory. Lubił je zwłaszcza dawniej, gdy był niejako początkującym w swem ulubionem rzemiośle. Dziś jednak czuł się nieswój. A przecież to, czego miał dokonać, było stosunkowo drobnostką, bagatelą, nie wartą wspomnienia wobec innych przedsięwzięć. Jeśli dał się skusić na dzisiejszą wyprawę, to stało się to tylko z tego powodu, że podrażniono jego ambicję zbieracza osobliwości. Arsen był, to pamiętają zapewne czytelnicy, zapalonym kolekcjonistą, a willa, którą zamierzał dziś odwiedzić, zawierać miała mnóstwo starych bronzów, cennych sprzętów i prawdziwych arcydzieł sztuki.

 Stanąwszy nad jeziorem, Lupin zagwizdał jakąś piosenkę. W tejże chwili dwóch barczystych chłopów podniosło się z głębi łodzi. Byli to wioślarze.

 Lupin odesłał samochód, polecając szoferowi, by powrócił z nim za godzinę, poczem wszyscy trzej wsiedli do jednej łodzi, stojących na jeziorze.

 – Bardzo powszednia awantura – rzucił przez zęby Lupin. Dopływali do willi, gdy nagle w oknach jej błysnęło światło.

 – Patrzcie tylko, tam jest ktoś – zauważył Lupin.

 – Nie, nie. To tylko latarnia gazowa, stojąca na ulicy. Zapalono ją przed chwilą, a światło to odbiło się w jednem z okien. – Objaśnienia tego udzielił Gilbert, który był dzisiaj niezwykle ożywiony. Vaucheray siedział nieruchomy i ponury, jak zwykle. Łodzie przybiły do brzegu w małej przystani, z której omszałe schody kamienne schodziły do wody. Dochodząc do willi, ujrzeli istotnie latarnię gazową, palącą się na ulicy.

 – A widzi pan! – rzekł Gilbert.

 – Tak, tak, a jednak światło, któreśmy widzieli, pochodziło skądinąd. Gdzież są te zbiory? – zagadnął jeszcze Arsen.

 – Na pierwszem piętrze – odparł Gilbert.– Tam zgromadził pan poseł wszystkie swe osobliwości.

 – A gdzież są schody?

 – Tuż za portjerą.

 Lupin skierował się ku owej portjerze, gdy wtem fałdy jej rozsunęły się i ukazała się wśród nich wystraszona twarz ludzka.

 – Złodzieje! Na pomoc! – ryknął przerażony głos.

 Głowa znikła znów za portjerą i słychać było szybkie kroki uciekającego.

 W mgnieniu oka Arsen Lupin puścił się za nim w pogoń. Doścignął go w ostatnim pokoju, gdzie uciekający starał się otworzyć okno, zamierzając widocznie wyskoczyć na dziedziniec.

 – Hola! Stój obywatelu! – krzyknął Lupin.– A to co! Tak sobie poczynasz?

 Z temi słowy Lupin padł twarzą na ziemią, podczas gdy nad głową jego zagrzmiały trzy z kolei wystrzały. Chwilę potem Arsen przyskoczył do przeciwnika i podbiwszy mu nogi, obalił go na ziemię.

 Gilbert i Vaucheray byli już przy nim.

 – Związać mi tego dowcipnisia! – rozkazał Lupin. – O mały włos, a byłby mnie zdmuchnął z tego świata.

 – To Leonard, służący Daubrecqua.

 – Służący musi być tyle wart co jego pan – na trząsał się Lupin, przystawiwszy latarkę do twarzy powalonej na podłogę ofiary. – Nie masz uczciwej twarzy, Leonardzie, i musisz mieć niejeden grzech na sumieniu. No, ale nie bój się, nic ci się nie stanie, bylebyś zachował się spokojnie.

 W gruncie rzeczy Lupin był wściekły. Głupia awantura, a mało co życia w niej nie postradał! Zmył porządnie głowę swym wspólnikom za mylnie podane informacje, dopiero widok cennych i pięknych przedmiotów, które znalazł na górnem piętrze, uspokoiły go cokolwiek.

 – Panu posłowi nie brak jak widzę gustu – zauważył, wybierając najpiękniejsze okazy mebli i obrazów.

 Gilbert i Vaucheray znosili je do łodzi, tak, że wkrótce salon był opróżniony... Jedna tylko okoliczność uderzyła Arsena: Oto Gilbert i Vaucheray, nie ograniczając się do zabierania wskazanych przez niego sprzętów, dokonywali przeglądu mieszkania Daubrecqua z drobiazgową skrupulatnością detektywów.

 – Oni szukają tu czegoś... – zauważył w ducha Łupin. Zwracał też na nich z pod oka uwagę, nie dając po sobie poznać, że postępowanie ich obudziło w nim pewne podejrzenia. Naglił ich do pośpiechu i pilnował, gdy schodzili do łodzi.

 – No! dość już tego – wskazał wreszcie. – Wzięliśmy co lepsze, resztą zostawić mi panu posłowi, aby miał na czem usiąść, wróciwszy z teatru.

 – Jeszcze pięć minut – prosił go Gilbert. – Powrócimy raz jeszcze, bo...

 – Bo co?

 – Tam w jednej z szaf ukryty być ma słynny relikwjarz złoty, czy też coś innego w tym rodzaju. Przedmiot bez żadnej prawie wartości...

