Kasztanek, Perła - John Steinbeck - ebook + audiobook

Kasztanek, Perła ebook

John Steinbeck

0,0
40,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Kasztanek” i „Perła” to dwie słynne, zazwyczaj łączone w jednym tomie nowele Johna Steinbecka, w których autor z charakterystyczną dla siebie prostotą i głębią opowiada o ludzkiej naturze, pragnieniach, rozpaczy towarzyszącej utracie, a także dramacie zła.

„Kasztanek” jest przypowieścią o marzeniach, których spełnienie kryje w sobie ziarno goryczy, zapowiedź utraty tego, czego tak bardzo pragnęliśmy. To także opowieść o dorastaniu, godzeniu się ze świadomością, że nic nie jest trwałe.

Inspirowana meksykańską legendą „Perła” opowiada o nadziei, w tym jednak wypadku spełnienie pragnień przewrotnie staje się przyczyną tragedii. Jest to przypowieść o chciwości i zazdrości.

Oba opowiadania łączy nie tylko tematyka, ale i wrażliwość, dzięki której autor wydobywa głębokie i uniwersalne treści ze zwykłych sytuacji, tworząc w efekcie przejmujące opowieści o człowieczeństwie.

John Steinbeck (1902–1968) – amerykański powieściopisarz, laureat literackiej Nagrody Nobla (1962) za „realistyczny i poetycki dar opowiadania połączony z subtelnym humorem i ostrym widzeniem spraw społecznych”. Jego najbardziej znane powieści to „Grona gniewu”, „Myszy i ludzie” i „Na wschód od Edenu”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 195

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



THE RED PONY

Copyright © John Steinbeck, 1933, 1937, 1938

Copyright © Renewed John Steinbeck, 1961, 1965

THE PEARL

Copyright © John Steinbeck, 1945

Copyright © Renewed Elaine Steinbeck,

John Steinbeck Iv, And Thom Steinbeck 1973

All rights reserved

Published in agreement with Mcintosh & Otis Inc.,

USA and Book/Lab Literary Agency, Poland

Projekt graficzny serii

Michał Poniedzielski

Projekt graficzny okładki

Michał Poniedzielski

Ilustracje na okładce

A prancing horse, facing right, George Stubbs,

The Yale University Art Gallery oraz Schelp op tafel,

Julie de Graag, The Rijksmuseum;

obie udostępnione w internecie przez Rawpixel

(domena publiczna)

Redaktor prowadzący

Adrian Markowski

Korekta

Aneta Kanabrodzka

Sylwia Kozak-Śmiech

ISBN 978-83-8391-801-3

Warszawa 2025

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

[email protected]

Kasztanek

Przełożył Jan Zakrzewski

I

Podarunek

O świcie Billy Buck wyszedł z baraku; chwilę stał na progu, patrząc w niebo. Był to człowiek krępy, szeroki w barach, nogi miał pałąkowate, wąsy jak foka, łapy ciężkie, pełne gruzłów i odcisków. Wodnistoszare oczy patrzyły marząco albo raczej w zamyśleniu, spod kapelusza o szerokim rondzie wychodziły włosy całe w strąkach, zmierzwione, wyblakłe. Billy odpiął pasek, upchnął koszulę w niebieskie płócienne spodnie, zacisnął pasek, na którym wytarte linie przy każdej dziurce mówiły o latach i coraz większej tuszy. Kiedy już ocenił pogodę, wysiąkał nos, zatykając kciukiem jedną dziurkę, a drugą dmuchając ostro w ziemię. Potem zatarł ręce i poszedł do stajni. Ledwo wyczesał i wyszczotkował dwa konie wierzchowe, cały czas rozmawiając z nimi cicho, kiedy na ranczu rozległo się bicie w żelazny trójkąt zawieszony koło wejścia. Billy złożył razem zgrzebło i szczotkę, umieścił je na półce i poszedł na śniadanie. Każdy jego ruch był celowy, a krok odmierzony. Stanął koło schodów, nim jeszcze pani Tiflin przestała bić w trójkąt. Skinęła mu siwą głową i wróciła do kuchni. Billy Buck usiadł na schodach, ponieważ był tylko zwyczajnym parobkiem i nie wypadało, żeby wszedł pierwszy do jadalni. Słyszał wyraźnie, jak w domu pan Tiflin przytupuje, nakładając buty.

Dźwięk trójkąta obudził także chłopca, Jody’ego. Jody był mały, miał dopiero dziesięć lat, czuprynę koloru spalonej słońcem, zakurzonej trawy, szare płochliwe oczy i usta, które stale się poruszały i niemo wypowiadały chłopięce myśli.

Bicie w trójkąt wyrwało go ze snu. Nie przyszło mu nawet na myśl opierać się jego ostrej nucie. Nigdy się nie opierał i nie słyszał, żeby komuś innemu przyszło to do głowy. Odsunął splątaną grzywę znad oczu, szybko zrzucił nocną koszulę i w mgnieniu oka wciągnął na siebie niebieską bawełnianą koszulę, a na to kombinezon. Było lato, więc Jody chodził boso. W kuchni poczekał chwilę, aż matka odejdzie od zlewu i wróci do pieca, umył się i palcami przeczesał zmoczone włosy. Gdy odchodził od zlewu, matka obrzuciła go uważnym, surowym spojrzeniem. Nieśmiało odwrócił oczy.

– Niedługo będę musiała cię ostrzyc – zauważyła. – Śniadanie na stole. Idź już, żeby Billy mógł wejść.

Jody usiadł przy długim stole nakrytym białą ceratą, w paru miejscach przetartą. Na półmisku w równiutkim rzędzie leżały smażone jaja. Jody nałożył sobie na talerz trzy jajka i trzy grube kawałki chrupkiego boczku. Na jednym żółtku była czerwona plamka. Usunął ją skwapliwie.

Billy Buck się odezwał:

– To nic złego. To tylko znak pozostawiony przez koguta.

Wszedł ojciec – barczysty, wysoki surowy mężczyzna. Po krokach Jody poznał, że ojciec włożył długie buty do konnej jazdy, ale dla pewności zerknął jeszcze pod stół. Ojciec zgasił wiszącą nisko lampę naftową, gdyż przez okna sączyło się już dość dziennego światła.

Jody nie spytał, gdzie ojciec i Billy Buck jadą rano, choć miał straszną ochotę jechać z nimi. Ojciec był bardzo surowy. Jody słuchał go ślepo i nie zadawał nigdy pytań. Carl Tiflin usiadł i sięgnął po półmisek z jajkami.

– Krowy spędzone, Billy? – spytał.

– W dolnym korralu – odparł Billy. – Mógłbym je sam pognać.

– Oczywiście, Billy, ale człowiek potrzebuje towarzystwa. Poza tym człowiekowi wysycha w gardle… – Carl Tiflin był tego ranka w jowialnym nastroju.

Matka Jody’ego wystawiła głowę z kuchni.

– Kiedy wrócisz, Carl?

– Nie wiem. W Salinas muszę się z kimś zobaczyć. Pewno o zmroku.

Jajka i chleb zniknęły szybko. Jody wyszedł za obu mężczyznami. Patrzył, jak wsiadają na konie, wyganiają sześć starych mlecznych krów z korrala i pędzą przez wzgórze do Salinas. Mieli je sprzedać rzeźnikowi.

Kiedy zniknęli mu z oczu, poszedł na pagórek. Dokoła domu ganiały psy, prężąc grzbiety i w zachwycie szczerząc zęby. Jody poklepał je po głowach: Doubletree Mutta z długim grubym ogonem i żółtymi ślepiami i Smashera, owczarka, który zagryzł kojota i stracił przy tym ucho. Jego drugie ucho sterczało wyżej, niż powinno sterczeć u porządnego owczarka. Billy Buck mówił, że tak musi być. Po gorącym, choć szybkim powitaniu psy fachowo zaczęły węszyć z nosami przy samej ziemi i pognały przed siebie, oglądając się od czasu do czasu, aby sprawdzić, czy chłopiec idzie za nimi. Minęli kurniki i zobaczyli, że z kurami pożywia się przepiórka. Smasher przegonił trochę kury, żeby nie wyjść z wprawy, tak na wszelki wypadek, gdyby musiał kiedyś zaganiać owce. Jody poszedł dalej zielonym polem, gdzie młoda kukurydza kołysała mu się nad głową. Dynie były jeszcze zielone i malutkie. Zatrzymał się na skraju krzaków szałwii, gdzie zimna woda górskiego strumienia tryskała z żelaznej rury do okrągłego poidła. Schylił się i pił, ustami prawie dotykając zzieleniałego od mchu drewna, bo tam woda smakowała najlepiej. Potem spojrzał za siebie na ranczo – na niski bielony dom, opasany punkcikami czerwonych pelargonii, na wysoki cyprys i stojący pod nim długi barak, gdzie samotnie mieszkał Billy Buck. Koło cyprysu stał wielki czarny kocioł. Tam oprawiano świnie. Zza łańcucha wzgórz wyjrzało słońce, palącą oczy bielą odbiło się od domu i stajni, mokrej trawie nadało delikatny połysk. Za Jodym, w krzakach szałwii, ptaki ćwierkały zacietrzewione, szeleszcząc wśród suchych liści i skacząc po ziemi, a na zboczach wzgórza głośno popiskiwały wiewiórki. Jody przyglądał się zabudowaniom rancza; w powietrzu czaiła się niepewność, zapowiedź jakiejś zmiany, utraty i zyskania czegoś. Nad wzgórzem dwa wielkie czarne sępy płynęły nisko nad własnymi cieniami, które milcząco przemykały po trawie. Pewno jakieś zwierzę padło w okolicy. Może krowa, a może tylko królik. Nic nie umknie wzrokowi sępów. Jody ich nienawidził, jak nienawidzić ich musi wszystko, co uczciwe. Ale zabijać sępów nie wolno – oczyszczają ziemię z padliny.

