Krótkie panowanie Pepina IV - John Steinbeck - ebook + audiobook + książka

Krótkie panowanie Pepina IV ebook

John Steinbeck

4,2
40,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Satyryczna powieść Johna Steinbecka.

„Zaiste, gdyby w lutym 19.. spytać Pepina Héristala o jego wymarzony tryb życia, z kilku zaledwie zmianami opisałby życie, które wówczas prowadził. Miał pięćdziesiąt cztery lata, był szczupły, przystojny i, o ile wiedział, cieszył się dobrym zdrowiem, co oznaczało, że w ogóle nie musiał zaprzątać tym sobie głowy.

Jego małżonka, Marie, znała swoje miejsce i dobrze wywiązywała z obowiązków żony i pani domu. Była pulchna, miła i pogodna; równie dobrze mogłaby stać za barem wykwintnej restauracyjki. […] Podziwiała męża, nie próbując go zrozumieć, i udało jej się znaleźć w nim przyjaciela, co nie zdarza się w małżeństwach, gdzie na pierwszym miejscu stawia się namiętność, a nie spokój. […] Państwo Héristalowie mieli jedną pociechę – dwudziestoletnią Clotilde – obdarzoną bujnym temperamentem, ładną dziewczynę o obfitych kształtach. […]

14 lutego w sferach niebieskich doszło do wydarzenia, które miało olbrzymi wpływ na życie rodziny Héristalów […] Francja została bez rządu”.

Fragment powieści

John Steinbeck (1902–1968) – amerykański powieściopisarz, laureat literackiej Nagrody Nobla 1962 za „realistyczny i poetycki dar, połączony z subtelnym humorem i ostrym widzeniem spraw społecznych”. Jego najbardziej znane powieści to „Grona gniewu”, „Myszy i ludzie” i „Na wschód od Edenu”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 164

Oceny
4,2 (18 ocen)
9
4
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału

The Short Reign of Pippin IV:

A Fabrication

Copyright © John Steinbeck, 1957

Copyright © renewed Elaine Steinbeck,

John Steinbeck IV, and Thom Steinbeck 1985

All rights reserved

Published in agreement

with McIntosh & Otis Inc., USA

and Book/lab Literary Agency, Poland

Projekt graficzny serii

Michał Poniedzielski

Projekt graficzny okładki

Michał Poniedzielski

Ilustracja na okładce

Ilustracja z książki Richarda Lydekkera

The Great and Small Game of India,

Burma, & Tibet (wyd. 1900),

udostępniona w internecie przez Rawpixel

(domena publiczna)

Redaktor prowadzący

Adrian Markowski

Redakcja

Michał Załuska

Korekta

Małgorzata Denys

ISBN 978-83-8391-731-3

Warszawa 2025

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

[email protected]

Mojej siostrze Esther

–1–

Dom przy Avenue de Marigny 1 w Paryżu wygląda poważnie i nobliwie. Ta duża, kwadratowa rezydencja stoi na rogu Avenue de Marigny i Avenue Gabriel, niedaleko Champs Élysées i Pałacu Elizejskiego – siedziby francuskiego prezydenta. Do dziedzińca osłoniętego szklanym dachem przylega wysoki, wąski budynek, w którym niegdyś mieściły się stajnie i zajazd. Dół nadal zajmują bardzo wytworne stajnie – z rzeźbionymi marmurowymi żłobami – na górze zaś znajduje się trzypoziomowe mieszkanie. Niewielki, lecz ogromnie miły dom w centrum Paryża. Duże szklane drzwi na pierwszym piętrze prowadzą do nieosłoniętej części dziedzińca, łączącej oba budynki.

Podobno budynek pod numerem 1 wraz ze stajniami wybudowali joannici jako swoją paryską siedzibę, teraz jednak zamieszkuje go pewna szacowna francuska rodzina, która od wielu lat wynajmuje część przerobionego zajazdu – pół płaskiego dachu (wraz z pozwoleniem na korzystanie z dziedzińca) – panu Pepinowi Arnulfowi Héristalowi, jego małżonce Marie i córce Clotilde. Wkrótce po zajęciu mieszkania Héristal poprosił szanownego właściciela rezydencji o pozwolenie na ustawienie na wynajętej części dachu ośmiocalowego teleskopu ze zmienną ogniskową. Właściciel wyraził zgodę i od tej pory, jako że pan Héristal nigdy nie spóźniał się z czynszem, kontakty między rodzinami ograniczały się do wymiany ukłonów podczas przypadkowych spotkań na dziedzińcu, oddzielonym od ulicy bramą z grubych metalowych prętów. Domu strzegł dozorca – ponury prowincjusz, który po latach mieszkania w Paryżu nadal pogardzał stolicą. Właściciel rezydencji nigdy nie uskarżał się na astronomiczną działalność lokatora, ponieważ ten prowadził ją nocą, nie zakłócając przy tym spokoju sąsiadów. Nie należy jednak z tego powodu lekceważyć pasji pana Héristala, bowiem to, że oddawał się jej w ciszy, nie oznacza, że nie oddawał jej się z prawdziwą namiętnością.

Dzięki stałym dochodom Héristal mógł prowadzić spokojne życie zamożnego Francuza. Źródłem owych dochodów były wschodnie stoki wzgórz niedaleko Auxerre nad Loarą, gdzie winorośl wchłaniała słodycz porannego słońca, unikając goryczy wieczornego, co w połączeniu z żyzną glebą i piwnicą o idealnej temperaturze dawało wino o smaku, który przywodził na myśl zapach wiosennej łąki; wino, które co prawda źle znosiło podróż, ale też nie musiało daleko jeździć, bowiem jego wierni czciciele sami przybywali doń z pielgrzymką. Majątek, choć niewielki, leżał w najlepszej chyba części niegdyś ogromnej winnicy. Co więcej, od wielu pokoleń pozostawał w rękach wspaniałych fachowców, którzy nie dość, że uprawiali go i użyźniali z doświadczeniem i wiedzą graniczącymi z magią, to jeszcze regularnie płacili dzierżawę. Dochody Héristala nie były oszałamiające, ale za to stałe i pozwalały mu żyć dostatnio w mieszkaniu przy Avenue de Marigny 1, uczęszczać na starannie wybrane sztuki, koncerty i przedstawienia baletowe, należeć do dobrego klubu i trzech uznanych towarzystw naukowych, kupować książki, na które miał ochotę, i jako szanowany amator być dopuszczanym na zawrotne wyżyny Ósmej Dzielnicy Paryża.

Zaiste, gdyby w lutym 19.. spytać Pepina Héristala o jego wymarzony tryb życia, z kilku zaledwie zmianami opisałby życie, które wówczas prowadził. Miał pięćdziesiąt cztery lata, był szczupły, przystojny i, o ile wiedział, cieszył się dobrym zdrowiem, co oznaczało, że w ogóle nie musiał zaprzątać tym sobie głowy.

Jego małżonka, Marie, znała swoje miejsce i dobrze wywiązywała się z obowiązków żony i pani domu. Była pulchna, miła i pogodna; równie dobrze mogłaby stać za barem wykwintnej restauracyjki. Jak większość Francuzek z jej sfery nie znosiła marnotrawstwa i herezji, uznając to drugie za niszczenie przyzwoitego niebiańskiego budulca. Podziwiała męża, nie próbując go zrozumieć, i udało jej się znaleźć w nim przyjaciela, co nie zdarza się w małżeństwach, gdzie na pierwszym miejscu stawia się namiętność, a nie spokój. Marie uważała za swój obowiązek zapewnienie mężowi i córce spokojnego, czystego, prowadzonego w oszczędny sposób domu. Poza tym powinna żyć przyzwoicie i nie zaniedbywać ćwiczeń duchowych – owych regularnych wpłat na zapisaną jej w Niebie działkę. Te czynności wypełniały jej całe dnie. Gwałtowne uczucia rozładowywała, kłócąc się od czasu do czasu z kucharką, Rose, i tocząc stałą walkę ze sprzedawcą wina i sklepikarzem, których wyzywała od oszustów, świń, a czasem też i od stetryczałych pryków. Najbliższą i chyba jedyną zaufaną przyjaciółką madame była siostra Hiacynta, o której jeszcze szerzej napiszemy.

Pan Héristal był więcej niż prawdziwym Francuzem z krwi i kości. Na przykład nieznajomości francuskiego nie uważał za grzech, a uczenia się obcych języków za skazę francuskiej duszy. Mówił po niemiecku, włosku i angielsku. Interesował się współczesnym jazzem i śledził najnowsze wydarzenia w tej dziedzinie muzyki, przepadał za dowcipami rysunkowymi z „Puncha”. Podziwiał Anglików za ich siłę, miłość do róż i koni oraz dobre maniery.

– Każdy Anglik to prawdziwa bomba – mawiał – tyle że z opóźnionym zapłonem. Niemal każde z utartych twierdzeń na temat Anglików – zauważał dalej – w pewnym momencie okazuje się całkowicie nieprawdziwe. Nie do wiary, jak bardzo się różnią od Amerykanów – dodawał na koniec.

Znał i lubił Cole Portera, Ludwiga Bemelmansa. Jeszcze kilka lat temu potrafił wymienić więcej niż połowę utworów Harmonica Rascals. Raz miał okazję spotkać się z Louisem Armstrongiem i kiedy zwrócił się do niego Cher Maître Satchmo, usłyszał:

– Te żabojady zawsze muszą mnie małpować.

Państwo Héristalowie urządzili swój dom wygodnie, choć bez ekstrawagancji, dokładnie na miarę ich dochodów, które wystarczyły na prowadzenie przyjemnego, choć oszczędnego życia, typowego dla przeciętnych Francuzów. Jedyną ekstrawagancją, na jaką sobie pozwalał pan Héristal, była astronomia. Jego teleskop miał znacznie większą siłę niż przeciętny sprzęt amatorski, specjalny mechanizm korygował zmiany powstałe na skutek ruchu obrotowego Ziemi, a mocna, solidna podstawa nie pozwalała na zmianę pozycji. Niektóre zdjęcia ciał niebieskich zrobione przez pana Héristala ukazały się w „Paris Match”, i słusznie, jako że Pepin w 1951 roku odkrył obiekt, który nazwał Kometą Elizejską. Równocześnie jej odkrycie zgłosił mieszkający w Kalifornii amator, Japończyk, niejaki Walter Haschi, więc obaj podzielili się chwałą. Zresztą Héristal i Haschi regularnie do siebie pisywali, porównując zdjęcia i wymieniając poglądy na temat metod badawczych.