 Chłopak nie nawykły do kłamstwa, wikłał się, ale Lupín udawał, że wierzy jego słowom.

 – Szukają czegoś! – pomyślał – a w dodatku kryją się przedemną... Nawet Gilbert...

 Przykro mu było, że Gilbert nie ma do niego zaufania.

 – Nie pięć, lecz dziesięć minut daję wam zwłoki. Ani sekundy dłużej!

 Poszli, a on czekał na nich na dole. Nie powracali jednak, choć upłynęło więcej niż 10 minut. Była to niesubordynacja, której doświadczony herszt nie mógł puścić płazem.

 Wybiegł więc żywo na górę, ale nim dobiegł do jadalni, usłyszał wystrzał, potem jęk i łoskot upadających sprzętów.

 – Co to jest, do pioruna? – pomyślał.

 Wpadł jak bomba do pokoju, skąd dochodziły krzyki. Gilbert i Vaucheray tarzali się po podłodze, zwarci w uścisku. Z ust ich wydzierały się stłumione okrzyki wściekłości. Odzież zbryzgana była krwią. Wreszcie Gilbert odniósł nad osłabłym zwycięstwo. Lupin, ścisnąwszy żelazną ręką zaciśniętą jego pięść, zmusił go do wypuszczenia jakiegoś drobnego przedmiotu, lecz Gilbert schował go natychmiast do kieszeni. Podniósł się wreszcie, Vaucheray jednak nie mógł się ruszyć z miejsca. Ramię jego broczyło krwią.

 – Ty go zraniłeś? – spytał Gilberta Arsen Lupin.

 – Nie! To Leonard, służący.

 – Jakże to się stać mogło, skoro był związany?

 – Zdołał jakoś uwolnić się z więzów. Podczas gdyśmy byli na górze, odnalazł swój rewolwer i strzelał do Vaucheraya.

 – Gdzież jest ten śmiałek?

 – W przyległym pokoju – odparł Gilbert, wskazując na drzwi. Lupín poszedł tam z lampą i znalazł istotnie służącego, Leonard był już trupem. Leżał na wznak, z rękoma na krzyż złożonemi. W szyi jego tkwił sztylet. Trup ten wyglądał strasznie. Na twarzy jego zastygł wyraz nienawiści.

 – Kto go zabił? – krzyknął Lupin, blady z gniewu.

 – Vaucheray – wyjąkał nieśmiało Gilbert.

 – Vaucheray?... A ty, będąc świadkiem, pozwoliłeś na to? A więc krew przelewacie. Tem gorzej dla was. Od dziś przestajecie być członkami bandy. Ha! zobaczycie, co znaczy narazić się na gniew Arsena Lupina.

 Gilbert nie próbował się usprawiedliwiać. Widok trupa przerażał go widocznie.

 – I dlaczego? – badał Lupin. – Vaucheray jest skończonym łotrem. Ale jaki miał powód, który go skłonił do popełnienia tego ohydnego morderstwa?

 – Leonard miał w kieszeni klucz od szafy.

 – A! Od tej, gdzie był ukryty ten cenny relikwjarz? – spytał Łupin, patrząc badawczo w oczy swego młodego wspólnika.

 – Tak – odparł tamten, spuszczając powieki.

 – Leonard bronił się, nie chcąc dać klucza? – Sięgnął po rewolwer i strzelił, zanim go Vaucheray przebił sztyletem.

 – A potem? – badał dalej Lupin.

 – Vaucheray otworzył szafę i zabrał stamtąd...

 – Co? relikwjarz? Wiedziałem wybornie, że to nie był relikwjarz. Ty wydarłeś mu ten mały przedmiot. Pokaż mi go zaraz.

 Milczenie było jedyną odpowiedzią. Gilbert miał w tej chwili tak zacięty wyraz twarzy, że było widocznem, iż niełatwo ustąpi.

 – Co to? – zawołał nagle Lupin.

 – To on! – odpowiedział Gilbert, wskazując na trupa Leonarda. – Och, panie – zawołał nagle z trwogą. – Ten trup mówi. Słyszałem już raz głos jego.

 – W takim razie nie jest jeszcze trupem – zaśmiał się Lupin, pochylając się nad Leonardem.

 Po chwili jednak cofnął się sam... W łosy stanęły mu na głowie pod wpływem trwogi. Leonard już nie żył. Serce jego przestało bić. Twarz była nieruchoma. A przecież z tych ust, skrzywionych w kurczu przedśmiertnym, wychodzić się zdawały jakieś krótkie, urywane wyrazy. Wymawiane były głosem cichym, stłumionym, głosem dziwnie nierównym, gwiżdżącym, a przedewszystkiem dziwnie dalekim.

 Zimny pot wystąpił na czoło Lupina. Towarzysz jego zakrył twarz dłońmi – spojrzeli na siebie, obejrzeli wszystkie kąty pokoju. Nie było nikogo prócz nich i zamordowanego. Skąd więc pochodzić mógł ten dziwny, tajemniczy głos, jakby płynący z poza grobu. Po chwili Arsen opanował nadludzkim wysiłkiem swój lęk i pochylił się nad zabitym. Głos, który umilkł przez chwilę, znów się odezwał. Słyszał już teraz wyrazy, odróżniał poszczególne zdania.

 – Poświeć mi tu lepiej – rzekł do Gilberta.