Po chwili chłopiec zbiegł z pagórka. Psy dawno już zrezygnowały z jego towarzystwa i pobiegły w krzaki za swoimi sprawami. Jody wracał przez ogród warzywny, po drodze piętą roztrzaskał melon, ale nie sprawiło mu to przyjemności, wprost przeciwnie. Nie powinien był tego robić, zasypał więc szybko resztki melona ziemią.

W domu matka obejrzała dokładnie jego spierzchnięte ręce, sprawdziła czystość dłoni i paznokci. Ta kontrola przed wyjściem do szkoły niewiele pomagała, bo po drodze wydarzyć się mogło wiele różnych rzeczy. Matka westchnęła, oglądając popękaną skórę palców, podała mu książki i śniadanie i wyprawiła do odległej o milę szkoły. Zauważyła jeszcze, że Jody tego ranka więcej poruszał ustami niż zwykle.

Jody poszedł. Napchał sobie kieszenie małymi kawałkami białego kwarcu, jakie leżały dokoła, miał więc czym rzucać od czasu do czasu w jakiegoś ptaka albo królika, który zbyt długo marudził na drodze. Na skrzyżowaniu za mostem spotkał dwóch przyjaciół i cała trójka maszerowała dalej razem, a właściwie podskakiwała i robiła masę niemądrych rzeczy. Szkołę otwarto przed dwoma tygodniami. Wśród uczniów panował jeszcze nieposkromiony duch buntu.

Dopiero o czwartej po południu Jody stanął na szczycie wzgórza i znowu spojrzał na ranczo. Popatrzył na biały budynek, na korral, ale korral był pusty, ojciec więc jeszcze nie wrócił. Jody wolno powlókł się do popołudniowych zajęć. Na ganku siedziała matka, cerując skarpetki.

– W kuchni zostawiłam ci dwa pączki – powiedziała.

Jody pomknął do kuchni i po chwili wrócił z pełnymi ustami i jednym pączkiem w ręce. Matka spytała, czego nauczył się tego dnia w szkole, ale niezbyt słuchała zniekształconych pączkiem wyjaśnień. Przerwała:

– Jody, żebyś dziś wieczorem napełnił całą skrzynkę drzewem. Wczoraj poukładałeś drewna na krzyż i pół skrzynki było puste. Układaj polana równo. I Jody, kury gubią jajka albo psy je zjadają. Rozejrzyj się dokoła w ogrodzie warzywnym, na pewno coś znajdziesz.

Jody, z pełnymi jeszcze ustami, poszedł do roboty. Sypiąc kurom ziarno, zobaczył, że przepiórka także się zjawiła. Ojciec bardzo był dumny, że do kurnika przychodzą przepiórki. Zabraniał też strzelać w pobliżu domu, by ich nie wystraszyć.

Kiedy skrzynia była pełna drzewa, Jody wziął swoją strzelbę i poszedł do źródełka przy krzakach szałwii. Napił się wody i zaczął celować w rozmaite rzeczy – w kamienie, w ptaki na dachu, w kocioł pod cyprysem. Ale nie strzelał, bo nie miał nabojów i miał je dostać dopiero, gdy skończy dwanaście lat. A gdyby ojciec zobaczył go mierzącego ze strzelby w stronę domu, nie byłoby nabojów jeszcze przez jeden rok. Pamiętając o tym, Jody przestał celować w dół wzgórza. Dwa lata czekania na naboje to i tak bardzo długo. Prawie wszystkie prezenty ojca miały jakieś zastrzeżenie, które pozbawiało je praktycznej wartości. Twarda ręka ojca, twarda szkoła.

Z kolacją czekano na powrót ojca. Kiedy wreszcie wrócił z Billym Buckiem o zmroku, oddechy obu cudownie pachniały koniakiem. Jody cieszył się skrycie, bo kiedy ojciec pachniał koniakiem, stawał się rozmowny, a czasami to nawet opowiadał o różnych takich rzeczach, które robił w dawnych czasach, kiedy był chłopcem.

Po kolacji Jody usiadł przy ogniu, jego płochliwe szare oczy uciekały w kąty pokoju. Chłopiec czekał, aż ojciec powie, co ma do powiedzenia, bo widać było, że zdarzyło się coś nowego. Ale się rozczarował. Ojciec surowo wskazał na niego palcem.

– Idź spać, Jody. Będziesz mi potrzebny rano.

To nie tak znowu źle. Jody chętnie pomagał na ranczu, byle tylko nie robić w kółko jednej i tej samej rzeczy, którą codziennie się powtarza. Utkwił wzrok w ziemi, usta złożyły mu się w pytanie, nim jeszcze je wypowiedział.

– A co będziemy robili rano? Zabijali świnię?

– Nie bądź taki ciekawy. Idź spać.

Kiedy zamknął za sobą drzwi, usłyszał jeszcze rozbawione chrząknięcia ojca i Billy’ego Bucka i wiedział, że to jakaś tajemnicza sprawa. A później, leżąc w łóżku, próbował ze szmeru rozmowy wyłowić jakieś słowa i usłyszał protestujący głos ojca:

– Ależ, Ruth, bardzo mało za niego zapłaciłem.

Jody słyszał jeszcze sowy polujące na myszy w stajni i skrobanie gałęzi drzewa owocowego o ścianę domu. Krowa muczała, kiedy zasnął.

Rano, obudzony dźwiękiem trójkąta, Jody ubrał się jeszcze szybciej niż zwykle. Gdy w kuchni mył twarz i zaczesywał włosy, matka odezwała się, trochę zła:

– Nie wychodź, póki nie zjesz porządnego śniadania!

Poszedł do jadalni i usiadł przy długim białym stole. Z półmiska wziął gorący, pyszny placek, na to położył dwa smażone jajka i przykrył drugim plackiem, a potem przydusił wszystko widelcem.

Weszli ojciec i Billy Buck. Z odgłosu ich kroków Jody poznał, że mają na nogach buty na płaskich obcasach, ale dla pewności zajrzał pod stół. Carl Tiflin zgasił lampę naftową, bo pojawił się już dzień. Ojciec wyglądał dzisiaj bardziej surowo i bardziej niedostępnie niż zwykle, a Billy Buck nawet nie spojrzał na Jody’ego. Unikał pytających oczu chłopca i pilnie moczył kawałek chleba w kawie.

Carl Tiflin burknął:

– Pójdziesz z nami po śniadaniu.

Jody’emu źle szło z jedzeniem, ponieważ miał wrażenie, że zbliża się koniec świata. Kiedy Billy wysiorbał wylaną na spodek kawę i wytarł ręce o spodnie, obaj mężczyźni wstali od stołu i razem wyszli w jasny poranek. Jody z szacunkiem trzymał się parę kroków za nimi, starając się nie myśleć, co go czeka, i nie tracić spokoju.

Matka zawołała:

– Carl, tylko niech się nie spóźni przez to do szkoły!

Minęli cyprys, minęli czarny żelazny kocioł, a więc nie chodziło o bicie świń. Słońce wypłynęło już na wzgórze i rzucało smugi czarnych cieni przed drzewa i na budynki. Szli rżyskiem, żeby skrócić drogę do stajni.

Ojciec otworzył wrota ze skobla i weszli. Ponieważ cały czas przedtem szli pod słońce, wnętrze stajni wydało im się bardzo mroczne. Było ciepło od siana i zwierząt. Ojciec podszedł do jednego z boksów.

– Chodź tu! – zawołał na chłopca.

Jody zaczynał już coś niecoś dostrzegać. Zajrzał do boksu i cofnął się szybko.

Z boksu patrzył na niego kasztanowaty kucyk. Nadstawił nerwowo uszu, w oczach migały mu iskierki buntu. Sierść miał gęstą i wełnistą jak futro teriera, grzywę długą, splątaną. Jody poczuł ucisk w gardle i stracił nagle oddech.

– Trzeba go dobrze wyczesać zgrzebłem – powiedział ojciec. – A jeśli się dowiem, że go źle karmisz albo że w boksie jest brudno, natychmiast go sprzedam.