Jeśli nic nie stawało na przeszkodzie, Pepin – jak każdy uważny i dobry obywatel – codziennie czytał cztery gazety. Nie był związany z żadną partią polityczną i nie ufał żadnemu rządowi, a szczególnie temu, który właśnie sprawował władzę, ale akurat ta cecha stanowiła bardziej francuski niż osobisty rys charakteru.

Państwo Héristalowie mieli jedną pociechę – dwudziestoletnią Clotilde, obdarzoną bujnym temperamentem ładną dziewczynę o obfitych kształtach. Jej życiorys był dość ciekawy. Jako dziecko buntowała się dosłownie przeciw wszystkiemu. Skończywszy czternaście lat, postanowiła zostać lekarką, w rok później napisała opowieść Adieu ma vie, która doskonale się rozeszła i na jej podstawie nakręcono film. Po tym literackim i kinematograficznym sukcesie Clotilde wyruszyła do Ameryki i wróciła do Francji odziana w dżinsy, półbuty z kolorowymi noskami i męską koszulę. Styl ten – ku niewysłowionemu bólowi rodziców – wkrótce przyjęły miliony dziewcząt, które potem przez wiele lat nazywano „Les Jeannes Bleues”. Mówiło się, że Les Jeannes Bleues są jeszcze bardziej niedbałe i niechlujne niż egzystencjalistki, a ich – określane przez nie mianem „tańca” – wygibasy, którym towarzyszył ponury wyraz twarzy, sprawiały, że zrozpaczeni ojcowie zaciskali gwałtownie pięści.

Po sztuce nadeszła kolej na politykę. Mając szesnaście i pół roku, Clotilde wstąpiła do partii komunistycznej i pobiła rekord, przez sześćdziesiąt dwie godziny pikietując fabrykę Citroëna.

W tym okresie bratania się z niższymi warstwami społeczeństwa poznała ojca Méchanta ze zgromadzenia Podnóżek Niebios, niewielkiego człeczynę, który wywarł na niej takie wrażenie, że poważnie się zastanawiała nad wstąpieniem do zakonu. Reguła spisana przez założycielkę, św. Hannę, patronkę stóp, zobowiązywała siostry do milczenia, życia o czarnym chlebie i robienia ubogim pedikiuru.

14 lutego w sferach niebieskich doszło do wydarzenia, które miało ogromny wpływ na życie rodziny Héristalów. Posypał się obfity i niespodziewany deszcz meteorów. Pepin pracował jak szalony, naświetlając film za filmem, choć zdawał sobie sprawę, że za pomocą swojego aparatu fotograficznego nie zdoła oddać piękna gorejących ogni mknących ku Ziemi. Wiedział o tym, nim jeszcze zszedł do ciemni, którą urządził w podziemiach stajni w piwniczce z winami. Wywołany film potwierdził jego obawy. Klnąc pod nosem, Héristal udał się do dużego sklepu ze sprzętem optycznym, odbył dłuższą rozmowę z kierownikiem i zadzwonił do kilku znających się na rzeczy przyjaciół. Wreszcie niechętnie ruszył w stronę Avenue de Marigny 1. Był tak pogrążony w myślach, że nie dostrzegł żołnierzy Gwardii Republikańskiej w lśniących hełmach z czerwonymi pióropuszami, którzy kręcili się przed wjazdem do Pałacu Elizejskiego.

Kiedy Pepin wchodził po schodach, madame właśnie kończyła sprzeczkę z kucharką. Szła korytarzem, zwycięska, lekko zaczerwieniona, podczas gdy z kuchni dobiegało gniewne mruczenie pokonanej Rose.

– Zamknęła okno w spiżarni – odezwała się Marie do męża, kiedy znaleźli się w salonie. – Wyobrażasz sobie? Kilogram sera dusił się przez całą noc w zamkniętym pomieszczeniu! I wiesz, jakie było jej wytłumaczenie? Że się przeziębiła. Dla jej wygody ser musiał się dusić. Wieczne utrapienie z tą służbą, nikomu nie można już ufać.

– Rzeczywiście, to trudna sytuacja – odparł monsieur.

– Trudna… Oczywiście, że trudna! Gdzież tej hołocie do prawdziwych kucharek!

– Madame… deszcz meteorów potrwa jeszcze jakiś czas, to pewne. Uznałem, że powinienem kupić nowy aparat fotograficzny.

Wydatki leżały w gestii madame, która pilnie strzegła rodzinnej kasy. Marie milczała, ale monsieur, widząc, jak żona mruży oczy i podpiera się pod boki, poczuł, że sprawa nie będzie prosta.

– To po prostu konieczne – tłumaczył się niezręcznie. – Siła wyższa, można powiedzieć, że rozkaz przyszedł z samych niebios.

– A koszt tego… tego aparatu, monsieur?

W głosie madame dźwięczała stal.

Podał cenę. Madame najpierw zadrżała, jakby coś w niej eksplodowało, ale niemal natychmiast ogromnym wysiłkiem woli wzięła się w karby i przystąpiła do ataku.

– W ubiegłym miesiącu m’sieur uznał, że musi nabyć nowy… jak to się nazywało? A samo wywołanie filmów kosztuje krocie! Czyżby m’sieur zapomniał o liście z Auxerre, w którym pisano o konieczności położenia nowego dachu i nalegano, byśmy pokryli połowę kosztów?

– Madame – zawołał – to nie moja wina, że spadł deszcz meteorów!

– I nie moja, że rdza przeżarła dachy w Auxerre.

– Nie mam wyboru, madame.

Pepin miał wrażenie, że widzi przed sobą wyniosłą wieżę spowitą w chmurę gradową.

– M’sieur jest panem tego domu – odezwała się wreszcie Marie. – Skoro m’sieur życzy sobie, żeby meteory ściągnęły nędzę na głowę jego rodziny… cóż mi pozostaje? Muszę pójść przeprosić Rose. Kilo zmarnowanego sera to nic w porównaniu z jakimiś jasnymi plamkami na błonie fotograficznej. Czy meteorami można się najeść, m’sieur? Czy one nas ochronią przed chłodem i deszczem? Czy z owych cennych meteorów da się zrobić beczki na wino? M’sieur, decyzję pozostawiam panu.

To mówiąc, spokojnym, pewnym krokiem opuściła salon.

W Pepinie Héristalu gniew walczył z trwogą. Przez podwójne przeszklone drzwi widział swój teleskop, zasłonięty pokrowcem z wodoodpornego jedwabiu. Zwyciężył gniew. Pepin zdecydowanym krokiem zszedł po schodach, wcisnął kapelusz na głowę, wziął laskę i leżącą na stole aktówkę Clotilde. Z pełną wściekłości godnością przeszedł przez dziedziniec i czekał, aż dozorca otworzy bramę. Ulegając na moment słabości, obejrzał się i w kuchennym oknie dostrzegł przyglądającą mu się madame, a u jej boku wykrzywioną radośnie Rose.

– Idę do wuja Charliego – oznajmił Pepin Héristal i zatrzasnął żelazne wrota.

Charles Martel był właścicielem niewielkiej, acz dobrze prosperującej galerii sztuki i sklepu z antykami przy rue de Seine, ciemnego i przytulnego miejsca, gdzie wisiały stosownie źle oświetlone i przyciągające wzrok obrazy. Sprzedawał niepodpisane płótna, co do których nie mógł gwarantować, że to na pewno wczesny Renoir, oraz kryształy, błyskotki i porcelanę, których pochodzenie – należały niegdyś do sławnych francuskich rodów – mógł poświadczyć, i poświadczał.

W głębi, oddzielone od galerii czerwoną aksamitną zasłoną, znajdowało się jedno z najwygodniejszych i najdyskretniejszych kawalerskich mieszkań w całym Paryżu. Krzesła, na których leżały miękkie aksamitne poduchy wypchane pierzem, aż się prosiły, by na nich usiąść. Pozłacane rzeźbione łóżko w kształcie łodzi wikingów stanowiło majstersztyk stylu napoleońskiego. Przykryte za dnia narzutą i poduszkami z wypłowiałych szat liturgicznych, wyglądało zachęcająco i odrobinę grzesznie. Lampy osłonięte zielonymi abażurami dawały dość światła, by podkreślić urodę pokoju, nie obnażając przy tym jego braków. Kącik kuchenny ze zlewem i jednopalnikową kuchenką gazową był oddzielony od reszty pomieszczenia chińskim parawanem, który przez lata użytkowania nabrał koloru czarnej perły i złocistego masła. Na półkach stały rzędy książek oprawionych w skórę ze złotymi literami, miłych dla oka, ale niekoniecznie żądających, żeby je przeczytać.

Charles uchodził za światowca, człowieka delikatnego, choć nieugiętego, którego manierom i strojowi trudno było cokolwiek zarzucić. Liczył sobie wprawdzie ponad sześćdziesiąt lat, lecz nadal przepadał za kobietami i każdą traktował jak damę – chyba że domagała się czegoś wręcz przeciwnego. Nawet teraz, kiedy coraz częściej miał większą ochotę na drzemkę niż zaloty, nie pozwalał sobie na obniżenie poprzeczki, tak że owe nieliczne szczęśliwe młode damy, słysząc zaproszenie na aperitif za czerwoną kotarę, czuły przyjemny dreszczyk podniecenia. I trzeba Charles’owi przyznać, że nigdy nie wyszły rozczarowane. Mieszkanie miało małe tylne drzwi prowadzące na boczną ulicę – drobiazg, ale ogromnie dodający otuchy towarzyszkom Charles’a.

Kiedy jakiś posiadacz starego nazwiska i pełnego nietoperzy zamku uznał, że koniecznie potrzebuje kilkudniowego wypoczynku w Auteuil albo nowego podbicia futrzanej pelisy, to gdzie zanosił kryształowy żyrandol z sali balowej albo nikomu niepotrzebny stolik do gry w karty, należący niegdyś do królewskiej metresy, jeśli nie do galerii wuja Charliego? Grupka wtajemniczonych klientów wiedziała, że Charles Martel, gdy go dobrze przycisnąć, potrafi znaleźć istne cacko. Boazeria i wyposażenie barku w willi słynnego reżysera Williego Chitlinga w Palm Springs pochodziły z trzynastowiecznej kaplicy z Château Vieilleculotte. Charles zajmował się również pożyczaniem pieniędzy na rozsądnych warunkach. Był ponoć w posiadaniu weksli dziewięciu z dwunastu francuskich parów.