 Ten zbliżył się z lampą, oświetlając jaśniej twarz Leonarda. Nie było żadnej wątpliwości, że słowa, które dochodziły ich uszu, wypowiadane były przez trupa, a jednak usta skrwawione nie poruszały się wcale.

 – Słuchajcie! – mamrotał straszny głos. – Oni go zabili. Zabili go chyba! Śpieszmy się! Żywo! Milczenie! Nie mówi już!...

 – Panie – wyjąkał Gilbert, którego zęby szczękały jak w febrze. – Boję się... to straszne...

 Ale Arsen, który od pewnego czasu wpatrywał się uważnie w jeden punkt, wybuchnął nagle szczerym, rozgłośnym śmiechem. Dźwignął silną ręką trupa i przesunął go na inne miejsce.

 – Wybornie! – rzekł. – Patrzno tu chłopcze! Upiór zażartował sobie z nas, ale mamy go wreszcie.

 Palcem wskazywał Gilbertowi słuchawkę od telefonu, połączoną za pomocą drutu z aparatem, utkwionym w ścianie. Słuchawka ta leżała na podłodze, w miejscu właśnie, na którem spoczywał przed chwilą trup.

 – Zjawisko tłomaczy się samo przez się – mówił dalej Arsen, poważniejąc nagle – ale za to grozi nam ono niebezpieczeństwem stokroć gorszem, niż gadanie umarłego. Leonard musiał telefonować przed śmiercią do policji. A padając, ściągnął ciężarem swym słuchawkę, nie przerywając mimo to drutu. Głos, któryśmy słyszeli, to była odpowiedź z biura policyjnego. Za małą chwilę będziemy mieć na karku żołnierzy i agentów. – Mówiąc to, zmierzał już ku drzwiom, ciągnąc za sobą Gilberta.

 Vaucheray wtedy ryknął z rozpaczą:

 – Więc zostawiacie mnie na pastwę policji?

 – Zasługiwałbyś na to, urodzony bandyto! – mruknął Lupin. Pozostał jednak, bo sprzecznemby było z jego naturą zostawiać bez pomocy w biedzie kamrata, podszytego wprawdzie łotrem, ale należącego bądź co bądź do bandy. Podnieśli rannego wraz z Gilbertem, zamierzając wyprowadzić go z willi. Ale zaledwie uszli kilka kroków, Arsen zaklął z cicha.

 – Zapóźno, idź do pioruna...

 – Już idą...

 – Nakryją nas – biadał Gilbert.

 – Cicho bądź! – upomniał go Lupin. On sam miał twarz spokojną, niewzruszoną, jak ktoś, co ma dość na to czasu, by rozważyć dobrze, za i przeciw. Przechodził w tej chwili jeden z tych momentów, które zdaniem jego nadają właściwą wartość życiu. Zagrożony, przyciśnięty do muru, obmyślić musiał jakiś środek ratunku równie nagły jak skuteczny.

 – Mam już! – zawołał wreszcie, uderzając się w czoło, podczas gdy słychać już było ciężkie kroki na schodach, a potem otwierane przemocą drzwi.

 Podskoczył do okna, a otworzywszy je szeroko, oddał w powietrze dwa strzały, a potem zaczął wołać:

 – Tędy! tędy! – Mam już tych zbójów, trzymam ich! – Ach śpieszcie się z pomocą, bo mi umkną!

 Potem, nie namyślając się, skoczył do Gilberta, obalił go na ziemię i zaczął się z nim szamotać.

 – Co to jest? – krzyknął chłopak, odurzony tą nagłą napaścią.

 – To nic, broń się jak możesz, aby policja widziała, jak trudno mi cię pokonać. – Policja wchodziła już właśnie, a Łupin miał jeszcze czas szepnąć swemu młodemu wspólnikowi:

 – Pójdziecie do więzienia, ty i Vaucheray. Niema innej rady! Ale się nie lękaj, wydostanę was z ula. Teraz za to graj dobrze komedję, udając, że mnie nie znasz.

 – Rób idjoto, co ci każe! – syknął jeszcze Vaucheray, który zrozumiał już plan Arsena. – On nas wydobędzie z biedy, już nieraz tak bywało – rzekł.

 Lupin przypomniał sobie nagle mały przedmiot, który Gilbert włożył do kieszeni, w tajemnicy przed nim.

 – Oddajno mi wpierw ten drobiazg, który widziałem w twojem ręku – rozkazał Gilbertowi.

 – Och nie! nie! – bronił się chłopak z niezwykłym uporem.

 – W takim razie sam ci go wezmę – szepnął Arsen i przycisnąwszy go do ziemi, wydobył z kieszeni jakiś mały przedmiot, który wsunął szybko w rękaw.

 Wchodząca policja zastała ich obu pasujących się z niezwykłą gwałtownością. Szamotanie to miało wszelkie pozory walki na śmierć i życie, toczonej przez dwóch zajadłych przeciwników.

 – Na pomoc! hej pomocy! – nie przestawał wowołać Arsen. Pośpieszono mu też z pomocą, i w ciągu paru minut Gilbert został skrępowany, podczas gdy Arsen Lupín dźwignął się z podłogi, ocierając spocone czoło.

 – No! przyszliście panowie w samą porę – rzekł, zwracając się do komisarza policji. – Jeszcze chwilkę, a ten młody smyk byłby mi umknął z rąk. Silny jest jak atleta cyrkowy.

 – Czy to pan telefonowałeś do nas? – spytał grzecznie komisarz.