Jody nie mógł dłużej wytrzymać wzroku kasztanka. Spuścił oczy i zaczął oglądać swoje dłonie. Spytał cicho: – To on jest mój? – ale mu nikt nie odpowiedział. Wyciągnął rękę do kasztanka. Kuc potrząsnął głową, chrapnął głośno, odsłonił wargi i silne zęby zwarł na palcach chłopca. Potem znowu parę razy potrząsnął głową, jakby się śmiał rozbawiony. Jody oglądał skaleczony palec.

– No, no! – powiedział z dumą. – Ale potrafi gryźć.

Obaj mężczyźni roześmieli się z ulgą. Carl Tiflin wyszedł ze stajni, gdyż chciał być sam, bo czuł się trochę zakłopotany, ale Billy Buck został. Z Billym łatwiej było mówić. Jody jeszcze raz spytał:

– To on jest mój?

Billy odpowiedział sucho:

– Oczywiście. To znaczy, jeśli będziesz się nim dobrze opiekował i dobrze go ujeździsz. Pokażę ci jak. To dopiero źrebak. Jeszcze go nie można dosiadać. Ale już niedługo.

Jody wyciągnął skaleczoną rękę i tym razem kasztanek pozwolił się pogłaskać po nosie.

– Szkoda, że nie mam przy sobie marchewki. Gdzie go kupiliście, Billy?

– Na licytacji u szeryfa – wyjaśnił Billy. – Cyrk w Salinas zrobił plajtę i mieli dużo długów. Szeryf sprzedawał wszystkie rzeczy.

Kasztanek wyciągnął łeb i strząsnął grzywkę z dzikich oczu. Jody pogładził go jeszcze raz po nosie. Spytał cicho:

– A nie ma siodła?

Billy Buck roześmiał się.

– Zapomniałem. Chodź!

W komórce z uprzężą wziął do ręki małe siodło z czerwonej skóry.

– To cyrkowe siodło – powiedział Billy Buck trochę lekceważąco. – Nie nadaje się na dłuższe jazdy, aleśmy je dostali tanio na licytacji.

Jody ledwo miał odwagę spojrzeć na siodło, nie mógł wydobyć z siebie głosu. Koniuszkami palców muskał błyszczącą czerwoną skórę i wreszcie po długiej chwili powiedział:

– Ale będzie na nim ślicznie wyglądało. – Myślał o najładniejszych i najwspanialszych rzeczach, które znał. – Jeśli kasztanek nie ma imienia, to go chyba nazwę Góry Gabilańskie.

Billy Buck wiedział, co Jody przeżywa.

– Trochę za długie imię. Może tylko Gabilan? Gabilan znaczy sokół! Świetne imię dla niego. – Billy był zadowolony. – Zbieraj włosy z jego ogona, to ci uplotę linkę. Będziesz miał czym wiązać Gabilana.

Jody chciał wrócić do boksu.

– Mógłbym go zabrać do szkoły, pokazać chłopcom?

Ale Billy potrząsnął głową.

– Nie, jeszcze nie jest przyzwyczajony nawet do prowadzenia. Mieliśmy z nim kłopot w drodze z Salinas. Trzeba go było prawie ciągnąć. Ale już lepiej idź do szkoły.

– Po południu sprowadzę chłopaków, żeby go zobaczyli – powiedział Jody.

Sześciu chłopców przyszło tego popołudnia. Zjawili się o pół godziny wcześniej niż zwykle, przybiegli zdyszani, spoceni, pomagając sobie w biegu rękami, jak sportowcy. Nie zatrzymali się koło domu, ale skrótem przez rżysko popędzili do stajni. Stanęli trochę skrępowani przed kasztankiem, obrzucali Jody’ego wzrokiem, w którym kryło się coś nowego: zachwyt i szacunek. Do wczoraj Jody był zwykłym chłopcem w niebieskiej koszuli i kombinezonie, może nieco spokojniejszym niż większość z nich i nawet trochę podejrzewanym o tchórzostwo. Teraz stał się kimś zupełnie innym. Tysiąc wieków istnienia człowieka wpoiło w nich podziw – podziw pieszego dla jeźdźca. Instynktownie wyczuwali, że człowiek na koniu jest duchowo i fizycznie silniejszy od człowieka stojącego na ziemi. Cudowne zdarzenie wyniosło Jody’ego ponad nich. Gabilan wystawił łeb z boksu i obwąchiwał chłopców.

– Dlaczego na niego nie wsiądziesz? – krzyczeli. – Dlaczego nie ozdobisz mu ogona wstążeczkami, jak na jarmark? Kiedy na nim pojedziesz?

Odwaga Jody’ego rosła. Także czuł swą wyższość jeźdźca.

– Jeszcze nie jest dość duży – odparł. – Jeszcze długo nie można na niego siadać. Będę go uczył na długiej lonży. Billy pokaże mi jak.

– A nie możemy go chociaż troszkę poprowadzić?

– On nie jest jeszcze przyzwyczajony do prowadzenia w ręku – odparł Jody. Zresztą chciał być zupełnie sam, kiedy po raz pierwszy wyprowadzi kasztanka. – Chodźcie, pokażę wam siodło.

Oniemieli na widok siodła z czerwonej skóry i gapili się z szeroko otwartymi ustami.

– Nie bardzo nadaje się na dłuższe jazdy – tłumaczył Jody. – Ale będzie ślicznie wyglądało na kasztanku. Zresztą mogę jeździć na oklep.

– Jadąc na oklep, trudno prowadzić krowy.

– Może na co dzień dostanę inne siodło. Ojciec na pewno będzie chciał, żebym mu pomagał przy krowach.

Dał im pomacać czerwone siodło, pokazał mosiężny łańcuszek przy podpince i wielkie mosiężne guzy w miejscu, gdzie krzyżowały się paski ogłowia. Wszystko to było wspaniałe, po prostu wspaniałe. Chłopcy musieli jednak wracać do domów. Każdy z nich szukał gorączkowo w pamięci takiego przedmiotu spośród swoich skarbów, którym by mógł przekupić Jody’ego, by choć raz dał się przejechać na kasztanku, gdy już będzie można na nim jeździć.

Jody był zadowolony, kiedy sobie poszli. Z półki wziął zgrzebło i szczotkę, otworzył boks i ostrożnie wśliznął się do środka. Oczy kasztanka zabłysły; kręcił się i wiercił, szukając pozycji, w której łatwiej mu będzie wierzgnąć. Ale Jody poklepał go po łopatce i pogłaskał wysoko sklepioną szyję, tak jak zawsze robił Billy, i grubym głosem powiedział:

– Spokojnie, stary!

Kasztanek powoli się uspokajał. Jody czesał go i szczotkował, aż na ziemi leżało sporo wyczesanych włosów, a sierść źrebaka nabrała głębokiego czerwonawego połysku. Ile razy pomyślał, że już dosyć, wkradały się wątpliwości. Na pewno można to zrobić lepiej. Grzywę zaplótł w dziesiątek małych warkoczyków, zaplótł także grzywkę na czole, ale potem wszystko rozwiązał i zaczesał na prosto.

Jody nie słyszał, jak matka wchodzi do stajni. Szła tutaj bardzo zła, ale kiedy spojrzała na kasztanka i na Jody’ego, który go oporządzał, zrodziła się w niej jakaś dziwna duma.

– Nie przyniosłeś drzewa, Jody – powiedziała z łagodną wymówką. – Już niedługo się ściemni, a nie mamy w domu ani kawałka drewna. I kury są głodne.

Jody szybko odłożył zgrzebło i szczotkę.

– Zapomniałem, mamo.

– Od jutra najpierw wykonuj swoje obowiązki domowe. Wtedy nie zapomnisz. Jestem pewna, że jeśli cię teraz nie będę pilnowała, zaczniesz zapominać o wielu rzeczach.

– Czy mogę wziąć z ogrodu parę marchewek dla Gabilana, mamo?

Chwilę się zastanawiała.

– Możesz, ale wybieraj największe.

– Od marchewki błyszczy się sierść – wyjaśnił i matkę znowu ogarnęła duma.

Od chwili nabycia kasztanka Jody nigdy nie czekał na bicie w trójkąt. Budził się jeszcze przed matką, szybko ubierał i cichutko wychodził z domu. Przemykał się koło śpiących kamieni i cyprysu śpiącego w szarym cichym przedświcie. Ziemia, domy i drzewa były jeszcze srebrnoszare i czarne jak negatyw fotograficzny. W gałęziach, wysoko, by nie dosięgły ich kojoty, gulgotały sennie indyki. Pola pokryte były podobnym do szronu nalotem, na którym wyraźnie odcinały się ślady królików i myszy. Psy ociężale, na sztywnych od snu łapach, wychodziły z bud, obnażały kły i tłumiły warczenie. Potem trafiały na ślad Jody’ego, sztywne ogony podnosiły do góry i wymachiwały poranne powitanie – Doubletree Mutt ze swoim wielkim grubym ogonem i Smasher, młody owczarek. Wreszcie wracały leniwie na wygrzane legowiska.