Charles Martel – wuj i przyjaciel Pepina Arnulfa Héristala, mimo że interesowały go wyłącznie dzieła sztuki i bric-à-brac, kiedyś specjalnie dla siostrzeńca wyszukał brakujące nagrania Bixa Beiderbecke’a, uzupełniając w ten sposób jego niemal kompletny zbiór płyt. Służył także Pepinowi radą w sprawach duchowych i doczesnych.

Kiedy Héristal wpadł do galerii przy rue de Seine, Charles zauważył, że siostrzeniec przyjechał taksówką. Oznaczało to, że sprawa musi być poważna.

Charles ruchem ręki zaprosił Pepina za aksamitną kotarę i szybko dobił targu ze starszą panią, turystką oglądającą szkatułkę z czasów Ludwika XV. Drobiazg właściwie nieszczególnie jej się podobał. Aby zakończyć sprawę, Charles zamiast opuścić cenę, gwałtownie ją podniósł, tak że kobieta natychmiast kupiła szkatułkę w obawie, że za chwilę będzie to już niemożliwe. Charles w lansadach wyprowadził klientkę z galerii, zamknął drzwi wejściowe i wywiesił tabliczkę z napisem „Zamknięte z powodu remontu”, po czym udał się za kotarę i przywitał chodzącego nerwowo z kąta w kąt siostrzeńca.

– Coś cię gnębi, mój drogi – stwierdził. – Siadaj, siadaj, proszę. Pozwól, że naleję ci kropelkę koniaku na uspokojenie wzburzonych nerwów.

– Jestem wściekły – oznajmił Pepin, ale posłusznie usiadł i przyjął kieliszek.

– Chodzi o Marie? – spytał wuj Charlie. – A może o Clotilde?

– O Marie.

– Poszło o pieniądze?

– O pieniądze.

– Ile?

– Nie przyjechałem, żeby od wuja pożyczać.

– W takim razie przyjechałeś się wyżalić?

– Dokładnie tak, wyżalić się.

– Dobry pomysł. W ten sposób rozładujesz napięcie. Wrócisz do domu w lepszym nastroju, słowem idealny małżonek. Chcesz opowiedzieć dokładniej, o co poszło?

– W atmosferze okołoziemskiej wystąpił nieoczekiwany deszcz meteorów. Mój aparat nie nadaje się do… Nieważne, potrzebuję nowego aparatu.

– Drogiego i zdaniem Marie całkowicie zbędnego?

– Widzę, że wuj doskonale rozumie sytuację. Marie chodzi obrażona, z tą przeklętą miną cierpiętnicy. Na pewno knuje zemstę.

– Kupiłeś już ten aparat?

– Jeszcze nie.

– Ale jesteś zdecydowany kupić?

– Zrozum, wuju, deszcze meteorów o tej porze roku zdarzają się niezwykle rzadko. Kto wie, co się dzieje tam na górze? Niech wuj nie zapomina, że właśnie ja odkryłem Kometę Elizejską. Zyskałem rekomendację Akademii. Krążą pogłoski, że w dość bliskiej przyszłości mogę zostać wybrany.

– Gratulacje, mój chłopcze. Co za zaszczyt! Co prawda nie podzielam twojej namiętności do astronomii, ale popieram wszelkie namiętności, niezależnie od ich obiektu. Wróćmy jednak do sprawy, drogi siostrzeńcze. Teraz ja będę Marie, a ty będziesz sobą. Zacznijmy może od tego, że wasze dochody pochodzą z winnicy, a nie z tego drobiażdżku?

– Dokładnie.

– Która to ziemia od zarania dziejów należała do twojej rodziny.

– Od najazdu Franków Salickich ze wschodu.

– Mówiąc dokładniej, wasze wzgórza są pozostałościami dawnego królestwa.

– Cesarstwa.

– Pochodzisz z tak starożytnego, tak arystokratycznego rodu, że nie musisz podkreślać swego szlachectwa, używając tytułów, które zresztą słusznie ci się należą.

– Wspaniale to wuj ujął. A teraz wszystko, czego chcę, to kupić nowy aparat.

– No właśnie – odparł Charles. – Ulżyło ci trochę?

– Znacznie.

– W takim razie pozwól, żebym ci pożyczył pieniędzy na aparat, mój drogi. Oddasz mi w ratach. Marie powiesz, że z niego zrezygnowałeś. Czy ona odróżni ten aparat od starego?

– Skądże. Ale czy w ten sposób nie osłabię swojej pozycji w domu?

– Wręcz przeciwnie, mój drogi. Twoja żona poczuje się winna. Będzie cię namawiała do kupna różnych drobiazgów. W ten sposób oddasz mi pieniądze.

– Ciągle nie rozumiem, jak to się stało, że wuj się nie ożenił.

– Wolę widzieć innych szczęśliwymi. A teraz… na ile mam wypisać czek?

Kiedy pan Héristal zatrzasnął za sobą bramę i ruszył w stronę postoju taksówek przy Avenue Gabriel, madame, mimo zimnej i wyniosłej miny pełnej triumfu, w duchu była poruszona i niepewna – a w takich sytuacjach zwykle odwiedzała swoją starą przyjaciółkę, siostrę Hiacyntę. Klasztor znajdował się niedaleko Porte de Vincennes – był to spory, przysadzisty budynek widoczny z Lasku. Madame przebrała się, wzięła torebkę, czarną siatkę na zakupy i udała się na stację metra.

Przyjaźń z siostrą Hiacyntą datowała się od wczesnego dzieciństwa. Dziewczynki razem chodziły do szkoły. Śliczna Suzanne Lescault była obdarzona wysokim, czystym głosem i miała wrodzony talent, tak że zawsze w czasie szkolnych przedstawień inne dzieci przy niej ginęły. Suzanne zaczęła od roli leśnego duszka, potem przyszła kolej na królewnę Pierrette, aż wreszcie przez trzy lata, ku zachwytowi autorki tego dzieła, wcielała się w postać Joanny d’Arc w sztuce napisanej przez siostrę przełożoną. Marie zaś, która nie potrafiła ani śpiewać, ani tańczyć, nie tylko nie zazdrościła, ale też szczerze podziwiała swą utalentowaną przyjaciółkę i czuła się, jakby spływała na nią część chwały Suzanne.

Po ukończeniu szkoły Suzanne najprawdopodobniej wyszłaby za mąż i zniszczyła swój talent oraz zgrabną figurę. Jednak gdy w następstwie machinacji na wysokim szczeblu w banku Crédit Lyonnais jej ojciec, pracownik tej instytucji, popełnił samobójstwo, Suzanne została głową i jedyną żywicielką rodziny, składającej się z chorej matki i karłowatego brata w wieku szkolnym. Wtedy po raz pierwszy ona – a przede wszystkim jej matka – zastanowiła się poważniej nad często słyszanym zdaniem, że Suzanne powinna występować na scenie.

W Comédie Française nie potrzebowano w tym momencie nowych aktorek, ale wpisano jej nazwisko na listę. Czekając na angaż, Suzanne zatrudniła się w Folies Bergère, gdzie jej głos, wdzięk i jędrny, pełny biust zostały natychmiast docenione i wykorzystane. Choroba matki i konieczność ciągłego łożenia na naukę brata, która zakończyła się gwałtownie wraz z jego śmiercią, będącą skutkiem pechowej przejażdżki motocyklem, sprawiły, że dziewczyna nie mogła sobie pozwolić na ryzykowanie stałej i dobrej pracy dla niepewnych zarobków, które oferowała prawdziwa sztuka.

Przez wiele lat Suzanne upiększała scenę Folies nie tylko jako jedna z wielu rozkosznie skąpo odzianych tancerek, ale także solowymi występami aktorskimi, śpiewem i tańcem. Po dwudziestu latach chorowania i narzekania matka zmarła wreszcie bez żadnej określonej przyczyny. Wtedy Suzanne nie tylko występowała solo, ale stała się także ozdobą baletu.

Była już bardzo zmęczona. Biust nadal rysował się kształtnym łukiem, czego nie można było powiedzieć o podbiciu stopy. Suzanne żyła dość cnotliwie, jak zresztą większość Francuzek. Warto tu wspomnieć, że młodzi Amerykanie ostrzegani przed rozpustnymi Francuzkami są zwykle szalenie rozczarowani, przekonując się, że tak naprawdę Francuzi prowadzą się bardzo moralnie – oczywiście w porównaniu z tym, co się dzieje w amerykańskich klubach.

Suzanne chciała dać swoim stopom wytchnienie. Zostawiła więc świat, który prawdopodobnie poznała aż nazbyt dobrze, i odbywszy nowicjat, przyjęła welon oraz imię siostry Hiacynty w zakonie kontemplacyjnym, gdzie większość czasu spędzano na siedząco.

Jako mniszka siostra Hiacynta promieniowała takim spokojem i pobożnością, że stała się chlubą zakonu, jej wiedza i przeszłość zaś sprawiły, że potrafiła się zdobyć na tolerancję i cierpliwość wobec młodych siostrzyczek przeżywających rozterki.

Przez wszystkie lata – i jako tancerka Folies Bergère, i jako siostra Hiacynta – utrzymywała kontakt ze starą szkolną przyjaciółką. Widywały się od czasu do czasu i prowadziły regularną, nudną korespondencję, w której drobiazgowo analizowały kłopoty i przepisy kulinarne. Marie nadal uwielbiała swoją utalentowaną, a teraz także i świętą przyjaciółkę. Dlatego też wydawało się całkowicie naturalne, że pojechała do niej, by przedyskutować kwestię aparatu fotograficznego.

Siedziały teraz w niewielkiej, schludnej i wygodnej rozmównicy klasztoru niedaleko Vincennes.

– Już sama nie wiem, co robić – mówiła Marie. – Zwykle m’sieur zachowuje się tak rozsądnie, ale we wszystkim, co ma związek z tymi przeklętymi gwiazdami, zupełnie traci rozum i szasta pieniędzmi na prawo i lewo.

Siostra Hiacynta uśmiechnęła się do przyjaciółki.

– Więc czemu go nie pobijesz jego własną bronią?

– Nie rozumiem. Ach, już wiem, żartujesz sobie! Ale zapewniam cię, to poważna sprawa. Dachy w Auxerre…

– Czy macie co jeść, Marie? Czynsz jest zapłacony? Rachunek za prąd też?