 – O nie! Ja przybyłem tu razem z pańskimi agentami. Wchodziłem właśnie do biura w chwili, gdy doniesiono o napadzie na willę „Marja Teresa” i poszedłem na ochotnika.

 – W jaki sposób uprzedziłeś pan nas tutaj? – W bardzo prosty – panowie weszliście przez drzwi, ja zaś wskoczyłem przez okno, w samą porę właśnie, aby zatrzymać złoczyńców, którzy zabierali się do ucieczki.

 – Czy znasz pan mieszkańców tej willi?

 – Słyszałem tylko.

 – Więc nie jesteś pan służącym pana Daubrecq’a?

 – Ja służącym? – oburzył się Arsen. – Jestem obywatelem Paryża, szukającym tu jak inni wytchnienia na łonie przyrody. Ale skoro pan mówisz o służącym, to będzie nim zapewne ten biedak, którego ci łotrzy zamordowali.

 – Zamordowali?

 – Tak jest, panie komisarzu. W idziałem przez uchylone drzwi trupa człowieka, straszliwie zamordowanego. Leży tam w przyległym pokoju. Straszny doprawdy widok, nie mogę dotąd ochłonąć.

 Na to wyznanie, wszyscy chcieli wejść do sąsiedniego pokoju, dla obejrzenia ofiary zbrodni. Komisarz oczywiście sprzeciwił się temu i udał się tam wraz z paru agentami, Arsen zaś udzielał pozostałym kilku jeszcze wiadomości o przebiegu swej walki z dwoma bandytami. Po niejakim czasie oświadczył, że czuje się tak wzruszonym, iż musi wyjść na chwilę do ogrodu dla odetchnienia świeżem nocnem powietrzem. Nikt się temu oczywiście nie sprzeciwiał, tembardziej, że Lupin zapowiedział, iż powróci za parę minut, gdyż komisarz będzie go zapewne potrzebował. Rzeczywiście, komisarz, dokonawszy oględzin trupa, kazał zawezwać nieznajomego pana, który się tak dzielnie przyczynił do ujęcia złoczyńców. Wołano go więc i szukano, ale nieznajomy ulotnił się gdzieś i nie ukazał się już wcale. Wreszcie policjant, stróżujący przy bramie, doniósł, że widział jakiegoś pana wsiadającego na łódkę i płynącego po jeziorze. Krótki okrzyk, który się wydarł na tę wiadomość z ust Gilberta, przekonał urzędnika, iż padł ofiarą mistyfikacji.

 – Ścigajcie go, to wspólnik, a może i herszt bandy! Strzelajcie do niego...

 Wszyscy pobiegli nad jezioro. O jakie sto kroków od brzegu, widać było sylwetkę nieznajomego, wiosłującego z zapałem. Kilka strzałów padło nad wodą. Komisarz sam, nie namyślając się długo, kazał sobie podać łódź, do której wskoczył wraz z dwoma agentami. Łagodny powiew letni przyniósł do uszu urzędnika zwrotkę piosenki:

„Spiesz barko moja

Pogoda sprzyja” –

 To Arsen śpiewał dźwięcznym tenorem, rozmarzony blaskiem księżyca.

 – Drwi sobie z nas ten łotrzyk – oburzył się komisarz.

 Pocieszała gd myśl, że ściganemu nie uda się ujść pogoni. Nad brzegiem rozstawieni byli żołnierze, którzy mieli polecenie schwytania go w razie, gdyby chciał wylądować. On jednak nie miał widocznie tego zamiaru. Łódka krążyła po jeziorze, jakby siedzący w niej chciał poprostu użyć tylko przejażdżki. W pewnej chwili w ruchach wiosłującego dało się odczuć jakby znużenie. Łódka poruszała się coraz wolniej, tak że przestrzeń oddzielająca ją od łodzi komisarza zmniejszała się z każdą chwilą.

 – Poddaj się! – wołał ze swej łodzi urzędnik, widząc, że uciekający, zdjęty widocznie zniechęceniem, odrzuca wiosło i siedzi spokojnie na ławeczce, zdawszy swe czółno na wolę wiatru.

 – Poddaj się, bo każę strzelać! Żadnej odpowiedzi. Nieznajomy siedział nieruchomo, a w nieruchomości tej było coś przerażającego. Przyszło na myśl komisarzowi, że złoczyńca knuje może jakiś dziwnie zdradziecki i niebezpieczny zamach.

 – Strzelajcie! – rozkazał agentom. Wystrzelili też raz i drugi, ale spudłowali widocznie – bo nieznajomy nie drgnął nawet i siedział wciąż w tej samej pozycji. Z największemi więc ostrożnościami, leżąc prawie plackiem na dnie czółna, przybito wreszcie do niebezpiecznej łodzi, a wtedy dopiero zrozumiał komisarz przyczynę dziwnej obojętności zbiega.

 W łodzi nie było nikogo.