Poranne wizyty u Gabilana były dla Jody’ego najcudowniejszymi przeżyciami, jakby przedłużeniem cudownego snu. W drodze do stajni torturowała go myśl, że nie zastanie kasztanka w boksie, że go tam nigdy nie było. W pierwszych dniach przeżywał i inne samemu sobie zadawane rozkoszne męki: może szczury porobiły dziury w czerwonym siodle, a myszy ponadgryzały Gabilanowi ogon, z którego zostały tylko żałosne kosmyki. Ostatni kawałek drogi przeważnie biegł. Otwierał z zardzewiałego skobla wrota stajni i wchodził do środka. Bez względu na to, jak szybko się wślizgał, Gabilan zawsze już na niego patrzył ze swojego boksu i parskał, i grzebał kopytem, a w jego oczach zapalały się iskierki czerwone jak żużle z dębowego drzewa.

Czasami – jeśli akurat potrzebne były konie do pracy w polu – Jody zastawał już w stajni Billy’ego Bucka. Billy przerywał oporządzanie albo siodłanie, stawał koło Jody’ego i obaj długo przyglądali się Gabilanowi. Billy opowiadał Jody’emu o koniach: mówił mu, że konie strasznie się boją o swoje kopyta, tak że trzeba im podnosić nogi i klepać kopyta i pęciny, żeby się nie bały. I mówił, że konie uwielbiają rozmowę: Jody zawsze powinien rozmawiać z kasztankiem i zawsze mu tłumaczyć, dlaczego i co robi. Billy nie wiedział, czy koń wszystko rozumie, ale nigdy nie można być pewnym, ile rozumie. Koń zawsze spełnia polecenie kogoś, kogo lubi i kto mu wszystko tłumaczy. Billy mógł dać na to wiele przykładów. Znał na przykład konia zajechanego prawie na śmierć, który bardzo się ożywił, kiedy mu powiedziano, że już niedaleko do celu. Znał konia sparaliżowanego strachem, który przestał się zupełnie bać, kiedy mu jeździec wytłumaczył, że nie ma się czego bać. Podczas tych porannych rozmów Billy Buck przycinał sobie kilkadziesiąt słomek trzycalowej długości, które zatykał za wstążkę kapelusza. Potem przez cały dzień miał co żuć albo czym dłubać w zębach, jeśli potrzebował. Wystarczyło sięgnąć ręką.

Jody słuchał uważnie, gdyż wszyscy w okolicy wiedzieli, że Billy Buck zna się na koniach. Wierzchowiec Billy’ego był pokracznym bułankiem o ciężkim łbie, ale prawie zawsze zgarniał wszystkie nagrody na rodeo. Billy potrafił na nim złapać byka na lasso, przywiązać lasso na podwójny węzeł do łęku siodła i zsiąść na ziemię, podczas gdy koń, jak rybak, który ma wielką rybę na wędce, utrzymywał byka, póki ten nie padł albo się nie poddał.

Każdego ranka po wyczesaniu i wyszczotkowaniu Gabilana Jody otwierał boks i kasztanek galopował przez stajnię do korrala. W korralu dalej galopował, zataczając koło, czasami robił wielki skok i wrastał w ziemię. Stał, drżąc, na sztywnych nogach, strzygł uszami, obracał oczami, pokazując białka. Udawał, że się boi. Potem, prychając, szedł do koryta i zanurzał nos w wodę. Jody był bardzo dumny; wiedział, że właśnie po tym ocenia się konia. Marne konie ledwie dotykają wody wargami, ale dziarskie rumaki pakują do niej cały pysk i nos, ledwo wystawiając na wierzch chrapy.

Jody stawał pod ogrodzeniem korrala, przyglądał się kasztankowi i widział rzeczy, których nigdy nie widział u innych koni: zgrabny kadłub, węzły mięśni na zadzie, grające jak mięśnie dłoni zamykającej się w pięść. I jaki odblask dawało słońce na czerwonej sierści! Choć Jody stale widywał na ranczu konie, to nigdy nie przyglądał się im uważnie. Ale teraz dostrzegał ruchliwe uszy, które pyskowi nadawały szczególny wyraz pewności siebie. Kasztanek przemawiał uszami. Zawsze można było wiedzieć, co myśli, patrząc, jak nimi strzyże. Czasami trzymał je sztywno wzniesione w górę, czasami oklapłe, zwiędłe. Kładł je, gdy był zły albo lękał się czegoś; wysuwał do przodu, gdy ogarniała go ciekawość albo był zadowolony, albo niecierpliwie na coś czekał. Położenie uszu zawsze zdradzało uczucie, jakie nim targało.

Billy Buck dotrzymał słowa. Wczesną jesienią zaczęła się praca nad Gabilanem. Najpierw przyzwyczajenie do linki, i to było najtrudniejsze, bo początek zawsze jest najtrudniejszy. Jody trzymał w ręce marchewkę i zachęcał, i obiecywał, i ciągnął za linkę. Kasztanek zapierał się w ziemię jak muł.

Ale szybko się nauczył. Jody spacerował z nim po ranczu. Stopniowo zwalniał linkę, zwalniał, aż wreszcie kasztanek sam wszędzie za nim szedł.

Potem było ujeżdżanie na lonży. To już szło wolniej. Jody stał pośrodku koła, trzymając w ręce koniec linki. Cmokał i kasztanek zaczynał wędrówkę po obwodzie. Jody znów cmokał na kłus, potem jeszcze raz, na galop. Gabilan galopował, kłusował i chodził stępa z wielkim zadowoleniem. Gdy Jody wołał „Hep!”, kasztanek stawał. W krótkim czasie Gabilan osiągnął doskonałość. Ale pod wieloma względami był niedobrym źrebakiem – zębami łapał Jody’ego za spodnie, kopytami przydeptywał mu nogi, często kładł uszy i wymierzał chłopcu potężnego kopniaka. A kiedy robił takie niecne rzeczy, wyszczerzał zęby i zdawało się, że chichocze w głębi końskiego serca.

Billy Buck siadywał wieczorami koło ognia i robił linkę z końskich włosów, które Jody zbierał do torby. Chłopak przyglądał się, jak Billy powoli splata po parę włosów w cienki warkoczyk, parę warkoczyków w sznurek, a kilka sznurków w linkę. Każdy skończony odcinek linki Billy rolował nogą na deskach podłogi, żeby była gładka i okrągła.

Ujeżdżanie na lonży dobiegało końca. Gabilan opanował sztukę do perfekcji. Carl Tiflin, patrząc, jak kasztanek staje, rusza, kłusuje i galopuje, był trochę zaniepokojony.

– Robi się z niego cyrkowy koń. Nie lubię cyrkowych koni. Takie sztuczki zabierają zwierzęciu całą godność, jak aktor traci ono charakter. – Po chwili dodał: – Trzeba go szybko zacząć przyzwyczajać do siodła.

Jody pędem pobiegł do komórki z uprzężą. Już od pewnego czasu ćwiczył na czerwonym siodle założonym na koziołek. Stale zmieniał długość puśliska i jakoś nigdy nie był zadowolony. Czasami, gdy siedział na koziołku w komórce z uprzężą, mając dokoła siebie chomąta i ogłowia, wyobraźnia wynosiła go na szerokie przestrzenie. Pędził otwartymi polami, do siodła miał przytroczoną dubeltówkę, upajał się tętentem kopyt w galopie.

Pierwsze siodłanie nie poszło łatwo. Gabilan stawał dęba, cofał się, zrzucał z siebie siodło, nim można było podciągnąć pierwszy popręg. Wciąż trzeba było zaczynać od początku. Wreszcie kasztanek uległ. Dociąganie popręgów było także trudne. Co dzień Jody podciągał je troszkę mocniej, aż kasztanek przyzwyczaił się zupełnie do siodła.

Potem przyszła kolej na wędzidło. Billy tłumaczył Jody’emu, że początkowo, póki Gabilan nie przywyknie do trzymania czegoś w pysku, trzeba mu tam wtykać umoczoną w syropie gałązkę. Billy tłumaczył:

– Naturalnie moglibyśmy zmusić go do wszystkiego siłą, ale gdybyśmy to robili, nigdy by nie był dobrym koniem. Zawsze bałby się trochę, i jemu by to wcale nie przeszkadzało, tylko tobie.

Kiedy po raz pierwszy założono Gabilanowi prawdziwe wędzidło, zaczął się ruszać, szarpać i podważać je językiem, aż w kącikach pyska pokazało się kilka kropel krwi. Ocierając się o belkę, próbował zerwać ogłowie. Strzygł okropnie uszami, wywracał oczami, białka ze strachu napływały mu krwią. Jody się cieszył, bo wiedział, że tylko marny koń nie opiera się ujeżdżaniu.