– Tu chodzi o zasady i niestwarzanie precedensów – odparła lekko urażona Marie.

– Moja kochana – spytała zakonnica – przyszłaś po radę czy żeby się wyżalić?

– Oczywiście, że po radę. Ja nigdy się nie żalę.

– Tak, wiem to doskonale – potwierdziła siostra Hiacynta. – Znałam wielu ludzi – podjęła cicho po chwili – którzy pytali o radę, ale bardzo mało takich, którzy by naprawdę jej chcieli, i nikogo, kto by jej posłuchał. Mimo to jednak ci poradzę.

– Bardzo proszę – odparła z rezerwą Marie.

– W swojej pracy, Marie, miałam kontakt z wielu mężczyznami. Sądzę, że mogę sobie pozwolić na pewne uogólnienia. Po pierwsze, mężczyźni są jak dzieci, i to często rozpuszczone dzieci.

– Tu się zgadzam.

– A z tych, którzy dojrzeją, też właściwie niewielka korzyść. Mężczyźni bowiem są albo jak dzieci, albo jak starcy, nic pośrodku. Jednak w tej dziecięcej nieroztropności i nieodpowiedzialności leży często ich wielkość. Zrozum, proszę, ja wiem, że kobiety są zwykle od nich inteligentniejsze, ale kobiety dorastają, kobiety stawiają czoło rzeczywistości… i rzadko kiedy są naprawdę wielkie. Jedną z niewielu rzeczy, których mi brak w moim obecnym życiu, jest męska nieroztropność. To przynajmniej stanowi jakieś urozmaicenie.

– Odkrył kometę – powiedziała Marie. – Ma szanse zostać członkiem Akademii. Ale ta historia z nowym aparatem to już zbyt wiele.

– Pytam cię po raz kolejny: chcesz mojej rady?

– Oczywiście.

– W takim razie powiedz mu, żeby kupił aparat. Więcej, nalegaj, żeby to zrobił.

– Przecież od początku byłam temu przeciwna! Przestanie się ze mną liczyć.

– Wręcz przeciwnie – odparła siostra Hiacynta. – Jeśli zgodzisz się na ten wydatek, a nawet będziesz go namawiać do jeszcze większego, możliwe, że twój mąż zacznie się wahać. Może zamiast się upierać, będzie wreszcie myśleć rozsądnie. Mężczyźni to bardzo dziwne stworzenia.

– Przyniosłam ci kilka chusteczek.

– Jakie piękne! Marie, twój haft jest niezrównany. Nie męczą ci się oczy przy tych drobniutkich ściegach?

– Wzrok zawsze miałam dobry – stwierdziła Marie.

Po powrocie na Avenue de Marigny 1 madame zobaczyła, że drzwi balkonowe są szeroko otwarte, a monsieur majstruje przy teleskopie.

– Przemyślałam to sobie – odezwała się do męża. – Sądzę, że powinieneś kupić ten aparat.

– Hę?…

– No cóż, biorąc pod uwagę możliwość nominacji do Akademii…

– Bardzo to miłe z twojej strony – odparł małżonek – ale ja także przemyślałem sprawę. Rzeczywiście, mamy pilniejsze wydatki. Nie, poradzę sobie z tym, co mam.

– Nalegam.

– Nie.

– Życzę sobie tego.

– Moja droga, nie zapominajmy, kto jest głową tego domu. Nie będziemy się chyba wykłócać jak dwie przekupki.

– Przepraszam.

– Nie ma za co, madame. A teraz muszę się przygotować przed nocą. Deszcz meteorów nie ustał, moja droga. Gwiazd nic nie obchodzą nasze ludzkie problemy.

Wtem nad ich głowami rozległ się metaliczny brzęk. Pan Héristal spojrzał na sufit.

– Nie wiedziałem, że Clotilde jest w domu.

– To ten metalowy stolik w holu – stwierdziła madame. – Ciągle włazi jej pod nogi. Muszę go postawić gdzie indziej.

– Błagam, niech madame nie wpuści jej na taras. Boję się, żeby mój teleskop nie wlazł jej pod nogi.

Clotilde wolno schodziła po schodach. Suknia opinała ciągle rozrastające się obfite kształty. Z ramion zwisał nieboszczyk lis, wpijając gniewnie zęby we własny ogon.

– Wychodzisz gdzieś, moja droga? – spytała Marie.

– Tak, mamo. Mam próbne zdjęcia.

– Następne?!

– Zdaniem reżysera, to konieczne.

M’sieur własnym ciałem zasłonił teleskop, kiedy córka przecisnęła się przez drzwi, lekko potykając się o próg.

– O, a więc masz reżysera?

– Tak, kompletują obsadę do filmowej wersji Księżniczki w łachmanach. Bohaterką jest sierota, która…

– …okazuje się księżniczką. To amerykańska powieść.

– Czytałeś ją?

– Nie, ale wiem.

– A skąd wiedziałeś, że to amerykańska powieść?

– Bo po pierwsze, Amerykanie mają kompleks księżniczek, a po drugie, Kopciuszek jest ich ulubioną postacią literacką.

– Kopciuszek?

– Powinnaś przeczytać tę książkę.

– Gregory Peck będzie grał księcia.

– To się rozumie samo przez się – odparł m’sieur. – Gdyby to był francuski scenariusz, książę przekonałby się, że… Ostrożnie, moja droga, nie podchodź do teleskopu. Jest już przygotowany do dzisiejszych obserwacji.

Kiedy córka spłynęła po schodach i zatrzasnęła za sobą bramę, madame zwróciła się do męża:

– Już chyba wolałam, kiedy pisała powieści. Wtedy przynajmniej częściej bywała w domu. Myślę, że będę znacznie spokojniejsza, kiedy znajdzie jakiegoś miłego chłopca z dobrej rodziny.

– Najpierw musi być księżniczką – odparł Pepin. – To zwykła kolej rzeczy.

– Nie powinieneś z niej żartować.

– Może wcale nie żartowałem. Sam pamiętam, że miałem podobne marzenia. Wydawały mi się takie rzeczywiste.

– Bardzo pan miły, m’sieur.

– Czuję dziwne podniecenie i równocześnie satysfakcję, Marie. – Uniósł rękę. – Moi przyjaciele stamtąd zapewnią mi rozrywkę na cały tydzień.

– Co znaczy, że w nocy będziesz czuwał, a w dzień spał.

– Właśnie tak – zapewnił ją małżonek.

Wydarzenia roku 19.. we Francji powinny zostać dokładnie przebadane nie tyle ze względu na ich wyjątkowość, co ich nieuniknioność. Zgłębienie historii, choć nie pozwoli zajrzeć w przyszłość, może pomóc w wytyczeniu jej prawdopodobnych przyszłych torów.

Nie pierwszy raz w historii Francji rząd upadł, przegrawszy głosowanie o wotum zaufania. To, co w innych krajach nosi nazwę „braku stabilności”, we Francji jest rodzajem stabilności. Lord Cotten powiedział kiedyś: „we Francji anarchia została tak udoskonalona, że zajęła miejsce reakcjonizmu”. Czy w innym miejscu: „Stabilność jest dla Francuza nieznośną tyranią”. Niestety, zaledwie garstka zdołała pojąć głębię wypowiedzi lorda Cottena.

O francuskim kryzysie i kryzysie kryzysu napisano tysiące gorących i zapalczywych zdań. Pozostaje nam więc tylko chłodnym i uważnym okiem historyka przyjrzeć się biegowi wydarzeń.

Przypuszcza się, że kiedy 12 lutego 19.. roku Rumorgue został zmuszony do przeprowadzenia głosowania w sprawie Monako, z góry znał jego wynik. Wielu jego bliskich współpracowników uważało, że z radością powita koniec swego premierowania. Rumorgue oprócz tytularnej funkcji przewodniczącego Partii Protokomunistycznej, która tradycyjnie lokowała się dwa stopnie w prawo od centrum, jest cenionym autorytetem w dziedzinie psychobotaniki. Zgodziwszy się na objęcie stanowiska premiera, niechętnie oderwał się na jakiś czas od prowadzonych od wielu lat w swoim laboratorium w Juan Les Pins doświadczeń nad odczuwaniem bólu przez rośliny. Zaledwie kilka osób spoza ścisłego grona specjalistów wie o pracy profesora Rumorgue’a, zatytułowanej Skłonności i objawy histerii u koniczyny czerwonej, wysłanej do Akademii Rolniczej. Jego zwycięstwo nad przeciwnikami, którzy posuwali się nawet do twierdzeń, jakoby był jeszcze bardziej zwariowany niż jego koniczyna, musiało sprawić, że tym niechętniej zgodził się przyjąć funkcję przewodniczącego swojej partii, a także szefa rządu. Gazeta „Do pokoju przez wojnę”, choć była organem partii opozycyjnej, zacytowała wypowiedź Rumorgue’a, który stwierdził, iż – mimo wszelkich jej wad – z białą koniczyną łatwiej się porozumieć niż z wybraną przez naród reprezentacją Francji.

Kwestia, która stała się przyczyną upadku rządu Rumorgue’a, choć interesująca, nie była aż tak ważna. Powszechnie uważa się, że gdyby nie powstał spór o Monako, wyłoniłoby się z pewnością coś innego. Sam Rumorgue ustąpił z godnością i mógł wrócić do pracy nad swoją kolejną książką Dziedziczenie schizofrenii u roślin strączkowych.

Tak czy owak, Francja została bez rządu. Wszyscy pamiętają, że kiedy prezydent Sonnet powierzył misję stworzenia rządu chrześcijańskim ateistom, nie potrafili oni – nawet w łonie samej partii – dojść do porozumienia. Socjalistom nie udało się stworzyć koalicji. Chrześcijańscy komuniści, popierani przez Ligę Przeciwników Podatków, nie uzyskali większości. I dopiero wtedy Sonnet zwołał w Pałacu Elizejskim historyczne posiedzenie liderów wszystkich partii.

Należy wymienić wszystkie partie tam zgromadzone, jako że niektóre już nie istnieją i zostały zastąpione przez inne. Kolejność partii ustalono nie ze względu na ich siłę bądź liczebność, ale położenie względem centrum. Tak więc w Pałacu Elizejskim zebrali się:

konserwatywni radykałowie

radykalni konserwatyści

rojaliści

centroprawicowcy

centrolewicowcy

chrześcijańscy ateiści

chrześcijańscy chrześcijanie

protokomuniści

neokomuniści

socjaliści

i wreszcie komuniści.