 Pakiet odzieży, związany naprędce i uwieńczony kapeluszem, naśladował wcale dobrze zdaleka skuloną postać ludzką. Ona to wprowadziła w błąd ścigających, podczas gdy właściwy wróg wymknął się im zapewne już dawno, rzuciwszy się do jeziora, które przebył wpław. Zaniechano dalszych bezskutecznych poszukiwań, natomiast policja miała w ręku rzeczy zostawione przez zbiega w łodzi. Przejrzano je skrupulatnie, drobiazgowo, nie znajdując jednak niczego, najmniejszej nawet poszlaki, rzucającej światło na osobistość człowieka, który potrafił tak zręcznie wprowadzić w błąd stróżów sprawiedliwości. Jasnem było dla komisarza, że musiał to być nie nowicjusz, ani też pospolity opryszek, lecz człowiek z wyższą inteligencją i sporem doświadczeniem. Dlatego to zapewne, nawet w tak naglących okolicznościach nie zapomniał o zachowaniu wszelkich ostrożności. Podszewka kapelusza była wydartą dla zatajenia firmy sklepu i fabryki. Kieszenie płaszcza były zupełnie puste.

 Naraz okrzyk triumfu wybiegł z ust urzędnika. Pomiędzy wierzchem a podszewską paltota wyczuł palcami mały twardy przedmiot, a przeciąwszy scyzorykiem podszewkę, wydobył go natychmiast. Była to karta wizytowa, na której wydrukowane były dwa tylko słowa: „Arsen Lupin.” Karty takie zostawiał niekiedy Lupin z własnej woli, gdy udało mu się w ten lub inny sposób zadrwić z policji. Ale dziś dostała się ona w jej ręce całkiem przypadkowo. Odkrycie to miało zaciążyć fatalnie na losie ujętych. Otoczono ich stokroć ściślejszą strażą, niż innych przestępców, wiedziano bowiem, że herszt ich dołoży wszelkich starań, aby ich uwolnić.

 Herszt tymczasem dostał się szczęśliwie do samochodu, który oczekiwał na niego po drugiej stronie jeziora, naładowany przedmiotami zrabowanemi w willi Marji Teresy. Szofer puścił w pełny bieg ekwipaż, który po upływie pół godizny znalazł się w Neuilly, obok składnicy, uależącej do Arsena Lupin. Ludzie jego zajęli się wyładowaniem cennych zbiorów posła Daubrecqua. z których nie uroniono ani jednego okazu, sam zaś Lupin, przebrawszy się, wsiadł na pociąg i odjechał do Paryża, gdzie zajmował przy ulicy św. Filipa cały parter w małej kamieniczce.

 Zaciszne mieszkanko nie było znanem nawet członkom jego bandy, prócz jednego tylko Gilberta. Kładąc się spać, przypomniał sobie Lupin mały przedmiot, który wydarł z rąk Gilberta w willi „Marji Teresy.” Trzymał go z początku w rękawie, następnie uciekając już, wsunął go do małego woreczka, który zawsze nosił na piersiach pod koszulą. Nie miał oczywiście dotąd czasu przypatrzyć mu się należycie i ocenić jego ważności – teraz dopiero ujął go dwoma palcami i oglądał pod światło. Nie zdziwił się, bo człowiek jego pokroju nie dziwił się niczemu, ale musiał przyznać, że narazie nie wie i nie domyśla się wcale, dlaczego jego wspólnicy przywiązywali tak wielką wagę do tej drobnostki. Był to korek kryształowy, korek ze złoceniami na spojeniach, jakiego się używa do karafek z likierami. I dlatego to kawałka kryształu Gilbert і Vaucheray stoczyli z sobą tak zaciekłą walkę, dla niego jedynie zorganizowali wyprawę na willę Daubrecqua, bo Lupin nie wątpił teraz, że tylko z powodu korka kryształowego wciągnięty został w całą tę historję. Ale dlaczego ukrywali się przed nim? Gilbert zwłaszcza. Dlaczego nie objaśnili go o znaczeniu tej zagadki ze szkła? Postanowił napisać do Gilberta, pytając go w ostrożnej oczywiście formie o tajemnicę kryształowego korka. Narazie jednak nie pozostawało mu nic innego, jak ułożyć się spokojnie do snu. Upadał poprostu ze znużenia. W sunął więc znów zagadkowy korek do płóciennej torebki i usnął twardym snem.

 Gdy zbudził się nazajutrz, czuł, że ma głowę tro chę ciężką. Podniósł się z trudem a nozdrza jego wyczuły charakterystyczną woń niewinnego zresztą narkotyku, którego sam używał niekiedy do uśpienia innych. Nie udało mu się zebrać myśli, ale, gdy machinalnie położył rękę na piersiach, przypomniał sobie kryształowy korek. Nie było go w jego płóciennym woreczku. Ktoś wszedł tu w czasie jego snu i to ktoś wtajemniczony, skoro znał mieszkanie jego i zdołał się tu dostać w nocy. Ktoś nie będący jego wrogiem, bo nie uczynił mu nic złego, ale uśpiwszy go lekkim narkotykiem, zabrał mu kryształowy korek.

ROZDZIAŁ II. DZIEWIĘĆ MNIEJ OŚM JEST JEDEN.