Chłopiec drżał z podniecenia, myśląc o chwili, kiedy po raz pierwszy dosiądzie swojego rumaka. Kasztanek pewno zrzuci go na ziemię. Nie ma się czego wstydzić. Wstyd byłby dopiero wtedy, gdyby Jody zaraz nie dosiadł go z powrotem. Czasami śniło mu się, że leży w pyle drogi i płacze, i nie może wstać. Przykre wspomnienie tego snu ciążyło mu aż do południa następnego dnia.

Gabilan rósł szybko. Nie był już długonogim, niezgrabnym źrebakiem, grzywę miał dłuższą i ciemniejszą. Codziennie czesana i szczotkowana sierść była gładka i błyszcząca jak rudy lakier. Jody smarował mu tłuszczem i przycinał kopyta, żeby nie pękały.

Linka z włosia była już prawie gotowa. Ojciec dał Jody’emu parę starych ostróg, które dopasował, przyginając je i skracając pasek. Któregoś dnia powiedział:

– Kasztanek rośnie szybciej, niż myślałem. Na Święto Dziękczynienia będziesz mógł go dosiąść. Myślisz, że wytrzymasz?

– Nie wiem – odparł Jody skromnie. Do Święta Dziękczynienia było jeszcze trzy tygodnie. Miał nadzieję, że nie będzie wtedy padać, bo deszcz zniszczyłby czerwone siodło.

Gabilan znał Jody’ego i lubił go. Rżał i kręcił się podniecony, kiedy Jody szedł przez rżysko, w korralu przybiegał do ogrodzenia, kiedy jego pan zagwizdał. Jody miał zawsze dla niego marchewkę.

Billy Buck ciągle powtarzał swoje nauki:

– Kiedy go dosiądziesz, ściśnij mocno kolanami, ręce daleko od siodła. Jeśli cię zwali, nie zrażaj się. Koń potrafi zrzucić najlepszego jeźdźca. Zaraz wstań i dosiądź go z powrotem, nim zdąży się ucieszyć z kawału, jaki zrobił. Bardzo szybko przestanie cię zrzucać. Nie będzie mógł. To jedyny sposób.

– Mam nadzieję, że nieprędko zaczną się deszcze – powiedział Jody.

– Boisz się, żeby cię nie zrzucił w błoto?

Trochę i to, a poza tym Jody bał się, że stając dęba, Gabilan pośliźnie się, przygniecie go swoim ciężarem i złamie mu nogę. Widział już w życiu takie wypadki, widział ludzi wijących się na ziemi jak rozgniecione robaki i nie miał ochoty, by jemu przytrafiło się coś podobnego.

Na koźle ćwiczył trzymanie wodzy w lewej ręce i kapelusza w prawej. Jeśli w ten sposób będzie miał zajęte ręce, nie złapie się za łęk, gdy poczuje, że Gabilan zrzuca go na ziemię. Nie chciał nawet myśleć, co by się stało, gdyby złapał za łęk. Ojciec i Billy Buck przestaliby się do niego odzywać, tak by się za niego wstydzili. Wiadomość szybko by się rozeszła i matka też zaczęłaby się wstydzić! No, a w szkole! Aż strach pomyśleć, co by mówili!

Kiedy Gabilan był osiodłany, Jody stawiał nogę w strzemieniu, ale nie przerzucał drugiej przez grzbiet. Tego nie wolno było robić do Święta Dziękczynienia.

Każdego popołudnia siodłał kasztanka i podciągał mocno popręgi. Gabilan nauczył się już nadymać, a potem puszczał powietrze, kiedy chłopiec myślał, że podciągnął je dobrze. Czasami Jody podprowadzał go pod krzaki szałwii i dawał mu pić z okrągłego poidła, czasami prowadził go przez rżysko na pagórek, skąd widać było białe domki Salinas, wielką dolinę pociętą na prostokąty pól i młode dęby ogryzane przez owce. Czasami wychodził nawet na poręby tak wysoko zarośnięte, że cały świat ginął z oczu, zostawały tylko niebo i zielona ściana liści. Gabilan lubił te spacery, podnosił wysoko łeb i poruszał z zainteresowaniem chrapami. Kiedy chłopiec i koń wracali, pachnieli szałwią, przez którą musieli się przedzierać.

Czas wlókł się do Święta Dziękczynienia, tylko zima szła szybkimi krokami. Na dolinę zwaliły się kłęby chmur, utkwiły nad polami, ocierały się o szczyty wzgórz. W nocy pojękiwał wiatr. Przez cały dzień spadały z drzew suche dębowe liście i choć zasłały całą ziemię, drzewa pozostały niezmienione.

Jody miał nadzieję, że nie zacznie padać przed Świętem Dziękczynienia. Ale zaczęło. Brunatna ziemia pociemniała, drzewa rozbłysły kroplami wody, rżysko sczerniało od wilgoci, stogi poszarzały, a mech na dachach, który całe lato był szary jak skóra jaszczurki, nabrał świeżych kolorów zieleni. Przez cały tydzień, kiedy padał deszcz, Jody wyprowadzał Gabilana tylko na krótkie spacery. Szedł z nim do górnego korrala, by kasztanek rozprostował mięśnie i napił się źródlanej wody. Gabilan ani razu się nie zamoczył.

Deszcze padały, zaczęła kiełkować trawa; Jody chodził do szkoły w pelerynie i krótkich gumowych butach. Wreszcie któregoś ranka wyjrzało słońce. Jody akurat oporządzał Gabilana w boksie. Powiedział do Billy’ego Bucka:

– Może zostawić Gabilana w korralu, kiedy pójdę do szkoły?

– Słońce mu dobrze zrobi – zgodził się Billy. – Żadne zwierzę nie lubi długo siedzieć w zamknięciu. Jadę z twoim ojcem na wzgórze oczyścić źródło z liści. – Billy skinął głową i zaczął dłubać w zębie jedną ze słomek zza kapelusza.

– Ale jak przyjdzie deszcz, to co…? – odezwał się Jody.

– Dziś chyba nie będzie deszczu, niebo się wypłakało. – Billy podciągnął rękawy i założył na nie gumki. – No a jeśli popada, to popada. Jeszcze żaden deszcz nie zaszkodził koniowi.

– Ale jak zacznie padać, to go zapędzisz do boksu, Billy? Bardzo się boję, żeby Gabilan się nie zaziębił. Nie mógłbym zacząć go ujeżdżać na Święto Dziękczynienia.

– Dobra, dobra. Będę miał na niego oko. Jeśli zdążę wrócić. Ale dziś nie będzie padać.

Tak więc Jody zostawił Gabilana w korralu i poszedł do szkoły.

Billy Buck miał wielkie doświadczenie i nieczęsto się mylił. Ale tego dnia omylił się, jeśli idzie o pogodę. Zaraz po południu ciemne chmury zaciągnęły niebo nad wzgórzami i zaczęła się ulewa. Jody słyszał pierwsze krople padające na dach szkoły. Zastanawiał się, czy nie podnieść dwóch palców i nie spytać, czy może na chwilkę wyjść, a potem po prostu polecieć do domu, żeby zaprowadzić Gabilana do boksu, ale pomyślał, że zostałby ukarany podwójnie: w szkole i w domu. Zrezygnował więc z tego projektu i powoli się uspokoił, przypominając sobie zapewnienia Billy’ego, że koniowi nic się nie stanie od deszczu. Po szkole pognał do domu przez ciemną ulewę. Ze skarp po obu stronach drogi spływały strugi brudnej wody, deszcz siekł, zmieniał kierunek i wirował, gnany podmuchami porywistego wiatru. Jody ciężko stawiał nogi na rozmokłej drodze.

Ze szczytu wzgórza zobaczył Gabilana stojącego ze zwieszonym łbem w korralu. Czerwona skóra sczerniała i ociekała wodą. Jody biegł resztę drogi, potem za grzywę wprowadził kasztanka do boksu. Poszukał worka z juty i zaczął nacierać przemoczoną sierść, nogi i pęciny Gabilana. Koń stał cierpliwie, ale co chwila drżał jak w podmuchach wiatru.

Kiedy Jody wytarł kasztanka, jak mógł najlepiej, przyniósł z domu gorącej wody i zalał nią owies. Gabilan nie był bardzo głodny, bez większego zainteresowania gmerał w gorącym owsie i od czasu do czasu dygotał. Z wilgotnego karku unosiła się para.

Billy Buck i Carl Tiflin wrócili do domu już prawie o zmroku.

– Kiedy zaczęło padać, schowaliśmy się na ranczu Bena Herche’a. Przez całe popołudnie lało, więc czekaliśmy – tłumaczył Carl Tiflin. Jody patrzył z wyrzutem na Billy’ego Bucka i Billy czuł się trochę winny.

– Powiedziałeś, że nie będzie padało – rzucił oskarżycielsko chłopak.

Billy odwrócił głowę.