Ci ostatni podzielili się na:

stalinistów

trockistów

chruszczowników

bułganistów.

Trzy dni trwała zażarta walka. Przywódcy partii spali na brokatowych kanapach w Wielkiej Sali Balowej i zadowalali się chlebem, serem i algierskim winem, dostarczanym przez pana prezydenta. Wszędzie panował tłok i hałas. Nie tylko ściany, ale także i sufit sali balowej Pałacu Elizejskiego są wyłożone lustrami, przez co odnosiło się wrażenie, że znajdowało się tam nie czterdziestu dwóch przywódców partii, ale całe tysiące. Każda uniesiona pięść zwielokrotniała się w pięćdziesiąt zaciśniętych kułaków, każdy odgłos odbijał się echem od luster i wracał jako krzyk tłumu.

Rumorgue, obalony premier i były lider protokomunistów, opuścił zebranie i wrócił do Juan Les Pins, otrzymawszy telegram od madame Rumorgue, że wykiełkowała polsko-chińska krzyżówka o nazwie „Niespokojna”.

Minął tydzień i nic nie osiągnięto. Monsieur le president oddał do dyspozycji delegatów łazienki, podkreślając równocześnie, że sami muszą dbać o swoją bieliznę.

Paryska prasa uświadomiła sobie wreszcie powagę sytuacji. W magazynie satyrycznym „Alligator” proponowano, żeby utrzymać ten stan, jako że od chwili kiedy liderzy partii zniknęli z areny politycznej, nie zanotowano żadnego kryzysu na skalę krajową.

Wielkie wydarzenia historyczne są często skutkiem błahych, a czasem wręcz niepoważnych zbiegów okoliczności. Na początku drugiego tygodnia przywódcy co większych partii, do tej pory donośnie perorujący, zaczęli tracić głos: najpierw ochrypli, aż wreszcie całkiem zaniemówili.

I wtedy na scenę wkroczyła zwarta grupa rojalistów, którzy, jako że nie mieli najmniejszych szans wejścia do nowego rządu – niezależnie od jego orientacji – w czasie obrad milczeli, dzięki czemu teraz posiadali sprawne struny głosowe. Po ośmiu dniach spotkań i przetargów spokój rojalistów robił piorunujące wrażenie.

Hrabia de Terrefranque podszedł do mównicy i mimo gwałtownych protestów Trifleta, radykalnego konserwatysty, którego głos niestety nie mógł się wznieść ponad szept, rozpoczął wystąpienie.

Mocnym, czystym głosem poinformował, że grupa rojalistów postanowiła się zjednoczyć. On sam, jak wyznał, choć nadal pozostaje wierny dynastii Merowingów, z której się wywodzi, zgodził się przystąpić do Burbonów. Przyczyną tej decyzji nie jest brak miłości i szacunku do wielkich przodków, ale wyłącznie fakt, iż jego ród nie może się pochwalić posiadaniem księcia czystej krwi merowińskiej. Oddaje więc głos księciu des Troisfronts, którego propozycję poprą nie tylko wszyscy rojaliści, ale też każdy przyzwoity i rozsądnie myślący Francuz.

Książę des Troisfronts, który ze względu na rozszczep podniebienia – ułomność, przechodzącą w jego rodzie z pokolenia na pokolenie – zwykle unikał wystąpień publicznych, stanął za mównicą i został nie tylko uważnie wysłuchany, ale nawet i zrozumiany.

Najpierw stwierdził, że Francja stanęła na rozdrożu. Z jej dumnie wzniesionego sztandaru, pod którym kroczyła od zwycięstwa do zwycięstwa, teraz został tylko łach w rękach tępych, chciwych szubrawców. Ta, która niegdyś władała światem, stała się zgorzkniałą, pozbawioną znaczenia trzeciorzędną prowincją, która bezskutecznie usiłuje jedną nogą czołgać się do stóp Anglii i Stanów Zjednoczonych, a drugą do stóp towarzyszy z Kremla.

Monsieur le duc, zdumiony, że udało mu się to wszystko powiedzieć, usiadł i trzeba mu było przypomnieć, że nie przeszedł do rzeczy. Upomniany, natychmiast ponownie zajął miejsce za mównicą. Zaproponował, a nawet zażądał, by przywrócić monarchię, dzięki której Francja odrodzi się jak Feniks z popiołów, a blask jej geniuszu znów rozbłyśnie nad światem. Ostatnie słowa wypowiedział, płacząc, i natychmiast wyszedł z sali, wołając do gwardzistów, którzy trzymali straż przed pałacem:

– Nie udało się! Zawiodłem!

Co, jak wszyscy doskonale wiemy, nie było prawdą.

Wystąpienie księcia des Troisfronts tak wstrząsnęło słuchaczami, że w milczeniu siedzieli jak skamieniali. Dopiero po dłuższej chwili rozpoczęły się szeptane narady. Przedstawiciele partii, skupiwszy się blisko siebie, cicho rozprawiali, co jakiś czas zerkając przez ramię na innych.

Deuxcloches, właściwy przywódca bloku komunistycznego, choć oficjalnie zajmował skromne stanowisko komisarza ds. kultury, chyba jako pierwszy dostrzegł, co wynika z propozycji des Troisfronts’a.

Na rozkaz Deuxcloches’a komuniści opuścili salę i zebrali się w prezydenckiej łazience. Wtedy wyłonił się problem protokolarny. Było dwóch przywódców i dwa miejsca. Douxpied pełnił co prawda funkcję pierwszego sekretarza, ale faktycznie władzę sprawował komisarz ds. kultury. W takiej sytuacji powstał problem, które miejsce uznać za godniejsze: sedes czy bidet. Spory mogłyby się ciągnąć w nieskończoność, gdyby nie gwałtowna interwencja Gustave’a Harmonie.

– Rzeczywiście – stwierdził – partia to partia, ma swoje wymogi, ale nie zapominajmy o Francji.

Deuxcloches nerwowo potarł szczękę i dokonał historycznego wyboru, zajmując miejsce na bidecie. Od razu, na wypadek gdyby chciano zrobić z tego precedens, zastrzegł się, że jest to sytuacja wyjątkowa i o charakterze lokalnym.

– Partia niemiecka – mówił – mogłaby się poczuć upoważniona do przyjęcia przeciwnego kursu.

Oklaski, jakie wybuchły po tym stwierdzeniu, dodały mu odwagi do dalszych wywodów. Argumentacja Deuxcloches’a brzmiała następująco:

– Partia komunistyczna ze swej natury dąży do rewolucji. Wszelkie zmiany, dzięki którym rewolucja by się przybliżyła, są niewątpliwie po myśli partii. Francuska polityka znalazła się w stanie anarchii. Bardzo trudno buntować się przeciwko anarchii, jako że przeciętny obywatel, nieuświadomiony dialektycznie, uważa rewolucję za jednoznaczną z anarchią. Tak więc niedoinformowani obywatele nie będą widzieli sensu w zastępowaniu anarchii inną anarchią. Monarchia zaś – ciągnął – stanowi naturalny magnes dla rewolucji, co można historycznie udowodnić. Dlatego też przywrócenie monarchii we Francji byłoby dla komunistów ogromnie korzystne. Stałoby się dla nich odskocznią i z pewnością przyśpieszyłoby rewolucję.

Tu przerwał mu Douxpied, który zauważył, że świat będzie zdumiony, dowiadując się o poparciu, jakiego francuska partia komunistyczna udziela monarchii.

Deuxcloches zapewnił pierwszego sekretarza, że nic takiego nie będzie miało miejsca. Francuska partia po prostu powstrzyma się od głosu. A po koronacji będzie dość czasu, by ogłosić, że Francja została omamiona przez obiecanki i naciski imperialistów. Równocześnie zaś partia sukcesywnie będzie się szykować do rewolucji.

Po chwili namysłu Douxpied wstał i serdecznie uścisnął dłoń Deuxcloches’a w prostym i symbolicznym geście zgody. Pozostali natychmiast poszli w jego ślady. Co prawda jeden z delegatów wysunął wątpliwość, czy jeśli komuniści wstrzymają się od głosu, socjaliści nie połączą się z chrześcijańskimi ateistami i protokomunistami, głosując przeciw.

– Musimy temu zapobiec – odparł Deuxcloches. – Jeśli socjaliści sami na to nie wpadną, trzeba im podsunąć, że król na pewno utrzyma komunistów w ryzach.

Oświadczenie to spotkało się z gorącym aplauzem, po czym wszyscy wrócili na salę balową.

W tym samym czasie toczyły się konferencje innych partii. Socjaliści na przykład nie potrzebowali żadnych sugestii. Było dla nich oczywiste, że król utrzyma komunistów w ryzach. W ten sposób, pozbywszy się głównej przeszkody, socjaliści – zgodnie ze swoim charakterem – będą wprowadzać stopniowe zmiany.

Chrześcijańscy ateiści zgodzili się, że przy obecnej mozaice partii i wynikającej z tego niezgodzie Kościół zyskuje nadmierny wpływ. Monarchia zaś jest naturalnym wrogiem Kościoła wojującego. Można tu się powołać na Anglię, która stanowi wspaniały przykład skutecznego przeciwstawienia się knowaniom Rzymu.

Chrześcijańscy chrześcijanie stanęli na stanowisku, że rodzina królewska zawsze i niezmiennie była katolicka, arystokracja zaś, szczególnie ta wywodząca się z ancien régime, skoro do tej pory nie dała się podzielić, nie zrobi tego i teraz, kiedy osiągnie swój cel.

Centrolewicowcy stanowią potężną siłę, szczególnie jeśli uda im się znaleźć wspólny język z centroprawicą. Obie te partie razem reprezentują tzw. sto rodzin, choć dziś – po zakończeniu II wojny światowej, dzięki gospodarczej pomocy Ameryki – należałoby je raczej przemianować na „dwieście rodzin”. W obu partiach znajdziemy właścicieli kopalń, fabryk i firm ubezpieczeniowych, bankierów oraz pośredników handlu nieruchomościami. Różnią się jedynie tym, że centrolewicowcy, na wzór spółek amerykańskich, opowiadają się za złagodzeniem wymogów emerytalnych i lepszą opieką lekarską, podczas gdy centroprawicowcy są temu przeciwni. Obie strony niemal natychmiast zgodziły się na przywrócenie monarchii, ponieważ król na pewno utrzymałby w ryzach socjalistów i komunistów, kładąc w ten sposób kres żądaniom podwyżek płac i skrócenia dnia pracy.