 Po tem wszystkiem Arsen czuł się upokorzonym, a przytem wyczuwał niejasno bezpośrednie niebezpieczeństwo. Dotąd popełniając śmiałe i dowcipne zamajchy, umiał zawsze w ostatniej chwili zjednać sobie sy m p atię publiczności, zwłaszcza tej co lubi się śmiać i przebaczać wiele, byleby kawał był dowcipny i dobrze udany. Ale teraz ta krew, którą przelał Vaucheray, stawała pomiędzy nim, Arsenem Lupin a licznymi jego zwolennikami. Nie on wprawdzie popełnił morderstwo, ale mimo to ohyda spełnionego czynu spadała na niego. Poznał to odrazu ze sposobu, w jaki pisały gazety o wczorajszym rabunku. Drugim niepokojącym faktem, było wtargnięcie nieznanej jakiejś tajemniczej osobistości do jego najskrytszego schronienia, jakiem było małe mieszkanko przy ulicy św. Filipa. Tylko Gilbert mógł zdradzić komuś jego adres. Nie sądził, aby go zdradził przed policją, chłopak był na to za uczciwy. Ale miał widocznie kogoś, z kim zniósł się już po uwięzieniu, kogoś bliskiego, zaufanego i który równie jak on, przykładał ogromną wagę do posiadania kryształowego korka.

 Opuścił też Lupin bez namysłu mieszkanie swe przy ulicy św. Filipa, przyrzekając sobie uroczyście, że tam już nigdy nie wróci – i przeniósł się do innej dzielnicy, gdzie miał własny ładny hotelik, zarządzany pod cudzem nazwiskiem. Tu mógł się czuć zupełnie bezpiecznym i zastanowić się lepiej nad położeniem.

 – Trzeba przedewszystkiem znaleźć punkt wyjścia – rzekł do siebie. – Skoro ten będzie trafnie obrany – dalsze wnioskowanie pójdzie już samo przez się. A więc, kto był pierwszym właścicielem kryształowego korka? Poseł Daubrecą, człowiek bogaty, wpływowy, lecz powszechnie znienawidzony. On przedewszystkiem znać musi przyczyny, które nadają taką wartość kryształowemu talizmanowi. Rzecz oczywista, że korek sam przez się nic nie znaczy. Ale musi to być symbol, godło, klucz, służący do rozwiązania jakiejś zagadki.

 Tegoż jeszcze dnia Arsen Lupin przybrał na siebie postać starego emeryta. Ustroiwszy twarz w siwe faworyty i zmieniwszy ją ze zwykłem swem mistrzowstwem, wziął do ręki grubą laskę z ciężką złoconą gałką, okręcił szyję jedwabnym szalikiem i rozpoczął systematyczną przechadzkę, która przyprowadziła go dwa razy w ciągu dnia w okolice willi, zajmowanej przez posła. Willa ta stała przy alei, wysadzanej drzewami, gdzie Lupín spoczął parę razy na ławce – wprost naprzeciw mieszkania Daubrecqua.

 Pierwszym razem nie zauważył nic szczególnego, widział tylko posła, wychodzącego z domu i mógł się mu dokładnie przypatrzyć. Był to człowiek liczący na oko około 45 lat, średniego wzrostu, ale krępy i atletycznej budowy. Zauważył odrazu Lupin energiczną głowę, osadzoną na grubym karku i olbrzymie muskularne pięści, wtłoczone z trudem w glansowane rękawiczki. Krótki, rudawy zarost, nie łagodził bynajmniej wrażenia, jakie wywierał rysunek dolnej szczęki, szerokiej i trochę naprzód wysuniętej, co znamionuje, jak wiadomo, upartą wolę i silną przewagę zmysłowych instynktów.

 Ubranie pana posła pochodziło od najlepszego krawca, a spinka zatknięta w krawacie oszacowaną być mogła na kilkadziesiąt tysięcy franków.

 – Ten człowiek lubi dobrze żyć i ma na to dość zdrowia i pieniędzy – zauważył w duchu Lupin, po tych pierwszych oględzinach. – Muszę jednak zapoznać się bliżej z jego życiem.

 Sposobność ta nastręczyła mu się niebawem. Już za drugą swą bytnością przed willą Daubrecq’a zauważył, że nie on jeden śledzi jego kroki. Dwóch agentów policyjnych chodziło krok w krok za panem posłem. Byli oni oczywiście ucharakteryzowani na zwykłych przechodniów i nikt inny, prócz Arsena Lupina, nie zauważyłby właściwej ich roli.

 – Ho, ho! – pomyślał – zatem pan poseł uchodzi w oczach władz za osobę potrzebującą opieki. – Ale dalsze badania dowiodły mu, że policja nie zajmowała wobec Daubrecqua stanowiska opiekuńczego, lecz przeciwnie, śledziła go wbrew jego woli i zapewne mimo jego wiedzy.

 W trzy dni po rabunku willi w Enghien pan poseł przekroczył próg swego paryskiego mieszkania o godzinie siódmej wieczorem.

Lupin jak zwykle znajdował się na stanowisku. Jakież było jego zdziwienie, gdy wśród agentów, okrążających willę Daubrecq’a, poznał ni mniej ni więcej, tylko samego dyrektora policji pana Maurycego Prasville. Czekał on widocznie na odejście Daubrecq’a, paląc papierosa jak zwykły przechodzień, zaledwie jednak Daubrecq znikł na zakręcie ulicy, Prasville wstał szybko z ławki i zbliżył się do czekających na niego agentów. Na jego wszechwładny rozkaz uchyliła się żelazna krata, oddzielająca dom Daubrecq’a od ulicy. Arsen Lupin rozumiał wybornie, co to znaczyło.

 – Tajna rewizja w mieszkaniu pana posła – szepnął do siebie – a gdybym i ja wziął w niej udział? – Bez chwili wahania przystąpił do drzwi jeszcze niezamkniętych, przy których czuwał stróż domu.

 – Ci panowie już są? – rzucił pytanie tonem człowieka, na którego czekają.