– O tej porze nigdy nie wiadomo – odparł, ale nie było to przekonujące tłumaczenie.

– Kasztanek cały przemókł, do suchej nitki.

– Wytarłeś go?

– Wytarłem workami i dałem gorącego owsa.

Billy z aprobatą pokiwał głową.

– Myślisz, że się zaziębi, Billy?

– Trochę deszczu jeszcze nikomu nie zaszkodziło – zapewniał Billy. Ojciec Jody’ego dołączył się do rozmowy i pouczał syna:

– Koń – mówił – to nie piesek pokojowy.

Carl Tiflin nienawidził rozpieszczania i chorób, w głębokiej pogardzie miał wszelkie objawy słabości.

Matka Jody’ego postawiła na stole talerz kotletów, gotowanych kartofli i gotowanej dyni. Para z półmiska zasnuła cały pokój. Usiedli do kolacji. Carl Tiflin jeszcze coś mruczał o słabości, która u ludzi i zwierząt jest skutkiem wszelkiego rozpieszczania.

Billy Buck bardzo przeżywał swoją omyłkę.

– Okryłeś go derkami? – spytał.

– Workami. Nie mogłem znaleźć żadnych derek.

– Po kolacji pójdziemy poszukać derek. – Billy odzyskał trochę humor.

Kiedy ojciec Jody’ego usiadł przed ogniem, a matka zmywała naczynia, Billy wyszukał i zapalił latarnię. Przez błoto pobrnęli do stajni. Stajnia była ciemna, gorąca i pachniała mdłym zapachem nawozu. Konie jeszcze nie skończyły wieczornego posiłku.

– Potrzymaj latarnię – powiedział Billy. Obmacał Gabilanowi nogi, sprawdził, czy nie ma gorących boków. Przyłożył policzek do szarego nosa kasztanka, zajrzał mu pod powieki, rozchylił wargi i obmacał szczęki, grzebał palcem w pysku.

– Nie bardzo jest wesoły – skonstatował. – Jeszcze raz go natrę.

Billy workiem mocno natarł nogi i kłęby kasztanka. Gabilan był dziwnie bez humoru, ale cierpliwie poddawał się wszelkim zabiegom. Potem Billy przyniósł z komórki starą derkę, zarzucił ją kasztankowi na grzbiet i zawiązał dokoła szyi i kłębu sznurkiem.

– Rano będzie zdrów jak złoto – powiedział.

Matka Jody’ego podniosła głowę i spojrzała bystro, kiedy chłopiec wrócił do domu.

– Czas spać – powiedziała. – Już dawno powinieneś być w łóżku. – Ujęła chłopca pod brodę, palcami odsunęła mu kosmyki włosów znad czoła. – Nie martw się kasztankiem. Będzie zdrów, Billy zna się lepiej na koniach niż wszyscy weterynarze w okolicy.

Jody nie spodziewał się, że matka dostrzeże jego zmartwienie. Delikatnie się odsunął i ukląkł przed ogniem, aż poczuł gorąco na brzuchu. Kiedy się ogrzał, poszedł do łóżka, ale nieprędko zasnął. A kiedy się obudził, zdawało mu się, że śpi już bardzo długo. W pokoju było ciemno, choć na szybach okna zbierała się szarość poprzedzająca świt. Wstał, odszukał swój kombinezon, długo go wkładał, a kiedy włożył, usłyszał zegar w sąsiednim pokoju wybijający godzinę drugą. Zdjął więc kombinezon i wrócił do łóżka. Po raz wtóry obudził się, gdy już było jasno. Pierwszy raz przespał bicie w żelazny trójkąt. Zerwał się szybko, szybko ubrał i wyszedł z pokoju, zapinając jeszcze guziki koszuli. Matka spojrzała na niego raz, krótko, i bez słowa wróciła do pracy. Oczy miała zamyślone i dobre, od czasu do czasu uśmiechała się leciutko ustami, ale wyraz oczu pozostawał ten sam.

Jody pobiegł do stajni. W połowie drogi usłyszał odgłos, którego tak się obawiał – głuchy, suchy kaszel konia. Ruszył dalej pędem. Przy Gabilanie był już Billy Buck. Grubymi dłońmi nacierał nogi kasztanka. Podniósł głowę i uśmiechnął się wesoło do chłopca.

– Lekkie przeziębienie. Za dwa dni będzie zdrów jak złoto.

Jody spojrzał na pysk Gabilana. Kasztanek miał półprzymknięte oczy, powieki nabrzmiałe i suche. W kącikach oczu zebrały się kryształki stwardniałej ropy. Głowę opuścił nisko, uszy mu oklapły.

Jody wyciągnął rękę, ale kasztanek nie zareagował. Zakaszlał tylko i wstrząsnął się z wielkiego wysiłku. Z chrap wyciekał mu strumyczek flegmy.

Jody obrócił się do Billy’ego Bucka.

– On jest strasznie chory, strasznie!

– E, nic mu nie będzie, lekkie przeziębienie – upierał się Billy. – Leć na śniadanie i do szkoły. Zajmę się nim.

– A jak dostaniesz inną robotę? Może będziesz musiał go zostawić?

– Nie, nie, nic się nie bój. Jutro jest sobota, to zostaniesz przy nim cały dzień. – Billy czuł się bardzo nieszczęśliwy, że po raz drugi nie sprawdziła się przepowiednia. Postanowił wyleczyć kasztanka.

Jody wrócił do domu i obojętnie zasiadł do stołu. Jajka z boczkiem były zimne, zastygły tłuszcz mazał się, ale Jody nie zwracał na nic uwagi. Zjadł tyle, co zawsze. Nawet nie poprosił, by mógł nie iść do szkoły. Matka przygładziła mu włosy, zabierając pusty talerz.

– Billy się nim zajmie – zapewniła.

W szkole Jody był bardzo przygnębiony i źle odpowiadał na wszystkie pytania, źle czytał z książki, gdy mu kazano czytać, i w ogóle zachowywał się jak nieprzytomny. Nawet nie powiedział kolegom o chorobie kasztanka, gdyż mogło to przynieść jeszcze większe nieszczęście. Gdy wreszcie skończyły się lekcje, ruszył do domu pełen nowych obaw. Szedł bardzo wolno, czekając, aż go wszyscy wyprzedzą, żeby nie musiał z nimi rozmawiać. A poza tym chciało mu się iść i iść, żeby nigdy nie dojść do domu.

Billy był w stajni, jak obiecał. Kasztanek czuł się gorzej. Oczy miał niemal zamknięte, oddychał ze świstem przez prawie całkowicie zatkane chrapy. Widoczną część oka zakrywało bielmo. Wątpliwe, czy kasztanek w ogóle coś jeszcze widział. Od czasu do czasu parskał, żeby przeczyścić nos, ale nie przynosiło mu to ulgi, zatykało jakby jeszcze bardziej. Jody patrzył ze smutkiem na lśniącą zwykle sierść. Teraz była nastroszona i straciła cały połysk. Billy w milczeniu stał koło boksu. Jody bał się zapytać, ale musiał przecież wiedzieć:

– Billy, powiedz, czy on wyzdrowieje?

Billy wsadził palce pod dziąsła kasztanka.

– Pomacaj tutaj – powiedział i naprowadził palce Jody’ego na spory guz. – Kiedy ten guz się jeszcze powiększy, przebiję go i wtedy Gabilan będzie zdrowy.

Jody odwrócił głowę, bo już kiedyś słyszał, co to jest ten guz.

– Co mu jest?

Billy wołałby nie odpowiadać, ale musiał. Trzy razy nie wolno się omylić.

– Zołzy – powiedział krótko. – Ale nic się nie martw. Wykuruję go. Znam konie, co się wylizały, choć były bardziej chore od Gabilana. Teraz mu zrobimy inhalację. Możesz mi pomóc.

– Dobrze – zgodził się Jody, zupełnie zgnębiony. Poszedł z Billym do komórki, gdzie trzymano paszę dla koni, i przyglądał się, jak Billy wyciąga worek do inhalacji – długi worek z juty z paskami do zakładania za uszy. Billy w jednej trzeciej napełnił go otrębami, potem dodał parę garści suszonego chmielu, polał to karbolowym kwasem i małą ilością terpentyny.

– Wymieszam wszystko razem, a ty skocz do domu i przynieś saganek gotującej się wody.

Gdy Jody wrócił z wodą, Billy założył Gabilanowi worek na głowę i dopasował go ciasno, a potem przez mały otwór z boku wlał wrzątku do mieszanki. Kasztanek zaczął się cofać, przestraszony kłębami pary, ale po chwili ostre, uspokajające zapachy dotarły mu do nosa, wypełniły płuca i przeczyściły przewody oddechowe. Gabilan oddychał głośno. Nogi drżały mu, oczy zupełnie zamknął przed gryzącą parą. Billy znowu dolał zagotowanej wody. Przez piętnaście minut trzymał worek na głowie Gabilana. Gdy go zdjął, kasztanek wyglądał nieco lepiej, oddychał swobodniej, oczy otwierał szerzej niż poprzednio.