Liga Przeciwników Podatków doszła do wniosku, że pod władzą króla podatki będą ściągane z centroprawicowców i centrolewicowców – co było jednym z głównych celów działalności Ligi. Doskonale zdawano sobie sprawę, że król zapewne zwolni z podatków arystokrację, uznano jednak, że chodzi o niewielką grupę, w większości i tak bankrutów, więc nie miało to aż takiego znaczenia.

W ten sposób wśród polityków zapanowała niespotykana od dawna jednomyślność. Każda grupa – z innych powodów – opowiadała się za przywróceniem monarchii i każdej z nich miało to przynieść korzyść. Komuniści, co było dość zrozumiałe, przyjęli decyzję większości w ponurym milczeniu.

W prasie wybuchły gorące polemiki, a ponieważ dzięki temu znacznie wzrósł nakład dzienników, redaktorzy we własnym interesie dbali, by nie wygasły. W dużym artykule wstępnym na pierwszej stronie „Le Figaro” argumentowano, że Francja będzie się cieszyć większym szacunkiem i bardziej się zjednoczy, jeśli jej symbolem będzie król, a nie projektant mody. Paryżanie zasadniczo opowiadali się za tą propozycją, bowiem obiecywała tak miłą odmianę. Stowarzyszenia właścicieli restauracji, krawców i właścicieli hoteli przypuszczały, że ponieważ Amerykanie uwielbiają głowy koronowane, wpłynie to korzystnie na rozwój turystyki i w ogóle pobudzi koniunkturę, a to wystarczyło, żeby je przekonać do projektu. Jeśli zaś chodzi o rolników, chłopów i mieszkańców prowincji, ci tradycyjnie sprzeciwiają się każdemu będącemu u władzy rządowi, dlatego automatycznie popierają wszelkie zmiany, nieważne, czy na dobre, czy na złe. Entuzjaści ze Zgromadzenia Narodowego żądali natychmiastowego przegłosowania wniosku.

Francuscy rojaliści i – skoro już o tym mowa – rojaliści w każdym kraju, gdzie zniesiono monarchię, walczą aż do końca. Stanowi to część ich natury. Oni nigdy nie porzucą – nie mogą porzucić – niezachwianej nadziei, że nadejdzie dzień zwycięstwa i wrócą dawne, złote czasy pełne chwały. Znowu zapanuje honor, wierność, oddanie i szacunek dla króla. Służba i chłopi będą chronieni, nikt nie wyda ich na pastwę okrutnego świata. Wreszcie będzie się oceniać człowieka za jego chlubną przeszłość, a nie odstręczającą, brudną teraźniejszość. Jego Wysokość jak łaskawy sędzia zapanuje nad wytworną szlachtą. Łagodną ręką pokieruje dawnymi rodami i naprawi ich błędy, a surowo zgani i ukarze wszystkich intruzów, którzy chcieliby się dostać do ich kręgu i zmienić prawa. Panowie będą szarmanccy wobec dam, a damy – wdzięczne i miłe wobec nich. Każdy, kto poda to w wątpliwość, nie jest godzien nazwać siebie szlachcicem.

Rojaliści byli jak skrzep w krwiobiegu Republiki. Ich partia, choć ani zbyt liczna, ani bogata, ani wymowna, stanowiła wąską grupę oddanych sprawie pasjonatów. Jeśli pojawiały się między nimi spory, dotyczyły zwykle pochodzenia, znaczenia rodu i podtrzymania zawsze kruchych zasad honoru.

Kiedy Zgromadzenie Narodowe coraz goręcej i namiętniej opowiadało się za przywróceniem monarchii, rojaliści spotkali się w holu, który niegdyś stanowił siedzibę Czeskiego Klubu Gimnastycznego i Śpiewaczego, a został opuszczony po „Anschlussie” do Związku Radzieckiego.

Nie przewidywano najmniejszych trudności. Pod ręką był idealny kandydat: Burbon z dziada pradziada, dobrze przygotowany do swej funkcji. Na szczęście nie poproszono go na spotkanie. Na sali byli obecni przedstawiciele:

Wercyngetoryksów

Merowingów

Karolingów

Kapetyngów

Burgundów

Domu orleańskiego

Burbonów

rodu Bonapartych

i dwie nieliczne grupki:

Andegawenów, których ponoć popierała Wielka Brytania

oraz

Cezarian, którzy twierdzili, jakoby wywodzili się od Juliusza i dumnie dźwigali skazę pochodzenia z nieprawego łoża.

Burboni wkroczyli iście po cesarsku, z charakterystycznym uśmiechem, który przyoblekali na twarze, gdy pito zdrowie króla. Kiedy jednak podali nazwisko pretendenta – hrabiego Paryża – rozpętało się istne piekło.

Bonapartyści zerwali się na równe nogi, w oczach mieli szaleństwo. Comte de Jour, którego pradziad nosił swą buławę marszałkowską w żołnierskim tornistrze, zawołał:

– Burbon? A czemuż to Burboni? Wszak chwalebny ród Napoleona nie wygasł! I w dodatku jest skoligacony z Orleanami! Panowie, czy mamy żyć w cieniu Burbonów i Orleanów, przedstawicieli dwóch dynastii, które w największym stopniu przyczyniły się do upadku francuskiej monarchii? Czy tak?…

– Nie! – wrzasnęli Andegaweni, których wymowa niektórym zatrącała nieco akcentem angielskim.

– Lepsi już Merowingowie, lepsi gnuśni królowie, Rois Fainéants! – zakrzyknęli Kapetyngowie.

Dzień i noc trwały zażarte boje, szlachetne głosy stawały się coraz bardziej zachrypnięte, szlachetne serca waliły jak młotem. Spokój zachowali jedynie Merowingowie, którzy siedzieli spokojnie, bez ruchu, z zadowoleniem przysłuchując się obradom.

Późnym rankiem następnego dnia wszystkich ogarnęło zmęczenie i uznali wreszcie oczywistą prawdę, że tak jak republikanie nie potrafią sformować rządu, tak oni nie potrafią wybrać króla. W nocy posłali po szable i przez aklamację przyjęli zmianę kodeksu honorowego. Rankiem prawie każdy z obecnych miał zadrapania i rany, które świadczyły, że walecznie bronił swego honoru. Jedynie leniwi Merowingowie siedzieli niewzruszeni, bez najmniejszej szramy.

21 lutego 19.. o godzinie 10.37 senior Merowingów, Childéric de Saône – jeden z niewielu, którym struny głosowe nie odmówiły posłuszeństwa – uniósł się powoli z krzesła i przemówił cichym, matowym głosem typowym dla tego rodu.

– Szlachetni przyjaciele – zaczął – jak wiecie, należę do rodu, który nawet nie uznaje waszego istnienia.

Jeden z Burbonów sięgnął niemrawo ku stojakowi na parasole, w którym chwilowo umieszczono szable, ale starzec powstrzymał go ruchem ręki.

– Dajmy pokój, drogi markizie – powiedział. – Jak wiesz z historii, nasi królowie utracili panowanie przez swą gnuśność. My, Merowingowie, nie chcemy tronu. Dlatego też może moglibyśmy pomóc wam rozstrzygnąć tę kwestię… coś doradzić… – Uśmiechnął się blado. – Wygląda na to, że lata rządów republikańskich wycisnęły i na was swe piętno. Zachowywaliście się, panowie, dokładnie tak samo jak niegodni reprezentanci jeszcze mniej godnego ludu, choć brakło wam ich wytrzymałości. Cieszę się, że to było zamknięte spotkanie i nikt nas nie widział.

Nad zgromadzeniem zawisła cisza pełna poczucia winy. Arystokracja zawiesiła głosy, podczas gdy Childéric mówił dalej:

– W czasach moich przodków problem następstwa tronu rozwiązywaliśmy godniej: za pomocą trucizny, sztyletu bądź szybkich, litościwych rąk mordercy. Teraz pozostaje nam tylko tajne głosowanie. W takim razie skorzystajmy z niego, jak przystało na szlachetnie urodzonych. Niech zwycięży ten, który najwięcej razy może zagłosować.

Childéric umilkł, odkręcił rączkę laski, wyjął z niej pojemnik, który zastąpił ostrze szpady, niegdyś tam skrywanej, i upił łyk koniaku.

– Ktoś chce mi przerwać? – spytał uprzejmie. – Nie? W takim razie będę kontynuował. Wygląda na to, że Burbonowie, Orleanowie, Burgundowie, nawet młodsza linia Kapetyngów potrafią stosować jedynie starą metodę czystek. Jeśli zaś chodzi o Andegawenów… – Wyciągnął palce w churchillowskim geście zwycięstwa, kierując je jednak przed siebie, co całkowicie zmieniło jego wymowę.

Jeden z Burgundów zerwał się na równe nogi, chcąc krzyknąć: „Kto? Wy?”, ale z jego umęczonego gardła dobyło się tylko:

– Ho? Hyy?

– Nie – odparł Childéric. – Ja zadowalam się życiem, jakie wiedli moi królewscy przodkowie, i wolę rozwiązywać problemy na ich sposób. Proponuję oddać tron Francji człowiekowi, w którego żyłach płynie święta krew Karola Wielkiego.

– Czyś pan postradał zmysły? – wybuchnął wściekłym szeptem Burbon. – Ta linia dawno wygasła!

– Nie całkiem – odparł spokojnie Childéric. – Zapewne wiecie, szlachetni panowie, choć w owych czasach wasi przodkowie jeszcze pasali owce, że Pepin II Héristal zerwał z salickim obyczajem podziału majątku i wszystkie włości przekazał swemu synowi Karolowi, zwanemu później Młotem.

– I co z tego? – spytał Burbon. – Teraz to bez znaczenia.

– Nie chodzi mi o Karola Młota, nie. Chciałbym jednak zwrócić panom uwagę, że Karol był synem z nieprawego łoża. Może z tego powodu zapomnieliście, że Pepin II miał dwóch synów z prawego łoża i ich pominął de jure, ale czy mógł, czy miał władzę zrobić to in esse albo de facto?

Dziś w Paryżu mieszka niejaki Pepin Arnulf Héristal, przyjemny człowiek, astronom amator. Jego wuj, Charles Martel, jest właścicielem małej galerii przy rue de Seine. Obawiam się co prawda, że nazwiska Martel1 używa bezpodstawnie, jako że wywodzi się z linii z prawego łoża.