 – Tak jest, są właśnie w gabinecie pana posła – odpowiedział stróż. Był to widocznie człowiek oddany policji. Lupín wszedł do domu pewnym krokiem. W razie gdyby go zapytano po co tu przybył, zamierzał przedstawić się jako jeden z dostawców pana posła.

 Nie przyszło jednak do tego. Lupin przeszedł bez przeszkody pustą sień i salę jadalną, poczem znalazł się w ciemnym, długim korytarzu. Wtedy posłyszał szmery głosów, wychodzące z pokoju, z którego oszklone do połowy drzwi, wychodziły na ów korytarz. Przycisnąwszy się do ściany, wprost naprzeciw tych drzwi, mógł wybornie śledzić wszystko co się działo w gabinecie Daubrecqua, w którym zapalono już światło. Zobaczył więc duże biurko zarzucone papierami, a pod ścianami szafy pełne książek. Dyrektor policji stał pośrodku i kierował ruchami swoich podwładnych, jak kapelmistrz dyrygujący orkiestrą. Agenci zdejmowali z półek po jednej książce i wytrząsali je starannie, w nadziei, że coś z nich wypadnie.

 – Szukają widocznie jakiegoś papieru – pomyślał Lupin. Po chwili usłyszał zniechęcony głos Maurycego Prasvillea:

 – Wszystko to napróżno – nie znajdziemy. – Poszukiwania trwały dalej. Poruszano każdy przedmiot, stojący na biurku, uważając jednak pilnie, aby go znów postawić na dawnem miejscu. Nagle Prasville zauważył stojącą na małym stoliku karafkę z wodą. Porwał ją szybko, a raczej wyjął z niej korek szklanny i przypatrywał się mu długo pod światło.

 – Cóż to! – pomyślał Lupin – i ten jak widzę szuka korka. Ale Prasville wsunął korek napowrót do flaszki i czuwał dalej nad robotą swych agentów. Trwało to dobrą godzinę. Dopiero około dziewiątej wieczór wszedł do gabinetu człowiek, w którym Lupin poznał agenta śledzącego zazwyczaj Daubrecq’a.

 – Powraca już – oznajmił półgłosem.

 – Pieszo? czy dorożką? – spytał Prasville.

 – Pieszo.

 – W takim razie nie potrzebujemy się śpieszyć

 Zwolna, spokojnie, poustawiali posuwane przedmioty i wyszli z gabinetu przez salę jadalną bezpośrednio z nim złączoną.

 Lupin pozostał sam.

 Nie mógł wyjść razem z agentami, bo poznaliby niezawodnie, że nie jest jednym z nich. Słychać już było zgrzyt klucza obracanego w zamku. – To Daubrecq otwierał drzwi wchodowe – Lupin, który słyszał poprzednio w czasie rozmowy agentów, że Daubrecq wyszedł dla zjedzenia obiadu w restauracji, wywnioskował stąd, że nie wejdzie do sali jadalnej, sam więc postanowił ukryć się za pluszową portjerą, przysłaniającą drzwi od gabinetu. Daubrecq wszedł istotnie przez korytarz i usiadł przy biurku, odkręciwszy poprzednio elektryczne światło. Wtedy dopiero Lupín miał sposobność przypatrzyć mu się lepiej. Człowiek ten miał uderzającą budowę czaszki. Czoło jego było dziwacznie poryte i pokryte guzami. Nie było to z pewnością czoło zwyczajnego człowieka. Daubrecq wydobył z kieszeni piankową fajkę, napchał ją tytoniem, który wyjął z zaklejonej paczki, stojącej na biurku. Siedział tak czas jakiś otoczony kłębami dymu, a potem zadzwonił. We drzwiach ukazała się kobieta, czysto ubrana, zapewne służąca, prowadząca gospodarstwo pana posła, który nie był żonatym. Czekała w milczeniu na rozkazy swego pana.

 – Klementyno – spytał poseł – czy to ty wpuściłaś tych ludzi?

 Kobieta zawahała się z odpowiedzią.

 – Nie baw się tylko w kłamstwa – rzekł surowo – wiem przecie dobrze, że tak ty, jak twój mąż jesteście nasłani przez policję, ale przecie i ja wam płacę.

 – Wpuścił ich tu mój mąż – rzekła wtedy Klementyna.

 – A wielu ich było? – Najpierw pięciu, potem jeszcze jeden, a potem jeszcze trzech.

 Daubrecq liczył na palcach.

 – 5 + 1 + 3 – to czyni razem 9.

 – A czy byli ci sami, co zwykle?

 – Nie, jeden był inny, a także ten, który im rozkazywał.

 – A jakże wyglądał ten, który im rozkazywał?

 – Wysoki, brunet z dużemi wąsami.

 – Prasville – zaśmiał się Daubrecq – zatem sam pan dyrektor raczył się trudzić.

 Zamyślił się, a potem wziąwszy ćwiartkę białego papieru, nakreślił na niej 3 cyfry.

 – Klementyno! – rzekł nagle Daubrecq. – Wszak chodziłaś do szkoły będąc dzieckiem.

 – A jakże proszę pana.

 – A uczyli was rachunków?

 – Uczyli proszę pana.

 – Mimo to nie umiesz rachować.

 – Przecie wyliczam się zawsze co do grosza z pieniędzy, danych na kupno.