– Widzisz, jak mu pomogło! – powiedział Billy. – Teraz owiniemy go derkami. Może do rana będzie zdrów jak złoto.

– Zostanę z nim przez noc – zaproponował Jody.

– Nie ma sensu. Przyniosę tu swoje koce i pościelę sobie na słomie. Jutro będziesz przy nim cały dzień i zrobisz mu inhalację, jeśli będzie potrzebna.

Zapadał wieczór, gdy wrócili do domu na kolację. Jody nawet się nie zorientował, że ktoś za niego nakarmił kury i napełnił skrzynkę drewnem. Mijając zarośla szałwii, napił się źródlanej wody. Woda była zimna, aż szczypała w usta i wywoływała dreszcz. Niebo nad wzgórzami jeszcze nie zdążyło ściemnieć. Jody widział jastrzębia krążącego tak wysoko, że na podbrzusze padały mu promienie słońca zza gór i ptak wyglądał jak unosząca się w powietrzu iskierka. Atakowały go jakieś dwa czarne ptaszyska, zmuszając do obniżenia lotu. Na zachodzie zbierały się znowu deszczowe chmury.

Carl Tiflin nie odzywał się podczas kolacji. Dopiero kiedy Billy Buck zabrał koce i poszedł na noc do stajni, ojciec Jody’ego poprawił ogień na kominku i zaczął opowiadać dawne historie. Mówił o dzikim człowieku, który latał po okolicy nagusieńki, miał ogon i uszy konia, o króliko-kotach z Moro Cojo, które skakały na drzewa, łapiąc ptaki. W jego wspomnieniach odżywali sławni bracia Maxwell, którzy znaleźli żyłę złota i tak ją dobrze zamaskowali, że sami już jej nigdy nie mogli odszukać.

Jody podparł brodę dłońmi, nerwowo poruszał ustami, aż wreszcie ojciec zdał sobie sprawę, że syn wcale nie słucha.

– Nie ciekawi cię to? – spytał.

Jody grzecznie się roześmiał i powiedział:

– Ciekawi, ojcze.

Ojciec był urażony i zły. Przestał opowiadać. Jody odczekał chwilę, potem wziął latarnię i poszedł do stajni. Billy Buck spał w sianie, a kasztanek wyglądał jakby lepiej, tylko miał głośny, świszczący oddech. Jody postał trochę, palcami gładząc rudą, poszerszeniałą sierść, wziął latarnię i wrócił do domu. Kiedy leżał już w łóżku, przyszła matka.

– Ciepło ci? Zbliża się zima.

– Ciepło, mamo.

– Śpij dobrze. – Poszła do drzwi, na progu stanęła. – Kasztanek wyzdrowieje, nie bój się.

Jody był zmęczony, szybko zasnął i spał do świtu. Usłyszał bicie w trójkąt. Billy Buck przyszedł na śniadanie, nim chłopiec zdążył pobiec do stajni.

– Jak Gabilan? – spytał Jody.

Billy jak zawsze pożerał śniadanie.

– Dość dobrze. Dziś rano przebiję mu ten guz. Wtedy może mu się poprawi.

Po śniadaniu Billy wziął swój najlepszy nóż, ten, który miał koniec ostry jak igła. Błyszczące ostrze wecował długo na osełce. Sprawdzał kilka razy szpic i ostrze na palcu, a ostatni raz na wardze.

Idąc do stajni, zauważył, że trawa puszcza nowe pędy, a rżysko nabiera barwy świeżych źdźbeł, które puściły z rozsypanego przy żniwach ziarna. Ranek był słoneczny i zimny.

Ledwo Jody rzucił okiem na Gabilana, już wiedział, że kasztanek jest bardziej chory. Oczy miał zupełnie zamknięte, sklejone zaschniętą ropą, głowę pochylił nisko, tak nisko, że nosem prawie dotykał słomy legowiska. W jego oddechu słychać było jęk, głęboki, zmęczony jęk.

Billy uniósł słabą głowę, przytrzymał ją, wymacał guz i szybko chlasnął nożem. Trysnęła żółta ropa. Jody podtrzymywał głowę kasztanka, gdy Billy przemywał rozcięte miejsce słabym roztworem karbolu.

– No, teraz zrobi mu się lepiej – zapewniał. – Ta żółta trucizna tak go męczyła.

Jody z niewiarą w oczach patrzył na Billy’ego Bucka.

– On jest strasznie chory!

Billy długo się zastanawiał, co odpowiedzieć. Już miał na końcu języka zdawkowe pocieszenie, ale w ostatniej chwili się powstrzymał.

– Owszem, chory to on jest. Ale widziałem konie bardziej chore, co zdrowiały. Jeśli tylko nie dostanie zapalenia płuc, to go wyciągniemy. Ty z nim teraz zostań. Jeśli mu się pogorszy, zawołaj mnie.

Długo po wyjściu Billy’ego Jody stał koło kasztanka, głaszcząc go za uszami. Gabilan nie poruszał głową i nie strzygł uszami, jak to robił zawsze, kiedy był zdrowy. Jęki w oddechu stawały się coraz bardziej głuche.

Do stajni zajrzał Doubletree Mutt, pomachał zachęcająco długim ogonem. Jody był taki zły, że Doubletree Mutt jest zdrowy, że wziął z ziemi zeschłą grudę nawozu i cisnął w psa. Skowycząc, Doubletree Mutt uciekł w ciemny kąt polizać stłuczoną łapę.

Przed południem wrócił Billy Buck i zrobił kasztankowi jeszcze jedną inhalację. Jody pilnie się przyglądał, czy i tym razem Gabilan po zabiegu poczuje się lepiej. Oddech trochę się poprawił, ale łeb zwisał smutno opuszczony.

Sobota ciągnęła się w nieskończoność. Późnym popołudniem Jody poszedł do domu, skąd wrócił z posłaniem, które rozłożył na sianie. Nie pytał, czy mu wolno. Spojrzenie matki mówiło, że gotowa pozwolić na wszystko. Zapaloną latarnię powiesił w boksie na drucie. Billy kazał co pewien czas nacierać kasztankowi nogi.

O dziewiątej zerwał się wiatr i głośno jęczał po stajni. Mimo zmartwienia Jody poczuł senność, ale nawet kiedy już zasnął, głośno rzężący oddech Gabilana przenikał sen. Przez cały czas Jody słyszał ten oddech, aż się wreszcie obudził. Wiatr hulał po stajni. Jody zerwał się i spojrzał w kierunku boksów. Drzwi od stajni były otwarte, kasztanek zniknął.

Jody złapał latarnię i wybiegł w wichurę. Gabilan właśnie znikał powoli w mroku, powłóczył nogami, głowę miał opuszczoną. Chłopak dopędził go i złapał za grzywę. Gabilan pozwolił spokojnie zaprowadzić się do boksu. Sapał tylko głośniej, z chrap wydobywał mu się ostry świst. Tej nocy Jody już więcej nie zasnął. Rzężenie w piersiach kasztanka stawało się coraz głośniejsze, coraz bardziej przejmujące.

Jody odetchnął z ulgą, gdy rano zjawił się Billy. Billy przez chwilę patrzył na Gabilana, jakby go nigdy w życiu nie widział. Obmacał mu uszy i boki.

– Jody – powiedział wreszcie – będę musiał zrobić coś, czego wołałbyś nie oglądać. Idź do domu.

Jody chwycił go mocno za ramię.

– Nie zastrzelisz go?

Billy poklepał go po ramieniu.

– Nie, muszę tylko przebić tchawicę, żeby mógł oddychać. Nos ma zupełnie zatkany. Kiedy wydobrzeje, założymy w tym miejscu mosiężny guz.

Jody nie potrafiłby teraz odejść, nawet gdyby bardzo chciał. To straszne patrzeć, jak Billy będzie rozcinać skórę na podgardlu, ale znacznie gorsza byłaby świadomość, że robi to sam, bez Jody’ego.

– Zostanę tutaj – powiedział smutno. – Czy koniecznie musisz to zrobić?

– Koniecznie. Jeśli zostajesz, przytrzymasz mu głowę. Jeśli tylko nie zrobi ci się niedobrze.

Billy znowu wyciągnął swój spiczasty nóż i znowu ostrzył go równie dokładnie i długo jak za pierwszym razem. Jody trzymał wysoko głowę kasztanka, a Billy wymacywał odpowiednie miejsce. Jody jęknął, kiedy błyszczący szpic noża przebił tchawicę. Kasztanek szarpnął się słabo do tyłu i znieruchomiał, drżąc na całym ciele. Krew spływała po nożu, po dłoni Billy’ego i po rękawie jego koszuli. Billy pewnie wywiercił okrągły otwór, którym wyszło powietrze z fontanną krwi. Wraz z tlenem kasztanek nagle odzyskał siły. Usiłował nawet stanąć dęba, ale Jody trzymał go mocno za głowę, podczas gdy Billy przemywał ranę roztworem karbolu. Billy znał się na rzeczy. Krew przestała płynąć, powietrze z cichym bulgotaniem wychodziło i wchodziło regularnie.