– Ale czy mogą tego dowieść?

– Mogą – zapewnił Childéric zebranych. – Pepin jest moim starym przyjacielem. Bardzo mądry człowiek. Pomaga mi podliczać wydatki. Nazywam go moim majordomusem, kiepski dowcip, ale nas bawi. Pepin żyje z dochodów, jakie przynoszą dwie winnice, resztki niezmierzonych włości Héristalów i Arnulfów. Szlachetni panowie, mam zaszczyt przedstawić kandydata na króla: Jego Królewską Mość, Pepina, potomka Héristalów i Arnulfów, w którego żyłach płynie krew Karola Wielkiego.

Klamka zapadła, choć szeptane narady ciągnęły się do wieczora, póki wszyscy – zmęczeni i wyczerpani – nie uznali, że nie ma innego rozwiązania.

Wreszcie przyjęto kandydaturę Pepina. Szlachetni panowie usiłowali nawet wiwatować – wiwatować na cześć króla. Udało im się wznieść za niego toast i ruszyli do Zgromadzenia Narodowego, by przedstawić kandydata i jego drzewo genealogiczne. Ich wybór przyjęto z ulgą i entuzjazmem, ponieważ coraz większemu gronu reprezentantów Francuzów zaczęło świtać, że rok 1789 to wcale nie zamierzchła przeszłość. Ale któż mógłby nienawidzić Héristala? Albo Karola Wielkiego?

Zazwyczaj pan Héristal pilnie śledził poczynania i zamiary rządu. Tym razem jednak jego uwagę całkowicie pochłonęła obserwacja deszczu meteorów i napawanie się poczuciem zwycięstwa oraz nowym aparatem fotograficznym. Całe noce spędzał na tarasie, ranki w ciemni, wreszcie wyczerpany, ale szczęśliwy kładł się, by nabrać sił przed kolejną nocą.

Pan Héristal był jednym z niewielu ludzi we Francji, ba! – na świecie, którzy nic nie wiedzieli o zniesieniu republiki i powrocie monarchii. W związku z tym nie wiedział również, że przez aklamację został ogłoszony królem Francji i miał panować pod imieniem Pepina IV. Pepinem III był Pepin Krótki, syn Karola Młota, zmarły AD 768.

Kiedy o dziewiątej rano do domu przy Avenue de Marigny 1 wkroczyła triumfalnie delegacja, by ogłosić Pepinowi wolę narodu francuskiego, zainteresowany siedział w gabinecie, ubrany w ciemnoczerwony szlafrok, i przed pójściem do łóżka popijał gorącą bezkofeinową kawę sprowadzoną z Ameryki.

Zdejmując binokle i trąc zaczerwienione oczy, uprzejmie wysłuchał oświadczenia gości. Początkowo cała ta sytuacja go bawiła. Kiedy jednak uświadomił sobie, że delegaci mówią poważnie, był głęboko wstrząśnięty. Binokle wsadził na wskazujący palec prawej ręki.

– Panowie – powiedział – to chyba żart. I, pozwolę sobie dodać, żart w bardzo złym guście.

Jego niewiara wzburzyła członków delegacji. Zaczęli krzyczeć jeden przez drugiego. Żądali natychmiastowej zgody, argumentując to troską o bezpieczeństwo i przyszłość Francji.

Pepin przysłuchiwał się okrzykom, wreszcie odchylił się na krześle i przyłożył do czoła dłoń pokrytą błękitną siecią żyłek, jakby w ten sposób chciał przerwać tę surrealistyczną scenę.

– Zdarza się – przemówił – że człowiekowi, szczególnie zmęczonemu, jawi się coś przed oczami. Z głębi serca ufam, panowie, że kiedy uniosę powieki, zobaczę pusty pokój. A potem wezmę coś na wątrobę.

– Ależ Wasza Królewska Mość…

Pepin gwałtownie otworzył oczy.

– No cóż, spróbować nigdy nie zawadzi. Ten tytuł „Wasza Królewska Mość” brzmi dość dziwnie. Muszę, zdaje się, uwierzyć, że nie padłem ofiarą jakiegoś skomplikowanego żartu z panów strony. Nie, panowie, nie wyglądacie na dowcipnisiów. Ale zakładając, że nie poszaleliście, skąd ta dziwaczna propozycja?

– Wasza Wysokość – odezwał się oratorskim tonem Flosse z centroprawicy – Francja nie jest w stanie stworzyć rządu. Już od kilku lat rządy upadają, ledwie zdążą uzgodnić jakąś wspólną politykę.

– Wiem – odparł Pepin. – Może właśnie wspólnej polityki się obawiamy.

– Francji potrzeba stałości, ciągłości, aby mogła wznieść się nad podziały partyjne i bezpiecznie zmierzać ku przyszłości – ciągnął Flosse. – Proszę spojrzeć na Anglię. Partie się zmieniają, ale dzięki monarchii istnieje jeden ustalony kierunek. Tak samo było kiedyś we Francji. I Francja to utraciła. Wasza Królewska Mość, wierzymy, że jednak można to przywrócić.

– Angielscy królowie są wyrocznią i zajmują niezmienną opinię jedynie w kwestii, jaki kapelusz należy włożyć na wyścigi konne – powiedział cicho Pepin. – Czy pomyśleliście, drodzy przyjaciele, że Anglicy kochają swój rząd i nieustannie mu to okazują? Francuzi zaś automatycznie nienawidzą każdego rządu u władzy. Ja jestem taki sam. My po prostu w ten sposób podchodzimy do władzy. Pozwolą panowie, że najpierw się zdrzemnę. Czy zastanowiliście się, panowie, nad konsekwencjami waszego… planu? Francja od dobrych kilku lat jest republiką. Ma republikańskie instytucje, myśli w kategoriach republikańskich. Nie, lepiej, żebym się położył. Nadal nie powiedzieli mi panowie, kto ich przysłał.

– Senat i Zgromadzenie Narodowe – zawołał Flosse – czekają tylko na łaskawą zgodę Waszej Królewskiej Mości! Przysłali nas przedstawiciele narodu francuskiego.

– Czy komuniści będą głosować za monarchią? – spytał łagodnie Héristal.

– Nie będą się sprzeciwiać, Wasza Wysokość. Zagwarantowali nam to.

– A co z ludem? Przypominam sobie, że kiedyś z widłami ruszył na Paryż i spadło kilka królewskich głów. Na szczęście nie byli to moi krewniacy.

Senator Veauvache, socjalista, uniósł się z fotela. Był to ten sam Veauvache, który w 1948 roku wsławił się tym, że nie przyjął łapówki. Przyznano mu wtedy honorowy tytuł Honnête Jean2, który z pokorą nosi po dziś dzień.

– Badania przeprowadzone na wybranej próbce populacji wskazują, że Francuzi jak jeden mąż opowiadają się za rządami królewskimi – stwierdził.

– Któż stanowił ową próbkę? – spytał Pepin.

– To bez znaczenia – odparł Honnête Jean. – W Ameryce, ojczyźnie badań opinii publicznej, nikt nie ośmieliłby się postawić tak uwłaczającego pytania.

– Przepraszam. To dlatego, że jestem śpiący, zmęczony i nie myślę zbyt jasno. Nie jestem już taki młody…

– Ależ skąd…! – przypochlebił się mu Flosse.

– A poza tym byłem zajęty… – Wskazał ręką na niebo. – Madame nie zawraca mi głowy, kiedy pracuję. Musicie zrozumieć, panowie, zupełnie mnie zaskoczyliście.

– Koronacja powinna się odbyć w Reims! – zawołał Flosse; oczy rozbłysły mu z podniecenia. – Trzeba dochować tradycji. Wasza Wysokość jest potrzebny Francji. Czyż Wasza Królewska Mość odmówi ojczyźnie bezpieczeństwa, które zapewni jej jego królewska krew?

– Moja królewska krew?

– Czyż Wasza Wysokość nie pochodzi bezpośrednio od Pepina II?

– Och? A więc o to chodzi? Ale przecież od tamtej pory było tyle różnych dynastii…

– Ale Wasza Królewska Mość nie zaprzecza swemu pochodzeniu?

– Jakżeż bym mógł? Przecież to wiadome.

– Czy Wasza Wysokość odmawia?

– Nonsens. Jak mógłbym nie zgodzić się na coś, co nasza republikańska władza wbiła sobie do głowy? Nawet gdyby postanowiła sama się zniszczyć? Jestem jak nieważny trybik w machinie. Czy trybik ma dyktować maszynie, co powinna robić?

– Francji potrzebny jest…

– A mnie teraz potrzebny jest sen, panowie. Proszę, zostawcie mnie samego. Za kilka godzin się obudzę i mam nadzieję, że to wszystko okaże się tylko snem.

Kiedy Pepin oddawał się, jak to określała później prasa, „historycznej drzemce”, po Champs Élysées maszerowali studenci, wznosząc okrzyki: Vive le roi!Saint Denis pour la France! Czterech wdrapało się na wieżę Eiffla i na samym szczycie zatknęło królewski sztandar, który triumfalnie łopotał na wietrze między wiatromierzami.

Obywatele wylegli na ulice, tańcząc i śpiewając z radości.

Z magazynów znad Sekwany wydobyto beczki z winem, toczono je po ulicach i rozstawiano na rogach.

Królowie świata mody pośpieszyli do swych rysownic.

Po godzinie Schiaparelli wprowadziła na rynek nowe perfumy o nazwie Rêve Royal.

Z prasy drukarskiej spływały rozchwytywane natychmiast specjalne dodatki do „L’Espèce”, „Cormoran”, „Paris Minuit”, „L’Era” i „Monde Dieu”.

W oknach wystawowych, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawiły się królewskie barwy Karola Wielkiego.

Ambasador amerykański – zgodnie z instrukcjami od swego rządu – na próżno szukał kogoś, komu mógłby złożyć gratulacje.

Fala podniecenia ogarnęła Paryż i rozeszła się na wszystkie prowincje, sprawiając, że ludzie wywieszali flagi i puszczali sztuczne ognie.

Wszystko to król przespał. Madame jednak co godzinę schodziła do kiosku, kupowała kolejne dodatki nadzwyczajne do gazet i układała je w zgrabną stertkę na biurku męża, żeby mógł je obejrzeć po przebudzeniu.