 – Tak, ale nie jesteś widocznie biegłą w odejmowaniu, skoro nie wiesz, że osiem od dziewięciu czyni jeden. Kobieta stała z otwartemi szeroko oczyma, nie rozumiejąc, do czego jej pan zmierza.

 Daubrecq tymczasem powstał z miejsca i chodził po pokoju, założywszy ręce w tył.

 – Panie dziewiąty – rzekł nagle, stając przed portjerą, za którą był ukryty Lupin – wychodź pan proszę, abym mógł dać swej gospodyni praktyczną lekcję rachunków.

 Lupin widząc się odkrytym, rozsunął firanki i stanął przed obliczem pana posła. Nie wiedział jeszcze, jak się to skończy, ale Daubrecq imponował mu swoją flegmą.

 – Wszak mówiłaś sama – mówił dalej Daubrecq do swej służącej – że było tu dziewięciu ludzi, jakże więc mogłaś nie zauważyć, że wyszło ich tylko ośmiu, skoro ja, który widziałem ich tylko zdaleka, sprawdziłem ten fakt.

 – Przysięgam panu – broniła się Klementyna – że to nie ja go tu ukryłam, nie wiedziałam wcale, że tu został.

 – Mniejsza z tem, choć co prawda nie wiem, za co ten poczciwy Prasville opłaca was, ciebie i twego męża.

 – A panu musiało tam być duszno? – dodał, zwracając się do Lupina.

 – Cokolwiek panie pośle, ale skoro mię pan uwolnił, mam zaszczyt pożegnać.

 – A nie, zaczekaj pan jeszcze, panie dziewiąty – zaniesiesz odemnie kartkę twojemu panu Maurycemm Prasville. – Lupin był wprawdzie zadowolony, że Daubrecq wziął go za jednego z agentów policyjnych, ale jednocześnie drażnił go lekceważący i drwiący ton, jakim do niego przemawiał.

 Nie nawykł do tego, by sam miał być celem pośmiewiska. To też wrzał w duchu stłumionym gniewem. Daubrecq nakreślił tymczasem parę słów, które wsunął do koperty – adresując: Do czcigodnego Maurycego Prasville – dyrektora policji paryskiej. – Tak więc kochanku – dodał zwracając się do Arsena – zawieziesz ten list temu poczciwemu Prastille – ciebie zaś upoważniam chętnie do bywania w moim domu. Odprowadź go Klementyno, a gdy tu kiedy przyjdzie, przyjąć go możesz z otwartemi rękoma.

 Arsenowi nie pozostało nic innego, jak pójść za «trzymanym rozkazem, było to i tak aż nadto szczęśliwe zakończenie tych ryzykownych odwiedzin. W dodatku miał w ręku list, który rozjaśni mu może tajemniczy stosunek zachodzący pomiędzy posłem Daubrecqem a sprawą kryształowego korka. Tajemnica ta zaciekawiała go coraz bardziej – a przytem zaczynał już troszczyć się o Gilberta, który siedział w więzieniu pod zarzutem morderstwa, którego nie popełniŁ Po drodze streszczał Lupin w myśli odniesione wrażenia.

 – Ten Daubrecq to szczwany lis, kuty na cztery nogi, a przytem nieprzyjemna fizjognomja. I pomyśleć, że traktował mnie tak zgóry. No! ale odpłacę mu to przy pierwszej sposobności. – Przybiegłszy do domu, Lupin rozerwał drżącą ręką kopertę, zawierającą liścik Daubrecq’a do dyrektora policji. List ten brzmiał jak następuje:

 Mój dobry Prasville!

 „Miałeś ją pod ręką. Tak, tak, dotykałeś jej prawie. Odrobinę sprytu, a byłbyś ją miał. Ale ty – i spryt – mój Boże! Jakże nisko upadła Francja, skoro taki jak ty... No ale dość tego, do zobaczenia kochanku. Gdybym cię kiedy zastał przy tej robocie, nie weźmiesz mi chyba za złe, że potraktuję cię jak zwykłego włamywacza”.

 Zuchwały ten list nie doszedł wprawdzie rąk dyrektora policji, dla którego był przeznaczony, ale Lupin spodziewał się wyciągnąć z niego nieopisane korzyści. Zastanawiał się nad poszczególnemi jego zdaniami, zestawiał je i porównywał: „Miałeś ją pod ręką” – pisał Daubrecq – zatem nie mógł mieć na myśli kryształowego korka, bo w takim razie powiedziałby zapewne: „Miałeś go pod ręką.” A może był to tylko wybieg z jego strony. Ale przedewszystkiem, dlaczego Daubrecq, dlaczego ten poseł wpływowy, który trzęsie Francją, jest przedmiotem tak czułej opieki ze strony policji? Czego szukają u niego z taką zajadłością?

 Co ukrywa? czego jest panem? – jaką tajemnicę posiada i dlaczego władze, mając go za człowieka niebezpiecznego, nie każą go poprostu aresztować? Na te wszystkie pytania nie znalazł narazie żadnej odpowiedzi, a tymczasem w domu czekała go nowa niespodzianka. Zamieszkał on teraz przez ostrożność w najlepszem, najpewniej szem swojem schronieniu – to jest w mieszkaniu położonem przy ulicy Chateaubrianda, tuż obok Łuku triumfalnego.

 Tu założył sobie rodzaj biura telefonicznego, w którem zbiegały się wiadomości różnych jego wspólników, których posiadał we wszystkich sferach towarzyskich.