Na dach stajni zaczęły padać pierwsze krople deszczu z chmur spędzonych nocnym wiatrem. Potem żelazny trójkąt obwieścił śniadanie.

– Idź i jedz, ja tu poczekam – powiedział Billy. – Musimy pilnować, żeby otwór oddechowy się nie zatkał.

Jody wolno wyszedł ze stajni. Był zbyt zgnębiony, żeby powiedzieć Billy’emu, że w nocy wichura wyrwała drzwi stajni i że Gabilan uciekł z boksu. W mokrym szarym poranku chłopak brnął przez błoto do domu, z premedytacją włażąc we wszystkie kałuże. Matka go nakarmiła i dała suche ubranie. Nie pytała o nic. Może wiedziała, że nie potrafiłby na żadne pytanie odpowiedzieć. Ale kiedy miał już wracać do stajni, podała mu dymiący garnek.

– Daj mu to – powiedziała.

Jody nie zabrał jednak garnka. Podziękował i powiedział:

– On nic nie będzie jadł – i wybiegł z domu.

W stajni Billy pokazał Jody’emu, jak nawijać watę na patyk i przeczyszczać nim otwór w tchawicy, kiedy zbierze się zbyt dużo śluzu.

Do stajni przyszedł też Carl Tiflin i stanął koło boksu Gabilana. Po chwili odwrócił się do syna:

– Może lepiej pójdziesz ze mną? Jadę za wzgórze.

Jody potrząsnął głową.

– Lepiej chodź – nalegał ojciec.

Billy ze złością obrócił się do Carla Tiflina.

– Proszę go zostawić, to jego kasztanek, nie?

Ojciec Jody’ego wyszedł ze stajni bez słowa. Był mocno urażony.

Przez cały ranek Jody pilnował, żeby otwór w tchawicy się nie zatkał i żeby powietrze swobodnie krążyło. W południe kasztanek położył się na boku i wyciągnął szyję.

Wrócił Billy.

– Jeśli masz zamiar zostać z Gabilanem na noc, to lepiej się chwilę zdrzemnij – poradził.

Jody obojętnie wyszedł ze stajni. Niebo było bez chmur, miało barwę mlecznego błękitu. Ptaki gorączkowo polowały na robaki i glisty, które po deszczu wylazły na powierzchnię ziemi.

Jody podszedł do zarośli szałwii i usiadł koło omszałego koryta. Spojrzał na dom w dole i na ciemny cyprys: bliskie otoczenie, ale jakże dziwnie zmienione. Było już jakby czymś innym, tylko tłem rozgrywających się wypadków. Od wschodu wiał zimny wiatr, co znaczyło, że przez pewien czas nie będzie deszczu. Pod nogami Jody widział jasnozielone źdźbła świeżej trawy, w błocie dokoła koryta widniały setki śladów przepiórek.

Ścieżką warzywnego ogrodu szedł, bocząc się, Doubletree Mutt. Jody przypomniał sobie, jak wczoraj rzucił w niego zaschłą grudą, więc teraz objął go za szyję i pocałował w szeroki czarny nos. Doubletree Mutt usiadł i siedział cicho, jakby wiedział, że dzieją się rzeczy poważne. Długim ogonem walił smutno w ziemię. Jody wyciągnął nażartą pchłę z kudłów Mutta i zgniótł ją między palcami. Paskudztwo. Potem umył ręce w chłodnej wodzie źródełka.

Tylko stały szum wiatru zakłócał ciszę na ranczu. Jody wiedział, że matka nie będzie się gniewać, jeśli nie przyjdzie dziś na obiad. Wrócił do stajni. Mutt wlazł do budy i długo coś do siebie skomlał.

Billy Buck wstał z ziemi i podał Jody’emu owinięty watą patyk. Kasztanek leżał na boku, nie ruszał się, otwór w tchawicy pulsował. Kiedy Jody zobaczył wysuszoną, matową sierść Gabilana, zrozumiał, że to już koniec. Widywał często taką sierść na psach i krowach i to był znak, że nie ma ratunku. Usiadł ciężko na skrzynce i otworzył boks. Przez długi czas nie odrywał oczu od pulsującego otworu, wreszcie się zdrzemnął. Popołudnie minęło szybko. Przed zmrokiem matka przyniosła głęboki talerz duszonego mięsa, postawiła go na ziemi i odeszła. Jody zjadł trochę i kiedy zrobiło się ciemno, zapalił latarnię. Postawił ją koło głowy kasztanka, żeby dobrze widzieć otwór w tchawicy. Znowu się zdrzemnął. Obudził go chłód nocy. Wiał silny wiatr północny. Ze swojego posłania na sianie Jody przyniósł derkę i się nią owinął. Gabilan oddychał jakby spokojniej. Otwór w tchawicy pulsował lekko. Jody położył rękę na łbie konia i zasnął. Wiatr wiał coraz silniejszy, Jody przez sen słyszał jego kołatanie w drzwi stajni.

Otworzył oczy w jasność dnia. Wrota stały otworem, Gabilan zniknął. Jody zerwał się i wybiegł na dwór.

W podobnej do szronu rosie na młodej trawie odcisnęły się wyraźnie ślady kopyt – zmęczone ślady, połączone linią. Gabilan ledwo się wlókł. Ślady ginęły w krzakach szałwii. Jody pobiegł za nimi. Słońce odbijało się pękami promieni od kawałków białego kwarcu leżących tu i tam na kamienistym gruncie. Idąc za wyraźnym śladem, Jody wyczuł nad sobą cień. Spojrzał w górę i zobaczył krążące na tle nieba czarne sępy. Krążyły dostojnie, powoli, coraz niżej i niżej. Ponure ptaki zniknęły wkrótce za grzbietem pagórka. Gnany strachem i wściekłością, przyspieszył kroku. Ślady prowadziły krętą ścieżką między wysokimi zaroślami szałwii.

Na szczyt wzgórza dobiegł zadyszany. Stanął na chwilę, głośno sapiąc, w uszach tętniła mu krew. Wreszcie zobaczył: na stoku, na małej polance leżał kasztanek. Jody widział konwulsyjne drgawki jego nóg. W ciasnym kręgu dokoła stały na ziemi sępy, czekając przybycia śmierci, której były tak pewne.

Jody rzucił się przed siebie. Wilgotna ziemia tłumiła jego kroki, wysokie krzewy skrywały sylwetkę. Kiedy przybiegł na polankę, było już po wszystkim. Pierwszy sęp siedział na głowie Gabilana i wydziobywał oko, dziób ociekał mu szarą cieczą. Jody wpadł w krąg ptaków jak kot. Czarne bractwo odleciało wielką chmarą, ale ten, który siedział na głowie kasztanka, nie zdążył. Zabierał się do odlotu, gdy Jody schwycił go za skrzydło i ściągnął na ziemię. Drugie skrzydło z wielką siłą trzepnęło chłopca po twarzy, ale nie puścił. Ostre pazury wczepiły mu się w nogę, stawy skrzydeł waliły go z obu stron po głowie. Jody machał na ślepo wolną ręką. Palcami wymacał szyję ptaka. Widział czerwone, nabiegłe krwią małe oczka, spokojne, odważne, drapieżne. Goła głowa obracała się w lewo i w prawo. Dziób się rozwarł, rzygając cuchnącym płynem. Jody podciągnął kolano i przydusił ptaka całym ciężarem ciała. Jedną ręką dociskał szyję do ziemi, drugą wymacał kawałek białego kwarcu. Pierwszy cios rozwalił sępowi dziób, bluznęła krew. Jody uderzył drugi raz i chybił. Czerwone odważne oczy dalej wpatrywały się gdzieś ponad nim, obojętnie, bez strachu. Walił raz po raz kawałkiem kwarcu, aż wreszcie ptak opadł, a jego głowa zamieniła się w krwawą masę. Jody wciąż jeszcze walił martwego ptaka, kiedy Billy Buck odciągnął go i przytrzymał mocno, żeby go uspokoić.

Carl Tiflin czerwoną chustką otarł krew z twarzy chłopca. Jody stracił nagle wszystkie siły. Ojciec końcem buta dotknął sępa.

– Jody – tłumaczył – to nie sęp zabił kasztanka. Nie wiesz o tym?

– Wiem – odparł Jody zmęczonym głosem.

Billy Buck był zły. Wziął Jody’ego na ręce i ruszył w stronę domu. Ale jeszcze powiedział, wściekły, do Carla Tiflina:

– Oczywiście, że Jody wie. Na Boga, człowieku, nie widzisz, co chłopak przeżywa?

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI

Spis treści

Kasztanek. Przełożył Jan Zakrzewski

I. Podarunek

Punkty orientacyjne

Okładka