Pepin zapewne spałby całą noc aż do następnego ranka, gdyby nie postanowiono o wpół do trzeciej nad ranem wystrzelić salutu armatniego z dział przeciwlotniczych rozmieszczonych wokół Paryża. Zginęło pięć osób, a trzydzieści dwie zostały ranione przez odłamki. Wszyscy jak jeden mąż z łóżek szpitalnych złożyli lojalne i pełne entuzjazmu oświadczenia.

Huk wystrzałów obudził Pepina.

Pewnie Clotilde wraca – pomyślał w pierwszym odruchu. – Na co ona tym razem wpadła?

Słysząc drugą salwę dział przeciwlotniczych, uniósł się na łokciu i zaczął macać dokoła w poszukiwaniu przycisku lampki nocnej.

– Marie! – zawołał. – Marie! Co się dzieje?

Madame stanęła w drzwiach z naręczem prasy.

– To salut królewski – powiedziała. – W „L’Espèce” podali, że będzie sto jeden wystrzałów.

– O Boże! Sądziłem, że to Clotilde.

Spojrzał na zegarek i podniósł głos, żeby przekrzyczeć dudnienie.

– Za piętnaście trzecia. Gdzie Clotilde?

– Księżniczka wraz z grupą wiernych zwolenników udała się na skuterze do Wersalu. Ma zamiar uruchomić fontanny – oznajmiła chłodno madame.

– A więc to nie sen! Jeśli minister prac publicznych dowie się o tej eskapadzie, to skończy się gilotyną. Marie, ci ludzie jednak nie żartowali. Muszę porozmawiać z wujem Charles’em.

W świetle brzasku król i jego wuj wpatrywali się w siebie, siedząc na tyłach galerii przy rue de Seine.

Pepin tak długo bębnił w okiennice domostwa Charles’a Martela, aż wuj w koszuli nocnej i szlafmycy wyjrzał wściekły na zewnątrz. Potem, marudząc, przyszykował sobie poranną filiżankę czekolady, włożył spodnie i wreszcie zapadł w zakurzony skórzany fotel, poprawił lampę z zielonym abażurem, wytarł szkła i był gotów wysłuchać siostrzeńca.

– Musisz się nauczyć cierpliwości, Pepinie – stwierdził. – Od lat ci to radziłem. Kiedy wpadłeś tutaj z tą swoją rewelacją o komecie, powiedziałem ci, że gwiazdy mogą poczekać, aż wychylimy filiżankę czekolady. Kiedy Clotilde miała kłopoty z policją, w związku z niewłaściwym korzystaniem z broni na strzelnicy, czyż nie doradzałem ci spokoju? I, o ile pamiętasz, wszystko skończyło się dobrze. Zapłaciłeś za kilka globusów, które zestrzeliła z karuzeli, a ona sprzedała swoje wspomnienia jakiemuś amerykańskiemu czasopismu. Spokój, Pepinie! Tylko spokój! To najlepszy sposób.

– Wuju, ależ oni postradali zmysły.

– Nie, chłopcze, jesteś w błędzie. Francuz nigdy nie postrada zmysłów, jeśli nie będzie miał w tym jakiegoś interesu. Powiadasz, że w skład delegacji wchodzili przedstawiciele wszystkich partii i że wspominali coś o dobru Francji.

– Mówili, że Francja potrzebuje stabilnej władzy.

– Hmm… – zamyślił się wuj Charlie. – Zawsze mi się wydawało, że to ostatnia rzecz, jakiej sobie życzą. Możliwe, że partie wybrały jeden kierunek, ale zrobiły to z różnych powodów. Tak, tak właśnie musiało być, a ty, drogi chłopcze, padłeś ich ofiarą. Jak to mówią Amerykanie, zostałeś zrobiony w konia.

– I co mam teraz zrobić, wuju? Jak się z tego wykręcić?

Wuj Charlie postukał okularami w kolano, kichnął, z garnuszka, który stał na kuchence tuż pod jego łokciem, nalał sobie świeżą porcję czekolady i wolno pokręcił głową.

– Przy odrobinie czasu i cierpliwości – powiedział – pewnie mógłbym rozpracować sytuację polityczną. Ale w tej chwili nie widzę dla ciebie innego wyjścia, chyba że postanowisz z godnością zanurzyć się w ciepłej kąpieli i podciąć sobie żyły.

– Ale ja nie chcę być królem!

– Skoro samobójstwo ci nie odpowiada, drogi chłopcze, możesz w spokoju ducha oczekiwać serii zamachów, które z pewnością wkrótce nastąpią. I, kto wie, może któryś z nich okaże się udany?

– Nie mogę odmówić, wuju? Po prostu powiedzieć: nie? Nie, nie, nie i nie! Dlaczego?

– W tym momencie przychodzą mi na myśl dwa powody. – Wuj Charlie westchnął. – Potem znajdę zapewne o wiele więcej. Po pierwsze, zapewnią cię, że jesteś Francji potrzebny. Nikt – ani tutaj, ani gdziekolwiek na całym świecie – jeszcze nie zdołał się temu oprzeć. Stary czy głupi, chory czy zmęczony, cynik czy mędrzec, nawet ktoś niebezpieczny dla kraju, każdy, jeśli usłyszy, że kraj go potrzebuje – i to właśnie jego, a nie kogoś innego – zgodzi się, choćby trzeba go było wnosić na mównicę na noszach, a równocześnie ze składaniem przysięgi przyjmowałby ostatnie namaszczenie. Nie, nie widzę dla ciebie wyjścia. Jeśli ci mówią, że Francja cię potrzebuje, jesteś przegrany. Możesz się tylko modlić, żeby i Francja przy tym nie przegrała.

– Ale może…

– Widzisz? Już dałeś się złapać. Drugi powód jest nieco subtelniejszej natury, co nie znaczy, że mniej ważki. Chodzi o zdumiewającą liczebną przewagę arystokracji. Pozwól, że to wyjaśnię:

Arystokracja mnoży się i żyje najlepiej pod rządami demokratycznymi i republikańskimi. Wraz z nastaniem monarchii arystokraci są bacznie obserwowani, kontrolowani, a często nawet, z różnych zresztą powodów, likwidowani. W klimacie republikańskim zaś mnożą się jak króliki, podczas gdy niższe warstwy stopniowo zanikają. Najlepszy dowód na to znajdziesz w Ameryce, gdzie każdy, ale to każdy wywodzi się z jakiejś arystokratycznej rodziny, a byle Indianin jest potomkiem wodza plemienia. W republikańskiej Francji mamy do czynienia z analogicznym zjawiskiem, choć może na nieco mniejszą skalę.

Rzucą się na ciebie jak sępy na… Nie, nie będę kończył tego zdania. Zażądają przywilejów z zamierzchłej przeszłości. A co więcej, mój drogi, zażądają pieniędzy.

– I co ja mam zrobić, wuju? – spytał żałośnie Pepin. – Dlaczego to się nie wydarzyło jakieś dwa pokolenia później? Czy nie ma w drugiej gałęzi rodziny kogoś, kto…?

– Nie – odparł Charles. – Nie ma. A nawet gdyby był, rozważywszy wszelkie względy, musiałbyś się ugiąć. Dodaj do tego jeszcze madame i Clotilde. I jeszcze jedno. Nawet gdyby wszyscy Francuzi sprzeciwili się twojemu wstąpieniu na tron, każda Francuzka zmusiłaby cię do jego objęcia. Zbyt długo pożądliwie przyglądały się monarchii po drugiej stronie La Manche, wyrzekając na jej nieudolność, a równocześnie z całego serca jej zazdroszcząc. Pepin, mój chłopcze, wpadłeś jak śliwka w kompot. Rozejrzyj się dokładnie w sytuacji i spróbuj znaleźć jakąś jasną stronę; to wszystko, co ci mogę poradzić. A teraz zechcesz wybaczyć, ale zaraz przyjdzie tu klient z trzema niepodpisanymi Renoirami.

– No cóż, przynajmniej nie będę się czuł osamotniony. W końcu ty też będziesz musiał zacząć używać swoich szlacheckich tytułów – powiedział Pepin.

– Piekło i szatani! – zawołał wuj Charles. – O tym nie pomyślałem.

Oszołomiony Pepin wyszedł z galerii. Bezmyślnie szedł brzegiem Sekwany, minął Notre Dame, magazyny, składy wina, mosty, fabryki. Oprzytomniał dopiero, kiedy dotarł do Bercy.

Możemy z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że w czasie tego długiego, wolnego spaceru jego umysł, niczym szczur laboratoryjny, gwałtownie szukał jakiegoś wyjścia z sytuacji, próbował każdego rozwiązania, rozglądał się za sposobami ucieczki i za każdym razem natykał się na kolczasty drut faktów. Raz za razem, kiedy już myślał, że trafił na właściwy ślad, na końcu obiecującego korytarza wpadał na twardą ścianę. Musiał się pogodzić z losem. Był królem i nic nie mógł na to poradzić.

W Bercy zmęczony pokuśtykał do jakiejś kafejki, usiadł przy marmurowym stoliku i tępym wzrokiem przyglądał się ożywionej partii domina. Choć nie minęła jeszcze dwunasta, zamówił pernoda. Wychylił go jednym haustem i natychmiast poprosił o następnego. Gracze uznali, że to turysta, i zaczęli uważać na słowa.

Po trzecim pernodzie słyszano, jak Pepin powiedział:

– A więc dobrze. Niech wam będzie.

Przełknął trunek i zawołał kelnera. Kiedy ten przyniósł mu kolejną porcję, wzniósł kieliszek.

– Więc chcecie króla, przyjaciele? A czy zastanowiliście się nad konsekwencjami? Wiecie, czym to może grozić? – Odwrócił się do graczy. – Zechcą panowie wznieść ze mną toast? – spytał.

Niechętnie przystali.

Jak na Amerykanina – pomyśleli – mówi świetnie po francusku.

Kiedy nalano już do wszystkich kieliszków, Pepin uniósł swój trunek.

– Chcą mieć króla! A więc zdrowie króla! Niech żyje jak najdłużej! – Osuszył kieliszek. – Doskonale, przyjaciele – podjął. – Bardzo możliwe, że naprawdę dostaną króla i okaże się, że to ostatnia rzecz, której by pragnęli. Tak, może się okazać, że rzeczywiście będą mieli króla.

Wstał i poszedł do drzwi. Zauważono, że stąpał dostojnie, jak na monarchę przystało.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI

1 Charles Martel – franc. Karol Młot (przyp. tłum.).

2 Franc. Uczciwy Jan (przyp. tłum.).